I
Brianne Parker nie wyglądała na taką, która obrabia banki, ani na morderczynię – jej pulchna,
dziecięca buzia mogła zmylić każdego.Ale wiedziała, że tego ranka jest gotowa zabić, jeśli
będzie musiała.Miała się o tym przekonać dziesięć po ósmej.
Dwudziestoczteroletnia Brianne nosiła spodnie khaki, jasnoniebieską kurtkę Uniwersytetu
Maryland i białe, sportowe buty Nike.Niezauważona przez nikogo przeszła od swojej białej,
poobijanej hondy acura ku gęstej kępie drzew, gdzie się ukryła.
Znalazła się przy Citibanku w Silver Spring w stanie Maryland tuż przed ósmą.Filię banku
powinni otworzyć za dziewięćdziesiąt sekund.Supermózg powiedział jej, że to wolno stojący
budynek przy dwóch przelotowych ulicach.Otaczają go – jak to określił – wielkie,
pudełkowate sklepy: Target, PETsMART, Home Depot i Circuit City.
Punkt ósma Brianne wyszła z kryjówki za drzewami pod kolorowym billboardem
reklamującym śniadania McDonalda.Kasjerka, która właśnie otworzyła szklane drzwi
frontowe i na moment wyszła na zewnątrz, nie mogła jej zobaczyć.
Kilka kroków od wejścia Brianne wciągnęła gumową maskę prezydenta Clintona – jedną z
najbardziej popularnych w Ameryce i pewnie najtrudniejszą do wytropienia.Znała nazwisko
kasjerki.Wyjęła rewolwer i przystawiła jej do pleców.
– Do środka, panno Jeanne Galetta.Potem odwróć się i z powrotem zamknij na klucz drzwi
frontowe.Pójdziemy do twojej szefowej, pani Buccieri.
Tę krótką kwestię wygłosiła dokładnie słowo po słowie, tak jak została napisana.Supermózg
powiedział, że ma to decydujące znaczenie, by cała akcja przebiegała zgodnie z określonymi
ustaleniami.
– Nie chcę cię zabić, Jeanne.Ale zrobię to, jeśli nie będziesz posłusznie wykonywała moich
poleceń.Teraz twoja kolej, kochanie; powiedz, zrozumiałaś wszystko, co powiedziałam?
Jeanne Galetta pokiwała głową tak energicznie, że omal nie spadły jej okulary.
– Zrozumiałam.Proszę nie robić mi krzywdy – wykrztusiła.
Miała krótkie, ciemne włosy, dobiegała trzydziestki i była dosyć atrakcyjna.Ale niebieski
spodnium ze sztucznego włókna i wysokie obcasy postarzały ją.
– Idziemy do szefowej.Ruszaj się, Jeanne.Jeśli nie wyjdę stąd za osiem minut, zginiecie obie:
ty i pani Buccieri.Mówię poważnie.Nie myśl, że was nie zabiję, bo jestem kobietą.Zastrzelę
was jak psy.
II
Brianne podobało się, że nagle ma władzę.Poprowadziła drżącą kasjerkę przez hol z
bankomatami, potem przez salę.Liczyła cenne sekundy, które już zużyła.Supermózg ciągle
podkreślał, że napad musi być przeprowadzony dokładnie według planu.W kółko powtarzał,
że wszystko zależy od precyzji.
LICZĄ SIĘ MINUTY, BRIANNE
LICZĄ SIĘ SEKUNDY
LICZY SIĘ NAWET TO, ŻE WYBRALIŚMY AKURAT TEN BANK
Napad musiał być perfekcyjny.Rozumiała to, rozumiała...Supermózg zaplanował go według
swojej skali numerycznej na 9,9999 z 10.
Brianne lewą ręką wepchnęła kasjerkę do gabinetu szefowej.Usłyszała cichy szum
komputera.Potem zobaczyła Betsy Buccieri za wielkim, dyrektorskim biurkiem.
– Codziennie otwieracie sejf o ósmej pięć...– wrzasnęła – więc teraz otwórzcie go dla mnie!
Ale już!
Kierowniczka filii patrzyła na nią szeroko otwartymi oczyma.
– Nie mogę otworzyć skarbca – zaprotestowała.– Otwiera się automatycznie na sygnał z
komputera w centrali na Manhattanie.Nigdy o tej samej porze.
3
Brianne pokazała swoje lewe ucho.Skinęła palcem na Betsy Buccieri, żeby słuchała.Czego?
– Pięć, cztery, trzy, dwa...– odliczyła Brianne i sięgnęła po słuchawkę telefonu na
biurku.Zadzwonił.Doskonała koordynacja.
– To do ciebie – powiedziała.Gumowa maska prezydenta Clintona tłumiła trochę jej głos.–
Słuchaj uważnie.
Podała słuchawkę szefowej filii.Wiedziała, kto jest przy telefonie i co powie.
Supermózg nie zamierzał grozić.Wymyślił coś lepszego.
– Betsy, tu Steve.W naszym domu jest jakiś mężczyzna.Trzyma mnie pod lufą.Ostrzega, że
jeśli ta kobieta w twoim gabinecie nie wyjdzie z banku z pieniędzmi dokładnie o ósmej
dziesięć, zastrzeli Tommy’ego, Annę i mnie.
– Jest ósma cztery.
Połączenie zostało przerwane.W słuchawce zapadła cisza.
– Steve? Steve! – zawołała Betsy, łzy zaczęły spływać jej po policzkach.Spojrzała na
zamaskowaną kobietę.Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.– Proszę nie robić im
krzywdy.Błagam.Już otwieram skarbiec.
Brianne powtórzyła wiadomość.
– Ósma dziesięć.Ani sekundy później.I żadnych głupich sztuczek.Żadnych cichych
alarmów.Żadnej farby na banknotach.
– Oczywiście.Proszę za mną.
Betsy Buccieri przestała prawie myśleć.W głowie dźwięczały jej tylko trzy imiona: Steve,
Tommy, Anna.
O ósmej pięć podeszły do skarbca Moslera.
– Otwieraj, Betsy.Czas leci.Twoja rodzina może umrzeć.
Drzwi z pięknie polerowanej stali miały tłoki jak lokomotywa.Otwarcie ich zajęło Betsy
Buccieri niecałe dwie minuty.Prawie na wszystkich półkach leżały paczki banknotów.Brianne
w życiu nie widziała tyle forsy.Zaczęła wpychać pieniądze do dwóch brezentowych toreb
sportowych.Pani Buccieri i Jeanne Galetta przyglądały się temu w milczeniu.Brianne podobał
się strach i szacunek dla niej, malujący się na ich twarzach.
Ładując swój łup, zgodnie z instrukcją odliczała minuty.Ósma siedem...Ósma
osiem...Wreszcie skończyła.
– Zamykam was obie w skarbcu.Ani słowa, bo zostawię tu wasze trupy.
Podniosła torby.
– Nie róbcie krzywdy mojemu mężowi i dziecku – powiedziała błagalnym tonem Betsy
Buccieri.– Przecież zrobiłyśmy, co pani...
Brianne zatrzasnęła jej przed nosem ciężkie metalowe drzwi.
Była spóźniona.Przeszła przez hol, otworzyła drzwi frontowe i wyszła.Zerwała maskę ze
spoconej twarzy.Miała wielką ochotę pobiec pędem do samochodu, ale szła spokojnie, jakby
nic ją nie obchodziło w ten piękny, wiosenny poranek.Z przyjemnością wyciągnęłaby spluwę
i przestrzeliła tę wielką, gównianą reklamę pieprzonego McKaczora.
Przy hondzie popatrzyła na zegarek.Ósma dziesięć i pięćdziesiąt dwie sekundy.Celowe
spóźnienie rosło; tak miało być.Uśmiechnęła się.
Nie zadzwoniła do domu Buccierich, gdzie Errol trzymał pod lufą Steve’a, Tommy’ego i jego
opiekunkę Annę.Nie zawiadomiła, że ma pieniądze i jest bezpieczna.
Supermózg jej zabronił.
Zakładnicy mieli umrzeć.
4
Część pierwsza
Zabójstwa
5
Rozdział 1
Praca detektywa nauczyła mnie cenić mądrość starego porzekadła: „Nie myśl, że skoro woda
jest spokojna, nie ma w niej krokodyli”.
Tego wieczoru woda na pewno była spokojna.Moja niesforna córka Jannie trzymała kotkę
Rosie za przednie łapy i tańczyła z nią.Często tak się bawiły.
