mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Patterson James - Alex Cross 4 - Kot i mysz

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Patterson James - Alex Cross 4 - Kot i mysz.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 17 osób, 24 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

James atterson KOT I MYSZ Przekład Michał Przeczek P

Tytuł oryginału CAT & MOUSE Ilustracja na okładce KLAUDIUSZ MAJKOWSKI Redakcja stylistyczna IRENA ZARUKIEWICZ Redakcja techniczna ANNA BON I SŁAWSKA Korekta GRAśYNA NAWROCKA Skład WYDAWNICTWO AMBER InformacjeonowościachipozostałychksiąŜkachWydawnictwaAMBER orazmoŜliwośćzamówieniamoŜeciePaństwo znaleźćnastronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright ©1997 by James Patterson Ali rights reserved. No part of this book may be reproduced in any form or by any electronic or mechanical means, inciuding information storage and retrieval systems, without permission in writing from publisher. except by a reviewer who may quote brief passages in a review. For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998 ISBN 83-7169-814-3

Prolog Złapać pająka

1. WASZYNGTON, D.C. Dom Crossów stał oddalony zaledwie o dwadzieścia kroków. Jego bliskość i widok spowodowały, Ŝe Gary Soneji dostał gęsiej skórki. Był to budynek w stylu wiktoriańskim, pokryty białym gontem i znakomicie utrzymany. Soneji patrzył nań z drugiej strony Piątej ulicy, powoli odsłaniając zęby w grymasie, który od bie- dy mógł uchodzić za uśmiech. Wszystko układa się doskonale. Przyjechał tu, Ŝeby zamordować Alexa Crossa i jego rodzinę. Przesuwał z wolna wzrok z jednego okna na drugie, dostrzegając wszystko, od marszczonych białych zasłon po stare pianino Crossa stojące na słonecznej weran- dzie i przypominający Batmana i Robina latawiec, który utknął w rynnie na dachu. Latawiec Damona, pomyślał. Dwukrotnie dostrzegł sylwetkę starszej pani, babci Crossa, poruszającą się za jednym z okien na parterze. Długie, bezcelowe Ŝycie mamy Nany wkrótce dobie- gnie kresu. Ciesz się kaŜdą chwilą, zatrzymaj się, by powąchać róŜe - przypomi- nał sobie. - Skosztuj róŜ, zjedz róŜe Alexa Crossa, ich pąki, łodygi i kolce. Wreszcie przeszedł przez ulicę, pamiętając, by trzymać się cienia, potem znik- nął w gęstwinie cisów i krzewów forsycji stojących niczym straŜnicy przed fron- tem domu. OstroŜnie zbliŜył się do wyszorowanych do białości drzwi piwnicy, znajdują- cych się obok werandy, tuŜ przy kuchni. Były zamknięte na kłódkę, z którą Soneji poradził sobie w kilka sekund. Znalazł się w domu Crossa! Był w piwnicy, najwaŜniejszym pomieszczeniu, wartym tysiąca słów, a takŜe tysiąca zdjęć wykonanych przez specjalistów od kryminalistyki. Miało to istotne znaczenie dla wszystkiego, co się tu wydarzy w niedalekiej przyszłości. Dla zabójstwa Crossów! Pomimo półmroku Soneji postanowił nie ryzykować i nie palić światła. Posłu- Ŝył się latarką, aby się trochę rozejrzeć, dowiedzieć jeszcze kilku rzeczy o Cros- sie i jego rodzinie, rozbudzić nienawiść, o ile to moŜliwe. 7

Piwnica była zamieciona do czysta - czego się zresztą spodziewał, a narzędzia Crossa rozwieszono gdzie popadło na kołkach. Poplamiona czapka baseballowa z napisem Georgetown wisiała na wieszaku. Soneji włoŜył ją na głowę - nie potrafił się temu oprzeć. Macał wyprane ubrania, ułoŜone na długim drewnianym stole; poczuł się bliŜ- szy skazanej na śmierć rodzinie. Pogardzał tymi ludźmi bardziej niŜ kiedykolwiek. Badał palcami miseczki stanika starej kobiety. Dotknął małych, chłopięcych spodenek. Czuł się jak najgorsza kreatura i było mu z tym dobrze. Wyciągnął czerwony sweterek z wielbłądziej wełny, zapewne córeczki Crossa, Jannie. Podniósł go do twarzy, starając się wyczuć zapach dziewczynki. Wyobra- Ŝał sobie, jak zamorduje Jannie, i pragnął tylko, aby Cross mógł to zobaczyć. ZauwaŜył parę rękawic i czarne sportowe buty przywiązane do haka obok sta- rego, zniszczonego worka treningowego. NaleŜały do Damona, syna Crossa, który teraz musi mieć jakieś dziewięć lat. Pomyślał, Ŝe wydrze z chłopaka serce. W końcu zgasił latarkę i samotny usiadł w ciemności. Swego czasu był sław- nym kidnaperem i mordercą. Zamierzał wrócić do tych zajęć z takim pragnieniem zemsty, Ŝe kaŜdego doprowadziłoby to do szaleństwa. Splótł ręce na brzuchu i westchnął. Rozsnuwał pajęczynę w sposób znakomity. Alex Cross będzie niebawem martwy, tak samo jak wszyscy, których kocha. 2. LONDYN Zabójca, który terroryzował całą Europę, znany był jako bezimienny pan Smith. Tak określała go bostońska prasa, a podchwyciła to i rozpowszechniła po- licja. On sam zaakceptował nazwisko tak, jak dzieci przyjmują imiona nadane przez rodziców, niezaleŜnie od tego, jak bardzo mogą okazać się kłopotliwe lub prozaiczne. Pan Smith - dobrze, niech będzie. W rzeczywistości jednak przywiązywał do nazwisk wielkie znaczenie. Miał obsesję na ich punkcie. Nazwiska ofiar wŜerały się w jego mózg i serce. Pierwsze i najwaŜniejsze miejsce zajmowała Isabella Calais, następnie Stepha- nie Michaela Apt, Ursula Davies, Robert Michael Neel i wielu innych. Potrafił recytować pełne nazwiska w dowolnym porządku, tak jakby zapamię- tywał je do historycznego kwizu czy jakiejś dziwacznej rundy programu Trywial- na Pogoń. Bo chodziło przecieŜ o trywialny pościg, czyŜ nie? Do tej pory wydawało się, Ŝe nikt tego nie rozumie, nie chwyta. Ani osławio- ne FBI, szeroko opisywany Interpol, Scotland Yard ani teŜ lokalna policja z miast, w których popełniał morderstwa. Nikt nie odkrył tajemniczego systemu, według którego wybierał kolejne ofia- ry, poczynając od Isabelli Calais z Cambridge w Massachusetts, zamordowanej 22 marca 1993 roku, aŜ do dzisiejszej sprawy w Londynie. 8

Tym razem ofiarą padł Drew Cabot, główny inspektor policji - a przecieŜ ist- niało tyle innych beznadziejnie czczych rzeczy, które mógł robić w Ŝyciu. W Lon- dynie uznano go za „spalonego”, poniewaŜ niedawno schwytał zabójcę z IRA. Za- mordowanie Cabota zelektryzuje miasto, doprowadzi wszystkich do szaleństwa. Cywilizowany, wyrafinowany Londyn uwielbia krwawe zbrodnie tak samo jak byle jakie miasteczko. Tego popołudnia pan Smith znalazł się w modnej, stylowej dzielnicy Knights- bridge, by „studiować ludzką rasę” - tak w kaŜdym razie o jego działalności pisa- ły gazety. Londyńska i europejska prasa oprócz nazwiska nadała mu równieŜ przezwisko - Obcy. PrzewaŜała teoria, Ŝe pan Smith jest istotą pozaziemską, gdyŜ Ŝaden człowiek nie byłby w stanie robić takich rzeczy. Przynajmniej tak twierdzili. Pan Smith musiał się mocno pochylić, mówiąc do ucha Drew Cabota, Ŝeby bardziej zbliŜyć się do swej ofiary. Przy pracy miał zwyczaj słuchać róŜnego ro- dzaju muzyki. Dzisiaj wybrał uwerturę do Don Giovanniego. Opera komiczna wy- dała mu się najodpowiedniejszym utworem. Pasowała do autopsji na Ŝywo. Około dziesięciu minut po twojej śmierci - mówił pan Smith - muchy wyczu- ją zapach gazu powstającego przy rozkładzie tkanek. Zielone muchy złoŜą maleń- kie jajeczka w otworach twego ciała. Ironia chce, by ten język przypomniał mi doktora Seussa - „zielone muchy i szynka”. Co to moŜe znaczyć? Nie wiem. To dziwaczne połączenie. Drew Cabot stracił mnóstwo krwi, ale nie dawał za wygraną. Był wysokim, krzepkim męŜczyzną o jasnosrebrzystych włosach. Facet z gatunku tych co to nigdy nie mówią „nigdy”. Inspektor przechylał głowę w przód i w tył, dopóki Smith nie wyciągnął mu z ust knebla. - O co chodzi, Drew? - zapytał. - Mów. - Mam Ŝonę i dwoje dzieci. Dlaczego mi to robisz? Dlaczego mnie? - wyszep- tał torturowany. - CóŜ, powiedzmy dlatego, Ŝe nazywasz się Drew. Podejdź do tego po prostu, bez sentymentów. Ty, Drew, jesteś elementem układanki. Ponownie zakneblował mu usta. Wystarczy tych pogaduszek z Drew. Pan Smith kontynuował obserwację podczas wykonywania następnych cięć chirurgicznych przy dźwiękach Don Giovanniego. - Kiedy zbliŜa się śmierć, oddech staje się cięŜszy, przerywany. Właśnie tego doświadczasz w tej chwili, masz wraŜenie, Ŝe kaŜdy haust powietrza moŜe okazać się ostatni. Koniec nastąpi w ciągu dwóch lub trzech minut - szeptał pan Smith, straszliwy Obcy. - Twoje Ŝycie dobiegnie końca. Pozwolę sobie pogratulować ci jako pierwszy. Mówię powaŜnie, Drew. MoŜesz mi wierzyć lub nie, ale ja ci za- zdroszczę. Chciałbym być tobą.

