1
Kucharz był zakochany. Siedział w kuchni na ulubionym zydlu
i wpatrując się ponuro w swoją twarz, odbitą w wypolerowa-
nym dnie wiszącego na ścianie rondla, zastanawiał się nad
okropnymi konsekwencjami tej nowej dla niego sytuacji. Sam
fakt zakochania nie wprowadziłby go może w tak a neutralnym
gruncie, a nie w restauracji, gdzie posiadał co prawda nie byle
jaką pozycję, ale w stosunku do osób z zewnątrz znajdował się
mimo wszystko w niewygodnej sytuacji. Na jego palcu pysznił
się wprawdzie szlachecki sygnet, przechodzący w rodzinie z
pokolenia na pokolenie, nie dało się jednak ukryć faktu, że na
co dzień jego właściciel paradował przyodziany w biały kitel i
kucharską czapę. Jego wybranka natomiast zasiadała w tej
chwili zaledwie kilkanaście metrów dalej jako gość w jednej z
najlepszych, jeśli wręcz nie najlepszej - a już na pewno
najdroższej - restauracji w stolicy. Ustawiało ich to
nieuchronnie w sytuacji pani i sługi. Tak przynajmniej widział
to kucharz, sam bardzo wyczulony na kwestię różnic
społecznych, o czym niejednokrotnie przekonywali się
zaczynający karierę w kuchni posługacze, a w zasadzie wszyscy,
bowiem stanowisko szefa kuchni oddzielało pozostałych trudną
do pokonania barierą. I teraz przyszło mu samemu oczekiwać
uwagi od osoby, którą zawodowy obowiązek nakazywał mu ni
mniej ni więcej tylko obsługiwać - co burzyło w jednej chwili
porządek, w który wierzył, a przeczucie nieuchronności zmian,
jakie nastąpią wkrótce w jego ułożonym życiu, irytowało go i
napełniało goryczą.
W dodatku istniała możliwość, że nieznajoma dama jest
cudzoziemką. Mężczyzna, który się z nią witał, zwrócił się do
niej po rosyjsku i w tym języku mu odpowiedziała. Wszystko to
jeszcze dodatkowo komplikowało i tak już niełatwą dla
kucharza sytuację. Spoglądając w przyszłość, oczekiwał trudów
i niepokojów. Jednak nawet tak pesymistycznie nastrojony,
oczekiwał ich spokojnie i z typową dla siebie godnością.
Tym bardziej paliło go wspomnienie tego żenującego
zdarzenia na sali, gdy wiceminister poprosił go do swego
stolika, żeby osobiście pogratulować kaczki w pomarańczach.
To właśnie wtedy ujrzał ją, siedzącą przy sąsiednim stoliku.
Zakładała akurat nogę na nogę - jak odurzony przypatrywał się
tej operacji, wytężając przy tym słuch tak, że wręcz słyszał
ocierające się o siebie pończochy. Wtedy też zrozumiał, że jego
uczucie niewiele ma w sobie pierwiastka duchowego, lecz całe
jest raczej zmysłowe i pierwotne, i to było też coś, co zupełnie
nie pasowało do jego subtelnego i wyrafinowanego charakteru.
- I naprawdę pocałował go pan w rękę? - po raz kolejny
dopytywał się nerwowo właściciel restauracji, który w chwilę
po powrocie kucharza na zaplecze przybiegł tam, zwabiony
nagłą wrzawą, wznieconą przez kelnerów i personel kuchenny.
- Przecież mówię panu, że to było nieporozumienie.
Pomyliłem go z kimś innym.
- Jak to, z kimś innym? Pomylił pan ministra z kobietą? -
żałośnie dopytywał się właściciel, zastanawiając się
gorączkowo, jakie konsekwencje może mieć dla niego wybryk
kucharza.
- Pan minister był łaskaw przez dłuższą chwilę oceniać zalety
mojej kaczki i po prostu zamyśliłem się. Przy następnym
stoliku siedziała pewna pani i właśnie podszedł do niej jakiś
znajomy, ona podała mu rękę, a on pochylił się, żeby tę rękę
ucałować. I właśnie wtedy pan minister wyciągnął swoją dłoń
w moją stronę, no i... Po prostu pomyliły mi się osoby.
Uległem wrażeniu, że rozmawiam z nią, a nie z ministrem.
- No ale szef sali mówił, że pan ucałował dłoń ministra w spo-
sób namiętny!
- Nieprawda! Ucałowałem jego dłoń tak, jak się całuje damy.
Ja jestem ze starej szkoły. - Zastanowił się przez chwilę. -
Zresztą powiem panu w zaufaniu, iż odniosłem wrażenie, że
ten pocałunek znalazł uznanie w oczach ministra. Widziałem,
że był poruszony. A nawet roztkliwiony.
- Niech pan nie wierzy plotkom - wyszeptał właściciel. - To
wszystko głupie pomówienia.
- O czym pan mówi?
- A nie, nic... No i co teraz będzie, niech mi pan powie? To
może zaszkodzić ministrowi. Już nie chodzi tylko o te głupie
plotki, ale niech pan pomyśli: nowoczesny polityk całowany w
rękę przez kucharza w restauracji. Przecież to...
Właściciel przerwał, bo zauważył, że kucharz i tak go nie słu-
cha, lecz wodzi zamyślonym wzrokiem po kuchni, a czubkiem
długiego spiczastego noża dłubie w leżącym na stole płacie
wołowiny.
- Co pan wyprawia z tą polędwicą! - krzyknął. Wyrwał mu nóż
z ręki, odłożył, po czym zamilkł na chwilę, jakby zbierając siły.
- Panie Sergiuszu - powiedział wreszcie. - Tak przy okazji... Czy
pan nie mógłby trochę przytyć? Wie pan, goście oczekują
zazwyczaj, że szef kuchni w renomowanej restauracji jest
nieco, hm... jak by to powiedzieć?
- Otyły?
- No, nie chodzi mi od razu o otyłość. Ale pan jest wręcz
szczupły, by nie powiedzieć chudy. Poza tym te okulary... Czy
nie mógłby ich pan zamienić na szkła kontaktowe? Chętnie
pokryję koszty.
- Nie mogę nosić szkieł kontaktowych - odparł stanowczo ku-
charz. - Po tylu latach noszenia okularów nastąpiło
odkształcenie nosa. Bez nich wyglądam po prostu idiotycznie,
o! - zdjął okulary i nagłym ruchem przysunął swój profil pod
nos właścicielowi. Ten wzdrygnął się i cofnął, spłoszony.
- Ale wie pan, pańska sylwetka i te szkła nadają panu wygląd
nieco zbyt... hm, jak by to określić...
- Inteligencki? To pan ma na myśli? Nic na to nie poradzę, że
skończyłem studia. Powiem panu nawet, że czasami
zastanawiam się nad doktoratem.
- Broń Boże! - krzyknął przerażony właściciel. - Po co to
panu?
- No cóż, skoro tak wyraźnie okazuje mi pan swoje
niezadowolenie, może trzeba będzie się zastanowić nad
powrotem do dawnego zawodu. Jako historyk sztuki może nie
zarobiłbym za wiele, ale...
- Jakie niezadowolenie, nic podobnego! Ja pana podziwiam,
panie Sergiuszu, przede wszystkim pański ogromny talent
kulinarny. I w ogóle nie zajmowałbym się pańskim wyglądem,
gdyby nie fakt, że tak często nasi goście chcą osobiście panu
podziękować. Pan jest prawdziwym artystą w swoim fachu.
- Wybitnych artystów odwiedza się zazwyczaj w ich gardero-
bach, a nie prosi do loży. To tak na marginesie. Już nieraz
przychodziło mi do głowy, że jest w tym coś upokarzającego. A
skoro i tak nie jest pan zadowolony z mojego wyglądu...
- Mówi to pan poważnie? Nie chce pan wychodzić do gości?
Ale oni to tak lubią.
Sergiusz zawahał się przez chwilę. Rzeczywiście konieczność
podchodzenia do stolików krępowała go, głównie wtedy, gdy
goście swoją rangą zupełnie, jego zdaniem, na to nie
zasługiwali. Bywało już i tak, że do nowobogackich posyłał w
zastępstwie jednego z podległych mu kucharzy. Z drugiej
strony jednak pojawianie się od czasu do czasu na sali
dawałoby mu sposobność powtórnego ujrzenia nieznajomej,
gdyby ponownie przyszła do restauracji. Wolał nie rezygnować
z takiej możliwości.
- Nie, nie - powiedział. - Rozumiem, że należy to po prostu do
naszego zawodu.
Uspokoiwszy tym właściciela, który odszedł zadowolony,
zupełnie zapomniawszy o pozostałych zastrzeżeniach, Sergiusz
po raz kolejny tego dnia zajął się lustrowaniem swojego
wyglądu. Tym razem za lustro posłużyła mu niklowana
obudowa wywietrznika. W milczeniu i z zadowoleniem
przyglądał się swojej szczupłej sylwetce i wąskiemu,
szlachetnemu obliczu. Zawsze uważał, że jest mu do twarzy w
tradycyjnym kucharskim stroju; zwłaszcza charakterystyczna
biała czapka harmonijnie wieńczyła jego wysoką i smukłą
postać. W najmniejszym stopniu nie trafiały mu do prze-
konania argumenty właściciela. Jako człowiek otyły - pomyślał
- prawdopodobnie w ogóle nie miałbym żadnych szans w jej
oczach.
Zamyślił się. Problem w tym, czy i w naturalnej postaci uda
mu się cokolwiek u niej uzyskać.
2
Piękna pani pojawiła się ponownie w restauracji już w kilka
dni później. Tym razem była sama, w dodatku przyszła nie w
porze obiadu, lecz sporo wcześniej. Zamówiła tylko kawę i
lekkie śniadanie. Sergiusz przypatrywał się, jak powoli smaruje
grzankę masłem i nakłada konfitury, jak wolno i jakby w
zamyśleniu popija kawę z filiżanki. Spojrzenie miała trochę
nieobecne, niesforny pukiel włosów opadł jej na oczy, a ona
jakby tego nie zauważyła - gryząc wolno kolejny kęs, patrzyła
zamyślonym wzrokiem w okno. Sergiusza na widok tego
nieporządku w wyglądzie pięknej pani ogarniała trudna do
opanowania tkliwość.
Stwierdziwszy, że jej wizyty w porze śniadania powtarzają się
dość często, Sergiusz własnoręcznie przygotowywał dla niej
posiłki, choć należało to zazwyczaj do zadań niższego
personelu. Nigdy jednak nie zdecydował się na to, by je
osobiście zanieść do stolika. Dręczony namiętnością,
postanowił znaleźć inny sposób, by dać jej znać o swoim
istnieniu. I taki sposób po dłuższym namyśle znalazł: zaczął
rzeźbić.
Personel kuchenny, przyzwyczajony w ostatnim czasie do
dziwnego zachowania szefa kuchni, nie zwracał już większej
uwagi na jego poczynania. Jednak nowe dziwactwo
przełożonego przerosło wszystko, co podwładni dotychczas
widzieli.
Sergiusz pojawiał się w kuchni bardzo wcześnie i od razu przy-
stępował do pracy. Kiedyś, dawno temu, jeszcze w czasie
studiów, wziął kilkanaście lekcji u zaprzyjaźnionych plastyków;
byli wśród nich nawet tacy, którzy przebąkiwali o drzemiącym
w nim sporym talencie.
Masło okazało się jednak tworzywem trudniejszym, niż mógł
przypuszczać. Albo było za miękkie, albo tak zamarznięte, że
wprawdzie zachowywało nadany kształt, ale za to zupełnie nie
nadawało się do jedzenia. Dopiero po wielu próbach znalazł
pożądaną twardość.
Zaczął skromnie. Za pierwszym razem wyrzeźbił z masy
maślanej małe serduszko. Ale nie zostało ono nawet
zauważone: ukochana Sergiusza posmarowała nim grzankę z
taką samą obojętnością, jak zazwyczaj. Podobny los spotkał
psa, kota, podobiznę konia, a także foremnego, acz
niewielkiego słonika. Przez chwilę zdawało się, że uwagę
kobiety przyciągnie wreszcie kompozycja przedstawiająca
krzak róży - przyglądała jej się przez moment, ale potem w
roztargnieniu rozsmarowała ją, jak co dzień.
Sergiusz, który od dawna już nie zajmował się rzeźbą i wyszedł
z wprawy, dotkliwie odczuwał kolejne porażki. Przeżywał je
jako niezauważany kochanek, ale także - od pewnego momentu
- jako niedoceniany artysta. A małe figurki, które przed
rozpoczęciem pracy, a często i po jej zakończeniu, produkował
całymi tuzinami, stawały się coraz doskonalsze. Tak dalece, że
kelnerzy zaczęli mu podbierać wszystkie te, którymi wzgardził
w twórczym zapale, i dodawali je do podawanych posiłków.
Wprawiały gości w dobry humor i zwiększały szanse na
napiwek, bo jak to często bywa, łatwiej znaleźć uznanie tam,
gdzie się go nie szuka, nie zauważonym zaś pozostaje się tam,
gdzie szczególnie chciałoby się zabłysnąć.
Wszystko to jednak zmieniło się radykalnie wkrótce po tym,
gdy Sergiusz po okresie rzeźbienia zwierząt oraz martwej
natury przeszedł do fazy, w której w centrum jego
zainteresowań znalazł się człowiek. Było to najtrudniejsze, ale i
dawało najwięcej satysfakcji. Po kilku dniach prób zaczęły
wychodzić mu całkiem udane dzieła.