– „Róże są czerwone, fiołki niebieskie” – śpiewała Jannie wesołym, słodkim głosikiem.Nigdy
nie zapomnę tego obrazu i tego dnia.Do naszego domu na Piątej ulicy schodzili się
przyjaciele, krewni i sąsiedzi na przyjęcie z okazji chrztu mojego synka.Byłem w prawdziwie
świątecznym nastroju.
Babcia przygotowała przepyszne jedzenie: marynowane krewetki, zapiekane małże, szynkę,
cebulki na ostro i dynię.Pachniało kurczakiem w czosnku, żeberkami wieprzowymi i czterema
rodzajami chleba domowego.Zrobiła nawet mój przysmak – sernik śmietankowy z malinami.
Na lodówce wisiała jedna z jej notatek:
W czarnych ludziach tkwi niewiarygodna siła i magia, których nikt nie potrafi zniszczyć.Ale
każdy próbuje.– Toni Morrison.
Uśmiechnąłem się na myśl o niewiarygodnej sile i magii mojej ponad osiemdziesięcioletniej
babci.
Było wspaniale.Jannie, Damon, malutki Alex i ja witaliśmy wszystkich na ganku.Trzymałem
Aleksa na rękach.Był bardzo towarzyski.Uśmiechał się radośnie do każdego, nawet do
mojego partnera, Johna Sampsona.Dzieci boją się go z początku, bo jest wielki i groźnie
wygląda.Ma ponad dwa metry wzrostu i waży prawie sto czternaście kilo.
– Mały najwyraźniej lubi balangi – zauważył Sampson i wyszczerzył zęby.
Alex uśmiechnął się do niego szeroko.
Sampson wziął go ode mnie.Dziecko niemal utonęło w jego łapskach.Roześmiał się i zaczął
szczebiotać do malucha.
Z kuchni wyszła Christine.Przyłączyła się do nas trzech.Na razie ona i Alex junior nie
mieszkali ze mną, babcią, Jannie i Damonem.Mieliśmy nadzieję, że się do nas wprowadzą i
będziemy jedną dużą rodziną.Chciałem, żeby Christine była moją żoną, nie tylko
kochanką.Chciałem rano budzić małego Aleksa, a wieczorem kłaść go spać.
– Przejdę się po domu z Aleksem w ramionach – powiedział Sampson.– Użyję go
bezwstydnie do poderwania jakiejś piękności.
Po czym odszedł.
– Myślisz, że on się kiedykolwiek ożeni? – zapytała Christine.
– Mały Alex? Nasz chłopiec? Oczywiście.
– Mówię o twoim partnerze.Czy on kiedykolwiek założy rodzinę?
Nie wyglądało na to, żeby jej przeszkadzało, że my żyjemy na kocią łapę.
– Kiedyś – na pewno.Miał zły model rodziny.Ojciec odszedł, kiedy John miał zaledwie rok, w
końcu umarł z przedawkowania.Matka też była narkomanką.Jeszcze kilka lat temu mieszkała
w Southwest.Sampsona właściwie wychowywała moja ciotka Tia z pomocą mojej babci.
Patrzyliśmy, jak Sampson krąży wśród gości z Aleksem na rękach.Zaczepił bardzo ładną
babkę.De Shawn Hawkins.Pracowała razem z Christine.
– On naprawdę podrywa na dziecko – zdumiała się Christine i zawołała do koleżanki: –
Uważaj, De Shawn.
Roześmiałem się.
– Mówi, co zrobi i robi, co mówi.
Przyjęcie zaczęło się około drugiej po południu.O wpół do dziesiątej wieczorem trwało w
najlepsze.Właśnie śpiewałem w duecie z Sampsonem Skinny Legs and All Joe
6
Teksa.Wyliśmy jak diabli.Wszyscy się śmiali i nabijali z nas.Sampson zaczął śpiewać „Jesteś
pierwsza i ostatnia, jesteś dla mnie wszystkim...”.
Wtedy przyjechał Kyle Craig z FBI.Mogłem wszystkim powiedzieć, żeby szli do domu –
koniec imprezy.
Rozdział 2
Kyle niósł kolorową paczkę przewiązaną wstążką, prezent dla dziecka.Miał nawet balony!
Nie zmylił mnie.To dobry kumpel i świetny gliniarz, ale nie jest towarzyski i unika przyjęć
jak zarazy.
– Tylko nie dziś, Alex – ostrzegła Christine.Wyglądała na zaniepokojoną, może nawet złą.–
Nie daj się wrobić w jakieś kolejne koszmarne śledztwo.Proszę cię.Nie w dniu chrztu.
Wziąłem sobie to do serca.Mój dobry nastrój prysnął.
Cholerny Kyle Craig.
Podszedłem do niego i skrzyżowałem palce wskazujące.
– Nie, nie i jeszcze raz nie – powiedziałem.– Zjeżdżaj stąd.
– Ja też się cholernie cieszę, że cię widzę – odparł i uśmiechnął się promiennie.Potem objął
mnie mocno i szepnął: – Wielokrotne zabójstwo, stary.
– Przykro mi.Zadzwoń jutro albo pojutrze.Dziś mam wolne.
– Wiem, ale to wyjątkowo paskudna sprawa, Alex.
Kyle wyjaśnił, że zostaje w Waszyngtonie tylko na jedną noc i bardzo potrzebuje mojej
pomocy.Jest pod straszną presją.Znów odmówiłem, ale zignorował to całkowicie.Obaj
wiedzieliśmy, że do moich obowiązków należy także pomaganie FBI w skomplikowanych
dochodzeniach.Poza tym, byłem mu winien przysługę lub dwie.Kilka lat temu włączył mnie
do śledztwa w sprawie porwania i morderstwa w Karolinie Północnej, kiedy moja siostrzenica
zniknęła z Uniwersytetu Duke’a.
Kyle znał Sampsona i kilku moich kumpli detektywów.Podeszli i gadali z nim, jakby wpadł z
wizytą towarzyską.Ludzie go lubili.Ja też, ale nie teraz, nie tego wieczoru.Powiedział, że
musi spojrzeć na małego Aleksa, zanim przejdziemy do spraw zawodowych.
Rozdział 3
Poszedłem z nim do pokoju babci.Malec spał w łóżeczku dziecinnym wśród kolorowych
misiów i piłek.Tulił do siebie swego ulubionego niedźwiadka Pinky’ego.
– Biedny chłopczyk – szepnął Kyle.– Co za straszna historia...Jest bardziej podobny do ciebie
niż do Christine.A przy okazji, jak tam u was?
– W porządku – skłamałem.
Po rocznej nieobecności Christine w Waszyngtonie nie układało nam się tak, jak się
spodziewałem.Brakowało mi ogromnie intymności między nami.Zabijało mnie to.Ale nikomu
o tym nie mówiłem, nawet Sampsonowi i babci.
– Zostaw mnie dziś w spokoju, Kyle – poprosiłem.
– Żałuję, ale to nie może czekać, Alex.Jestem w drodze powrotnej do Quantico.Gdzie
możemy pogadać?
Pokręciłem głową i poczułem, jak narasta we mnie złość.Zaprowadziłem go na oszkloną
werandę.Stało tam stare pianino, które wciąż grało mniej więcej tak dobrze jak ja.Usiadłem
na trzeszczącym stołku i wystukałem kilka taktów Odwołajmy to wszystko Gershwina.
Kyle rozpoznał melodię i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Przykro mi.
– Nie widać tego – odparłem.– Do rzeczy.
– Słyszałeś o napadzie na filię Citibanku w Silver Spring i o zabójstwach w domu szefowej
banku? – zapytał.– O zamordowaniu jej męża, trzyletniego synka i jego opiekunki?
Spojrzałem na niego, potem odwróciłem wzrok.
– Trudno, żebym nie słyszał.
7
Brutalne, bezsensowne morderstwa były tematem dnia we wszystkich gazetach i
telewizji.Wstrząsnęły nawet waszyngtońskimi gliniarzami.
– Nie rozumiem tego.Co się, u diabła, stało w domu tej kobiety? Bandyci dostali pieniądze,
tak? Więc dlaczego zabili zakładników? Przyjechałeś mi to wyjaśnić, zgadza się?
Kyle przytaknął.
– Byli spóźnieni.Kobieta z gangu miała wyjść z banku z forsą dokładnie o ósmej
dziesięć.Alex, ona wyszła niecałą minutę później! Niecałą minutę! I dlatego zamordowali
trzydziestotrzyletniego ojca, trzyletniego chłopca i opiekunkę do dziecka.Miała dwadzieścia
pięć lat i była w ciąży.Potrafisz to sobie wyobrazić?