Część pierwsza Morderczy dworzec kolejowy

ROZDZIAŁ 1 - Jestem wielki Cornholio! Czy rzucasz mi wyzwanie? Jestem Cornholio! - wołały chórem chichoczące dzieciaki. Beavis i Butthead uderzają ponownie - w mojej dzielnicy. Przygryzłem wargi i postanowiłem nie interweniować. Po co z tym walczyć? Po co tłumić dziecięcy zapał? Damon, Jannie i ja siedzieliśmy stłoczeni na przednim siedzeniu starego, czar- nego porsche. Powinniśmy kupić nowy samochód, ale nikt nie chciał rozstać się z porsche. Nauczono nas przywiązania do tradycji, do klasyki. Uwielbialiśmy ten stary samochód, nazywając go „puszką sardynek” i „starym odrapańcem”. W gruncie rzeczy juŜ od siódmej czterdzieści rano byłem pochłonięty myśla- mi. To nie najlepszy sposób na rozpoczęcie dnia. Poprzedniego wieczoru w rzece Anacostia znaleziono trzynastoletnią dziewczynkę ze średniej szkoły Ballou. Za- strzelono ją, a następnie utopiono. Zmarła od wystrzału z broni przystawionej do ust. Koronerzy określają to mianem „jednej wielkiej dziury”. Dziwaczna statystyka rujnowała mój Ŝołądek i system nerwowy. W ciągu ostatnich trzech lat odnotowano ponad sto niewyjaśnionych zabójstw młodych ko- biet z biednych dzielnic śródmiejskich. Nikt nie domagał się szeroko zakrojonego dochodzenia. Wydawało się, Ŝe Ŝaden człowiek sprawujący władzę nie przejmuje się zmarłymi murzyńskimi i latynoskimi dziewczynami. Kiedy zatrzymaliśmy się przed frontem szkoły Sojourner Truth, spostrzegłem Christine Johnson witającą przybywające dzieci i ich rodziców; scena ta uświada- miała wszystkim, Ŝe w tej okolicy mieszkają dobrzy, troskliwi ludzie. Christine z pewnością do takich naleŜała. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie minionej jesieni, w jak najgorszych dla nas obojga okolicznościach. Znaleźliśmy się razem w miejscu śmierci słodkiej dziewczynki o nazwisku Shanelle Green. Christine była dyrektorką szkoły, do której chodziła Shanelle, tej samej, do której teraz dowoŜę swoje dzieci. Jannie zaczęła się w niej uczyć dopiero 13

w ubiegłym semestrze, Damon zaś naleŜał juŜ do weteranów - chodził do czwar- tej klasy. - Na co się gapicie, podpuszczacze? - zwróciłem się do dzieci, które przyglą- dały się na przemian mnie i Christine, jakby obserwowały mecz tenisowy. - Gapimy się na ciebie, tatusiu, i gapimy się na Christine! - powiedziała Jan- nie i roześmiała się niczym mała bajkowa wiedźma. - Dla ciebie to jest pani Johnson - odrzekłem, spoglądając na Jannie najsurow- szym wzrokiem, na jaki umiałem się zdobyć. Mała zbyła złowrogie spojrzenie wzruszeniem ramion i wykrzywiła się. - Wiem o tym, tatusiu. To dyrektorka mojej szkoły. Wiem dokładnie, kim ona jest. Moja córka rozumiała juŜ wiele z istotnych powiązań i tajemnic Ŝycia. Miałem nadzieję, Ŝe któregoś dnia zechce mi je wyjaśnić. - Damon, czy chciałbyś wyrazić swoją opinię? - zapytałem. - MoŜe chcesz coś dodać? Albo podzielić się z nami tego ranka dobrym nastrojem i bystrym umy- słem? Syn z uśmiechem pokręcił głową. Bardzo lubił Christine Johnson. Wszyscy ją lubili. Nawet mama Nana ją aprobowała, co było zjawiskiem niesłychanym i dla mnie niepokojącym. Wyglądało na to, Ŝe Nana i ja nie zgadzamy się w Ŝadnej kwe- stii, a sytuacja w miarę upływu czasu staje się coraz gorsza. Dzieciaki gramoliły się, wysiadając z samochodu; Jannie pocałowała mnie, a Christine pomachała ręką, zanim do nas podeszła. - Jest pan takim wspaniałym, obowiązkowym ojcem - powiedziała z błyskiem w oczach. - Któregoś dnia uszczęśliwi pan jakąś panią z sąsiedztwa. Doskonała partia - z dziećmi, dosyć przystojny, jeŜdŜący stylowym sportowym wozem. No, no. - Odpowiem pani tym samym: no, no - odparłem. Na domiar wszystkiego był piękny poranek wczesnego lata z połyskującym błękitnym niebem, temperaturą trochę ponad dwadzieścia stopni i stosunkowo czystym, rześkim powietrzem. Christine miała na sobie miękki beŜowy Ŝakiet, niebieską spódniczkę i beŜowe pantofle bez obcasów. Milcz, serce. Przelotny uśmiech zagościł na mojej twarzy. Nie potrafiłem go powstrzymać, zmazać, a co więcej, nie chciałem tego. Pasował do pięknego dnia, który rozpoczy- nałem. - Mam nadzieję, Ŝe nie uczy pani moich dzieci tego cynizmu i ironii. - Oczywiście, Ŝe uczę, tak samo jak wszyscy moi nauczyciele. Z najlepszymi z nich rozmawiamy językiem educanto. Jesteśmy wyszkoleni w dziedzinie cynizmu, jeste- śmy takŜe ekspertami od ironii, a co waŜniejsze, wybitnymi sceptykami. Muszę wracać, Ŝeby nie stracić nawet jednej cennej chwili przeznaczonej na indoktrynację. - Na indoktrynację Damona i Jannie jest juŜ za późno. Wcześniej ich zapro- gramowałem. Dzieci karmi się mlekiem i pochwałami. One mają największe skłonności w naszej okolicy, przypuszczalnie w całej dzielnicy południowo-wschodniej, a moŜe nawet w całym Waszyngtonie. - Jasne, zwróciliśmy na to uwagę i przyjmujemy wyzwanie. Muszę uciekać - kształtować i zmieniać młode umysły. 14