Sergiusz zawsze starannie wybierał najlepszą rzeźbę z kilku,
które każdego ranka stworzył, i ta, po surowych oględzinach,
wędrowała w końcu na stół jego ukochanej. Tak było i tym
razem, lecz tego dnia zamiast kelnera z rachunkiem
nieoczekiwanie przywołany został szef sali.
- Co to jest? - spytała kobieta, wskazując długim, pięknym
palcem talerz, a Sergiusz, który przypatrywał się całej scenie
zza drzwi prowadzących na zaplecze, mógł się przekonać, że
piękna nieznajoma mówi po polsku równie płynnie jak po
rosyjsku.
- Masło? - z odrobiną powątpiewania w głosie ni to spytał, ni
to stwierdził szef sali.
- Chodzi mi o kształt tego... masła!
Szef sali przyjrzał się uważnie żółtej masie piętrzącej się na ta-
lerzu i poczuł, że samotnie nie sprosta temu wyzwaniu.
- Przepraszam na chwilę - wyszeptał. Powiedział coś po cichu
do jednego z kelnerów, który natychmiast zniknął za
drzwiami, by po krótkiej chwili pojawić się w towarzystwie
właściciela restauracji.
- Szanowna pani była uprzejma zgłosić zastrzeżenia co do
tego masła - poinformował go znękanym głosem szef sali.
- Nieświeże? - spytał surowo właściciel.
- Nie, nie w tym rzecz.
Szef sali nachylił się do jego ucha i przez chwilę szeptał coś go-
rączkowo. Brwi restauratora unosiły się coraz wyżej, podczas
gdy jego wzrok z wolna przenosił się z pięknej klientki na
znajdującą się na talerzu kompozycję. Tkwił tam dumnie,
wprawdzie znacznie pomniejszony, ale o znakomitych
proporcjach i odważnie zarysowanych liniach model męskiego
członka. Największe wrażenie na właścicielu uczynił jednak
fakt, że w rzeźbę wbity był nóż - nieznajoma była właśnie na
najlepszej drodze do kolejnego zniweczenia wysiłków
Sergiusza, gdy tym razem po raz pierwszy z całą siłą dotarła do
niej artystyczna wypowiedź kucharza. Lecz właśnie ten dodat-
kowy dramatyczny szczegół sprawił, że właścicielowi na
moment zrobiło się słabo, na całym zaś ciele poczuł
nieprzyjemne swędzenie.
- Przepraszam - powiedział, osuwając się na sąsiednie
krzesło. Wyjął chusteczkę i otarł nią czoło i twarz. Jeszcze raz,
tym razem ostrożniej, łypnął okiem na rzeźbę.
- A może to przypadek? - spytał z nieśmiałą nadzieją.
Kobieta obróciła na niego rozzłoszczone spojrzenie.
- Przypadek? - wysyczała. - A co w takim razie oznacza to? -
powiodła dłonią dokoła.
Właściciel rozejrzał się. Przy kilku sąsiednich stolikach goście
z zapałem pałaszowali śniadanie. Na stojących przed nimi tale-
rzach można było rozpoznać inne dzieła ręki Sergiusza: kilka
maślanych główek, jedną czy dwie kończyny. Tuż obok starszy
pan z apetytem nabierał na chleb fragmenty subtelnie
wymodelowanych pośladków. Niektórzy z gości unieśli głowy,
uśmiechem pozdrawiając gospodarza; część z nich była z nim
na poufałej stopie. Nikt jednak nawet nie podejrzewał, jaki to
dramat rozgrywa się w ich pobliżu.
Właściciel z męką w oczach zwrócił wzrok na szefa sali. Ten
chrząknął, zakłopotany. Nachylił się ponownie do ucha swego
chlebodawcy i przez chwilę szeptał coś, wskazując od czasu do
czasu dłonią w stronę kuchni.
- Sergiusz? - zdziwił się właściciel. - To niemożliwe.
- Kiedy właśnie mówię panu - tłumaczył zaczerwieniony
maitre d’hötel, który zaczynał ciężko żałować, że wyruszył dziś
do pracy, mimo że zaczynała go brać grypa i pozostanie w
domu na pewno wyszłoby mu na dobre. - Gościom się
podobało, więc kelnerzy podawali to do śniadania...
- Od jak dawna?
- Od mniej więcej trzech tygodni.
- A dlaczego ja o tym nic nie wiem? - spytał z rozpaczą w
głosie właściciel.
- Wydawało mi się to miłym drobiazgiem bez większego zna-
czenia - odchrząknął z zakłopotaniem szef sali. - Sądziłem
nawet, że gdyby rzecz się przyjęła, można by to wprowadzić do
jadłospisu. Oczywiście bez ręcznej roboty, tylko po prostu
odciskane za pomocą gotowych foremek.
- Co? - krzyknął restaurator, unosząc do góry talerzyk z feral-
nym masłem. - Coś takiego chciał pan odciskać w foremce?
Szef sali jęknął tylko cicho w odpowiedzi.
Właściciel zastanawiał się przez chwilę.
- Ale czy to znaczy, że on to rzeźbi w czasie godzin pracy? -
spytał z błyskiem szaleństwa w oku.
- Ależ skąd! - zaprzeczył gwałtownie szef sali. - Przychodzi co-
dziennie wcześnie rano na kilka godzin przed otwarciem i
rzeźbi. Cały personel się dziwił.
- A ja dowiaduję się o tym dopiero dzisiaj! I to w taki sposób -
potrząsnął bezradnie trzymanym w ręku talerzykiem.
Westchnął ciężko i zwrócił się do kobiety, która w milczeniu i
z rozszerzonymi ze zdziwienia oczami przysłuchiwała się całej
rozmowie.
- Ja naprawdę nie wiem, jak panią przepraszać. Oczywiście
natychmiast wymienimy talerz i dostanie pani kompletne
zamówienie jeszcze raz. Widzi pani... Nasz kucharz to
prawdziwy artysta. Pewnie miała pani okazję kosztować jego
potraw. - Zawahał się. - Ale ma niestety swoje dziwactwa...
- Czy to nie ten sam, który jakiś czas temu pocałował ministra
w rękę? - zainteresowała się.
Od strony lekko uchylonych drzwi prowadzących na zaplecze
doleciał dźwięk rozbijanych talerzy. Właściciel spojrzał w tamtą
stronę.
- Zrobiła mu pani przykrość, wspominając o tym - powiedział.
Kobieta obrzuciła go zdegustowanym spojrzeniem.
- Chce pan powiedzieć, że on tam podsłuchuje naszą
rozmowę?
Po chwili wahania właściciel restauracji podszedł do drzwi i
mimo wyraźnego oporu stawianego po tamtej stronie domknął
je starannie.
- Jest bardzo wrażliwy - westchnął. - A z tym całowaniem to
była pomyłka. Zapatrzył się na jakąś damę i pomyliły mu się
osoby... - przerwał i przypatrzył się jej uważnie. - Pani była tu
wtedy? - zapytał, a gdy skinęła twierdząco głową, zadumał się.
Po chwili podniósł wzrok. - Czy mógłbym mieć nadzieję, że
pomimo tych niewątpliwie skandalicznych okoliczności, zgodzi
się pani uznać cały ten incydent za niebyły?
- No cóż - odparła kobieta. - Skoro chce pan to widzieć jako
pomyłkę artystyczną, a nie gastronomiczną...
Spojrzała na rzeźbę, która w nagrzanym pomieszczeniu zaczy-
nała z wolna tracić wyraziste kontury. Ciągle jednak wyglądała
imponująco i dumnie, wzbijając się smukłym kształtem ponad
płaską powierzchnię talerza.
Do szefa sali podbiegł kelner, niosąc tacę z nowym
śniadaniem. Uprzątnął kontrowersyjne dzieło Sergiusza i
postawił przed kobietą nową zastawę.
- Och, jakie to piękne - szepnęła.
Na przyniesionym talerzu spoczywał tym razem wycyzelowa-
ny do najdrobniejszych szczegółów kwiat lilii. Właściciel
spojrzał zakłopotany.
- Nasz kucharz prawdopodobnie chciałby panią w ten sposób
przeprosić - chrząknął. - Ale jeśli budzi to w pani niemiłe
skojarzenia, to każę natychmiast podać normalne masło.
- Nie, nie! - zaprotestowała. Spojrzała na poprzednią rzeźbę,
którą kelner miał właśnie zamiar odtransportować do kuchni.
- Wie pan co? - powiedziała i wskazała na nią palcem. -
Chciałabym pokazać to moim znajomym. Cóż, gdyby nie
okoliczności, można by to nawet uznać za zabawny żart. Może
nawet trochę przesadziłam z moją reakcją. Tyle że przy
śniadaniu, pan rozumie... Czy mogłabym prosić o włożenie tej
rzeźby do lodówki? Zabiorę ją potem, gdy będę płacić
rachunek.
- Ależ oczywiście - odparł zdziwiony właściciel, który właśnie
pomyślał sobie, że chyba nigdy nie zrozumie do końca kobiet.
A po chwili dodał pośpiesznie: - Na jedno tylko nie mogę się
zgodzić. Nie ma mowy o żadnym rachunku. Była pani naszym
gościem. To najmniejsze, co mogę dla pani zrobić, by
zadośćuczynić wszystkim nieprzyjemnościom.
Po czym, wygłosiwszy jeszcze kilka podobnych zapewnień,
właściciel zostawił wreszcie kobietę w spokoju i jak burza
wpadł do kuchni. Sergiusza nie potrzebował wcale szukać - sam
dopadł pryncypała nieomal na progu i wczepił się kurczowo w
ramię.
- I co? - wykrzyknął żałośnie. - Nie spodobało jej się?
- Czy pan oszalał, panie Sergiuszu?
- Proszę mi powiedzieć całą prawdę! - zażądał Sergiusz. - Nie
zrobiło to na niej żadnego wrażenia?
- Tego nie można powiedzieć - powiedział właściciel, czując,
że brakuje mu sił i nerwów na przeprowadzenie kolejnej
wyczerpującej rozmowy ze swoim kucharzem. Jednak na
wspomnienie niedawnej sceny przy stoliku poczuł, jak
ponownie ogarnia go wściekłość. Twarz mu poczerwieniała.
- Jak pan mógł w podobny sposób postąpić z kobietą? Jak
pan mógł podać jej na talerzu coś podobnego? Przecież to
afront!
- Sztuka nie uznaje kompromisów ani względów dla płci -
oświadczył stanowczo Sergiusz. - Liczy się tylko artystyczny
wyraz.
- Pan to nazywa sztuką? - spytał restaurator, wskazując głową
na przedmiot sporu, który kelner lokował właśnie
pieczołowicie w zamrażalniku. - Przecież to pornografia!
- A co on z tym robi? - zainteresował się nagle Sergiusz.
Podszedł do kelnera i zamienił z nim kilka słów. To, co usły-
szał, sprawiło, że w jednej chwili stał się innym człowiekiem.
Jego plecy wyprostowały się, a twarz rozpromieniła.
- A więc jednak! - zatarł nerwowo ręce. - Jednak jej się
podobało!
- Szczerze mówiąc, sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć
- przyznał zakłopotany właściciel. - Najpierw robi awanturę z
powodu tego... - przez chwilę szukał właściwego słowa - no
powiedzmy, tego modelu... A potem nagle, ni z tego, ni z
owego, wyraża chęć zabrania go ze sobą...
- Prawdziwa sztuka znajduje prędzej czy później dostęp do
każdego człowieka - pouczył go Sergiusz. - I wtedy powala na
kolana i zniewala.
- Wołałbym, żeby skoncentrował się pan na swoich
normalnych obowiązkach - odparł sucho właściciel restauracji.
- Żądam, żeby natychmiast zaprzestał pan tej wyuzdanej
twórczości. Jakiejkolwiek twórczości, poza kulinarną - dodał
po chwili. - Ma pan gotować i na tym koniec. Proszę uznać, że
udzieliłem panu nagany - zakończył i z ulgą opuścił kuchnię.
Gdy kobieta przed opuszczeniem restauracji poprosiła
kelnera o przyniesienie maślanej figurki, Sergiusz przez jakiś
czas walczył z pokusą, żeby osobiście wręczyć ją nieznajomej,
powstrzymał się jednak i jedynie przez szybkę w drzwiach
kuchni obserwował swoją ukochaną, jak w skupieniu i z
dziwnym uśmieszkiem pakuje ją ostrożnie do torebki. Na
wszelkie kontakty osobiste było jeszcze, jego zdaniem, za
wcześnie. Za to w kilka minut po jej wyjściu przyszła mu do
głowy straszliwa myśl: Co będzie, jeśli kobieta mimo wszystko
nabrała niechęci do tej restauracji i noga jej nigdy już tutaj nie
postanie? Sergiusz poczuł, że ziemia ucieka mu spod stóp.
Osunął się bezwładnie na kuchenny taboret i patrzył
zrozpaczonym wzrokiem na uwijających się przy garnkach
kucharzy. Przyrzekł sobie uroczyście, że jeśli choć raz nadarzy
się stosowna okazja, to jej nie zmarnuje i choćby się waliło i
paliło, dowie się czegoś bliższego o obiekcie swych uczuć.