Poruszyłem ramionami i pokręciłem szyją.Czułem, jak narasta we mnie
napięcie.Wyobraziłem to sobie.Jak mogli zabić tamtych ludzi bez żadnego powodu?
Ale naprawdę nie byłem w nastroju do policyjnej roboty.Mimo że chodziło o tak ponurą i
pilną sprawę.
– I dlatego cię tu przyniosło w dniu chrztu mojego syna?
Kyle uśmiechnął się nagle i odprężył.
– Do diabła, Alex! Musiałem wpaść i zobaczyć to dobrze zapowiadające się dziecko.Niestety,
ta sprawa jest naprawdę ważna.Możliwe, że są to tutejsi bandyci.A jeśli nawet są spoza
Waszyngtonu, ktoś tutaj może ich znać.Musisz znaleźć tych zabójców, zanim znów kogoś
zamordują.Czujemy, że to nie był pojedynczy wyskok.Swoją drogą, masz piękne dziecko.
– Ty też jesteś piękny, Kyle.Słowo daję, nikt nie może się z tobą równać.
– Trzyletni chłopiec, ojciec i opiekunka – powtórzył raz jeszcze Kyle, zanim wyszedł z
przyjęcia.Na progu werandy odwrócił się.
– Jesteś odpowiednim facetem do tej roboty, Alex.Zamordowali rodzinę.
Gdy tylko zniknął, zacząłem szukać Christine, ale już jej nie było.Serce mi zamarło.Zabrała
Aleksa i wyniosła się bez słowa.
Rozdział 4
Supermózg niechętnie zaparkował na ulicy i poszedł w stronę opuszczonego osiedla
położonego niedaleko rzeki Anacostia.Księżyc w pełni oświetlał bladym, upiornym blaskiem
kilka niszczejących, dwupiętrowych domów z oknami bez szyb.Supermózg poczuł się
nieswojo.
– Dolina śmierci – szepnął.
W dodatku, jak się okazało, kryjówka Parkerów znajdowała się w domu położonym najdalej
ze wszystkich od ulicy.W „przytulnym gniazdku” na trzecim piętrze mieli tylko poplamiony
materac i zardzewiałe krzesełko ogrodowe.Na podłodze walały się opakowania z KFC i
McDonalda.
Wchodząc do pokoju, Supermózg uniósł dwa pudełka gorącej pizzy i papierową torbę.
– Chianti i pizza! – zawołał.– Jest co świętować.
Brianne i Errol natychmiast rzucili się na jedzenie.Ledwo coś mruknęli na
powitanie.Supermózg uznał to za brak szacunku.Rozlał wino do plastikowych kubków, podał
je Parkerom i wzniósł toast.
– Za zbrodnię doskonałą.
Errol zmarszczył brwi i pociągnął dwa solidne łyki.
– Jeśli można tak nazwać to, co się stało w Silver Spring.Trzy niepotrzebne morderstwa.
– Można ją tak nazwać – odparł Supermózg.– Absolutna perfekcja.Przekonacie się.
Jedli i pili w milczeniu.Parkerowie mieli ponure, wręcz wrogie miny.Brianne zerkała na niego
ukradkiem.Nagle Errol potarł szyję i zakaszlał kilkakrotnie.Potem zaczął gwałtownie łapać
powietrze i coś wychrypiał.Paliło go w gardle i płucach.Nie mógł oddychać.Próbował wstać,
ale natychmiast upadł.
– Co ci się stało? – zawołała przerażona Brianne.
8
Potem ona też chwyciła się za gardło.Czuła ogień w gardle i piersiach.Zerwała się z
materaca.Upuściła kubek i obiema rękami złapała się za szyję.
– Co to jest, do cholery?! – wrzasnęła do Supermózga.– Co się z nami dzieje? Co nam
zrobiłeś?
– Czy to nie oczywiste? – odrzekł lodowatym, dobiegającym jakby gdzieś z daleka głosem.
Pokój wirował Parkerom w oczach.Errol dostał drgawek, Brianne przegryzła sobie
język.Oboje wciąż trzymali się za gardła.Dusili się, nie mogli oddychać.Ich twarze przybrały
ciemny odcień.
Supermózg stał w drugim końcu pokoju i patrzył.Trucizna stopniowo sparaliżowała organizm,
powodując ogromny ból.Zaczynało się to od mięśni twarzy, potem proces sięgał krtani,
wreszcie docierał do dróg oddechowych.Duża dawka anektyny powodowała zatrzymanie
serca.
Po niecałych piętnastu minutach Parkerowie nie żyli.Ponieśli śmierć tak okrutną, jak ich
ofiary w Silver Spring w Marylandzie.Leżeli z rozpostartymi rękami i nogami na
podłodze.Supermózg był pewien, że są martwi, ale na wszelki wypadek sprawdził to.Mieli
przeraźliwie wykrzywione twarze i wykręcone ciała.Wyglądali, jakby spadli z dużej
wysokości.
– Za zbrodnię doskonałą – powiedział Supermózg nad groteskowo wygiętymi zwłokami.
Rozdział 5
Następnego ranka próbowałem dodzwonić się do Christine, ale włączyła automatyczną
sekretarkę i nie odbierała telefonu.Nigdy mi tego nie robiła i bolało mnie to.Kiedy brałem
prysznic i ubierałem się, wciąż o tym myślałem.W końcu wyszedłem do pracy.Czułem się
zraniony, ale też byłem trochę zły.
Sampson i ja wyruszyliśmy na ulice przed dziewiątą.Im więcej czytałem i myślałem o
napadzie na Citibank w Silver Spring, tym bardziej mnie niepokoiła cała sprawa, zwłaszcza
przebieg wydarzeń.To nie miało sensu.Zamordowano trzy niewinne osoby – z jakiego
powodu? Bandyci mieli już pieniądze.Jacyś psychole? Po co zabili ojca, dziecko i opiekunkę?
Mieliśmy z Sampsonem ciężki i frustrujący dzień.O dziewiątej wieczorem wciąż jeszcze
pracowaliśmy.Znów próbowałem dodzwonić się do Christine.Nadal nie podnosiła słuchawki
albo nie było jej w domu.
Mam kilka wystrzępionych, czarnych notesów z nazwiskami informatorów.Zdążyliśmy już
pogadać z ponad dwunastoma.Zostało nam ich jeszcze mnóstwo na jutro, pojutrze i następny
dzień.Śledztwo już mnie wciągnęło.Dlaczego w domu szefowej banku zamordowano trzy
osoby? Za co zabito niewinną rodzinę?
– Kręcimy się wokół czegoś – powiedział Sampson.
Jechaliśmy przez Southeast moim starym samochodem.Właśnie skończyliśmy rozmowę z
drobnym kombinatorem, który nazywał się Nomar Martinez.Słyszał o napadzie na bank w
Marylandzie, ale nie wiedział, kto to zrobił.W radiu śpiewał wielki, nieżyjący już Marvin
Gaye.Myślałem o Christine.Chciała, żebym rzucił pracę w policji.Mówiła poważnie.Nie
byłem pewien, czy mógłbym przestać być detektywem.Lubiłem tę robotę.
– Mnie też się tak zdaje – przyznałem.– Może należało przycisnąć Nomara? Był wyraźnie
zdenerwowany.Czegoś się boi.
– W Southeast każdy się czegoś boi – odrzekł Sampson.– Pytanie tylko, kto będzie chciał z
nami gadać?
– Może tamten parszywy kundel? – Wskazałem wylot następnej przecznicy.– Wie o
wszystkim, co się tu dzieje.
– Zauważył nas – powiedział Sampson.– Jasna cholera, ucieka!
Rozdział 6
Skręciłem ostro w lewo i zahamowałem z poślizgiem.Mój porsche z głuchym łomotem wpadł
na chodnik.Wyskoczyliśmy obaj i puściliśmy się pędem za Cedrikiem Montgomerym.
9
– Stać! Policja! – krzyknąłem.
Biegliśmy wąskim, krętym zaułkiem.Montgomery działał jako mięśniak do wynajęcia bez
szczególnych sukcesów, był jednak rzeczywiście twardzielem.Stanowił niezłe źródło
informacji, lecz nie był kapusiem, po prostu wiedział o różnych rzeczach.Miał niewiele ponad
dwadzieścia lat, a my obaj – Sampson i ja – niedawno przekroczyliśmy czterdziestkę.Ale
ćwiczyliśmy bieganie systematycznie i byliśmy wystarczająco szybcy – tak się nam
przynajmniej wydawało.