- Zobaczymy się wieczorem? - zapytałem, kiedy Christine miała się odwró- cić i wejść do szkoły. - Jest pan pociągający niczym grzech, jeździ fajnym porsche, oczywiście, Ŝe się z panem dzisiaj spotkam - odrzekła, po czym ruszyła w stronę szkoły. Tego wieczoru mieliśmy odbyć naszą pierwszą oficjalną randkę. Jej mąŜ, George, zmarł ubiegłej zimy, i oto dziś Christine jest gotowa wybrać się ze mną na kolację. W Ŝadnym razie nie naciskałem na nią, ale nie mogłem juŜ dłuŜej cze- kać. Sześć lat po śmierci mojej Ŝony Marii czułem, Ŝe wydostaję się z głębokiej koleiny, moŜe nawet z klinicznej depresji. śycie znowu wydawało mi się tak atrakcyjne jak dawno, dawno temu. Mama Nana jednak mnie ostrzegała: Nie pomyl brzegów koleiny z hory- zontem. ROZDZIAŁ 2 Alex Cross jest juŜ martwy. Niepowodzenie nie wchodzi w grę. Gary Soneji zezował przez celownik optyczny, który okazał się prawdziwym cackiem wymontowanym z automatycznego browninga. Zabójca obserwował wielce poruszającą scenę. Widział, jak Alex Cross wypuszcza z samochodu dwoje brzdąców i gawędzi z ładną znajomą przed szkolnym budynkiem. Myśl o niewyobraŜalnym, upomniał siebie Soneji. Zazgrzytał zębami, pochylając się na przednim siedzeniu czarnego jeepa. Ob- serwował, jak Damon i Janelle biegną przez szkolne boisko, witając się z kolegami uderzeniami dłoni. Przed laty stał się prawie sławny dzięki porwaniu dwóch małych uczniów właśnie tu, w Waszyngtonie. To były czasy, moi kochani! To były czasy. Przez chwilę został czarnym bohaterem telewizji i gazet w całym kraju. Teraz będzie tak samo, był tego pewny. W końcu uczciwość wymaga przyznania mu pal- my pierwszeństwa. Pozwolił, by środek celownika karabinu delikatnie spoczął na czole Christine Johnson. No i jak, czy to nie jest przyjemne? Miała bardzo wyraziste, piwne oczy i szeroki uśmiech, który z tej odległości wyglądał na szczery. Była wysoka, atrakcyjna, o władczej postawie. Dyrektorka szkoły, z kosmykiem kędzierzawych włosów na policzku. Łatwo się zorientować, co Cross w niej widzi. Jaka ładna z nich para. Doprawdy, cóŜ to będzie za tragedia. Mimo zmęczenia Cross wyglądał dobrze, z olśniewającym uśmiechem wywierał wraŜenie niczym Muhammad Ali w swych najlepszych latach. Kiedy Christine Johnson skierowała się do szkolnego budynku z czerwonej ce- gły, Alex Cross nagle spojrzał w kierunku jeepa Sonejiego. Odnosiło się wraŜenie, Ŝe wysoki detektyw patrzy prosto na miejsce, gdzie sie- dział kierowca. Prosto w oczy Sonejiego. 15

No i dobrze. Nie było powodu do zmartwienia, a tym bardziej do strachu. Do- brze wiedział, co robi. Nie podejmował Ŝadnego ryzyka. Nie tutaj, nie teraz. Wszystko miało się zacząć za kilka minut, ale w jego umyśle juŜ się wydarzyło ze sto razy. Miał świadomość kaŜdego, najmniejszego ruchu od początku do końca. Gary Soneji uruchomił jeepa i odjechał w kierunku Union Station. Tam znaj- dowała się scena przyszłej zbrodni, scena jego wspaniałego teatru. - Myśl o niewyobraŜalnym - mruknął do siebie półgłosem - a potem zrób to, co niewyobraŜalne. ROZDZIAŁ 3 Kiedy rozległ się ostatni dzwonek, dzieci w większości siedziały bezpiecznie w swoich klasach, a Christine Johnson szła wolnym krokiem po opustoszałych szkolnych korytarzach. Robiła to prawie kaŜdego ranka, traktując ten spacer jak lu- ksus, na który moŜe sobie pozwolić. Czasem trzeba się zdobyć na trochę przyjem- ności - w tym przypadku w grę wchodziła wyprawa do „Starbucks” na kawę z mlekiem. Pusty, sympatycznie cichy hol jak zawsze lśnił czystością, co według niej po- winno być regułą w przyzwoitej szkole. Dawniej sama wraz z kilkoma nauczycielami pucowała korytarze, a teraz pan Gomez i portier Lonnie Walker poświęcali temu zajęciu dwa wieczory w tygodniu. Zadziwiające, ile osób zgadza się, Ŝe szkoła powinna być czysta i bezpieczna, je- Ŝeli tylko trafi się na odpowiednio myślących, chętnych do pomocy ludzi. Gdy uwierzą, Ŝe słuszna sprawa jest realna, często się to sprawdza. Ściany korytarza pokrywały dziecięce rysunki w Ŝywych kolorach; emanowa- ły wprost nadzieją i energią, które silnie na wszystkich działały. Christine przyglą- dała się im codziennie i za kaŜdym razem dostrzegała coś nowego, co przyciągało jej uwagę i radowało serce. Tego poranka zatrzymała się, by popatrzeć na prosty, a jednocześnie urzekają- cy rysunek wykonany ołówkiem, na którym mała dziewczynka, trzymając za ręce rodziców, stała przed ich nowym domem. Cała trójka miała okrągłe rozjaśnione szczęśliwymi uśmiechami twarze i sympatyczne poczucie świadomości, Ŝe wie- dzą, o co im chodzi. Zwróciła teŜ uwagę na kilka innych historyjek obrazkowych zatytułowanych: „Nasza okolica”, „Nigeria”, „Połów wielorybów”. JednakŜe dzisiaj Christine przyszła tu z innego powodu. Myślała o swym mę- Ŝu George'u, o tym, w jaki sposób i dlaczego zmarł. Marzyła, Ŝeby go odzyskać, móc z nim porozmawiać. Chciała przytulić się do niego, choćby ten jeden, ostami raz. O BoŜe, potrzebowała takiej rozmowy. Dobrnęła do końca korytarza, gdzie znajdowała się pomalowana na jasnoŜółty kolor sala nr 111 nazywana maselniczką. Dzieciaki same nadawały klasom na- zwy, zmieniając je co roku jesienią, No cóŜ, to jest ich szkoła. 16

Powoli, cicho uchyliła drzwi. Bobbie Shaw, nauczycielka klasy drugiej, pisała coś na tablicy. Potem przeniosła wzrok na szeregi dziecięcych, skupionych twarzy, wśród nich Jannie Cross. Uśmiechnęła się, obserwując Jannie, która akurat rozmawiała z panią Shaw. śywa i bystra Jannie Cross o przyjaznym spojrzeniu na świat. Jest bardzo podob- na do ojca. Mądra, wraŜliwa, pociągająca niczym grzech. Christine ruszyła dalej. Szła zamyślona i dopiero po pewnym czasie zoriento- wała się, Ŝe wchodzi po betonowych schodach na piętro. Ściany klatki schodowej równieŜ udekorowano rysunkami i pracami plastycznymi w jaskrawych kolorach. Właśnie z tego powodu większość dzieciaków uwaŜała to miejsce za swoją szko- łę. Kiedy uwaŜasz coś za swoje, chronisz to, czujesz się z tym związany. Prawda dość oczywista, a mimo to wydaje się, Ŝe rząd w Waszyngtonie nie jest w stanie jej przyswoić. Choć Christine czuła się trochę głupio, postanowiła jednak sprawdzić, co się dzieje z Damonem. Spośród wszystkich uczniów i uczennic tylko on został jej faworytem. I to je- szcze, zanim poznała Alexa. Nie chodziło wyłącznie o to, Ŝe Damon jest bystry, dobrze się wysławia i potrafi być czarujący - on naprawdę jest dobrym człowie- kiem. Przejawia się to w stosunku do innych dzieci, do nauczycieli, a nawet do młodszej siostry, gdy pojawiła się w szkole w ubiegłym semestrze. Traktuje Jannie jak najlepszego przyjaciela - i chyba naprawdę za kogoś takiego ją uwaŜa. W końcu Christine skierowała się do swego gabinetu, gdzie czekała ją co- dzienna praca pochłaniająca dziesięć do dwunastu godzin. Myślała o Alexie i o tym, Ŝe to z jego powodu poszła popatrzeć na dzieciaki. Przyszło jej równieŜ na myśl, Ŝe nie wyczekuje z niecierpliwością wieczornej randki przy kolacji. Obawiała się tego spotkania, nawet wpadła p lekką panikę, i chyba wiedziała, dlaczego tak się dzieje. ROZDZIAŁ 4 Kilka minut przed ósmą rano Gary Soneji wkroczył do budynku Union Station tak, jakby był jego właścicielem. Czuł się wyśmienicie. Przyspieszył kroku, a jego samopoczucie zdawało się rosnąć aŜ pod wysoko sklepiony sufit dworca. Wiedział wszystko, co naleŜało wiedzieć o słynnych wrotach kolejowych pro- wadzących do stołecznego miasta. Od dawna podziwiał neoklasyczną fasadę, przy- pominającą termy Karakalli w staroŜytnym Rzymie. Jako młody chłopak godzina- mi studiował architekturę dworca. Odwiedzał nawet „Great Train Store”, gdzie sprzedawano doskonałe modele pociągów i inne pamiątki związane z transportem kolejowym. Słyszał i wyczuwał pociągi hałasujące pod nogami. Marmurowa posadzka drŜała, kiedy potęŜne maszyny Amtrak przyjeŜdŜały i odjeŜdŜały, na ogół zgodnie 17