3
Los okazał się dla Sergiusza łaskawy. Bo choć początkowo
wtrącił go na samo dno rozpaczy - codzienne śniadania
skończyły się jak nożem uciął i nieznajoma przestała pojawiać
się w restauracji - to jednak po tygodniu, który był chyba
najdłuższym w całym jego dotychczasowym życiu, znów dane
mu było ujrzeć ukochaną. Przyszła, tak jak za pierwszym
razem, w porze obiadu i - podobnie jak wtedy - w towarzystwie
tego samego mężczyzny. Lecz nawet ta okoliczność, choć
irytująca, nie zdołała wytrącić Sergiusza ze stanu błogości i
ulgi. Usłyszawszy, że piękna dama chce spożyć sznycel,
odepchnął pomocnika, który właśnie zabierał się do
przygotowania potrawy, i sam przystąpił do pracy. Mężczyzna
towarzyszący kobiecie zamówił pulardę - do tego zadania
Sergiusz oddelegował najmniej uzdolnionego z wszystkich
pracowników kuchni i jeszcze bezwstydnie podmienił mu
mięso, zastępując je zwykłą, ordynarną kurą. Sam z lubością
przykrawał cielęcinę, przyprawiał ją, sam dokonał surowej
inspekcji tłuszczu przeznaczonego do smażenia, a stwierdzenie,
że jedna z patelni ma niedokładnie wyszorowane dno - nawet w
normalnych warunkach powód do solidnej awantury - tym
razem omal nie skończyło się wyrzuceniem z pracy nie-
szczęsnego pomywacza.
Gdy potrawa znalazła się na stole, Sergiusz przyglądał się nie-
znajomej jeszcze przez krótką chwilę, po czym zdecydowanym
ruchem ściągnął kitel i nałożył swoją elegancką szarą
marynarkę. Wyminął kuchcika, który przyglądał mu się
otworzywszy szeroko usta ze zdziwienia, i zdecydowanym,
szybkim krokiem przeszedł przez salę restauracyjną. Wyszedł
na ulicę, rozejrzał się, po czym przemierzył jezdnię,
niecierpliwie omijając przejeżdżające auta. Zatrzymał się na
chwilę po drugiej stronie w miejscu, gdzie zaczynał się Ogród
Saski, i w końcu, przystanąwszy za jednym z pierwszych drzew,
zapatrzył się w wejście do restauracji.
Po dłuższym oczekiwaniu zobaczył, jak wychodzą. Kobieta
ujęła swego towarzysza pod ramię, po czym oboje szybkim
krokiem skierowali się w stronę postoju taksówek. Wsiedli do
pierwszej i ku przerażeniu Sergiusza, który gnał teraz wielkimi
susami na ukos przez jezdnię, ruszyli szybko w stronę
Krakowskiego Przedmieścia. Na postoju została tylko jedna
taksówka. Zbliżał się do niej właśnie tęgawy mężczyzna z
teczką. Już otwierał drzwiczki, kiedy obok niego pojawił się
Sergiusz, odepchnął go i wymachując ni to przepraszająco, ni
to odstraszająco rękami, wślizgnął się na tylne siedzenie
samochodu.
- Szybko, za tą taksówką! - krzyknął, przytrzymując jednocze-
śnie drzwiczki, które szarpał oburzony grubas.
Kierowca obrzucił Sergiusza zdziwionym spojrzeniem, ale nie
powiedział ani słowa, tylko przekręcił licznik i ruszył. Grubas,
ciągle trzymając dłoń na klamce, uczynił jeszcze kilka kroków,
zaraz jednak zrezygnował i tylko pogroził Sergiuszowi
zaciśniętą pięścią. Ten jednak, wpatrzony w tył jadącego przed
nim auta, nawet się nie obejrzał. Nie widział więc, że grubas,
sapiąc ze zdenerwowania, podbiegł do następnej taksówki,
która właśnie pojawiła się na postoju. Nie czekając, aż się
zatrzyma, wskoczył do środka i nieświadom tego, że niemal
dokładnie powtarza słowa, które przed chwilą wygłosił
Sergiusz, wykrzyknął:
- Za tamtą taksówką proszę! Zapłacę podwójnie!
Sergiusz w tym czasie zajęty był przekonywaniem swojego kie-
rowcy, że nie wciąga go w żadną szpiegowską ani kryminalną
aferę. Przy tym nie było całkiem jasne, czy kierowca obawia się
tego, czy też przeciwnie: jest taką ewentualnością przyjemnie
podniecony. Chyba raczej to drugie, bo nagle przycisnął pedał
gazu do dechy i po chwili znaleźli się tuż za śledzonym
pojazdem. Sergiuszowi od tej szybkiej jazdy żołądek podszedł
do gardła, nie protestował jednak, bojąc się sprowokować
kierowcę do dalszych ekscesów. Już i tak zniesmaczały go
mocno prowadzone na głos dociekania taksówkarza, który
najwyraźniej naoglądał się filmów przygodowych i teraz
chciałby któryś z nich przeżyć naprawdę.
- Aha, jadą za nami - zakomunikował w pewnej chwili,
zadowolony, a gdy nie doczekał się żadnej reakcji ze strony
Sergiusza, odwrócił się ku niemu i uśmiechając się serdecznie,
wyjaśnił: - Jesteśmy śledzeni. Ta taksówka jedzie za nami już
od kilku minut.
Sergiusz wzruszył tylko ramionami, zastanawiając się, jak
daleko może zaprowadzić wyobraźnię żądza przygód. Po chwili
przestało mu zresztą tak strasznie zależeć na tym, żeby
przekonać kierowcę o niewinnym charakterze całej eskapady,
bowiem szukając w kieszeni chusteczki, by otrzeć nią rozpalone
czoło, stwierdził z niejakim przerażeniem, że opuszczając w
pośpiechu restaurację, musiał po drodze zgubić swój portfel. Z
jednej strony próbował więc koncentrować się na głowie
ukochanej, którą widział raz lepiej, raz gorzej, w zależności od
tego, jaki dystans dzielił oba samochody, z drugiej rozważał,
jak wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Mniemanie kierowcy, że
bierze udział w dramatycznym pościgu za agentami obcego
wywiadu, mogłoby mieć w tej sytuacji swoje dobre strony, a
przynajmniej pozwoliłoby może odwrócić jego uwagę od
bardziej przyziemnych kwestii. Sergiusz nie bardzo jednak
wiedział, jak mu coś takiego skutecznie zasugerować, zwłaszcza
że jeszcze przed chwilą sam nieopatrznie domysły kierowcy
zakwestionował.
Okazja nadarzyła się sama. Towarzysz kobiety przechylił się w
jej stronę, objął i pocałował w policzek, a w chwilę potem tak-
sówka stanęła i mężczyzna wysiadł. Sergiusz zastanawiał się
przez moment, czy nie powinien podążyć za nim, w końcu
jednak uznał, że ważniejsze jest ustalenie, dokąd zmierza
kobieta. Jeśli czarne myśli dotyczące roli tego mężczyzny w
życiu pięknej damy miałyby się potwierdzić, to i tak prędzej czy
później pojawi się w jej pobliżu. Sergiusz zadowolił się więc
nienawistnym spojrzeniem, rzuconym rywalowi. Ów zaś,
nieświadom wzbudzanych swoją osobą emocji, stał sobie
spokojnie na chodniku i machał ręką na pożegnanie.
- Da swidanja - krzyknął za odjeżdżającą taksówką.
Słysząc obcy język, i to w dodatku rosyjski, kierowca Sergiusza
drgnął, jak dźgnięty ostrogą. Twarz mu zajaśniała i wyzbywszy
się już jakichkolwiek wątpliwości puścił sprzęgło i wystartował
do dalszego pościgu.
Postronny obserwator mógłby się dziwić, widząc, jak trzy tak-
sówki najpierw stanęły jedna za drugą, a następnie niemal
równocześnie ruszyły w dalszą drogę. Już nie tylko kierowca
wiozący Sergiusza, ale i dwaj pozostali zdążyli się zorientować,
że biorą udział w jakimś dziwacznym tercecie, każdy z nich co i
rusz zerkał na pozostałe auta. Wjechali w końcu w wąską ulicę,
gęsto zabudowaną kilkupiętrowymi kamienicami. Przed jedną
z nich kawalkada się zatrzymała.
Kierowca Sergiusza obrzucił go pytającym spojrzeniem.
- Co robimy?
Sergiusz spoglądał z niepokojem za znikającą w bramie domu
kobietą.
- Zaraz wrócę - powiedział i wysiadł.
- Niech mi pan powie - spytał taksówkarz, przechylając się na
siedzenie pasażera - czy to, co pan robi, jest na pewno legalne?
- Oczywiście, że tak - odparł Sergiusz.
- W porządku, będę dawał oko na wszystko - zapewnił go kie-
rowca, po czym otworzył drzwi i stanąwszy obok samochodu,
rozglądał się czujnie na wszystkie strony. - Może pan być
spokojny, tędy nikt nie przejdzie. W razie czego zaświadczy
pan, że działałem na pańskie polecenie.
Słysząc tę zapowiedź, Sergiusz wtulił głowę w ramiona i bie-
giem wpadł do bramy. Z góry dobiegał stukot damskich
obcasów. Sergiusz wspiął się cicho po schodach i stanął na
podeście pierwszego piętra dokładnie w chwili, gdy drzwi w
głębi korytarza przymknęły się z niegłośnym trzaskiem.
Sergiusz podszedł i przyjrzał się wizytówce.
- Gie Wewersowicz - przeczytał półgłosem.
Nazwisko chyba polskie, chociaż miało jakby nieco kresowe
brzmienie. A może to ten mężczyzna jest cudzoziemcem? Tak
czy inaczej, udało mu się wreszcie ustalić najważniejsze:
nazwisko oraz adres ukochanej. Do sprawdzenia pozostawało,
czy pani Wewersowicz mieszka samotnie, czy też dzieli
mieszkanie jeszcze z kimś. Sergiusz zadumał się głęboko i stał
tak przez dłuższą chwilę w półmroku korytarza i w ciszy
pustego o tej porze domu. Potem zrobił kilka kroków, przysiadł
na najwyższym stopniu schodów i utkwiwszy wzrok w drzwiach
mieszkania ukochanej, ponownie pogrążył się w
rozmyślaniach, zupełnie nieświadomy tego, co w tej chwili
rozgrywało się na ulicy.
Grubas, który stracił cenne sekundy, płacąc za jazdę (błąd,
którego Sergiusz z oczywistych powodów nie popełnił) wysiadł
z samochodu i rączym krokiem, na tyle przynajmniej, na ile
pozwalała jego tusza, ruszył w stronę bramy. Już miał chwycić
za klamkę, gdy nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.
- Nie tak szybko, przyjacielu!
Kierowca taksówki Sergiusza powiedział to lekko
schrypniętym głosem, a w kąciku ust chwiał mu się nie
zapalony papieros. Nie zapalony, bowiem od dwóch dni
kierowca próbował rzucić palenie, ale z tego rekwizytu nie mógł
akurat zrezygnować. Na tę chwilę czekał od lat. Długie godziny
spędzone przed telewizorem miały w końcu na coś się przydać.
W wyobraźni ćwiczył podobną scenę setki razy i teraz, gdy los
dawał mu taką szansę, postanowił, że przeprowadzi wszystko
według najlepszych wzorów. Przez chwilę wprawdzie zaświtała
mu myśl, że nie do końca sprawdził wszystkie okoliczności i
istnieje ryzyko, że angażuje swój zapał i umiejętności po
niewłaściwej stronie w aferze, co do której wyzbył się resztek
wątpliwości, że musi mieć charakter szpiegowski lub
przynajmniej kryminalny. Chęć, by stanąć po stronie dobra
przeciwko złu, była w nim wprawdzie dość silna - obejrzane
westerny też zrobiły swoje -jednak, nie widząc w tej chwili
żadnych możliwości poznania pełnej prawdy, uznał, że nie
może przepuścić takiej okazji, a ewentualną pomyłkę
usprawiedliwi później przekonaniem o działaniu w dobrej
wierze.
Wszystkie te skomplikowane rozważania przemknęły przez je-
go głowę w czasie krótszym niż ułamek sekundy - grubas ciągle
jeszcze przypatrywał mu się zaskoczony, gdy wyprowadzony
szybko cios dosięgnął jego szczęki.
- Panie, coś pan? - wybełkotał napadnięty.
Teczka wypadła mu z ręki, uderzenie rzuciło go na ścianę do-
mu; prześladowca widząc, że wszystko przebiega tak, jak sobie
życzy, a nawet trochę zaskoczony swoją skutecznością,
przypuścił kolejny atak. I to właśnie zobaczył kierowca
taksówki, którą przyjechał grubas. Liczył właśnie pieniądze, z
przyjemnym zdziwieniem stwierdzając, że napiwek znacznie
przekracza to, co otrzymywał zwykle od najhojniejszych nawet
klientów. Wiedziony serdecznym odruchem, uniósł głowę i
poszukał wzrokiem szczodrego pasażera.
Szczodry pasażer brał właśnie solidne cięgi od szczupłego i
niepozornie wyglądającego człowieczka. Grubas cofał się przed
nim, zasłaniając się nieporadnie rękoma.
W kierowcy zawrzała krew. Jego wrodzone poczucie sprawie-
dliwości kazało mu stanowczo sprzeciwić się oglądanej scenie.
Wyskoczył z wozu, szybko otworzył bagażnik, chwycił
metalową wajchę i tak uzbrojony pośpieszył na pomoc.