Montgomery odsadził się jednak od nas całkiem nieźle i jego sylwetka ledwie majaczyła w
oddali.
Sampson dotrzymywał mi kroku.
– To tylko sprinter, stary...– wysapał.– My jesteśmy długodystansowcy.
– Policja! – wrzasnąłem znowu.– Dlaczego uciekasz, Montgomery?
Pot okrył mi kark i plecy.Kapał z włosów.Piekły mnie oczy.Ale biegłem dalej.
– Dorwiemy go – rzuciłem i przyspieszyłem.To było wyzwanie dla Sampsona.Bawiliśmy się
tak od lat.Damy radę.Kto, jak nie my?
Zbliżyliśmy się do Montgomery’ego.Obejrzał się.Nie chciał uwierzyć, że już go
doganiamy.Miał za sobą dwie pędzące lokomotywy i nie mógł uciec z torów.
– Pełny gaz, stary! – zachęcił mnie Sampson.– I wysuń zderzak.
Ciągle biegliśmy równo.W naszym prywatnym wyścigu Montgomery był linią mety.
Dopadliśmy go jednocześnie i wzięliśmy między siebie.Dostał dwa ciosy i zwalił się na
ziemię.Bałem się, że już nie wstanie.Ale on przekoziołkował kilka razy, jęknął i wybałuszył
oczy całkowicie oszołomiony.
– O, kurwa! – wyszeptał z niedowierzaniem.
Uznaliśmy to za komplement i skuliśmy go kajdankami.
Dwie godziny później śpiewał w komendzie na Trzeciej ulicy.Przyznał, że coś słyszał o
napadzie na bank i morderstwach w Silver Spring.Chętnie poszedł z nami na układ:
informacje za przymknięcie oczu na pół tuzina działek, które przy nim znaleźliśmy.
– Wiem, kogo szukacie – powiedział.Sprawiał wrażenie pewnego siebie.– Ale nie spodoba
wam się to, co usłyszycie.
Miał rację.Wcale mi się to nie spodobało.
Rozdział 7
Nie wiedziałem, czy mogę wierzyć Montgomery’emu, lecz podsunął mi dobry, pewny trop,
którym musiałem podążyć.W jednym się rzeczywiście nie mylił: jego wskazówka stawiała
mnie w trochę niezręcznej sytuacji.Słyszał, że jednym z tych, co obrobili bank w Silver
Spring, był Errol Parker, przyrodni brat mojej nieżyjącej żony Marii.
Przez cały następny dzień szukaliśmy z Sampsonem Errola.Nie znaleźliśmy go w domu ani w
żadnym z miejsc w Southeast, gdzie zwykle bywał.Jego żona Brianne też gdzieś
przepadła.Nikt nie widział Parkerów przynajmniej od tygodnia.
Około piątej trzydzieści po południu zatrzymałem się przy szkole Przybysza Przynoszącego
Prawdę, żeby sprawdzić, czy Christine jeszcze tam jest.Myślałem o niej stale.Nadal nie
odbierała telefonów i się nie odzywała.
Christine Johnson poznałem dwa lata temu.Mieliśmy się już właśnie pobrać, kiedy zdarzyło
się nieszczęście, za które wciąż się winiłem: porwał ją seryjny morderca z Southeast i trzymał
prawie rok jako zakładniczkę.Dlatego, że spotykała się ze mną.Uznano, że zaginęła i nie żyje.
Kiedy ją znaleziono, miała już dziecko – naszego synka Aleksa.Ale uprowadzenie zmieniło
ją.Nie rozumiała, co się z nią dzieje, i nie mogła sobie z tym poradzić.Próbowałem jej pomóc,
tak jak umiałem.Od miesięcy nie sypialiśmy ze sobą.Odsuwała się coraz dalej ode mnie.Teraz
Kyle Craig jeszcze pogorszył sprawę.
Kiedy Christine pracowała w szkole, dzieckiem opiekowała się moja babcia.Potem Christine
zabierała małego Aleksa do swojego domu w Mitchellville.Tak sobie życzyła.
10
Wszedłem do budynku bocznymi, metalowymi drzwiami przy sali sportowej.Usłyszałem
znajome odgłosy piłki do koszykówki, śmiechy i wesołe okrzyki dzieciaków.Christine
siedziała w swoim gabinecie przed komputerem.Była dyrektorką szkoły.Jannie i Damon uczą
się tutaj.
– Alex? – zdziwiła się na mój widok.Przeczytałem hasło umieszczone na ścianie: „Chwal
głośno, wiń cicho”.Czy Christine potrafi w ten sposób postępować wobec mnie? – Już prawie
skończyłam – powiedziała.– Za chwilę będę gotowa.
Chyba nie jest przynajmniej zła za tamten wieczór z Kylem Craigiem, pomyślałem.Nie kazała
mi się wynosić.
– Odprowadzę cię do domu – zaproponowałem i uśmiechnąłem się.– Będę nawet niósł twoje
książki.W porządku?
– Chyba tak – odrzekła.Ale nie odwzajemniła uśmiechu i wydawała się bardzo daleka.
Rozdział 8
Kilka minut później zamknęliśmy szkołę i poszliśmy ulicą Szkolną do Piątej.Dźwigałem
neseser Christine.Było tam chyba tuzin książek.Spróbowałem zażartować.
– Nie mówiłaś, że kulę do kręgli też mam nieść.
– Uprzedzałam cię, że książki są ciężkie.Wiesz, że dużo czytam.Cieszę się, że przyszedłeś.
– Nie mogłem się powstrzymać.
Powiedziałem prawdę.Chciałem ją objąć albo chociaż wziąć za rękę, ale
zrezygnowałem.Wydawało mi się dziwne i smutne, że jest tak blisko, a jednocześnie tak
daleko ode mnie.Pragnąłem aż do bólu przytulić ją do siebie.
– Musimy porozmawiać, Alex – odezwała się w końcu i spojrzała mi prosto w oczy.Jej mina
nie wróżyła nic dobrego.– Miałam nadzieję, że nie przejmę się twoim nowym śledztwem,
Alex.Ale przejmuję się.Doprowadza mnie do szaleństwa.Boję się o ciebie, o dziecko i o
siebie.Nie potrafię inaczej po tym, co się stało na Bermudach.Od powrotu do Waszyngtonu
źle sypiam.
Słuchałem jej słów i pękało mi serce.Czułem się strasznie z powodu tego, co ją spotkało.Ale
tak bardzo się zmieniła.Wyglądało na to, że nie jestem w stanie pomóc jej w jakikolwiek
sposób.Starałem się od miesięcy i nic z tego nie wychodziło.Bałem się, że stracę nie tylko ją,
ale również małego Aleksa.
– Pamiętam niektóre z moich ostatnich snów.Są tak pełne brutalności, Alex.I takie
realistyczne.Pewnej nocy znów ścigałeś Łasicę i on cię zabił.Stał spokojnie i strzelał do ciebie
wielokrotnie.Potem przyszedł zamordować dziecko i mnie.Obudziłam się z krzykiem.
Zdecydowałem się wziąć ją za rękę.
– Geoffrey Shafer nie żyje, Christine.
– Nie wiesz tego na pewno! – rozzłościła się i wyrwała dłoń.
Szliśmy w milczeniu brzegiem rzeki Anacostia.Potem powiedziała mi o swoich innych
snach.Wyczułem, że nie chce, żebym je interpretował.Miałem tylko słuchać.Śniły jej się
cierpienia i morderstwa znajomych i kochanych osób.
Zatrzymała się na rogu Piątej ulicy niedaleko mojego domu.
– Muszę ci jeszcze coś powiedzieć, Alex.W Mitchellville chodzę do psychiatry, do doktora
Belaira.Pomaga mi.
Patrzyła mi w oczy.
– Nie chcę cię więcej widzieć, Alex.Myślę o tym od tygodni.Rozmawiałam z doktorem
Belairem.Nie zmienię tej decyzji i będę wdzięczna, jeśli zostawisz mnie w spokoju.
Wzięła ode mnie neseser i odeszła.Nie dała mi dojść do słowa, ale i tak nie wiedziałbym, co
powiedzieć.W jej oczach wyczytałem smutną prawdę – nie kochała mnie już.Niestety, ja ją
nadal kochałem.I kochałem oczywiście naszego małego synka.