z rozkładem. Oszklone drzwi prowadzące na zewnątrz dzwoniły; Gary słyszał dźwięk szyb obijających się o ramę. Uwielbiał to miejsce, kochał w nim kaŜdy szczegół. NajwaŜniejszymi słowa- mi w tym dniu były „pociąg i piwnica”, i tylko on wiedział, dlaczego tak napraw- dę jest. Informacja to potęga, a on dysponował nią bez reszty. Gary Soneji pomyślał, Ŝe moŜe zginąć w ciągu najbliŜszej godziny, ale ta myśl, ten obraz nie wpędzały go w zakłopotanie. Cokolwiek nastąpi, będzie z góry prze- sądzone, a poza tym zdecydował się wyjść z głośnym hukiem, nie z tchórzliwym skamleniem. DlaczegóŜ by nie, do diabła? Planował długą i podniecającą karierę po śmierci. Miał na sobie lekki, czarny dres z czerwonym symbolem firmy Nike. Dźwigał trzy wypchane walizy. W wyobraźni widział siebie jako jednego z wielu podróŜ- ników na tej stacji pozujących na yuppie. Wydawał się nieco przycięŜki - z siwy- mi w tym dniu włosami. W rzeczywistości liczył pięć stóp i dziesięć cali wzrostu, lecz grube podeszwy butów nadawały mu wygląd człowieka mierzącego sześć stóp i jeden cal. Gdyby ktoś starał się odgadnąć, kim jest z zawodu, uznałby, Ŝe nauczy- cielem. Nic z taniej ironii. Niegdyś był przecieŜ nauczycielem, jednym z najgorszych, jacy w ogóle istnieli. Nazywano go „pan Soneji - Człowiek-Pająk”. Porwał dwóch własnych uczniów. ZdąŜył juŜ kupić bilet na Metroliner, ale nie skierował się do pociągu, tylko przeszedł przez główny hol, szybko oddalając się od poczekalni. Skorzystał ze schodów obok „Center Cafe” i wspiął się na balkon pierwszego piętra, z którego miał widok na połoŜoną dwadzieścia stóp niŜej dworcową halę. Patrzył w dół, obserwując strumień samotnych ludzi, zmierzających we wszy- stkich kierunkach w przypominającej pieczarę hali. Większość tych dupków nie miała najmniejszego pojęcia, jak wielkie i niezasłuŜone szczęście dopisało im akurat tego poranka. Będą bezpiecznie siedzieć w swoich podmiejskich po- ciągach, gdy zacznie się spektakl z cyklu „światło i dźwięk”, co nastąpi za parę minut. Jakie to piękne miejsce, pomyślał Soneji. Wiele razy oglądał tę scenę w ma- rzeniach. Właśnie tę scenę na Union Station. Długie promienie porannego słońca przenikały przez delikatne świetliki, odbi- jając się od ścian i umieszczonego wysoko pozłacanego sufitu. W hali głównej znajdowało się stanowisko informacji, wspaniała tablica elektroniczna pokazująca godziny przyjazdu i odjazdu pociągów, „Center Cafe” oraz restauracje „Sfuzzi” i „America”. Z hali głównej przechodziło się do poczekalni nazywanej kiedyś „największą salą świata”. Jak wspaniałe, obrosłe historią otoczenie wybrał na ten dzień, dzień swych urodzin. Gary Soneji wyjął z kieszeni niewielki kluczyk, podrzucił go do góry i złapał w powietrzu. Otworzył srebrzystoszare metalowe drzwi prowadzące do pokoju 18

znajdującego się na balkonie. Myślał o nim jako o swoim pokoju. W końcu miał własne pomieszczenie - na piętrze, razem ze wszystkimi. Zamknął za sobą drzwi. „Wszystkiego najlepszego, kochany Gary, wszystkiego najlepszego z okazji uro- dzin.” ROZDZIAŁ 5 To będzie coś niewiarygodnego, wykraczającego poza wszystko, czego podej- mował się dotychczas. Następną część zadania mógł wykonać prawie z zamknię- tymi oczami, działając na pamięć. Tyle razy to przećwiczył w wyobraźni, w ma- rzeniach. Czekał na ten dzień od ponad dwudziestu lat. W małym pokoju ustawił składany aluminiowy trójnóg i oparł na nim brow- ninga BAR; pierwszorzędna broń ze specjalnym wojskowym urządzeniem celow- niczym oraz elektronicznym spustem, który sam wymyślił. Marmurowa posadzka drgała nadal, kiedy na stację wjeŜdŜały i opuszczały ją jego ukochane pociągi; ogromne, mistyczne bestie, które przybywały tu, by się najeść i odpocząć. Wolał to miejsce od wszystkich innych. Tak bardzo kochał tę chwilę. Soneji wiedział wszystko o Union Station, a takŜe o masowych morderstwach popełnianych w pełnych ludzi miejscach publicznych. Gdy był chłopcem, miał ob- sesję na punkcie tak zwanych zbrodni stulecia. WyobraŜał sobie, Ŝe popełnia takie czyny, staje się sławny, wzbudza przeraŜenie. Najpierw planował morderstwa do- skonałe, przypadkowe, a potem zaczaj je realizować. Swą pierwszą ofiarę pocho- wał na farmie naleŜącej do krewnego, kiedy miał piętnaście lat. Ciała nie znalezio- no do dziś. Stawał się Charlesem Starkweatherem, Bruno Hauptmannem i Charliem Whit- manem, z tą tylko róŜnicą, Ŝe był od nich o wiele sprytniejszy i mniej szalony. Wymyślił sobie nawet nazwisko Soneji, które wymawia się SonidŜi. Nazwiska wydawały mu się przeraŜające juŜ w wieku trzynastu czy czternastu lat. Teraz było tak samo. Starkweather, Hauptmann, Whitman, Soneji. Z karabinu strzelał od dzieciństwa - robił to w wielkim, ciemnym lesie otacza- jącym Princeton w stanie New Jersey. W zeszłym roku więcej czasu niŜ kiedykol- wiek wcześniej poświęcił praktyce strzeleckiej i polowaniu. Doskonale przygoto- wał się na ten dzień. Do diabła, był gotów do tego od lat. Soneji usiadł na składanym stołku, przyjmując moŜliwie najwygodniejszą po- zycję. Zaciągnął zasłonę z szarego, marynarskiego brezentu, która zlewała się z ciemnymi ścianami dworca, i skulił się pod nią. Chciał zniknąć, stać się częścią otaczającej go scenerii, snajperem w publicznym miejscu. Na Union Station! Staroświecko brzmiący głos spikera wyśpiewywał rozkład jazdy kolejnego po- ciągu Metroliner do Baltimore, Wilmington, Filadelfii i nowojorskiej Penn Station. Soneji uśmiechnął się - tym pociągiem miał uciec. 19

Bilet kupił wcześniej i zamierzał wsiąść do Metrolinera. Nie ma problemu, wystarczy zarezerwować miejsce. Znajdzie się w tym pociągu albo go rozwali. Te- raz nikt nie jest w stanie go powstrzymać, moŜe z wyjątkiem Alexa Crossa, ale na- wet on juŜ się nie liczy. Zaplanował zabezpieczenie na kaŜdą okoliczność, nawet własną śmierć. Potem Soneji zatopił się w myślach. Wspomnienia izolowały go od otoczenia niczym kokon. Miał dziewięć lat, kiedy student Charles Whitman otworzył ogień z wieŜy Uni- wersytetu Teksaskiego w Austin. Whitman był dawniej marynarzem, miał dwa- dzieścia pięć lat. To przeraŜające, sensacyjne wydarzenie wpłynęło na Sonejiego pobudzająco. Zaczął kolekcjonować wszelkie doniesienia o strzelaninach i długie artykuły z czasopism „Time”, „Life”, „Newsweek”, „The New York Times”, „The Philadel- phia Inquirer”,,.London Times”, „Paris Match”, „Los Angeles Times”, „Baltimore Sun”. Zachował te cenne materiały. Znajdowały się w domu jego przyjaciela, przechowywane dla potomności. Były świadectwem minionych, teraźniejszych i przyszłych zbrodni. Gary Soneji wiedział, Ŝe jest dobrym strzelcem, choć w tym tłumie pełnym ludzkich celów wcale nie musiał być mistrzem. Na dworcu nie trzeba strzelać na odległość większą niŜ sto jardów, a on umiał trafić do celu oddalonego o pięćset jardów. Teraz wyjdę z krainy koszmarów i wkroczę w realny świat, pomyślał, kiedy czas się wypełniał. Przez ciało przebiegł mu zimny dreszcz, wspaniałe, zniewala- jące uczucie. Spojrzał przez teleskop na ruchliwy, nerwowy, uśmiechnięty tłum. Szukał pierwszej ofiary. śycie jest o wiele piękniejsze i bardziej interesujące, gdy ogląda się je przez celownik karabinu. ROZDZIAŁ 6 Tu was mam. Zlustrował wzrokiem halę dworca wypełnioną tysiącami ludzi spieszących się do pracy lub wyjeŜdŜających na letnie wakacje. W tym momencie nikt nie miał po- jęcia o czekającej go śmierci. Wydawało się, Ŝe nie przeczuwają strasznych wyda- rzeń. Soneji obserwował grupę uczniów w jasnoniebieskich kurtkach i wykrochmalo- nych białych koszulach. Cholerni uczniacy ze szkoły przygotowawczej. Biegnąc w kierunku pociągu, chichotali z nienaturalną radością. Nie lubił szczęśliwych ludzi, a zwłaszcza głupkowatych dzieciaków, którym wydaje się, Ŝe świat leŜy u ich stóp. Wyczuwał dochodzące stamtąd zapachy: woń dieslowskiego paliwa, bzu i róŜ ze straganów z kwiatami, mięsa i krewetek z czosnkiem z restauracji w holu. Po- czuł głód. 20