Grubas dojrzał zbliżającą się odsiecz, lecz zupełnie mylnie
zinterpretował intencje uzbrojonego w żelazny drąg osiłka i
podejrzewając, że nadciąga kolejny prześladowca, wydał nagle
z siebie wysoki, przenikliwy okrzyk, po czym uskoczył zwinnie
przynajmniej o dwa metry w bok. Napastnik, przyzwyczajony
już do biernego zachowania swojej ofiary, zamarł na chwilę w
bezruchu, zdumiony tą nagłą skocznością. Moment nieuwagi
okazał się dla niego fatalny w skutkach. Poczuł silny,
przeszywający ból w lewym ramieniu.
- Ty chuliganie jeden! - sapał nowo przybyły, okładając go
żelastwem.
Grubas, zrozumiawszy wreszcie, że oto nadeszła pomoc, też
ruszył do kontrataku. Dopadł tamtego i przycisnąwszy do
swego obszernego brzucha, próbował unieruchomić jego
jeszcze zdrową rękę i wystawić go na sprawiedliwe razy,
wymierzane przez sprzymierzeńca. Kierowca, który w tej chwili
przeklinał w duchu moment, gdy Sergiusz wsiadł do jego
taksówki, wywijał się jak piskorz, jednak coraz silniejszy ból w
ramieniu, a także nieustępliwość obu mężczyzn sprawiały, że
zaczynało brakować mu tchu. I w tym właśnie momencie karta
ponownie się odwróciła.
Kierowca pierwszej taksówki - tej, która przywiozła do domu
panią Wewersowicz - do tej pory nie interweniował, choć od
samego początku przyglądał się, zaciekawiony, wszystkim
wydarzeniom. Dosyć wcześnie zauważył, że w czasie jazdy
przez miasto towarzyszą mu dwa inne wozy, chciał nawet
zwrócić na to uwagę swoim pasażerom, potem jednak uznał, że
musi to być zwykły zbieg okoliczności - w odróżnieniu od
swojego kolegi nie ulegał zbyt szybko grze wyobraźni. Kiedy
jednak oba samochody zaparkowały tuż za nim, podejrzenia
wróciły z podwójną siłą. Jego zaciekawienie wzrosło, gdy w
kierowcy drugiej taksówki - tej, którą przyjechał Sergiusz -
rozpoznał swego dobrego znajomego: obie taksówki należały
do tej samej - małej i robiącej ostatnio bokami - firmy. Inaczej
rzecz się miała z trzecim wozem, który nosił znak jednego z
największych w mieście przedsiębiorstw taksówkowych,
powszechnie znienawidzonego przez resztę kierowców za próby
zmonopolizowania rynku i za kontakty z mafią. Dopóki jednak
grubas był nie napastnikiem, lecz ofiarą ataku sprawnie
przeprowadzanego przez jego kolegę, przyglądał się bijatyce z
zainteresowaniem, ale bez większej chęci włączenia się do
akcji. Nie wyglądało zresztą, by pomoc była konieczna. Gdy
jednak sytuacja się odwróciła, uznał, że nie może dłużej czekać.
Nastąpiła przy tym dalsza eskalacja użytego w konflikcie
uzbrojenia. Trzeci kierowca wyciągnął bowiem ze schowka
pistolet gazowy, który woził dla obrony przed ewentualnymi
rabusiami, odbezpieczył go i tak wyekwipowany wkroczył do
akcji.
- Padnij! - krzyknął do swojego kolegi, po czym bezzwłocznie
wypalił w sam środek kłębiącej się grupy.
Walczących zasnuła szarawa mgła. Mężczyźni zanieśli się
kaszlem, w tym również i ten, którego cała akcja miała
wyratować z opresji. Usłyszał on wprawdzie komendę swojego
kolegi, lecz jej realizacja napotkała na poważne przeszkody:
unieruchomiony potężnym cielskiem przeciwnika nie mógł się
nawet ruszyć, a co dopiero mówić o padaniu na ziemię. W
dodatku brzuch, który boleśnie przyciskał go do ściany, zaczął
spazmatycznie drgać w rytm tego, jak jego właściciel daremnie
próbował pozbyć się z płuc drażniącej substancji. Widząc to,
właściciel pistoletu złapał swego kolegę za ramię i mocnym
szarpnięciem usiłował wyrwać go z chmury gazu. Fatalnym
zbiegiem okoliczności złapał go jednak za to ramię, na które
wcześniej spadły ciosy żelaznej pałki. Ratowany zawył
straszliwie z bólu, drugą dłonią mocno chwycił ratującą go rękę
i szarpnął resztką sił do siebie. Nieco zdumiony tym akustycz-
nym popisem kierowca pozwolił się pociągnąć i już po chwili
na równi z innymi krztusił się i kasłał, wdychając ciągle jeszcze
unoszące się opary gazu.
Grubas, ujrzawszy załzawionymi oczami lufę pistoletu, która
znalazła się nagle tuż obok jego twarzy, zrobił gwałtowny
przysiad, próbując zejść z linii strzału i uderzając jednocześnie
trzymającą pistolet rękę od dołu. Rozległ się ponowny strzał i
całą grupę spowiła kolejna chmura gazu.
Zamieszanie zapanowało kompletne. Czwórka dorosłych męż-
czyzn, wczepionych w siebie niczym bawiące się na podwórku
dzieci, kasłając i płacząc jednocześnie, to podrywała się, to
przykucała, nie mogła jednak dokonać jakiegoś jednego
sprawnego i skoordynowanego manewru, który pozwoliłby
wydostać się ze strefy zagrożenia. Wszelkie zapały bitewne
wywietrzały ostatecznie z otumanionych i obolałych głów. Na
domiar złego u wylotu ulicy pojawił się policyjny radiowóz,
zwabiony oddanymi przed chwilą strzałami. Na ten widok w
kotłujące się kłębowisko wstąpił jakby nowy duch. Zbratani w
nieszczęściu niedawni wrogowie ruszyli wreszcie z miejsca i
podążając niezgrabnym truchtem, skierowali się w przeciwną
stronę ulicy.
Ujęcie ich było drobnostką. Trzej rośli policjanci uzbrojeni w
prawdziwe rewolwery, których dobyli widząc, że uciekający
mężczyźni są uzbrojeni, z dużą wprawą osaczyli całą grupkę.
Potargani, zakrwawieni, a przede wszystkim zasmarkani i
załzawieni uciekinierzy bez najmniejszej próby oporu pozwolili
się rozbroić oraz wsadzić do zakratowanego samochodu
policyjnego, ściągniętego przez radio na miejsce zajścia. Cała
akcja została przeprowadzona nadzwyczaj sprawnie. Taksówki
pozostawione swojemu losowi stały nadal w rządku przed
kamienicą, gdy jednak po kilkunastu minutach bezczynnego
siedzenia na schodach Sergiusz ostrożnie wyjrzał na ulicę, po
ich właścicielach nie pozostało już ani śladu.
Poczuł ulgę pomieszaną ze zdziwieniem. Jeszcze na schodach
roztrząsał intensywnie dwie palące kwestie. Po pierwsze, co
powinien dalej robić, gdy już ustalił adres swej ukochanej.
Pomysł, żeby podejść do drzwi, zapukać i po prostu
przedstawić się, nie wydawał się najlepszy, a nic innego nie
chciało mu jakoś przyjść do głowy. Z drugiej strony odczuwał
niepokój na myśl o ponownym spotkaniu z kierowcą taksówki.
Fakt, że nie może zapłacić za kurs, nie poprawiał sytuacji.
Sergiusz niejasno odczuwał, że nastawiony na emocjonujące
przeżycia taksówkarz może poczuć się rozczarowany ich
brakiem, dodatkowo zaś stanie się w najwyższym stopniu
nieufny, a może nawet nieuprzejmy, gdy spostrzeże, że jego
klient nie chce uregulować rachunku.
Nagle przyszło mu do głowy, że przecież może zażądać, żeby
kierowca zawiózł go z powrotem do restauracji, a tam - choć
było to wbrew jego zasadom - poprosi kogoś o pożyczenie
pieniędzy i na tym cała sprawa się zakończy. Ucieszony, nabrał
odwagi i z podniesionym czołem wyszedł z bramy.
Pomijając dziwny zapach, który intensywnie wwiercał mu się
w nos i podrażniał oczy, na ulicy panował spokój. Sergiusz
rozejrzał się, szukając swego kierowcy, który akurat w tej chwili
podawał swe personalia zaspanemu sierżantowi w pobliskim
komisariacie i przeklinał w duchu nie brak, lecz właśnie
nadmiar silnych wrażeń. Sergiusz spostrzegł stojące nieopodal
w rządku trzy puste taksówki, ale nie mógł sobie przypomnieć,
czy któraś z nich była tą, którą przyjechał, poza tym nie mógł
zrozumieć, dlaczego na tym dziwnym postoju w ogóle nie ma
kierowców. Co dziwniejsze, auta były otwarte - sprawdził to,
zaglądając do każdego z nich. Przestraszony, że ktoś weźmie go
za złodzieja, na powrót skrył się do bramy.
Przez chwilę stał tam, rozglądając się bezradnie. Nagle
usłyszał dobiegające z góry kroki. Dla niepoznaki przystanął
przed tablicą z nazwiskami lokatorów i zaczął ją uważnie
studiować. W kamienicy było dwanaście mieszkań; nazwisko
pani Wewersowicz figurowało pod numerem szóstym - fakt ten
zdawał się być dla miłosnych zabiegów Sergiusza kompletnie
bez znaczenia, a jednak odnotował go w pamięci z takim
zainteresowaniem, jakby oznaczał Bóg wie co.
- Pan kogoś szuka? - usłyszał za sobą tubalny głos.
Odwrócił się. Za nim stał rosły mężczyzna w nieco za szerokim
palcie.
- Co? - zająknął się. - A nie, ja tylko chciałem... Bo tutaj
właśnie w jednym z mieszkań... - Chciał powiedzieć „mieszka
moja znajoma”, ale zawahał się, bo nie bardzo wiedział, co
odpowiedzieć, gdyby padły dalsze pytania. Ale nieznajomego
ta odpowiedź zdawała się całkowicie satysfakcjonować. Twarz
mu się rozjaśniła.
- Pan z ogłoszenia? Trzeba było tak od razu. Dobrze pan
trafił. Pan pozwoli - wyciągnął rękę. - Jodłowski jestem. To ja
dałem to ogłoszenie do gazety. Kamienica należy do mnie -
wyjaśnił z dumą.
Sergiuszowi, który zaczynał się domyślać, że mowa o wolnym
mieszkaniu do wynajęcia, nie było dane długo zastanawiać się
nad odpowiedzią. Mężczyzna pociągnął go energicznie za
ramię.
- Chodźmy. Pokażę je panu. Jest pan pierwszy. - Przystanął i
spojrzał na Sergiusza zdziwiony. - Ale czegoś tu nie rozumiem.
Przecież to ogłoszenie ma się ukazać w dzisiejszej
popołudniówce - spojrzał na zegarek - to znaczy dopiero za
kilka godzin. Skąd pan w takim razie wiedział o tym
mieszkaniu?
Sergiusz gapił się na niego przez dłuższą chwilę z niezbyt mą-
drym wyrazem twarzy.
- Mam znajomego w redakcji, który zawsze daje mi znać
wcześniej o ciekawych ofertach - wykrztusił wreszcie, sam się
sobie dziwiąc, skąd przyszło mu do głowy to wyjaśnienie, a
jednocześnie modląc się w duchu, by nie musiał wymieniać
nazwy gazety. Ale kamienicznikowi to wystarczyło. Poklepał
Sergiusza serdecznie po ramieniu.
- Brawo! Tak właśnie trzeba! Należy być operatywnym! Pan
mi się podoba. W dzisiejszych czasach trzeba umieć walczyć o
swoje interesy. Myślę, że się dogadamy.
Zaprowadził Sergiusza na drugie piętro i wyjętym z kieszeni
kluczem otworzył drzwi w końcu korytarza.
Mieszkanie było całkiem zwyczajne, ani specjalnie ładne, ani
brzydkie. Mniej zwyczajna była cena, którą wymienił właściciel.
Widząc sceptyczny wyraz twarzy Sergiusza, obniżył ją nieco, ale
ciągle jeszcze pozostawała dość wysoka.
- Taniej nie mogę - tłumaczył. - Nawet za tamtą cenę znalazł-
bym pewnie kogoś chętnego. Ale, jak powiedziałem, pan mi się
podoba. Sprawia pan solidne wrażenie.
Dopiero w tym momencie Sergiusz uzmysłowił sobie, że toczy
właśnie pertraktacje w sprawie mieszkania, którego wcale nie
potrzebuje i którego w ogóle nie zamierzał wynajmować. Zaczął
się zastanawiać, jak wybrnąć z tej kolejnej już dzisiaj
kłopotliwej sytuacji, gdy nagle w następnym przebłysku
natchnienia przyszło mu do głowy, jaka to znakomita okazja
pcha mu się sama w ręce.
- Proszę chwilę zaczekać! - przerwał zaskoczonemu
kamienicznikowi w pół słowa, odwrócił się na pięcie i wybiegł z
mieszkania. Stojąc na korytarzu zapamiętał położenie
mieszkania, po czym zbiegł piętro niżej i odszukał drzwi
nieznajomej. Tak, nie mogło być mowy o pomyłce: oglądany
przed chwilą apartament leżał dokładnie nad mieszkaniem
pani Wewersowicz. Sergiusz jak burza wpadł z powrotem do
mieszkania na drugim piętrze.