Rozdział 9
11
Nie miałem wyboru, więc na kilka dni pogrążyłem się bez reszty w śledztwie dotyczącym
napadu na bank i wielokrotnego morderstwa.Gazety i telewizja wciąż pełne były
sensacyjnych opowieści o niewinnych ofiarach: ojcu, dziecku i niani.Zdjęcie trzyletniego
Tommy’ego Buccieri widziało się wszędzie.Czy zabójca chciał może wzbudzić w nas
oburzenie? – zastanawiałem się.
Sampson i ja poświęciliśmy większość następnego dnia na poszukiwania Errola i Brianne
Parker.Współpracowaliśmy z FBI.Wyglądało na to, że Parkerowie prawdopodobnie co
najmniej od roku obrabiali małe banki w Marylandzie i Wirginii.Ale napad w Silver Spring
różnił się od poprzednich.Jeśli to była ich robota, to zupełnie zmienili styl.Stali się
brutalnymi, bezlitosnymi mordercami.Tylko dlaczego?
Około pierwszej zatrzymaliśmy się z Sampsonem przy Boston Market na lunch.Mogliśmy
wybrać lepsze miejsce, ale to było po drodze, a olbrzym twierdził, że umiera z głodu.Ja
potrafiłbym funkcjonować dalej bez jedzenia.
– Myślisz, że Parkerowie się wynieśli i szykują następny skok? – zapytał Sampson, kiedy
zabraliśmy się za paszteciki z mięsem, kukurydzę i puree z ziemniaków.
– Jeśli to oni napadli na bank w Marylandzie, to pewnie się przyczaili.Wiedzą, że zrobiło się
gorąco.Errol wyskakuje czasem na ryby do Karoliny Południowej.Kyle wysłał tam już
federalnych.
– Widujesz się z Errolem? – zainteresował się Sampson.
– Tylko na spotkaniach rodzinnych, ale on rzadko na nich bywa.Kiedyś pojechałem z nim na
ryby.Cieszył się jak dziecko z każdego złowionego okonia czy zębacza.Maria zawsze go
lubiła.
– Często o niej myślisz?
Wcisnąłem się głębiej w siedzenie.Nie miałem teraz raczej ochoty na zwierzenia.
– Przypominają mi o niej różne rzeczy.Zwłaszcza niedziele.Czasem sypialiśmy do południa i
jedliśmy coś dobrego na śniadanie.Albo chodziliśmy nad staw z kaczkami niedaleko rzeki
St.Tony’s.Długie spacery po parku Garfield.To smutne, że umarła tak młodo, John.Boli mnie
dodatkowo fakt, że nie rozwiązałem zagadki jej morderstwa.
Sampson zadał mi kolejne pytanie.Czasem tak robi.
– A jak ci się układa z Christine?
– Źle – wyznałem w końcu, ale nie byłem w stanie wyjawić całej prawdy.– Nie może
zapomnieć o Geoffeyu Shaferze.A ja nie jestem nawet pewien, czy Łasica naprawdę nie
żyje.Skończyliśmy?
Sampson wyszczerzył zęby.
– Co? Jedzenie czy przesłuchanie?
– Jedziemy.Trzeba wreszcie znaleźć Parkerów i wyjaśnić sprawę napadu na bank.Resztę dnia
będziemy mieli wtedy dla siebie.
Rozdział 10
Około siódmej wieczorem postanowiliśmy z Sampsonem zrobić przerwę na
kolację.Przewidywaliśmy, że będziemy pracować do późna, pewnie dłużej niż do północy.Ta
sprawa tego wymagała.Pojechałem do domu, żeby coś zjeść z dziećmi i babcią.
Chwaliłem, to co przyrządziła, ale nawet nie czułem smaku.Nie mogłem przestać myśleć o
Christine.Zbyt mądre to nie było.
Umówiliśmy się z Sampsonem na dziesiątą wieczorem.Zamierzaliśmy przesłuchać paru
typów, których łatwiej znaleźć po zmroku.Piętnaście po dziesiątej znów jechaliśmy moim
samochodem przez Southeast.
Sampson zauważył naszego znajomego kapusia – drobnego handlarza prochami.Darryl Snow
sterczał z kolesiami przed barem z grillem, który ciągle zmieniał nazwę.Teraz nazywał się
„Tak było”.
12
Wyskoczyliśmy z Sampsonem z porsche i podbiegliśmy do Snowa.Nie miał dokąd uciec.Jak
zwykle, był odstawiony w swoim dealerskim stylu: purpurowe, nylonowe szorty na
niebieskich, nylonowych spodniach, koszulka polo, kurtka od Tommy’ego Hilfigera i ciemne
okulary od Oakleya.
– Cześć, bałwanie – powitał go swoim basem Sampson.– Roztapiasz się.
Kumple Snowa wybuchnęli śmiechem.Darryl miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, a
nie ważył chyba więcej niż pięćdziesiąt pięć kilogramów.Nawet w swoich ciuchach z
markowymi metkami.
– Przejdźmy się, Darryl – powiedziałem.– Musimy pogadać.I bez dyskusji.
Potrząsnął głową jak maskotka na desce rozdzielczej samochodu, ale poszedł ze mną.
– Nie chcę z tobą gadać, Cross.
– Co wiesz o Errolu i Brianne Parker? – zapytałem, kiedy oddaliliśmy się od jego
towarzystwa.
Popatrzył na mnie i zmarszczył brwi.Głowa nadal mu podskakiwała.
– Ty chajtnąłeś się z jego siostrą czy ja? Więc dlaczego pytasz mnie, człowieku? Czego się
ciągle czepiasz?
– Errol już nie widuje się z rodziną.Nie ma czasu, pruje banki.Gdzie on jest, Darryl? W tej
chwili Sampson i ja nie jesteśmy ci nic winni.A kręcisz się w niebezpiecznej okolicy.
Spojrzał w światła lamp ulicznych.
– Mnie to pasuje.
Złapałem go za kurtkę.
– Do czasu, Darryl.Dobrze o tym wiesz.
Snow pociągnął nosem i zaklął cicho.
– Słyszałem, że Brianne ma metę w tym starym osiedlu przy Pierwszej Alei.W tych ruinach
ze szczurami.Ale nie wiem, czy jeszcze tam jest.To tyle, słowo.
Uniósł otwarte dłonie.
Sampson podkradł się do niego z tyłu i krzyknął: Bu!
Darryl prawie skoczył w górę.
– Pomógł nam? – zapytał Sampson.– Trochę jakby nerwowy.
– Pomogłeś nam? – spytałem Snowa.
Skrzywił się żałośnie.
– Powiedziałem, gdzie może być Brianne Parker, czy nie? Pojedźcie i sprawdźcie.I odwalcie
się ode mnie.Nie straszcie ludzi.Wy dwaj jesteście jak The Blair Witch Project,
człowieku.Albo jeszcze gorsi.
Sampson wyszczerzył zęby.
– Dużo gorsi, Darryl.Blair Witch to tylko film.My jesteśmy prawdziwi.
Rozdział 11
– Nie cierpię tego całego nocnego gówna – poskarżył się Sampson, kiedy dotarliśmy na
piechotę do osiedla przy Pierwszej Alei.Przed nami majaczyły opuszczone domy czynszowe,
w których mieszkali bezdomni i ćpuny.Jeżeli w stolicy Ameryki można to nazwać
mieszkaniem.
– Noc żywych trupów – wymruczał Sampson.
Miał rację.Typy wokół nas wyglądały jak zombie.
– Errol Parker? Brianne Parker? – mówiłem cicho, mijając ponurych mężczyzn o zapadłych,
nie ogolonych twarzach.Nikt się nie odzywał.Większość nawet nie patrzyła na mnie i
Sampsona.Wiedzieli, że jesteśmy glinami.
– Dzięki za pomoc.Bóg z wami – powiedział w końcu Sampson.
Zaczęliśmy przeszukiwać każdy budynek, piętro po piętrze, od piwnicy po dach.Ostatni
wyglądał na zupełnie pusty, co wcale nie dziwiło: był najbrudniejszy i rozsypywał się.
– Ty pierwszy – warknął Sampson.Było późno i stracił humor.
13
Miałem latarkę, więc ruszyłem przodem.I tym razem najpierw zeszliśmy do
piwnicy.Poplamiona, betonowa podłoga, wszędzie gęsty kurz i pajęczyny.Otworzyłem nogą
drewniane drzwi.Usłyszałem gwałtowne drapanie gryzoni.Miotały się jak w
pułapce.Oświetliłem wnętrze.Tylko kilka szczurów.
– Errol? Brianne? – zawołał do nich Sampson.Zapiszczały w odpowiedzi.