Środkowy punkt w jego celowniku miał kształt czarnego słupka, a nie najczę- ściej stosowanego środka tarczy strzelniczej. Takie rozwiązanie bardziej mu odpo- wiadało. Patrzył, jak mieszanina kształtów i kolorów przypływa i odpływa z drogi śmierci. Malutkie kółko „ponurego Ŝniwiarza” było teraz całym jego światem, za- mkniętym w sobie, hipnotyzującym. Soneji ustawił wskaźnik celownika na szerokim, pomarszczonym czole zmę- czonej pięćdziesięciokilkuletniej bizneswoman, kobiety szczupłej i nerwowej, o błędnym spojrzeniu i bladych wargach. - PoŜegnaj się, Gracie - wyszeptał cicho. - Dobrej nocy, Irenę. Dobranoc, pa- ni Calabash. JuŜ miał nacisnąć spust, rozpocząć poranną masakrę, lecz w ostatnim ułamku sekundy powstrzymał się. Nie jest warta pierwszego strzału, pomyślał, ganiąc się za brak cierpliwości. To przecieŜ nic specjalnego, tylko przelotny kaprys. Jeszcze jedna krowa z klasy śre- dniej. Celownik, jakby przyciągnięty magnesem, zatrzymał się na dolnej części krę- gosłupa tragarza pchającego wózek z niewyrównanym stosem pakunków i wali- zek. BagaŜowy był wysokim, przystojnym Murzynem o skórze połyskującej jak mahoń - bardzo podobny do Alexa Crossa, pomyślał Soneji. To był atrakcyjny cel. Podobał mu się ten obraz, ale kto poza nim zrozumie subtelne, szczególne przesłanie? Nie, trzeba myśleć takŜe o innych. Teraz nie mo- Ŝe być samolubny. Jeszcze raz przesunął celownik z kręgiem śmierci. Zobaczył wielu podróŜnych w czarnych garniturach i takich samych krawatach. Głupi biznesmeni. W polu celownika pojawił się ojciec z kilkunastoletnim synem - wyglądali tak, jak gdyby kierowała nimi ręka Boga. Soneji wciągnął powietrze, a następnie powoli je wypuścił. NaleŜało to do je- go strzeleckiego rytuału, praktykowanego przez wiele lat samotnie spędzonych w lasach. Tyle razy wyobraŜał sobie, jak to robi. Wybiera kogoś zupełnie obcego, bez Ŝadnej konkretnej przyczyny. Delikatnie, bardzo delikatnie przyciągnął spust do siebie. Ciało miał zupełnie nieruchome, jak pozbawione Ŝycia. Wyczuwał delikatne pulsowanie w ramieniu i gardle, obrazujące w przybliŜeniu tempo pracy serca. Wystrzałowi towarzyszył głośny trzask, który, wydawało się, podąŜa za poci- skiem w dół, do dworcowej hali. Kilka centymetrów przed wylotem lufy pojawił się dym, spiralnie unoszący się w górę. Bardzo piękne zjawisko. W kółku teleskopu eksplodowała głowa nastolatka. Przepiękne. Głowa rozpad- ła się na kawałki przed oczami Gary'ego. Wielki Wybuch w miniaturze, prawda? Wtedy Gary Soneji pociągnął za cyngiel po raz drugi. Zabił ojca, zanim ten miał czas pogrąŜyć się w Ŝalu. Nie czuł do swych ofiar dosłownie nic. Ani miło- ści, ani nienawiści, ani współczucia. Nie zadrŜał, nawet nie mrugnął. Teraz juŜ nic nie mogło powstrzymać Sonejiego, nie miał odwrotu.

ROZDZIAŁ 7 Godzina szczytu! Ósma dwadzieścia rano. BoŜe Wszechmogący, tylko nie to! Na Union Station grasuje szaleniec. Pędziliśmy z Sampsonem szeroką aleją Massachusetts, dokładnie zapchaną aŜ po horyzont tkwiącymi w korkach pojazdami. Kiedy nie wiesz, co robić, galopuj. To stara zasada Legii Cudzoziemskiej. Zdenerwowani kierowcy samochodów osobowych i cięŜarówek naciskali kla- ksony. Przechodnie krzyczeli i szybkim krokiem lub biegiem oddalali się od stacji kolejowej. Wszędzie pełno było policyjnych radiowozów. Przed sobą, od strony północnego Kapitolu widziałem masywny, granitowy gmach Union Station z licznymi dobudówkami i odnowionymi fragmentami. Wszystko wokół wyglądało ponuro i szaro - z wyjątkiem trawy, która robiła wra- Ŝenie wyjątkowo zielonej. Razem z Sampsonem przemknęliśmy obok nowego Thurgood Marshall Justi- ce Building. Słyszeliśmy dobiegające z dworca strzały z broni palnej. Odgłosy na- pływały z oddali, zagłuszane przez grube kamienne ściany. - Do cholery, to prawda - powiedział biegnący obok mnie Sampson. - On tu jest. Nie ma wątpliwości. Ja wiedziałem, Ŝe on tam jest. Niespełna dziesięć minut wcześniej odebrałem telefon. Podniosłem słuchawkę, zajęty inną wiadomością - faksem od Kyle'a Cra- iga z FBI. Czytałem faks od Kyle'a, który rozpaczliwie potrzebował pomocy przy bardzo trudnej sprawie pana Smitha. Prosił, abym spotkał się z agentem Thoma- sem Pierce'em. Tym razem jednak nie mogłem udzielić Kyle'owi pomocy. Zamie- rzałem skończyć z morderstwami, nie brać więcej tego rodzaju spraw, szczególnie tak powaŜnych jak przypadek pana Smitha. Poznałem głos człowieka, który do mnie zatelefonował. - Tu Gary Soneji, doktorze Cross. To naprawdę ja. Dzwonię z Union Station. PrzejeŜdŜam akurat przez dystrykt Columbia i mam nadzieję, Ŝe zechce pan się ze mną jeszcze raz spotkać. A więc niech się pan pospieszy i pędzi, jeśli chce mnie pan złapać. - W słuchawce zapanowała cisza. Soneji wyłączył się. Uwielbiał pa- nować nad sytuacją. I oto teraz pędzimy z Sampsonem przez aleję Massachusetts. Poruszamy się znacznie szybciej niŜ samochody na jezdni. Nasz wóz zostawiłem na rogu Trzeciej ulicy. Obaj włoŜyliśmy kuloodporne kamizelki na sportowe koszule. Pędzimy dokła- dnie tak, jak poradził Soneji przez telefon. - Co on tam robi, do cholery? - zapytał Sampson przez zaciśnięte zęby. - Ten sukinsyn zawsze był szalony. Znajdowaliśmy się pięćdziesiąt jardów od drewnianych, oszklonych drzwi dworca. Ze środka w dalszym ciągu wypływał strumień ludzi. - Strzelał z broni palnej jako chłopak - poinformowałem Sampsona. - Zabijał zwierzęta domowe w swojej okolicy, koło Princeton. Robił to jak snajper z lasu. 22