- Biorę! - krzyknął od progu. - Niech pan pisze umowę!
- A gdzie pan był, jeśli wolno spytać?
- Chciałem sprawdzić, jak pomalowany jest korytarz - wypalił
bez zastanowienia Sergiusz.
- Chce pan powiedzieć, że to lamperia na korytarzu przekona-
ła pana do wynajęcia tego mieszkania? - spytał nieufnie
właściciel. W jego głosie zabrzmiał sceptycyzm i jakby nutka
wątpliwości wobec tak pozytywnie dotychczas ocenianego
Copyright © by Jerzy Pakosz 1998 Projekt okładki: Jowita Płoszajska Redaktor prowadzący serię: Jan Koźbiel Opracowanie merytoryczne: Jan Koźbiel Opracowanie techniczne: Barbara Wójcik Korekta: Wiesława Jarych Łamanie: Ewa Wójcik ISBN 83-7180-939-5 Współczesna Proza Polska Wydawca: Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa: Zakłady Graficzne ATEXT S.A. 80-164 Gdańsk, ul. Trzy Lipy 3
1 Kucharz był zakochany. Siedział w kuchni na ulubionym zydlu i wpatrując się ponuro w swoją twarz, odbitą w wypolerowa- nym dnie wiszącego na ścianie rondla, zastanawiał się nad okropnymi konsekwencjami tej nowej dla niego sytuacji. Sam fakt zakochania nie wprowadziłby go może w tak a neutralnym gruncie, a nie w restauracji, gdzie posiadał co prawda nie byle jaką pozycję, ale w stosunku do osób z zewnątrz znajdował się mimo wszystko w niewygodnej sytuacji. Na jego palcu pysznił się wprawdzie szlachecki sygnet, przechodzący w rodzinie z pokolenia na pokolenie, nie dało się jednak ukryć faktu, że na co dzień jego właściciel paradował przyodziany w biały kitel i kucharską czapę. Jego wybranka natomiast zasiadała w tej chwili zaledwie kilkanaście metrów dalej jako gość w jednej z najlepszych, jeśli wręcz nie najlepszej - a już na pewno najdroższej - restauracji w stolicy. Ustawiało ich to nieuchronnie w sytuacji pani i sługi. Tak przynajmniej widział to kucharz, sam bardzo wyczulony na kwestię różnic społecznych, o czym niejednokrotnie przekonywali się zaczynający karierę w kuchni posługacze, a w zasadzie wszyscy, bowiem stanowisko szefa kuchni oddzielało pozostałych trudną do pokonania barierą. I teraz przyszło mu samemu oczekiwać uwagi od osoby, którą zawodowy obowiązek nakazywał mu ni mniej ni więcej tylko obsługiwać - co burzyło w jednej chwili porządek, w który wierzył, a przeczucie nieuchronności zmian, jakie nastąpią wkrótce w jego ułożonym życiu, irytowało go i napełniało goryczą. W dodatku istniała możliwość, że nieznajoma dama jest cudzoziemką. Mężczyzna, który się z nią witał, zwrócił się do niej po rosyjsku i w tym języku mu odpowiedziała. Wszystko to jeszcze dodatkowo komplikowało i tak już niełatwą dla kucharza sytuację. Spoglądając w przyszłość, oczekiwał trudów i niepokojów. Jednak nawet tak pesymistycznie nastrojony,
oczekiwał ich spokojnie i z typową dla siebie godnością. Tym bardziej paliło go wspomnienie tego żenującego zdarzenia na sali, gdy wiceminister poprosił go do swego stolika, żeby osobiście pogratulować kaczki w pomarańczach. To właśnie wtedy ujrzał ją, siedzącą przy sąsiednim stoliku. Zakładała akurat nogę na nogę - jak odurzony przypatrywał się tej operacji, wytężając przy tym słuch tak, że wręcz słyszał ocierające się o siebie pończochy. Wtedy też zrozumiał, że jego uczucie niewiele ma w sobie pierwiastka duchowego, lecz całe jest raczej zmysłowe i pierwotne, i to było też coś, co zupełnie nie pasowało do jego subtelnego i wyrafinowanego charakteru. - I naprawdę pocałował go pan w rękę? - po raz kolejny dopytywał się nerwowo właściciel restauracji, który w chwilę po powrocie kucharza na zaplecze przybiegł tam, zwabiony nagłą wrzawą, wznieconą przez kelnerów i personel kuchenny. - Przecież mówię panu, że to było nieporozumienie. Pomyliłem go z kimś innym. - Jak to, z kimś innym? Pomylił pan ministra z kobietą? - żałośnie dopytywał się właściciel, zastanawiając się gorączkowo, jakie konsekwencje może mieć dla niego wybryk kucharza. - Pan minister był łaskaw przez dłuższą chwilę oceniać zalety mojej kaczki i po prostu zamyśliłem się. Przy następnym stoliku siedziała pewna pani i właśnie podszedł do niej jakiś znajomy, ona podała mu rękę, a on pochylił się, żeby tę rękę ucałować. I właśnie wtedy pan minister wyciągnął swoją dłoń w moją stronę, no i... Po prostu pomyliły mi się osoby. Uległem wrażeniu, że rozmawiam z nią, a nie z ministrem. - No ale szef sali mówił, że pan ucałował dłoń ministra w spo- sób namiętny! - Nieprawda! Ucałowałem jego dłoń tak, jak się całuje damy. Ja jestem ze starej szkoły. - Zastanowił się przez chwilę. - Zresztą powiem panu w zaufaniu, iż odniosłem wrażenie, że ten pocałunek znalazł uznanie w oczach ministra. Widziałem, że był poruszony. A nawet roztkliwiony. - Niech pan nie wierzy plotkom - wyszeptał właściciel. - To wszystko głupie pomówienia.
- O czym pan mówi? - A nie, nic... No i co teraz będzie, niech mi pan powie? To może zaszkodzić ministrowi. Już nie chodzi tylko o te głupie plotki, ale niech pan pomyśli: nowoczesny polityk całowany w rękę przez kucharza w restauracji. Przecież to... Właściciel przerwał, bo zauważył, że kucharz i tak go nie słu- cha, lecz wodzi zamyślonym wzrokiem po kuchni, a czubkiem długiego spiczastego noża dłubie w leżącym na stole płacie wołowiny. - Co pan wyprawia z tą polędwicą! - krzyknął. Wyrwał mu nóż z ręki, odłożył, po czym zamilkł na chwilę, jakby zbierając siły. - Panie Sergiuszu - powiedział wreszcie. - Tak przy okazji... Czy pan nie mógłby trochę przytyć? Wie pan, goście oczekują zazwyczaj, że szef kuchni w renomowanej restauracji jest nieco, hm... jak by to powiedzieć? - Otyły? - No, nie chodzi mi od razu o otyłość. Ale pan jest wręcz szczupły, by nie powiedzieć chudy. Poza tym te okulary... Czy nie mógłby ich pan zamienić na szkła kontaktowe? Chętnie pokryję koszty. - Nie mogę nosić szkieł kontaktowych - odparł stanowczo ku- charz. - Po tylu latach noszenia okularów nastąpiło odkształcenie nosa. Bez nich wyglądam po prostu idiotycznie, o! - zdjął okulary i nagłym ruchem przysunął swój profil pod nos właścicielowi. Ten wzdrygnął się i cofnął, spłoszony. - Ale wie pan, pańska sylwetka i te szkła nadają panu wygląd nieco zbyt... hm, jak by to określić... - Inteligencki? To pan ma na myśli? Nic na to nie poradzę, że skończyłem studia. Powiem panu nawet, że czasami zastanawiam się nad doktoratem. - Broń Boże! - krzyknął przerażony właściciel. - Po co to panu? - No cóż, skoro tak wyraźnie okazuje mi pan swoje niezadowolenie, może trzeba będzie się zastanowić nad powrotem do dawnego zawodu. Jako historyk sztuki może nie zarobiłbym za wiele, ale... - Jakie niezadowolenie, nic podobnego! Ja pana podziwiam,
panie Sergiuszu, przede wszystkim pański ogromny talent kulinarny. I w ogóle nie zajmowałbym się pańskim wyglądem, gdyby nie fakt, że tak często nasi goście chcą osobiście panu podziękować. Pan jest prawdziwym artystą w swoim fachu. - Wybitnych artystów odwiedza się zazwyczaj w ich gardero- bach, a nie prosi do loży. To tak na marginesie. Już nieraz przychodziło mi do głowy, że jest w tym coś upokarzającego. A skoro i tak nie jest pan zadowolony z mojego wyglądu... - Mówi to pan poważnie? Nie chce pan wychodzić do gości? Ale oni to tak lubią. Sergiusz zawahał się przez chwilę. Rzeczywiście konieczność podchodzenia do stolików krępowała go, głównie wtedy, gdy goście swoją rangą zupełnie, jego zdaniem, na to nie zasługiwali. Bywało już i tak, że do nowobogackich posyłał w zastępstwie jednego z podległych mu kucharzy. Z drugiej strony jednak pojawianie się od czasu do czasu na sali dawałoby mu sposobność powtórnego ujrzenia nieznajomej, gdyby ponownie przyszła do restauracji. Wolał nie rezygnować z takiej możliwości. - Nie, nie - powiedział. - Rozumiem, że należy to po prostu do naszego zawodu. Uspokoiwszy tym właściciela, który odszedł zadowolony, zupełnie zapomniawszy o pozostałych zastrzeżeniach, Sergiusz po raz kolejny tego dnia zajął się lustrowaniem swojego wyglądu. Tym razem za lustro posłużyła mu niklowana obudowa wywietrznika. W milczeniu i z zadowoleniem przyglądał się swojej szczupłej sylwetce i wąskiemu, szlachetnemu obliczu. Zawsze uważał, że jest mu do twarzy w tradycyjnym kucharskim stroju; zwłaszcza charakterystyczna biała czapka harmonijnie wieńczyła jego wysoką i smukłą postać. W najmniejszym stopniu nie trafiały mu do prze- konania argumenty właściciela. Jako człowiek otyły - pomyślał - prawdopodobnie w ogóle nie miałbym żadnych szans w jej oczach. Zamyślił się. Problem w tym, czy i w naturalnej postaci uda mu się cokolwiek u niej uzyskać.
2 Piękna pani pojawiła się ponownie w restauracji już w kilka dni później. Tym razem była sama, w dodatku przyszła nie w porze obiadu, lecz sporo wcześniej. Zamówiła tylko kawę i lekkie śniadanie. Sergiusz przypatrywał się, jak powoli smaruje grzankę masłem i nakłada konfitury, jak wolno i jakby w zamyśleniu popija kawę z filiżanki. Spojrzenie miała trochę nieobecne, niesforny pukiel włosów opadł jej na oczy, a ona jakby tego nie zauważyła - gryząc wolno kolejny kęs, patrzyła zamyślonym wzrokiem w okno. Sergiusza na widok tego nieporządku w wyglądzie pięknej pani ogarniała trudna do opanowania tkliwość. Stwierdziwszy, że jej wizyty w porze śniadania powtarzają się dość często, Sergiusz własnoręcznie przygotowywał dla niej posiłki, choć należało to zazwyczaj do zadań niższego personelu. Nigdy jednak nie zdecydował się na to, by je osobiście zanieść do stolika. Dręczony namiętnością, postanowił znaleźć inny sposób, by dać jej znać o swoim istnieniu. I taki sposób po dłuższym namyśle znalazł: zaczął rzeźbić. Personel kuchenny, przyzwyczajony w ostatnim czasie do dziwnego zachowania szefa kuchni, nie zwracał już większej uwagi na jego poczynania. Jednak nowe dziwactwo przełożonego przerosło wszystko, co podwładni dotychczas widzieli. Sergiusz pojawiał się w kuchni bardzo wcześnie i od razu przy- stępował do pracy. Kiedyś, dawno temu, jeszcze w czasie studiów, wziął kilkanaście lekcji u zaprzyjaźnionych plastyków; byli wśród nich nawet tacy, którzy przebąkiwali o drzemiącym w nim sporym talencie. Masło okazało się jednak tworzywem trudniejszym, niż mógł przypuszczać. Albo było za miękkie, albo tak zamarznięte, że wprawdzie zachowywało nadany kształt, ale za to zupełnie nie nadawało się do jedzenia. Dopiero po wielu próbach znalazł pożądaną twardość.