Przeszukując tak jak poprzednio kolejne piętra, dotarliśmy wreszcie na ostatnie.W budynku
było wilgotno, śmierdziało moczem, kałem i pleśnią.Fetor nie do wytrzymania.
– Znam lepsze Holiday Inn – powiedziałem i Sampson w końcu się roześmiał.
Pchnąłem jakieś drzwi i poznałem po odorze, że znaleźliśmy zwłoki.Skierowałem latarkę w
dół i zobaczyłem Brianne i Errola.Już nie wyglądali jak ludzie.W budynku było ciepło i
proces rozkładu postępował szybko.Oceniłem, że nie żyją co najmniej od dwudziestu czterech
godzin, być może dłużej.
Obejrzałem Errola, potem jego żonę.Westchnąłem ciężko.Maria lubiła swojego przyrodniego
brata.Mój syn Damon, kiedy był mały, nazywał go wujkiem.
Rogówki oczu Brianne wyglądały jak przy katarakcie.Miała szeroko otwarte usta i obwisłą
szczękę.Errol tak samo.Pomyślałem o rodzinie zamordowanej w Silver Spring.Z jaką
kategorią zabójców mamy do czynienia? Dlaczego zabili Parkerów?
Brakowało górnej części ubrania Brianne.Nigdzie w pokoju jej nie zauważyłem.Dżinsy
ściągnięto do połowy – widać było czerwone majtki i uda.
Zastanawiałem się, co to znaczy.Zabójca zabrał część jej rzeczy? Po mordercy zjawił się tu
ktoś inny? Dobrał się do martwej Brianne? A może zrobił to morderca?
Sampson miał niepewną minę.Sprawiał wrażenie zaintrygowanego.
– To nie wygląda na przedawkowanie – stwierdził.– Za gwałtowna śmierć.Musieli cierpieć.
– Chyba ich otruli, John – odrzekłem cicho.– Może ktoś chciał, żeby cierpieli.
Zadzwoniłem do Kyle’a Craiga i powiedziałem mu o Parkerach.Rozwiązaliśmy część sprawy
napadu na bank w Silver Spring.Ale przynajmniej jeden zabójca nadal był na wolności.
Rozdział 12
Pospieszna autopsja potwierdziła moje podejrzenia: Parkerów otruto.Potężna dawka anektyny
spowodowała gwałtowny skurcz mięśni i zatrzymanie serca.Truciznę zmieszano z
chianti.Brianne została zgwałcona po śmierci.Co za szambo.
Spędziliśmy z Sampsonem kilka następnych godzin na rozmowach z włóczęgami,
bezdomnymi i ćpunami mieszkającymi w opuszczonym osiedlu.Nikt nie przyznał się do
znajomości z Parkerami.Nikt nie widział żadnych obcych w budynku, gdzie ukrywała się
zamordowana para.
W końcu pojechałem do domu, żeby się trochę przespać.Ale nie mogłem zasnąć.Ciągle
myślałem o Christine i małym Aleksie.Wstałem i zszedłem na dół.Była czwarta rano.
Na drzwiach lodówki zobaczyłem nową notatkę babci: „Nigdy nie pragnęła być białą, by
zaistnieć; marzyła tylko o tym, żeby być ciemniejszą”.Wyjąłem z lodówki piwo korzenne
Stewart i wyszedłem z kuchni.W głowie tłukły mi się słowa z kartki babci.
Włączyłem i wyłączyłem telewizor.Siadłem do pianina i zagrałem najpierw Crazy For You,
potem trochę Debussy’ego.Później Moonglow.Ten kawałek przypomniał mi najlepsze czasy z
Christine.Zastanawiałem się, jak moglibyśmy wszystko naprawić.Od jej powrotu do
Waszyngtonu starałem się, jak umiałem.Odpychała mnie.Łzy napłynęły mi do oczu, otarłem
je.Odeszła.Muszę zacząć od nowa.Tylko nie byłem pewien, czy potrafię.
Zaskrzypiała podłoga.W progu stała babcia z dwiema parującymi filiżankami na tacy.
– Usłyszałam Clair de Lune.Zagrałeś to bardzo ładnie.
Podała mi kawę, usiadła w wiklinowym fotelu bujanym obok pianina i zaczęła powoli sączyć
swoją.
– Rozpuszczalna? – zapytałem dla żartu.
– Jak znajdziesz w mojej kuchni kawę rozpuszczalną, dam ci ten dom.
14
– Jest mój – przypomniałem jej.
– To ty tak uważasz, chłopcze.Koncert o wschodzie słońca? Z jakiej okazji?
– Przed wschodem słońca – poprawiłem ją.– Nie mogę spać.Mam koszmary.Kiepska noc i
kiepski poranek, jak na razie.Ale dobra kawa.
– Mhm...– mruknęła.– Co dalej?
– Pamiętasz Errola, przyrodniego brata Marii? Dziś w nocy w osiedlu przy Piątej Alei
znaleźliśmy z Sampsonem jego zwłoki.
Babcia wydała z siebie dźwięk podobny do cmoknięcia i pokręciła głową.
– To smutne.Co za wstyd, Alex.Taka dobra rodzina, tacy mili ludzie.
– Muszę ich dzisiaj zawiadomić.Może dlatego nie mogę spać.Denerwuję się.
– Co jeszcze? Zwierz się swojej babci, Alex.
Dobrze mnie znała, a jej obecność uspokajała mnie.
– Chodzi o Christine – wyznałem w końcu.– Między nami chyba wszystko
skończone.Powiedziała, że nie chce mnie więcej widzieć.Nie wiem, co będzie z małym
Aleksem.Robiłem wszystko, co mogłem, przysięgam.
Babcia odstawiła filiżankę i objęła mnie chudym ramieniem.Wciąż była bardzo
silna.Przytuliła mnie mocno.
– Skoro robiłeś, co mogłeś, to więcej nie mogłeś zrobić.
– Nie otrząsnęła się z tego, co stało się na Bermudach – szepnąłem.– Nie chce żyć z
detektywem z wydziału zabójstw.Nie wytrzymałaby.Nie chce być ze mną.
– Za dużo bierzesz na siebie, Alex – odrzekła cicho babcia.– Winisz się o to, o co nie
powinieneś.To cię przygniata i możesz się załamać.Wierz mi.
– Wierzę.
– Nie.
– Zawsze ci wierzę.
– Nigdy – parsknęła.– I wiesz, że mnie nie przegadasz.A to dowodzi, że mam rację.
Babcia zawsze musi mieć ostatnie słowo.Jest najlepszym psychologiem w domu.W każdym
razie ciągle mi to powtarza.
Rozdział 13
Jeszcze tego samego ranka wybuchła bomba – napad na bank w Falls Church w Wirginii,
około piętnastu kilometrów od Waszyngtonu.
Dobrze utrzymany, zbudowany w stylu kolonialnym dom dyrektora filii stał w ładnej okolicy,
gdzie sąsiedzi naprawdę się lubili.O tym, że tu kochano dzieci, świadczyły liczne zabawki,
rowerki, placyk do minikoszykówki, huśtawki, prowizoryczne stoisko z lemoniadą.Był też
piękny ogród pełen kwitnących krzewów.Dach garażu zdobił dziwaczny wiatrowskaz –
czarownica na miotle – na którym siedziało stadko ptaków.Tego ranka niemal słyszało się
chichot wiedźmy.
Supermózg powiedział swoim nowym ludziom, co zastaną i jak mają postępować.Dokładnie
zaplanował każdy ruch i starannie sprawdził ich przygotowanie.
Wiedział, że są dużo lepsi od Parkerów.Kosztowali go połowę sumy zrabowanej w Citibanku,
lecz byli tego warci.Pomiędzy sobą nazywali się panem Czerwonym, panem Białym, panem
Niebieskim i panną Zieloną.Nosili długie włosy i wyglądali jak zespół heavymetalowy, ale
znali się doskonale na swojej robocie.
Tuż po otwarciu drzwi filii First Union w Falls Church do banku weszli pan Niebieski i panna
Zielona.W kaburach ukrytych pod kurtkami mieli broń półautomatyczną.
Pan Czerwony i pan Biały pojechali do domu dyrektora.Katie Bartlett usłyszała gong przy
drzwiach wejściowych i myślała, że to opiekunka do dzieci.Kiedy otworzyła, zbladła i nogi
się pod nią ugięły na widok dwóch zamaskowanych, uzbrojonych facetów w słuchawkach i z
mikrofonami pod brodą.