W owym czasie nikt tego nie wykrył. Opowiedział mi o tych wyczynach, kiedy ro- biłem z nim wywiad w więzieniu Lorton. Mianował się mordercą zwierząt. - Wygląda na to, Ŝe dorósł do zabijania ludzi - mruknął Sampson. Biegliśmy teraz długim podjazdem, kierując się do głównego wejścia liczące- go osiemdziesiąt osiem lat dworca. Poruszaliśmy się tak szybko, jakbyśmy chcieli zedrzeć zelówki, a wydawało się, Ŝe od telefonu Sonejiego upłynęła cała wiecz- ność. Kanonada ucichła na pewien czas, po czym rozległa się ponownie. Cholernie dziwne. Odgłosy nie pozostawiały wątpliwości, Ŝe z głębi dworca słychać wystrza- ły karabinowe. Z podjazdu dworcowego odjeŜdŜały samochody i taksówki usiłujące zwiać z miejsca szaleńczej strzelaniny. PodróŜni w dalszym ciągu przepychali się przez frontowe drzwi na zewnątrz. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia ze snaj- perem. Mieszkając w Waszyngtonie, odwiedziłem Union Station kilkaset razy. Nigdy jednak nie widziałem nic podobnego. Nic, co choćby w przybliŜeniu przypominało dzisiejszy ranek. - On dał się zamknąć w pułapce. Zrobił to świadomie! Dlaczego, do diabła? - spytał Sampson, gdy dotarliśmy do wejścia. - Mnie to równieŜ niepokoi - odpowiedziałem. I dlaczego Soneji do mnie za- telefonował? Dlaczego dał się uwięzić na Union Station? Wślizgnęliśmy się do hali dworcowej. Strzelanina z balkonu - lub z innego wysoko połoŜonego miejsca - rozległa się ponownie. Obaj rozpłaszczyliśmy się na posadzce. Czy Soneji zdąŜył nas juŜ zauwaŜyć? ROZDZIAŁ 8 Trzymałem głowę jak najniŜej, starając się jednocześnie obserwować ogrom- ny, złowieszczy hol dworcowy. Intensywnie wypatrywałem Sonejiego. Czy on moŜe mnie widzieć? W głowie kołatało mi jedno z powiedzonek Nany: Śmierć to sposób, w jaki natura mówi „cześć”. Imponującą halę główną otaczały posągi rzymskich legionistów, stojących ni- czym wartownicy. Swego czasu poprawni politycznie szefowie linii Pennsylvania Railroad domagali się, aby ci wojownicy byli ubrani od stóp do głów. Rzeźbiarz, Louis Saint-Gaudens, potrafił jednak przemycić jedną trzecią postaci w strojach odpowiadających rzeczywistości historycznej. ZauwaŜyłem trzech ludzi leŜących na podłodze - zapewne juŜ martwych. śo- łądek podskoczył mi do gardła, serce zaczęło bić szybciej. Jedną z ofiar był nasto- latek ubrany w szorty zrobione z długich spodni przez obcięcie nogawek i w sporto- wy trykot Redskins. Drugą ofiarą mógł być młody ojciec. śaden się nie poruszał. 23

Setki podróŜnych i pracowników dworca tkwiło uwięzionych w sklepach i re- stauracjach pod arkadami. Dziesiątki wystraszonych ludzi stłoczyło się w małym sklepie ze słodyczami „Godiva Chocolates” i otwartej restauracji „America”. Strzelanina znowu ucichła. Co robi Soneji? I gdzie on jest? Chwilowa cisza przyprawiała o obłęd, była upiorna. Na dworcu kolejowym panuje zazwyczaj stra- szny hałas, a tu, gdy ktoś przesunął krzesło po marmurowej posadzce, skrzypienie rozniosło się donośnym echem. Pokazałem odznakę detektywa umundurowanemu policjantowi, który zabary- kadował się za przewróconym stolikiem kawiarnianym. Po twarzy gliniarza spły- wały krople potu niknące w fałdach tłuszczu na szyi. LeŜał parę kroków w głębi jednego z korytarzy prowadzących od drzwi do głównego holu. CięŜko oddychał. - Wszystko w porządku? - zapytałem, chowając się z Sampsonem za stołem. Policjant przytaknął ruchem głowy i coś mruknął, lecz mu nie uwierzyłem. Szero- ko otwarte ze strachu oczy pozwalały mi przypuszczać, Ŝe nigdy wcześniej nie miał do czynienia ze snajperem. - Skąd strzela? - zapytałem gliniarza. - Widziałeś go? - Trudno powiedzieć. Ale siedzi gdzieś tam, z tamtej strony - wskazał ręką na południowy balkon biegnący nad długą linią drzwi we frontowej ścianie Union Station. Teraz nikt z tych wejść nie korzysta. Soneji w pełni kontrolował sytuację. - Nie widzę go stąd, z dołu - warknął leŜący obok mnie Sampson. - Być mo- Ŝe on się porusza, zmienia pozycję. Tak zrobiłby dobry snajper. - Czy coś mówił? Składał oświadczenia? Zgłaszał jakieś Ŝądania? - zapytałem policjanta. - Nic z tych rzeczy. Zaczął strzelać do ludzi, jakby był na ćwiczeniach. Do- tychczas są cztery ofiary. Skubaniec umie strzelać. Nie widziałem czwartego ciała. MoŜe ktoś inny odciągnął zwłoki gdzieś na bok. Pomyślałem o własnej rodzinie. Kiedyś Soneji przyszedł do naszego domu, a teraz zatelefonował do mnie - zapraszając na zabawę na Union Station. Nagle na górze, na znajdującym się nad nami balkonie szczeknął karabin! Su- chy trzask wystrzału odbił się echem od grubych murów budynku dworcowego. To była strzelnica, a ludzie słuŜyli za tarcze. W głębi restauracji „America” rozległ się krzyk kobiety. Widziałem, jak cięŜko upadła, jakby poślizgnęła się na lodzie. Zaraz po tym w lokalu rozległy się jęki. Strzelanina znowu ustała. Do cholery, co on robi tam na górze? - Wygarnijmy go, zanim znowu wystrzeli - szepnąłem do Sampsona. - Zrób my to. ROZDZIAŁ 9 Nasze nogi pracowały niczym pompy w jednakowym rytmie, z ust wydobywał się urywany, chrapliwy oddech; razem z Sampsonem wspinaliśmy się schodami 24

z ciemnego marmuru na zwieszający się nad halą dworcową balkon. Znajdowali się tam umundurowani policjanci i kilku detektywów - pochyleni, przyjęli pozycje strzeleckie. Zobaczyłem detektywa z komisariatu dworcowego, który zazwyczaj zajmował się drobnymi przestępstwami. Z takimi sytuacjami jak obecna nie miał do czynie- nia, nawet nie ocierał się o snajperów strzelających ostrą amunicją. - Czego zdąŜyłeś się dowiedzieć? - zapytałem. Wydawało mi się, Ŝe detektyw nazywa się Vincent Mazzeo, lecz nie byłem pewny. Dobiegał pięćdziesiątki, choć zdaje się, nie miało to dla niego większego znaczenia. Przypominałem sobie jak przez mgłę, Ŝe Mazzea uwaŜano za całkiem równego gościa. - Siedzi w jednej z poczekalni. Widzisz tamte drzwi? Pomieszczenie, w którym się zamknął, nie jest przykryte dachem. MoŜe udałoby się nam dostać do niego z góry. Co o tym myślisz? Spojrzałem w kierunku wysokiego, miedzianego sufitu. Przypomniałem sobie, Ŝe Union Station uznawano za największą pokrytą dachem kolumnadę w Stanach Zjednoczonych. Z pewnością tak to wyglądało. Gary Soneji zawsze lubił wielkie namioty. Tutaj miał coś w podobnym stylu. Detektyw wyciągnął z kieszeni jakiś przedmiot. - Mam klucz uniwersalny. Dzięki niemu dostaniemy się do niektórych pocze- kalni. MoŜe do tej, w której on się znajduje. Wziąłem od niego klucz. Detektyw nie zamierzał odgrywać bohatera i stawać tego dnia oko w oko z Garym Sonejim i jego karabinem. Z poczekalni znowu dobiegł odgłos gwałtownej strzelaniny. Policzyłem - pa- dło sześć strzałów, tyle samo co poprzednim razem. Jak wielu innych psycholi, Soneji pasjonował się szyframi, magicznymi sło- wami i liczbami. Zastanawiałem się nad tą szóstką. Sześć, sześć, sześć? Ta cyfra nie wiązała się z jego wcześniejszą działalnością. Ruszyliśmy z Sampsonem do przodu. Znajdowaliśmy się niespełna dwadzie- ścia stóp od pomieszczenia, z którego dobiegały odgłosy kanonady. Przylgnęliśmy do ściany z bronią gotową do strzału. - W porządku? - zapytałem szeptem. Byliśmy tu juŜ kiedyś w podobnie trud- nej sytuacji, ale to nie było Ŝadnym pocieszeniem. - Gówniana sytuacja, co, Alex? I w dodatku pierwsza sprawa dziś rano. Nie miałem nawet czasu na kawę i pączka. - Kiedy wystrzeli następnym razem, idziemy po niego - powiedziałem. - Za kaŜdym razem oddaje sześć strzałów. - ZauwaŜyłem - odparł Sampson, nie patrząc na mnie. Poklepał mnie po no- dze. Głęboko wciągnęliśmy powietrze. Nie musieliśmy długo czekać - Soneji rozpoczął następną serię. Sześć strza- łów. Dlaczego za kaŜdym razem pada sześć strzałów? Wiedział, Ŝe idziemy po niego. Do cholery, sam zaprosił mnie do tej zabawy w strzelanie. - Ruszamy - powiedziałem. 25