Zaczął skromnie. Za pierwszym razem wyrzeźbił z masy maślanej małe serduszko. Ale nie zostało ono nawet zauważone: ukochana Sergiusza posmarowała nim grzankę z taką samą obojętnością, jak zazwyczaj. Podobny los spotkał psa, kota, podobiznę konia, a także foremnego, acz niewielkiego słonika. Przez chwilę zdawało się, że uwagę kobiety przyciągnie wreszcie kompozycja przedstawiająca krzak róży - przyglądała jej się przez moment, ale potem w roztargnieniu rozsmarowała ją, jak co dzień. Sergiusz, który od dawna już nie zajmował się rzeźbą i wyszedł z wprawy, dotkliwie odczuwał kolejne porażki. Przeżywał je jako niezauważany kochanek, ale także - od pewnego momentu - jako niedoceniany artysta. A małe figurki, które przed rozpoczęciem pracy, a często i po jej zakończeniu, produkował całymi tuzinami, stawały się coraz doskonalsze. Tak dalece, że kelnerzy zaczęli mu podbierać wszystkie te, którymi wzgardził w twórczym zapale, i dodawali je do podawanych posiłków. Wprawiały gości w dobry humor i zwiększały szanse na napiwek, bo jak to często bywa, łatwiej znaleźć uznanie tam, gdzie się go nie szuka, nie zauważonym zaś pozostaje się tam, gdzie szczególnie chciałoby się zabłysnąć. Wszystko to jednak zmieniło się radykalnie wkrótce po tym, gdy Sergiusz po okresie rzeźbienia zwierząt oraz martwej natury przeszedł do fazy, w której w centrum jego zainteresowań znalazł się człowiek. Było to najtrudniejsze, ale i dawało najwięcej satysfakcji. Po kilku dniach prób zaczęły wychodzić mu całkiem udane dzieła. Sergiusz zawsze starannie wybierał najlepszą rzeźbę z kilku, które każdego ranka stworzył, i ta, po surowych oględzinach, wędrowała w końcu na stół jego ukochanej. Tak było i tym razem, lecz tego dnia zamiast kelnera z rachunkiem nieoczekiwanie przywołany został szef sali. - Co to jest? - spytała kobieta, wskazując długim, pięknym palcem talerz, a Sergiusz, który przypatrywał się całej scenie zza drzwi prowadzących na zaplecze, mógł się przekonać, że piękna nieznajoma mówi po polsku równie płynnie jak po rosyjsku.
- Masło? - z odrobiną powątpiewania w głosie ni to spytał, ni to stwierdził szef sali. - Chodzi mi o kształt tego... masła! Szef sali przyjrzał się uważnie żółtej masie piętrzącej się na ta- lerzu i poczuł, że samotnie nie sprosta temu wyzwaniu. - Przepraszam na chwilę - wyszeptał. Powiedział coś po cichu do jednego z kelnerów, który natychmiast zniknął za drzwiami, by po krótkiej chwili pojawić się w towarzystwie właściciela restauracji. - Szanowna pani była uprzejma zgłosić zastrzeżenia co do tego masła - poinformował go znękanym głosem szef sali. - Nieświeże? - spytał surowo właściciel. - Nie, nie w tym rzecz. Szef sali nachylił się do jego ucha i przez chwilę szeptał coś go- rączkowo. Brwi restauratora unosiły się coraz wyżej, podczas gdy jego wzrok z wolna przenosił się z pięknej klientki na znajdującą się na talerzu kompozycję. Tkwił tam dumnie, wprawdzie znacznie pomniejszony, ale o znakomitych proporcjach i odważnie zarysowanych liniach model męskiego członka. Największe wrażenie na właścicielu uczynił jednak fakt, że w rzeźbę wbity był nóż - nieznajoma była właśnie na najlepszej drodze do kolejnego zniweczenia wysiłków Sergiusza, gdy tym razem po raz pierwszy z całą siłą dotarła do niej artystyczna wypowiedź kucharza. Lecz właśnie ten dodat- kowy dramatyczny szczegół sprawił, że właścicielowi na moment zrobiło się słabo, na całym zaś ciele poczuł nieprzyjemne swędzenie. - Przepraszam - powiedział, osuwając się na sąsiednie krzesło. Wyjął chusteczkę i otarł nią czoło i twarz. Jeszcze raz, tym razem ostrożniej, łypnął okiem na rzeźbę. - A może to przypadek? - spytał z nieśmiałą nadzieją. Kobieta obróciła na niego rozzłoszczone spojrzenie. - Przypadek? - wysyczała. - A co w takim razie oznacza to? - powiodła dłonią dokoła. Właściciel rozejrzał się. Przy kilku sąsiednich stolikach goście z zapałem pałaszowali śniadanie. Na stojących przed nimi tale- rzach można było rozpoznać inne dzieła ręki Sergiusza: kilka
maślanych główek, jedną czy dwie kończyny. Tuż obok starszy pan z apetytem nabierał na chleb fragmenty subtelnie wymodelowanych pośladków. Niektórzy z gości unieśli głowy, uśmiechem pozdrawiając gospodarza; część z nich była z nim na poufałej stopie. Nikt jednak nawet nie podejrzewał, jaki to dramat rozgrywa się w ich pobliżu. Właściciel z męką w oczach zwrócił wzrok na szefa sali. Ten chrząknął, zakłopotany. Nachylił się ponownie do ucha swego chlebodawcy i przez chwilę szeptał coś, wskazując od czasu do czasu dłonią w stronę kuchni. - Sergiusz? - zdziwił się właściciel. - To niemożliwe. - Kiedy właśnie mówię panu - tłumaczył zaczerwieniony maitre d’hötel, który zaczynał ciężko żałować, że wyruszył dziś do pracy, mimo że zaczynała go brać grypa i pozostanie w domu na pewno wyszłoby mu na dobre. - Gościom się podobało, więc kelnerzy podawali to do śniadania... - Od jak dawna? - Od mniej więcej trzech tygodni. - A dlaczego ja o tym nic nie wiem? - spytał z rozpaczą w głosie właściciel. - Wydawało mi się to miłym drobiazgiem bez większego zna- czenia - odchrząknął z zakłopotaniem szef sali. - Sądziłem nawet, że gdyby rzecz się przyjęła, można by to wprowadzić do jadłospisu. Oczywiście bez ręcznej roboty, tylko po prostu odciskane za pomocą gotowych foremek. - Co? - krzyknął restaurator, unosząc do góry talerzyk z feral- nym masłem. - Coś takiego chciał pan odciskać w foremce? Szef sali jęknął tylko cicho w odpowiedzi. Właściciel zastanawiał się przez chwilę. - Ale czy to znaczy, że on to rzeźbi w czasie godzin pracy? - spytał z błyskiem szaleństwa w oku. - Ależ skąd! - zaprzeczył gwałtownie szef sali. - Przychodzi co- dziennie wcześnie rano na kilka godzin przed otwarciem i rzeźbi. Cały personel się dziwił. - A ja dowiaduję się o tym dopiero dzisiaj! I to w taki sposób - potrząsnął bezradnie trzymanym w ręku talerzykiem. Westchnął ciężko i zwrócił się do kobiety, która w milczeniu i
z rozszerzonymi ze zdziwienia oczami przysłuchiwała się całej rozmowie. - Ja naprawdę nie wiem, jak panią przepraszać. Oczywiście natychmiast wymienimy talerz i dostanie pani kompletne zamówienie jeszcze raz. Widzi pani... Nasz kucharz to prawdziwy artysta. Pewnie miała pani okazję kosztować jego potraw. - Zawahał się. - Ale ma niestety swoje dziwactwa... - Czy to nie ten sam, który jakiś czas temu pocałował ministra w rękę? - zainteresowała się. Od strony lekko uchylonych drzwi prowadzących na zaplecze doleciał dźwięk rozbijanych talerzy. Właściciel spojrzał w tamtą stronę. - Zrobiła mu pani przykrość, wspominając o tym - powiedział. Kobieta obrzuciła go zdegustowanym spojrzeniem. - Chce pan powiedzieć, że on tam podsłuchuje naszą rozmowę? Po chwili wahania właściciel restauracji podszedł do drzwi i mimo wyraźnego oporu stawianego po tamtej stronie domknął je starannie. - Jest bardzo wrażliwy - westchnął. - A z tym całowaniem to była pomyłka. Zapatrzył się na jakąś damę i pomyliły mu się osoby... - przerwał i przypatrzył się jej uważnie. - Pani była tu wtedy? - zapytał, a gdy skinęła twierdząco głową, zadumał się. Po chwili podniósł wzrok. - Czy mógłbym mieć nadzieję, że pomimo tych niewątpliwie skandalicznych okoliczności, zgodzi się pani uznać cały ten incydent za niebyły? - No cóż - odparła kobieta. - Skoro chce pan to widzieć jako pomyłkę artystyczną, a nie gastronomiczną... Spojrzała na rzeźbę, która w nagrzanym pomieszczeniu zaczy- nała z wolna tracić wyraziste kontury. Ciągle jednak wyglądała imponująco i dumnie, wzbijając się smukłym kształtem ponad płaską powierzchnię talerza. Do szefa sali podbiegł kelner, niosąc tacę z nowym śniadaniem. Uprzątnął kontrowersyjne dzieło Sergiusza i postawił przed kobietą nową zastawę. - Och, jakie to piękne - szepnęła. Na przyniesionym talerzu spoczywał tym razem wycyzelowa-
ny do najdrobniejszych szczegółów kwiat lilii. Właściciel spojrzał zakłopotany. - Nasz kucharz prawdopodobnie chciałby panią w ten sposób przeprosić - chrząknął. - Ale jeśli budzi to w pani niemiłe skojarzenia, to każę natychmiast podać normalne masło. - Nie, nie! - zaprotestowała. Spojrzała na poprzednią rzeźbę, którą kelner miał właśnie zamiar odtransportować do kuchni. - Wie pan co? - powiedziała i wskazała na nią palcem. - Chciałabym pokazać to moim znajomym. Cóż, gdyby nie okoliczności, można by to nawet uznać za zabawny żart. Może nawet trochę przesadziłam z moją reakcją. Tyle że przy śniadaniu, pan rozumie... Czy mogłabym prosić o włożenie tej rzeźby do lodówki? Zabiorę ją potem, gdy będę płacić rachunek. - Ależ oczywiście - odparł zdziwiony właściciel, który właśnie pomyślał sobie, że chyba nigdy nie zrozumie do końca kobiet. A po chwili dodał pośpiesznie: - Na jedno tylko nie mogę się zgodzić. Nie ma mowy o żadnym rachunku. Była pani naszym gościem. To najmniejsze, co mogę dla pani zrobić, by zadośćuczynić wszystkim nieprzyjemnościom. Po czym, wygłosiwszy jeszcze kilka podobnych zapewnień, właściciel zostawił wreszcie kobietę w spokoju i jak burza wpadł do kuchni. Sergiusza nie potrzebował wcale szukać - sam dopadł pryncypała nieomal na progu i wczepił się kurczowo w ramię. - I co? - wykrzyknął żałośnie. - Nie spodobało jej się? - Czy pan oszalał, panie Sergiuszu? - Proszę mi powiedzieć całą prawdę! - zażądał Sergiusz. - Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia? - Tego nie można powiedzieć - powiedział właściciel, czując, że brakuje mu sił i nerwów na przeprowadzenie kolejnej wyczerpującej rozmowy ze swoim kucharzem. Jednak na wspomnienie niedawnej sceny przy stoliku poczuł, jak ponownie ogarnia go wściekłość. Twarz mu poczerwieniała. - Jak pan mógł w podobny sposób postąpić z kobietą? Jak pan mógł podać jej na talerzu coś podobnego? Przecież to afront!
- Sztuka nie uznaje kompromisów ani względów dla płci - oświadczył stanowczo Sergiusz. - Liczy się tylko artystyczny wyraz. - Pan to nazywa sztuką? - spytał restaurator, wskazując głową na przedmiot sporu, który kelner lokował właśnie pieczołowicie w zamrażalniku. - Przecież to pornografia! - A co on z tym robi? - zainteresował się nagle Sergiusz. Podszedł do kelnera i zamienił z nim kilka słów. To, co usły- szał, sprawiło, że w jednej chwili stał się innym człowiekiem. Jego plecy wyprostowały się, a twarz rozpromieniła. - A więc jednak! - zatarł nerwowo ręce. - Jednak jej się podobało! - Szczerze mówiąc, sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć - przyznał zakłopotany właściciel. - Najpierw robi awanturę z powodu tego... - przez chwilę szukał właściwego słowa - no powiedzmy, tego modelu... A potem nagle, ni z tego, ni z owego, wyraża chęć zabrania go ze sobą... - Prawdziwa sztuka znajduje prędzej czy później dostęp do każdego człowieka - pouczył go Sergiusz. - I wtedy powala na kolana i zniewala. - Wołałbym, żeby skoncentrował się pan na swoich normalnych obowiązkach - odparł sucho właściciel restauracji. - Żądam, żeby natychmiast zaprzestał pan tej wyuzdanej twórczości. Jakiejkolwiek twórczości, poza kulinarną - dodał po chwili. - Ma pan gotować i na tym koniec. Proszę uznać, że udzieliłem panu nagany - zakończył i z ulgą opuścił kuchnię. Gdy kobieta przed opuszczeniem restauracji poprosiła kelnera o przyniesienie maślanej figurki, Sergiusz przez jakiś czas walczył z pokusą, żeby osobiście wręczyć ją nieznajomej, powstrzymał się jednak i jedynie przez szybkę w drzwiach kuchni obserwował swoją ukochaną, jak w skupieniu i z dziwnym uśmieszkiem pakuje ją ostrożnie do torebki. Na wszelkie kontakty osobiste było jeszcze, jego zdaniem, za wcześnie. Za to w kilka minut po jej wyjściu przyszła mu do głowy straszliwa myśl: Co będzie, jeśli kobieta mimo wszystko nabrała niechęci do tej restauracji i noga jej nigdy już tutaj nie postanie? Sergiusz poczuł, że ziemia ucieka mu spod stóp.