– Do środka! Ruszaj się! – wrzasnął Czerwony i wycelował lufę w jej twarz.
15
Napastnicy zaprowadzili matkę i troje małych dzieci do salonu na parterze z włączonym
kinem domowym wideo.Panoramiczne okno wychodziło na małe jezioro i z łodzi byłoby
widać wnętrze domu.Ale tego ranka nikt nie pływał.
– Teraz nakręcimy sobie film rodzinny – powiedział niemal przyjaznym tonem pan
Czerwony.
– Nie róbcie nam krzywdy – poprosiła pani Bartlett.– Będziemy posłuszni.Błagam was,
odłóżcie broń.
– Rozumiem cię, Katie.Ale musimy pokazać twojemu mężowi, że nie żartujemy i że
naprawdę jesteśmy w waszym domu z tobą i z dzieciakami.
– One mają dwa, trzy i cztery lata – odrzekła matka i rozpłakała się.Potem spróbowała wziąć
się w garść.– Są jeszcze malutkie.
Pan Czerwony wsunął broń do kabury.
– Uspokój się.Nic im się nie stanie.Obiecuję.
Na razie wszystko szło dobrze i był zadowolony.Katie wyglądała na rozsądną, a dzieci nie
sprawiały kłopotu.Miła rodzina ci Bartlettowie, pomyślał.Dokładnie tak, jak mówił
Supermózg.
– Zaklej dzieciom usta tą taśmą – polecił matce i wręczył jej grubą rolkę.
– Nie będą hałasować, przysięgam – powiedziała.– Są grzeczne, naprawdę.
Zrobiło mu się jej żal.Była ładna i elegancka.Przypomniał sobie parę i dziecko z filmu Życie
jest piękne.
– Pobawimy się tą taśmą – zaproponował dzieciom.– Będzie super.
Dwoje spojrzało na niego wrogo, ale trzyletnie uśmiechnęło się szeroko.
– A jak się pobawimy? – zapytało.
– Mamusia zaklei wam wszystkim buzie taśmą, a potem nakręcimy film dla tatusia, żeby
zobaczył, jak wyglądacie.
– A potem? – zainteresował się nagle czteroletni Dennis.– Zakleimy buzię mamusi?
Pan Czerwony roześmiał się.Nawet pan Biały uśmiechnął się krzywo.Fajne dzieciaki.Miał
nadzieję, że nie będzie musiał ich zastrzelić za kilka minut.
Rozdział 14
Za kilka minut ktoś miał zginąć.Była ósma dwanaście.Napad na bank First Union w Falls
Church trwał.Nie można było tego zatrzymać.
Panna Zielona celowała z szybkostrzelnej broni w dwie przerażone kasjerki.Obie miały po
dwadzieścia parę lat.
Pan Niebieski był w gabinecie dyrektora filii.Wyjaśniał Jamesowi Bartlettowi i jego
asystentce zasady gry „prawda albo konsekwencje”.
– Nikt nie ma na sobie cichego alarmu? – zapytał.Celowo mówił szybko i wysokim głosem,
bo chciał sprawić wrażenie, że jest zdenerwowany i może za chwilę stracić panowanie nad
sobą.– To byłby duży błąd, a nie może być żadnych błędów – ostrzegł.
– Nie mamy takich urządzeń – odparł dyrektor banku.– Powiedziałbym panu, gdybyśmy
mieli.
Sprawiał wrażenie rozsądnego i gotowego do uległości.
– Słuchacie taśm szkoleniowych Amerykańskiego Towarzystwa Ochrony Przemysłowej? –
spytał Niebieski.
– Niestety nie – odparł nerwowo dyrektor.
– W czasie napadu zalecają przede wszystkim współpracę, żeby nikt nie ucierpiał.
Dyrektor przytaknął gorliwie.
– Zgadzam się z tym.Będę z panem współpracował.
– Całkiem niegłupi z ciebie facet, jak na dyrektora banku.Wszystko, co ci powiedziałem o
twojej rodzinie, to absolutna prawda: są zakładnikami.I chcę, żebyś ty też mi zawsze mówił
16
prawdę.Bo inaczej będą przykre konsekwencje.Żadnych alarmów, farby na banknotach,
ukrytych kamer i innych numerów.Jeśli jestem teraz filmowany, masz mi powiedzieć.
– Słyszałem o napadzie na Citibank w Silver Spring – odrzekł dyrektor.Jego szeroka,
kwadratowa twarz była czerwona jak burak.Z czoła kapały mu wielkie krople potu.Bez
przerwy mrugał dużymi piwnymi oczami.
Pan Niebieski wskazał lufą komputer.
– Spójrz na monitor.Przyjrzyj się.
Dyrektor zobaczył na ekranie fragment filmu.Jego żona zaklejała dzieciom usta
taśmą.Popatrzył na stojącego przy nim mężczyznę w masce narciarskiej.
– O, mój Boże! Wiem, że dyrektorka banku w Silver Spring spóźniła się.Pospieszmy się.Moja
rodzina jest dla mnie wszystkim.
– Wiemy – przytaknął Niebieski.
Odwrócił się do asystentki dyrektora i wycelował w nią broń.
– Nie jest pani bohaterką, prawda, panno Collins?
Potrząsnęła przecząco miękkimi, rudymi lokami.
– Nie, proszę pana.Pieniądze banku to nie moje pieniądze.Nie warto za nie umierać.I nie są
warte życia dzieci pana Bartletta.
Pan Niebieski uśmiechnął się pod maską.
– Wyjęła mi to pani z ust.
Odwrócił się z powrotem do dyrektora.
– Obaj mamy dzieci.I nie chcemy, żeby straciły ojców, prawda? Do roboty.
Tekst o dzieciach ułożył Supermózg.Całkiem niezły, dobrze działa, pomyślał Niebieski.
Zeszli szybko do skarbca.Drzwi miały podwójną kombinację i Bartlett musiał je otworzyć
razem z asystentką.Uporali się z tym w niecałe sześćdziesiąt sekund.
Pan Niebieski pokazał im srebrzyste, metalowe urządzenie.Przypominało pilot do telewizora.
– To skaner policyjny – wyjaśnił.– Jeśli tylko gliny albo federalni ruszą tutaj, natychmiast
będę o tym wiedział.Wtedy zginiecie wy i obie kasjerki.Czy w skarbcu są jakieś ukryte
alarmy?
– Nie, proszę pana – zapewnił skwapliwie dyrektor.– Daję na to słowo.
Pan Niebieski znów się uśmiechnął pod maską.
– Więc idziemy po moje pieniążki.Ruszać się!
Już prawie kończył ładowanie gotówki, gdy nagle skaner policyjny odebrał alarm: „Napad na
bank First Union w śródmieściu Falls Church!”.
Niebieski odwrócił się do Jamesa Bartletta i strzelił.Potem wpakował kulę w czoło panny
Collins.
Tak jak to przewidywał plan.
Rozdział 15
Na dachu mojego samochodu wyła syrena.
Moje ciało też.
Mózg także.
Przyjechałem do banku First Union w Falls Church w Wirginii prawie w tym samym
momencie co Kyle Craig i jego drużyna z FBI.
Czarny helikopter siadał właśnie na niemal pustym parkingu centrum handlowego, tuż za
bankiem.Kyle i trójka agentów wyskoczyli z maszyny, pochylili się i podbiegli do mnie
szybkim truchtem.Przypominali mnichów spieszących do kaplicy.Nosili niebieskie kurtki
FBI, żeby wszyscy widzieli, że w śledztwo zaangażowane jest Biuro.Po ostatnich
morderstwach chcieli uspokoić ludzi, że wzięli sprawy w swoje ręce.
– Byłeś już w środku? – wysapał Kyle.Wyglądał, jakby też nie spał całą noc.
– Dopiero przyjechałem.Zobaczyłem waszego lądującego belljeta i domyśliłem się, że to ty
albo Darth Vader.Chodźmy.
17
– Starsza agentka Betsey Cavalierre – przedstawił Kyle.
Drobna kobieta dobrze po trzydziestce miała lśniące, czarne włosy i bardzo ciemne
oczy.Nosiła za dużą kurtkę FBI, biały T-shirt, spodnie khaki i sportowe buty.Nie była piękna,
ale całkiem ładna.
– I reszta pierwszego zespołu – ciągnął Kyle.– Agenci Michael Doud i James Walsh.A to Alex
Cross, oficjalny łącznik między policją waszyngtońską i nami.To on znalazł zwłoki Errola i
Brianne Parker.