Przebiegliśmy przez marmurowy korytarz. Wyciągnąłem klucz, ściskając go między palcem wskazującym i kciukiem, włoŜyłem do zamka i przekręciłem. Klik! Drzwi nie chciały się otworzyć. Szarpnąłem klamkę. Nic. - Co jest, do diabła? - odezwał się z tyłu Sampson gniewnym głosem. - Co się dzieje z tymi drzwiami? - Ja je zamknąłem - odpowiedziałem. - Soneji zostawił je dla nas otwarte. ROZDZIAŁ 10 Przez hol na dole zaczęła biec jakaś para ludzi z dwojgiem małych dzieci. Rzu- cili się w stronę oszklonych drzwi, za którymi byliby wolni. Jedno z dzieci potknęło się i cięŜko upadło na kolana. Matka ciągnęła je za sobą. Obserwowałem ich z przeraŜeniem, ale poradzili sobie. Strzelanina rozległa się kolejny raz! Wpadliśmy z Sampsonem do poczekalni, nisko pochyleni, z wyciągniętymi pi- stoletami. ZauwaŜyłem przed sobą ciemnoszarą płachtę brezentu. Karabin snajperski wychylał się spod płóciennej kamuflującej osłony. Soneji był pod spodem, niewi- doczny. Otworzyliśmy ogień równocześnie - Sampson i ja. W niewielkim pomieszcze- niu wystrzały pistoletowe dudniły jak gromy. Podziurawiliśmy brezent kulami. Ka- rabin milczał. Skoczyłem przed siebie i zdarłem płócienną płachtę. Jęknąłem, wydając głu- chy, dobywający się z głębi ciała jęk. Pod brezentem nie było nikogo. Nie było Gary'ego Sonejiego! Automatyczny browning przywiązano do metalowego trójnoga, a do drąŜka i spustu przymocowano mechanizm zegarowy. To zostało zaprogramowane. Karabin strzelał w przewidzianym czasie: sześć strzałów, potem pauza i następne sześć strzałów. Bez Gary'ego Sonejiego. Rozejrzałem się. Na dwóch przeciwległych ścianach, po stronie południowej i północnej znajdowały się metalowe drzwi. Szarpnięciem otworzyłem te najbliŜ- sze. Spodziewałem się pułapki. Ale pomieszczenie było puste. Na drugiej ścianie kolejne drzwi. Zamknięte. Gary Soneji uwielbiał takie zabawy. Jego ulubiony fortel: tylko on zna zasady. Przeskoczyłem drugi pokój i otworzyłem następne drzwi. O co tu chodzi? O niespodziankę? O ładunek wybuchowy za pierwszymi, drugimi lub trzecimi drzwiami? Zlustrowałem wzrokiem kolejne pomieszczenie, równieŜ puste. Po Sonejim nie było najmniejszego śladu. Znajdowały się tu jednak metalowe schody - prowadzące prawdopodobnie na wyŜsze piętro albo na niski stryszek nad pokojem. 26

Wspiąłem się powoli, zatrzymując się i ruszając ponownie, Ŝeby utrudnić mu oddanie celnego strzału z góry. Serce waliło mi jak młot, nogi drŜały. Miałem nadzieję, Ŝe Sampson idzie tuŜ za mną. Potrzebowałem osłony. U szczytu schodów widniał otwarty właz. Tu równieŜ nie było Sonejiego. Co- raz głębiej wciągał mnie w jakąś pułapkę, w swoją sieć pajęczą. śołądek podchodził mi do gardła. Poczułem narastający ostry ból w czaszce za oczodołami. Soneji jest gdzieś na Union Station. Musi tu być. Powiedział, Ŝe chce się ze mną spotkać. ROZDZIAŁ 11 Soneji, spokojny niczym małomiasteczkowy bankier, siedział w pociągu Me- troliner, odjeŜdŜającym o ósmej czterdzieści pięć do Penn Station w Nowym Jor- ku, i udawał, Ŝe czyta „Washington Post”. Serce wciąŜ mu tłukło się jak oszalałe, lecz twarz nie zdradzała najmniejszego podniecenia. Ubrany w szary garnitur, nie- bieską koszulę i niebieski krawat w paski - wyglądał tak samo jak cała reszta tych dojeŜdŜających do pracy dupków. Odtańczył niezły kawałek, prawda? Doszedł do miejsca, o którym niewielu lu- dzi waŜyło się w ogóle pomyśleć. PrzewyŜszył legendarnego Charlesa Whitmana, a był to przecieŜ zaledwie początek jego przedstawienia w porze największej oglą- dalności. Bardzo lubił powiedzonko: Zwycięstwo przypada graczowi, który myli się ostatni. Soneji co chwilę pogrąŜał się w marzeniach, wracając do ukochanych lasów koło Princeton w New Jersey. Znowu był chłopcem. Dokładnie pamiętał szczegóły tego gęsto zalesionego, miejscami przepięknego terenu. Kiedy miał jedenaście lat, jednemu z okolicznych farmerów ukradł karabin kaliber 22 i ukrył go w kamienio- łomach niedaleko swego domu. Troskliwie owinął broń w naoliwioną szmatę, folię i surowe płótno. Ten karabin był jedynym ziemskim dobrem, jakim się przej- mował, jedyną rzeczą, która naprawdę naleŜała do niego. Przypominał sobie, jak schodził stromym zboczem skalistego parowu do spo- kojnego zakątka, gdzie leśne podłoŜe wyrównywało się tuŜ za gęstą plątaniną kol- czastych krzaków dzikich jagód. W tym zagłębieniu znajdowała się pusta polanka - tajne, odludne miejsce jego pierwszych prób strzeleckich. Któregoś dnia z po- bliskiej farmy Ruocco przyniósł głowę królika i kota. Niewiele jest rzeczy, które kot lubi bardziej od świeŜej głowy królika. Koty to takie małe wampiry, podobnie jak i on. Do dziś uwaŜa je za istoty magiczne. Nikt nie potrafi skradać się i polo- wać lepiej niŜ one. Właśnie dlatego podarował kota doktorowi Crossowi i jego rodzinie. Małą Rosie. Po umieszczeniu głowy królika na środku polanki rozwiązał płócienny worek i wypuścił kotka. Mimo Ŝe w worku zrobił kilka dziur, zwierzak był bliski uduszenia. 27