Osunął się bezwładnie na kuchenny taboret i patrzył zrozpaczonym wzrokiem na uwijających się przy garnkach kucharzy. Przyrzekł sobie uroczyście, że jeśli choć raz nadarzy się stosowna okazja, to jej nie zmarnuje i choćby się waliło i paliło, dowie się czegoś bliższego o obiekcie swych uczuć. 3 Los okazał się dla Sergiusza łaskawy. Bo choć początkowo wtrącił go na samo dno rozpaczy - codzienne śniadania skończyły się jak nożem uciął i nieznajoma przestała pojawiać się w restauracji - to jednak po tygodniu, który był chyba najdłuższym w całym jego dotychczasowym życiu, znów dane mu było ujrzeć ukochaną. Przyszła, tak jak za pierwszym razem, w porze obiadu i - podobnie jak wtedy - w towarzystwie tego samego mężczyzny. Lecz nawet ta okoliczność, choć irytująca, nie zdołała wytrącić Sergiusza ze stanu błogości i ulgi. Usłyszawszy, że piękna dama chce spożyć sznycel, odepchnął pomocnika, który właśnie zabierał się do przygotowania potrawy, i sam przystąpił do pracy. Mężczyzna towarzyszący kobiecie zamówił pulardę - do tego zadania Sergiusz oddelegował najmniej uzdolnionego z wszystkich pracowników kuchni i jeszcze bezwstydnie podmienił mu mięso, zastępując je zwykłą, ordynarną kurą. Sam z lubością przykrawał cielęcinę, przyprawiał ją, sam dokonał surowej inspekcji tłuszczu przeznaczonego do smażenia, a stwierdzenie, że jedna z patelni ma niedokładnie wyszorowane dno - nawet w normalnych warunkach powód do solidnej awantury - tym razem omal nie skończyło się wyrzuceniem z pracy nie- szczęsnego pomywacza. Gdy potrawa znalazła się na stole, Sergiusz przyglądał się nie- znajomej jeszcze przez krótką chwilę, po czym zdecydowanym ruchem ściągnął kitel i nałożył swoją elegancką szarą marynarkę. Wyminął kuchcika, który przyglądał mu się otworzywszy szeroko usta ze zdziwienia, i zdecydowanym, szybkim krokiem przeszedł przez salę restauracyjną. Wyszedł
na ulicę, rozejrzał się, po czym przemierzył jezdnię, niecierpliwie omijając przejeżdżające auta. Zatrzymał się na chwilę po drugiej stronie w miejscu, gdzie zaczynał się Ogród Saski, i w końcu, przystanąwszy za jednym z pierwszych drzew, zapatrzył się w wejście do restauracji. Po dłuższym oczekiwaniu zobaczył, jak wychodzą. Kobieta ujęła swego towarzysza pod ramię, po czym oboje szybkim krokiem skierowali się w stronę postoju taksówek. Wsiedli do pierwszej i ku przerażeniu Sergiusza, który gnał teraz wielkimi susami na ukos przez jezdnię, ruszyli szybko w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Na postoju została tylko jedna taksówka. Zbliżał się do niej właśnie tęgawy mężczyzna z teczką. Już otwierał drzwiczki, kiedy obok niego pojawił się Sergiusz, odepchnął go i wymachując ni to przepraszająco, ni to odstraszająco rękami, wślizgnął się na tylne siedzenie samochodu. - Szybko, za tą taksówką! - krzyknął, przytrzymując jednocze- śnie drzwiczki, które szarpał oburzony grubas. Kierowca obrzucił Sergiusza zdziwionym spojrzeniem, ale nie powiedział ani słowa, tylko przekręcił licznik i ruszył. Grubas, ciągle trzymając dłoń na klamce, uczynił jeszcze kilka kroków, zaraz jednak zrezygnował i tylko pogroził Sergiuszowi zaciśniętą pięścią. Ten jednak, wpatrzony w tył jadącego przed nim auta, nawet się nie obejrzał. Nie widział więc, że grubas, sapiąc ze zdenerwowania, podbiegł do następnej taksówki, która właśnie pojawiła się na postoju. Nie czekając, aż się zatrzyma, wskoczył do środka i nieświadom tego, że niemal dokładnie powtarza słowa, które przed chwilą wygłosił Sergiusz, wykrzyknął: - Za tamtą taksówką proszę! Zapłacę podwójnie! Sergiusz w tym czasie zajęty był przekonywaniem swojego kie- rowcy, że nie wciąga go w żadną szpiegowską ani kryminalną aferę. Przy tym nie było całkiem jasne, czy kierowca obawia się tego, czy też przeciwnie: jest taką ewentualnością przyjemnie podniecony. Chyba raczej to drugie, bo nagle przycisnął pedał gazu do dechy i po chwili znaleźli się tuż za śledzonym pojazdem. Sergiuszowi od tej szybkiej jazdy żołądek podszedł
do gardła, nie protestował jednak, bojąc się sprowokować kierowcę do dalszych ekscesów. Już i tak zniesmaczały go mocno prowadzone na głos dociekania taksówkarza, który najwyraźniej naoglądał się filmów przygodowych i teraz chciałby któryś z nich przeżyć naprawdę. - Aha, jadą za nami - zakomunikował w pewnej chwili, zadowolony, a gdy nie doczekał się żadnej reakcji ze strony Sergiusza, odwrócił się ku niemu i uśmiechając się serdecznie, wyjaśnił: - Jesteśmy śledzeni. Ta taksówka jedzie za nami już od kilku minut. Sergiusz wzruszył tylko ramionami, zastanawiając się, jak daleko może zaprowadzić wyobraźnię żądza przygód. Po chwili przestało mu zresztą tak strasznie zależeć na tym, żeby przekonać kierowcę o niewinnym charakterze całej eskapady, bowiem szukając w kieszeni chusteczki, by otrzeć nią rozpalone czoło, stwierdził z niejakim przerażeniem, że opuszczając w pośpiechu restaurację, musiał po drodze zgubić swój portfel. Z jednej strony próbował więc koncentrować się na głowie ukochanej, którą widział raz lepiej, raz gorzej, w zależności od tego, jaki dystans dzielił oba samochody, z drugiej rozważał, jak wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Mniemanie kierowcy, że bierze udział w dramatycznym pościgu za agentami obcego wywiadu, mogłoby mieć w tej sytuacji swoje dobre strony, a przynajmniej pozwoliłoby może odwrócić jego uwagę od bardziej przyziemnych kwestii. Sergiusz nie bardzo jednak wiedział, jak mu coś takiego skutecznie zasugerować, zwłaszcza że jeszcze przed chwilą sam nieopatrznie domysły kierowcy zakwestionował. Okazja nadarzyła się sama. Towarzysz kobiety przechylił się w jej stronę, objął i pocałował w policzek, a w chwilę potem tak- sówka stanęła i mężczyzna wysiadł. Sergiusz zastanawiał się przez moment, czy nie powinien podążyć za nim, w końcu jednak uznał, że ważniejsze jest ustalenie, dokąd zmierza kobieta. Jeśli czarne myśli dotyczące roli tego mężczyzny w życiu pięknej damy miałyby się potwierdzić, to i tak prędzej czy później pojawi się w jej pobliżu. Sergiusz zadowolił się więc nienawistnym spojrzeniem, rzuconym rywalowi. Ów zaś,
nieświadom wzbudzanych swoją osobą emocji, stał sobie spokojnie na chodniku i machał ręką na pożegnanie. - Da swidanja - krzyknął za odjeżdżającą taksówką. Słysząc obcy język, i to w dodatku rosyjski, kierowca Sergiusza drgnął, jak dźgnięty ostrogą. Twarz mu zajaśniała i wyzbywszy się już jakichkolwiek wątpliwości puścił sprzęgło i wystartował do dalszego pościgu. Postronny obserwator mógłby się dziwić, widząc, jak trzy tak- sówki najpierw stanęły jedna za drugą, a następnie niemal równocześnie ruszyły w dalszą drogę. Już nie tylko kierowca wiozący Sergiusza, ale i dwaj pozostali zdążyli się zorientować, że biorą udział w jakimś dziwacznym tercecie, każdy z nich co i rusz zerkał na pozostałe auta. Wjechali w końcu w wąską ulicę, gęsto zabudowaną kilkupiętrowymi kamienicami. Przed jedną z nich kawalkada się zatrzymała. Kierowca Sergiusza obrzucił go pytającym spojrzeniem. - Co robimy? Sergiusz spoglądał z niepokojem za znikającą w bramie domu kobietą. - Zaraz wrócę - powiedział i wysiadł. - Niech mi pan powie - spytał taksówkarz, przechylając się na siedzenie pasażera - czy to, co pan robi, jest na pewno legalne? - Oczywiście, że tak - odparł Sergiusz. - W porządku, będę dawał oko na wszystko - zapewnił go kie- rowca, po czym otworzył drzwi i stanąwszy obok samochodu, rozglądał się czujnie na wszystkie strony. - Może pan być spokojny, tędy nikt nie przejdzie. W razie czego zaświadczy pan, że działałem na pańskie polecenie. Słysząc tę zapowiedź, Sergiusz wtulił głowę w ramiona i bie- giem wpadł do bramy. Z góry dobiegał stukot damskich obcasów. Sergiusz wspiął się cicho po schodach i stanął na podeście pierwszego piętra dokładnie w chwili, gdy drzwi w głębi korytarza przymknęły się z niegłośnym trzaskiem. Sergiusz podszedł i przyjrzał się wizytówce. - Gie Wewersowicz - przeczytał półgłosem. Nazwisko chyba polskie, chociaż miało jakby nieco kresowe brzmienie. A może to ten mężczyzna jest cudzoziemcem? Tak
czy inaczej, udało mu się wreszcie ustalić najważniejsze: nazwisko oraz adres ukochanej. Do sprawdzenia pozostawało, czy pani Wewersowicz mieszka samotnie, czy też dzieli mieszkanie jeszcze z kimś. Sergiusz zadumał się głęboko i stał tak przez dłuższą chwilę w półmroku korytarza i w ciszy pustego o tej porze domu. Potem zrobił kilka kroków, przysiadł na najwyższym stopniu schodów i utkwiwszy wzrok w drzwiach mieszkania ukochanej, ponownie pogrążył się w rozmyślaniach, zupełnie nieświadomy tego, co w tej chwili rozgrywało się na ulicy. Grubas, który stracił cenne sekundy, płacąc za jazdę (błąd, którego Sergiusz z oczywistych powodów nie popełnił) wysiadł z samochodu i rączym krokiem, na tyle przynajmniej, na ile pozwalała jego tusza, ruszył w stronę bramy. Już miał chwycić za klamkę, gdy nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. - Nie tak szybko, przyjacielu! Kierowca taksówki Sergiusza powiedział to lekko schrypniętym głosem, a w kąciku ust chwiał mu się nie zapalony papieros. Nie zapalony, bowiem od dwóch dni kierowca próbował rzucić palenie, ale z tego rekwizytu nie mógł akurat zrezygnować. Na tę chwilę czekał od lat. Długie godziny spędzone przed telewizorem miały w końcu na coś się przydać. W wyobraźni ćwiczył podobną scenę setki razy i teraz, gdy los dawał mu taką szansę, postanowił, że przeprowadzi wszystko według najlepszych wzorów. Przez chwilę wprawdzie zaświtała mu myśl, że nie do końca sprawdził wszystkie okoliczności i istnieje ryzyko, że angażuje swój zapał i umiejętności po niewłaściwej stronie w aferze, co do której wyzbył się resztek wątpliwości, że musi mieć charakter szpiegowski lub przynajmniej kryminalny. Chęć, by stanąć po stronie dobra przeciwko złu, była w nim wprawdzie dość silna - obejrzane westerny też zrobiły swoje -jednak, nie widząc w tej chwili żadnych możliwości poznania pełnej prawdy, uznał, że nie może przepuścić takiej okazji, a ewentualną pomyłkę usprawiedliwi później przekonaniem o działaniu w dobrej wierze. Wszystkie te skomplikowane rozważania przemknęły przez je-
go głowę w czasie krótszym niż ułamek sekundy - grubas ciągle jeszcze przypatrywał mu się zaskoczony, gdy wyprowadzony szybko cios dosięgnął jego szczęki. - Panie, coś pan? - wybełkotał napadnięty. Teczka wypadła mu z ręki, uderzenie rzuciło go na ścianę do- mu; prześladowca widząc, że wszystko przebiega tak, jak sobie życzy, a nawet trochę zaskoczony swoją skutecznością, przypuścił kolejny atak. I to właśnie zobaczył kierowca taksówki, którą przyjechał grubas. Liczył właśnie pieniądze, z przyjemnym zdziwieniem stwierdzając, że napiwek znacznie przekracza to, co otrzymywał zwykle od najhojniejszych nawet klientów. Wiedziony serdecznym odruchem, uniósł głowę i poszukał wzrokiem szczodrego pasażera. Szczodry pasażer brał właśnie solidne cięgi od szczupłego i niepozornie wyglądającego człowieczka. Grubas cofał się przed nim, zasłaniając się nieporadnie rękoma. W kierowcy zawrzała krew. Jego wrodzone poczucie sprawie- dliwości kazało mu stanowczo sprzeciwić się oglądanej scenie. Wyskoczył z wozu, szybko otworzył bagażnik, chwycił metalową wajchę i tak uzbrojony pośpieszył na pomoc. Grubas dojrzał zbliżającą się odsiecz, lecz zupełnie mylnie zinterpretował intencje uzbrojonego w żelazny drąg osiłka i podejrzewając, że nadciąga kolejny prześladowca, wydał nagle z siebie wysoki, przenikliwy okrzyk, po czym uskoczył zwinnie przynajmniej o dwa metry w bok. Napastnik, przyzwyczajony już do biernego zachowania swojej ofiary, zamarł na chwilę w bezruchu, zdumiony tą nagłą skocznością. Moment nieuwagi okazał się dla niego fatalny w skutkach. Poczuł silny, przeszywający ból w lewym ramieniu. - Ty chuliganie jeden! - sapał nowo przybyły, okładając go żelastwem. Grubas, zrozumiawszy wreszcie, że oto nadeszła pomoc, też ruszył do kontrataku. Dopadł tamtego i przycisnąwszy do swego obszernego brzucha, próbował unieruchomić jego jeszcze zdrową rękę i wystawić go na sprawiedliwe razy, wymierzane przez sprzymierzeńca. Kierowca, który w tej chwili przeklinał w duchu moment, gdy Sergiusz wsiadł do jego
taksówki, wywijał się jak piskorz, jednak coraz silniejszy ból w ramieniu, a także nieustępliwość obu mężczyzn sprawiały, że zaczynało brakować mu tchu. I w tym właśnie momencie karta ponownie się odwróciła. Kierowca pierwszej taksówki - tej, która przywiozła do domu panią Wewersowicz - do tej pory nie interweniował, choć od samego początku przyglądał się, zaciekawiony, wszystkim wydarzeniom. Dosyć wcześnie zauważył, że w czasie jazdy przez miasto towarzyszą mu dwa inne wozy, chciał nawet zwrócić na to uwagę swoim pasażerom, potem jednak uznał, że musi to być zwykły zbieg okoliczności - w odróżnieniu od swojego kolegi nie ulegał zbyt szybko grze wyobraźni. Kiedy jednak oba samochody zaparkowały tuż za nim, podejrzenia wróciły z podwójną siłą. Jego zaciekawienie wzrosło, gdy w kierowcy drugiej taksówki - tej, którą przyjechał Sergiusz - rozpoznał swego dobrego znajomego: obie taksówki należały do tej samej - małej i robiącej ostatnio bokami - firmy. Inaczej rzecz się miała z trzecim wozem, który nosił znak jednego z największych w mieście przedsiębiorstw taksówkowych, powszechnie znienawidzonego przez resztę kierowców za próby zmonopolizowania rynku i za kontakty z mafią. Dopóki jednak grubas był nie napastnikiem, lecz ofiarą ataku sprawnie przeprowadzanego przez jego kolegę, przyglądał się bijatyce z zainteresowaniem, ale bez większej chęci włączenia się do akcji. Nie wyglądało zresztą, by pomoc była konieczna. Gdy jednak sytuacja się odwróciła, uznał, że nie może dłużej czekać. Nastąpiła przy tym dalsza eskalacja użytego w konflikcie uzbrojenia. Trzeci kierowca wyciągnął bowiem ze schowka pistolet gazowy, który woził dla obrony przed ewentualnymi rabusiami, odbezpieczył go i tak wyekwipowany wkroczył do akcji. - Padnij! - krzyknął do swojego kolegi, po czym bezzwłocznie wypalił w sam środek kłębiącej się grupy. Walczących zasnuła szarawa mgła. Mężczyźni zanieśli się kaszlem, w tym również i ten, którego cała akcja miała wyratować z opresji. Usłyszał on wprawdzie komendę swojego kolegi, lecz jej realizacja napotkała na poważne przeszkody:
unieruchomiony potężnym cielskiem przeciwnika nie mógł się nawet ruszyć, a co dopiero mówić o padaniu na ziemię. W dodatku brzuch, który boleśnie przyciskał go do ściany, zaczął spazmatycznie drgać w rytm tego, jak jego właściciel daremnie próbował pozbyć się z płuc drażniącej substancji. Widząc to, właściciel pistoletu złapał swego kolegę za ramię i mocnym szarpnięciem usiłował wyrwać go z chmury gazu. Fatalnym zbiegiem okoliczności złapał go jednak za to ramię, na które wcześniej spadły ciosy żelaznej pałki. Ratowany zawył straszliwie z bólu, drugą dłonią mocno chwycił ratującą go rękę i szarpnął resztką sił do siebie. Nieco zdumiony tym akustycz- nym popisem kierowca pozwolił się pociągnąć i już po chwili na równi z innymi krztusił się i kasłał, wdychając ciągle jeszcze unoszące się opary gazu. Grubas, ujrzawszy załzawionymi oczami lufę pistoletu, która znalazła się nagle tuż obok jego twarzy, zrobił gwałtowny przysiad, próbując zejść z linii strzału i uderzając jednocześnie trzymającą pistolet rękę od dołu. Rozległ się ponowny strzał i całą grupę spowiła kolejna chmura gazu. Zamieszanie zapanowało kompletne. Czwórka dorosłych męż- czyzn, wczepionych w siebie niczym bawiące się na podwórku dzieci, kasłając i płacząc jednocześnie, to podrywała się, to przykucała, nie mogła jednak dokonać jakiegoś jednego sprawnego i skoordynowanego manewru, który pozwoliłby wydostać się ze strefy zagrożenia. Wszelkie zapały bitewne wywietrzały ostatecznie z otumanionych i obolałych głów. Na domiar złego u wylotu ulicy pojawił się policyjny radiowóz, zwabiony oddanymi przed chwilą strzałami. Na ten widok w kotłujące się kłębowisko wstąpił jakby nowy duch. Zbratani w nieszczęściu niedawni wrogowie ruszyli wreszcie z miejsca i podążając niezgrabnym truchtem, skierowali się w przeciwną stronę ulicy. Ujęcie ich było drobnostką. Trzej rośli policjanci uzbrojeni w prawdziwe rewolwery, których dobyli widząc, że uciekający mężczyźni są uzbrojeni, z dużą wprawą osaczyli całą grupkę. Potargani, zakrwawieni, a przede wszystkim zasmarkani i załzawieni uciekinierzy bez najmniejszej próby oporu pozwolili
się rozbroić oraz wsadzić do zakratowanego samochodu policyjnego, ściągniętego przez radio na miejsce zajścia. Cała akcja została przeprowadzona nadzwyczaj sprawnie. Taksówki pozostawione swojemu losowi stały nadal w rządku przed kamienicą, gdy jednak po kilkunastu minutach bezczynnego siedzenia na schodach Sergiusz ostrożnie wyjrzał na ulicę, po ich właścicielach nie pozostało już ani śladu. Poczuł ulgę pomieszaną ze zdziwieniem. Jeszcze na schodach roztrząsał intensywnie dwie palące kwestie. Po pierwsze, co powinien dalej robić, gdy już ustalił adres swej ukochanej. Pomysł, żeby podejść do drzwi, zapukać i po prostu przedstawić się, nie wydawał się najlepszy, a nic innego nie chciało mu jakoś przyjść do głowy. Z drugiej strony odczuwał niepokój na myśl o ponownym spotkaniu z kierowcą taksówki. Fakt, że nie może zapłacić za kurs, nie poprawiał sytuacji. Sergiusz niejasno odczuwał, że nastawiony na emocjonujące przeżycia taksówkarz może poczuć się rozczarowany ich brakiem, dodatkowo zaś stanie się w najwyższym stopniu nieufny, a może nawet nieuprzejmy, gdy spostrzeże, że jego klient nie chce uregulować rachunku. Nagle przyszło mu do głowy, że przecież może zażądać, żeby kierowca zawiózł go z powrotem do restauracji, a tam - choć było to wbrew jego zasadom - poprosi kogoś o pożyczenie pieniędzy i na tym cała sprawa się zakończy. Ucieszony, nabrał odwagi i z podniesionym czołem wyszedł z bramy. Pomijając dziwny zapach, który intensywnie wwiercał mu się w nos i podrażniał oczy, na ulicy panował spokój. Sergiusz rozejrzał się, szukając swego kierowcy, który akurat w tej chwili podawał swe personalia zaspanemu sierżantowi w pobliskim komisariacie i przeklinał w duchu nie brak, lecz właśnie nadmiar silnych wrażeń. Sergiusz spostrzegł stojące nieopodal w rządku trzy puste taksówki, ale nie mógł sobie przypomnieć, czy któraś z nich była tą, którą przyjechał, poza tym nie mógł zrozumieć, dlaczego na tym dziwnym postoju w ogóle nie ma kierowców. Co dziwniejsze, auta były otwarte - sprawdził to, zaglądając do każdego z nich. Przestraszony, że ktoś weźmie go za złodzieja, na powrót skrył się do bramy.
Przez chwilę stał tam, rozglądając się bezradnie. Nagle usłyszał dobiegające z góry kroki. Dla niepoznaki przystanął przed tablicą z nazwiskami lokatorów i zaczął ją uważnie studiować. W kamienicy było dwanaście mieszkań; nazwisko pani Wewersowicz figurowało pod numerem szóstym - fakt ten zdawał się być dla miłosnych zabiegów Sergiusza kompletnie bez znaczenia, a jednak odnotował go w pamięci z takim zainteresowaniem, jakby oznaczał Bóg wie co. - Pan kogoś szuka? - usłyszał za sobą tubalny głos. Odwrócił się. Za nim stał rosły mężczyzna w nieco za szerokim palcie. - Co? - zająknął się. - A nie, ja tylko chciałem... Bo tutaj właśnie w jednym z mieszkań... - Chciał powiedzieć „mieszka moja znajoma”, ale zawahał się, bo nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć, gdyby padły dalsze pytania. Ale nieznajomego ta odpowiedź zdawała się całkowicie satysfakcjonować. Twarz mu się rozjaśniła. - Pan z ogłoszenia? Trzeba było tak od razu. Dobrze pan trafił. Pan pozwoli - wyciągnął rękę. - Jodłowski jestem. To ja dałem to ogłoszenie do gazety. Kamienica należy do mnie - wyjaśnił z dumą. Sergiuszowi, który zaczynał się domyślać, że mowa o wolnym mieszkaniu do wynajęcia, nie było dane długo zastanawiać się nad odpowiedzią. Mężczyzna pociągnął go energicznie za ramię. - Chodźmy. Pokażę je panu. Jest pan pierwszy. - Przystanął i spojrzał na Sergiusza zdziwiony. - Ale czegoś tu nie rozumiem. Przecież to ogłoszenie ma się ukazać w dzisiejszej popołudniówce - spojrzał na zegarek - to znaczy dopiero za kilka godzin. Skąd pan w takim razie wiedział o tym mieszkaniu? Sergiusz gapił się na niego przez dłuższą chwilę z niezbyt mą- drym wyrazem twarzy. - Mam znajomego w redakcji, który zawsze daje mi znać wcześniej o ciekawych ofertach - wykrztusił wreszcie, sam się sobie dziwiąc, skąd przyszło mu do głowy to wyjaśnienie, a jednocześnie modląc się w duchu, by nie musiał wymieniać
nazwy gazety. Ale kamienicznikowi to wystarczyło. Poklepał Sergiusza serdecznie po ramieniu. - Brawo! Tak właśnie trzeba! Należy być operatywnym! Pan mi się podoba. W dzisiejszych czasach trzeba umieć walczyć o swoje interesy. Myślę, że się dogadamy. Zaprowadził Sergiusza na drugie piętro i wyjętym z kieszeni kluczem otworzył drzwi w końcu korytarza. Mieszkanie było całkiem zwyczajne, ani specjalnie ładne, ani brzydkie. Mniej zwyczajna była cena, którą wymienił właściciel. Widząc sceptyczny wyraz twarzy Sergiusza, obniżył ją nieco, ale ciągle jeszcze pozostawała dość wysoka. - Taniej nie mogę - tłumaczył. - Nawet za tamtą cenę znalazł- bym pewnie kogoś chętnego. Ale, jak powiedziałem, pan mi się podoba. Sprawia pan solidne wrażenie. Dopiero w tym momencie Sergiusz uzmysłowił sobie, że toczy właśnie pertraktacje w sprawie mieszkania, którego wcale nie potrzebuje i którego w ogóle nie zamierzał wynajmować. Zaczął się zastanawiać, jak wybrnąć z tej kolejnej już dzisiaj kłopotliwej sytuacji, gdy nagle w następnym przebłysku natchnienia przyszło mu do głowy, jaka to znakomita okazja pcha mu się sama w ręce. - Proszę chwilę zaczekać! - przerwał zaskoczonemu kamienicznikowi w pół słowa, odwrócił się na pięcie i wybiegł z mieszkania. Stojąc na korytarzu zapamiętał położenie mieszkania, po czym zbiegł piętro niżej i odszukał drzwi nieznajomej. Tak, nie mogło być mowy o pomyłce: oglądany przed chwilą apartament leżał dokładnie nad mieszkaniem pani Wewersowicz. Sergiusz jak burza wpadł z powrotem do mieszkania na drugim piętrze. - Biorę! - krzyknął od progu. - Niech pan pisze umowę! - A gdzie pan był, jeśli wolno spytać? - Chciałem sprawdzić, jak pomalowany jest korytarz - wypalił bez zastanowienia Sergiusz. - Chce pan powiedzieć, że to lamperia na korytarzu przekona- ła pana do wynajęcia tego mieszkania? - spytał nieufnie właściciel. W jego głosie zabrzmiał sceptycyzm i jakby nutka wątpliwości wobec tak pozytywnie dotychczas ocenianego