„Bierz go. Bierz królika!” - rozkazał. Kot zwęszył woń świeŜej krwi i rzucił się do przodu. Gary przyłoŜył karabin do ramienia i mierzył, obserwując ruchomy cel. Delikatnie pieścił cyngiel swej zabawki, potem wystrzelił. Uczył się zabijać. Jesteś takim nałogowcem! - robił sobie teraz wyrzuty; znowu siedział w po- ciągu, wrócił do teraźniejszości. Niewiele zmienił się od czasu, gdy zaczynał jako niegrzeczny chłopak z okolic Princeton. Jego macocha - okropna, głupia dziwka - miała wówczas zwyczaj zamykać go w piwnicy, zostawiać samego w ciemności, czasem nawet przez dziesięć czy dwanaście godzin. Nauczył się kochać ciemność, wtapiać w ciemność. Nauczył się teŜ kochać piwnicę, uczynił ją swym ulubionym miejscem. Gary pobił macochę jej własną bronią. śył w podziemnym świecie, w swoim prywatnym piekle. Naprawdę uwierzył, Ŝe jest Księciem Ciemności. Gary Soneji z trudem wracał do teraźniejszości, do Union Station i swego wspaniałego planu. Stołeczna policja juŜ przeszukiwała pociągi. Gliniarze są tuŜ-tuŜ! A z nimi pewnie Alex Cross. Jaki wspaniały moment, a to przecieŜ dopiero początek. ROZDZIAŁ 12 Widział tych osłów z policji, szwendających się po peronach Union Station. Wyglądali na przestraszonych, zagubionych, zmieszanych, juŜ na pół pokonanych. To była waŜna, bezcenna informacja. Popatrzył na bizneswoman siedzącą po drugiej stronie przejścia. Ona takŜe wyglądała na przestraszoną. Oczy miała jak sama oślepiona reflektorami samocho- du, dłonie zaciskała tak mocno, Ŝe aŜ zbielały kostki, ramiona ściągnęła do tyłu ni- czym kadet ze szkoły wojskowej. Soneji zagadnął ją. Był miły i grzeczny - umiał się odpowiednio zachować, je- śli miał na to ochotę. - Czuję, Ŝe dzisiejszy poranek zmieni się w koszmarny sen. Kiedy byłem dzieckiem, miałem zwyczaj liczyć do trzech i mówić: budzę się! W ten sposób po zbywałem się koszmarów. Ale teraz to się na pewno nie sprawdzi. Kobieta skinęła głową, jakby wypowiedział jakąś głęboką myśl. Nawiązał z nią kontakt. Gary zawsze potrafił wykonać pierwszy ruch, zwrócić się do kogoś, jeŜeli tego potrzebował. Pomyślał, Ŝe teraz jest mu to potrzebne. Lepiej będzie wy- glądało, gdy policja zobaczy go pogrąŜonego w rozmowie ze współpasaŜerką. - Raz, dwa, trzy, budzę się - powiedziała kobieta cichym głosem. - Mój Bo- Ŝe, mam nadzieję, Ŝe tutaj jesteśmy bezpieczni. Mam nadzieję, Ŝe juŜ go złapali. Ktokolwiek albo cokolwiek to jest. - Jestem pewny, Ŝe tak - odrzekł Soneji. - PrzecieŜ zawsze tak się dzieje. Sza- leńcy umieją łapać się nawzajem. 28

Kobieta przytaknęła, choć nie wydawała się zbytnio przekonana. - To prawda. Z pewnością ma pan rację. Mam nadzieję. Modlę się, Ŝeby tak było. Z wagonu klubowego wyszli dwaj detektywi z dystryktu Columbia. Twarze mieli wykrzywione napięciem. Teraz zrobi się ciekawie. ZauwaŜył, Ŝe z sąsiednie- go wagonu restauracyjnego wychodzą następni policjanci. Na dworcu musi się w tej chwili znajdować ze dwustu gliniarzy. Zaczynał się drugi akt spektaklu. - Jestem z Wilmington w Delaware. Mieszkam w Wilmington - mówił do swej towarzyszki Soneji. - Gdyby nie to, juŜ bym wydostał się z tej stacji. To zna- czy, gdyby pozwolili nam skorzystać z tylnych schodów. - Nie pozwalają, próbowałam - odpowiedziała kobieta. Patrzyła przed siebie martwym wzrokiem. Uwielbiał takie spojrzenie. Trudno mu było oderwać od niej wzrok, skupić uwagę na zbliŜających się policjantach i zagroŜeniu, jakie mogli przynosić. - Musimy sprawdzić toŜsamość wszystkich osób - zapowiedział jeden z de- tektywów. Miał głęboki, przykuwający uwagę głos. - Proszę o pokazanie kart identyfikacyjnych ze zdjęciem, kiedy będziemy przechodzić. Dziękuję. Do rzędu siedzeń, z których jedno zajmował Soneji, zbliŜało się dwóch detek- tywów. Właśnie o to chodziło, nieprawdaŜ? Zabawne, ale nie odczuwał prawie nic. Był gotów załatwić tych dwóch. Kontrolował oddech i rytm serca. OstroŜnie, oto bilet. Panował nad mięśniami twarzy, a zwłaszcza nad wyrazem oczu. Dzisiaj zmienił ich barwę na bardzo jasną, prawie szarą. Robił wraŜenie człowieka uległego, nieszkodliwego niczym przecięt- ny komiwojaŜer. Pokazał prawo jazdy i kartę Amex, wystawione na nazwisko Neila Stuarta z Wilmington w Delaware. Miał równieŜ kartę Visa i opatrzoną zdjęciem legitymację klubu sportowego w Wilmington. W jego wyglądzie nie było nic godnego za- pamiętania. Jeszcze jeden pracujący baran. W chwili, gdy detektywi kontrolowali jego dokumenty, Soneji spostrzegł Ale- xa Crossa, stojącego koło pociągu. To będzie mój dzień, pomyślał. Cross szedł w jego stronę, zaglądając w okna, obserwując pasaŜerów. W dal- szym ciągu był przystojnym, mocno zbudowanym męŜczyzną o wzroście sześciu stóp i trzech cali. Przypominał atletę i nie wyglądał na swoje czterdzieści jeden lat. „Jezu, Jezu, Jezu, co za szaleństwo. Fantastyczny taniec. Jestem tutaj, Cross. MoŜesz mnie dotknąć, jeśli chcesz. Spójrz na mnie. Rozkazuję ci natychmiast na mnie spojrzeć!” Soneji zdawał sobie sprawę, Ŝe narasta w nim potworny gniew, prawie furia, i Ŝe jest to groźne. Mógł poczekać, aŜ Alex Cross znajdzie się tuŜ przed nim, pode- rwać się i wsadzić mu w łeb kilka kul. Sześć strzałów w głowę. KaŜdy z nich będzie w pełni zasłuŜoną zapłatą za to, co Cross mu zrobił. Zrujnował mu Ŝycie - więcej, zrujnował jego samego. To Cross spowodował to, co teraz się dzieje. Cross ponosi odpowiedzialność za mor- derstwa na dworcu. Wszystkiemu jest winien Alex Cross. 29

„Cross, Cross, Cross! CzyŜby właśnie nadchodził koniec? Czy to jest wielki finał?” Cross kroczył niczym istota wszechmocna, taki był wyniosły. Soneji musiał to przyznać. WyŜszy o dwa lub trzy cale od pozostałych policjantów miał gładką, brą- zową skórę. Sugar - tak nazywał go jego przyjaciel Sampson. Dobrze - Soneji ma niespodziankę dla Sugara. Wielką niespodziankę. Niespo- dziankę stulecia. „JeŜeli mnie pan złapie, doktorze Cross, złapie pan siebie samego. Czy pan to rozumie? Proszę się nie martwić - wkrótce to się stanie.” - Dziękuję, panie Stuart - powiedział detektyw, oddając Sonejiemu kartę kre- dytową i prawo jazdy ze stanu Delaware. Soneji podziękował ruchem głowy i lekkim uśmiechem, po czym znowu spoj- rzał w stronę okna. Za szybą był Alex Cross. „Nie czuj się tak upokorzony, Cross. Nie jesteś aŜ ta- ki wielki.” Chciał natychmiast zacząć strzelać. Był jak w gorączce. Odnosił wraŜenie, Ŝe przeszywa go błyskawica. Mógł załatwić Alexa Crossa w tym momencie. Nie miał co do tego Ŝadnych wątpliwości. Nienawidził jego twarzy, sposobu chodzenia, wszystkiego, co łączyło się z tym detektywem-doktorem. Alex Cross zwolnił kroku, po czym z odległości pięciu stóp spojrzał wprost na Sonejiego. Gary powoli przeniósł wzrok na niego, następnie w bardzo naturalny sposób spojrzał rai innych detektywów i znowu na Crossa. „Cześć, Sugar.” Cross nie poznał go. Jak on to zrobił? Popatrzył mu prosto w twarz, po czym ruszył po peronie, przyspieszając kroku. Odwrócony plecami do Sonejiego stał się zachęcającym celem. Któryś z de- tektywów wzywał Crossa, kiwał na niego. Gary'emu spodobał się pomysł strzelenia Crossowi w plecy. Tchórzliwy sposób, ale najlepszy. Ludzie tego nienawidzą. Soneji rozsiadł się wygodnie w fotelu. „Cross mnie nie poznał. Jestem aŜ tak dobry. Najlepszy ze wszystkich, na któ- rych się natknął, i dowiodę tego. Nie popełnijcie pomyłki w tej sprawie, bo ja zwy- cięŜę. Zamierzam zamordować Alexa Crossa i jego rodzinę i nikt nie jest w stanie mnie od tego odwieść.” ROZDZIAŁ 13 Było juŜ wpół do szóstej wieczorem, kiedy po raz pierwszy pomyślałem o opuszczeniu Union Station. Tkwiłem tam przez cały dzień, rozmawiałem ze świad- kami, specjalistami od balistyki, ekspertem medycznym, szkicowałem w notatni- ku scenę morderstwa. Sampson zaczął się wiercić juŜ koło czwartej po południu. 30