Szybkie, uprzejme „cześć” i uściski dłoni zakończyły prezentację.Zauważyłem, że agentka
Cavalierre szacuje mnie wzrokiem.Może dlatego, że przyjaźniłem się z jej szefem, a może
dlatego, że byłem oficerem łącznikowym.Kyle wziął mnie za łokieć i odprowadził na
bok.Weszliśmy za żółtą taśmę policyjną, trzepoczącą głośno na południowo-wschodnim
wietrze.
– Jeśli sprawcy pierwszego napadu nie żyją...– powiedział – to kto, do cholery, zrobił ten
skok? Kiepska sprawa.Rozumiesz, dlaczego włączyłem cię do tego śledztwa?
– Bo nieszczęścia chodzą parami – odparłem.
W holu banku dostałem skurczu żołądka.Na podłodze leżały dwie kasjerki w granatowych
kostiumach poplamionych krwią.Obie nie żyły.Rany w głowach świadczyły, że strzały
oddano z bliskiej odległości.
– To jakaś egzekucja! Jasna cholera! – powiedziała agentka Cavalierre, kiedy stanęliśmy nad
zwłokami.Technicy z FBI natychmiast zaczęli filmować i fotografować miejsce
zbrodni.Poszliśmy do skarbca.
Rozdział 16
Znaleźliśmy tam dwie następne ofiary: mężczyznę i kobietę.Strzelano do nich kilka
razy.Ubrania były podziurawione kulami.Ich także ukarano? – zastanawiałem się.Jakie
grzechy popełnili? Dlaczego to się stało, do diabła?
– To zupełnie bez sensu – powiedział Kyle i rozmasował twarz obiema rękami.Jego znajomy
tik przypomniał mi różne, liczne dochodzenia, które prowadziliśmy razem.Czasem
narzekaliśmy na siebie, ale zawsze dobrze nam się współpracowało.
– Przy napadach na banki zwykle nie ma trupów – zauważyła agentka Cavalierre.–
Zawodowcy nie zabijają.Więc skąd ta jatka?
– Tutaj też trzymali rodzinę dyrektora jako zakładników? – zapytałem.– Jak w Silver Spring?
Niemal bałem się usłyszeć odpowiedź.
Kyle spojrzał na mnie i skinął głową.
– Żonę i trójkę dzieci.Na szczęście nic im się nie stało.Więc dlaczego zabili tych tutaj? Gdzie
tu jest jakiś logiczny schemat?
Na razie nie wiedziałem.Kyle miał rację: to było bez sensu.Albo może raczej nie potrafiliśmy
zrozumieć sposobu myślenia zabójców.
– Coś mogło nie wyjść – powiedziałem.– Jeśli ten napad łączy się z tamtym z Silver Spring.
– Musimy przyjąć, że tak – odrzekła Cavalierre.– W Silver Spring zabito rodzinę, bo
dyrektorka została ostrzeżona, że jeśli bandyci nie wyjdą z banku w określonym czasie,
zakładnicy zginą.Z bankowej kasety wideo wynika, że spóźnili się o niecałe trzydzieści
sekund.
Kyle jak zwykle wiedział więcej niż reszta z nas.
– Ktoś zawiadomił tutejszą policję.Sądzę, że to było przyczyną tych czterech
morderstw.Próbujemy ustalić, skąd dzwonił informator.
– A skąd bandyci wiedzieli o alarmie w policji? – zapytałem.
– Pewnie mieli skaner policyjny – odparła Cavalierre.
Kyle przytaknął.
– Agentka Cavalierre to specjalistka od napadów na banki i właściwie prawie od wszystkiego.
Lekki uśmiech pojawił się na jej twarzy.
18
– Chcę wygryźć Kyle’a – oznajmiła.
Postanowiłem trzymać ją za słowo.
Rozdział 17
Pojechałem z Kyle’em i jego drużyną do centrali FBI w śródmieściu Waszyngtonu.Wszyscy
byliśmy wstrząśnięci zbrodnią.Agentka Cavalierre dużo wiedziała o napadach na banki,
pamiętała, między innymi, kilka dokonanych na Środkowym Zachodzie, które przypominały
skoki na Citibank i First Union.
Gdy znaleźliśmy się w biurze, wyciągnęła wszystkie informacje, jakie w pośpiechu udało się
jej znaleźć.Przeczytaliśmy wydruki o dwóch narwańcach.Jeden nazywał się Joseph
Dougherty, drugi Terry Lee Connor.Zastanawiałem się, czy dwa ostatnie napady były
wzorowane na ich robocie.Obaj obrobili kilka banków na Środkowym Zachodzie.Zwykle
najpierw brali rodziny dyrektorów jako zakładników.Pewną rodzinę trzymali trzy dni – przez
cały świąteczny weekend – a w poniedziałek okradli bank.Ale nigdy nie zrobili nikomu
krzywdy.
– To jednak zasadnicza różnica – powiedziała Cavalierre.– Dougherty i Connor nie byli
zabójcami, jak ci skurwiele, z którymi teraz mamy do czynienia.O co im chodzi, do cholery?
Około siódmej wieczorem wróciłem do domu na kolację z babcią i dziećmi.Zjedliśmy
pieczonego kurczaka z tartym serem i brokułami.Po zmywaniu Damon, Jannie i ja zeszliśmy
do piwnicy na cotygodniową lekcję boksu.Uczę ich od kilku lat i właściwie już tego nie
potrzebują.Damon ma dziesięć lat, Jannie osiem i potrafią się obronić.Ale wszyscy lubimy
wspólne ćwiczenia.
Tego wieczoru zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego.Spadło jak grom z jasnego
nieba.Dopiero później, kiedy się dowiedziałem, co się stało, zrozumiałem, dlaczego.
Jannie i Damon wygłupiali się i trochę popisywali podczas walki.Jannie musiała się nadziać
na cios Damona.
Dostała sierpowym w czoło tuż nad lewym okiem.Tylko tego jestem pewien.Reszta to obraz
zupełnie rozmazany.Kompletny szok.Jakbym patrzył na zatrzymywane klatki filmu.
Jannie wygięła się w lewo i runęła na ziemię.Uderzyła z całej siły o podłogę.Przez chwilę
miała gwałtowne drgawki, potem całkowicie znieruchomiała.
– Jannie! – krzyknął Damon.Zdawał sobie sprawę, że niechcący zrobił siostrze krzywdę.
Podbiegłem do niej, bo jej ciało zaczęło znowu drgać gwałtownie.Pojękiwała cicho, jakby z
trudem.Najwyraźniej nie mogła mówić.Potem jej oczy przewróciły się do góry tak, że
widziałem tylko białka.
Dusiła się! Wyszarpnąłem pasek ze spodni.Złożyłem go ciasno i wepchnąłem jej do ust, żeby
nie udławiła się językiem ani go sobie nie przegryzła.Serce waliło mi jak młotem.
– Już dobrze, Jannie – powtarzałem.– Wszystko dobrze, córeczko.
Starałem się uspokoić ją, jak umiałem.Próbowałem nie okazywać po sobie, jak bardzo jestem
przerażony.Gwałtowne skurcze nie ustawały.Podejrzewałem, że to atak padaczki.
Rozdział 18
– Wszystko dobrze, córeczko.Wszystko będzie dobrze.
Minęły dwie czy trzy straszne minuty.Wcale nie było dobrze.Wręcz odwrotnie, wszystko było
tak przerażające, jak tylko być mogło.Jannie posiniały wargi i zaczęła się ślinić.Potem puścił
jej pęcherz i zsiusiała się na podłogę.Nadal nie mogła mówić.
Wysłałem Damona na górę, żeby wezwał pomoc.Karetka przyjechała w niecałe dziesięć
minut po tym, jak atak ustał.Modliłem się, żeby nie było następnego.
Do piwnicy wpadło dwoje techników pomocy doraźnej.Wciąż klęczałem obok
Jannie.Trzymałem ją za jedną rękę, babcia za drugą.Podłożyliśmy jej poduszkę pod głowę i
przykryliśmy kocem.To jakiś obłęd, myślałem.To nie może być prawda.
– Wszystko dobrze, kochanie – pocieszyła ją cicho babcia.
Jannie w końcu spojrzała na nią.
19
– Wcale nie.
Była już całkiem przytomna i bała się.Wstydziła się też, że zrobiła siusiu.Wiedziała, że dzieje
się z nią coś dziwnego i strasznego.Technicy byli delikatni i przyjaźni.Zmierzyli Jannie
gorączkę, sprawdzili tętno i ciśnienie krwi.Potem jeden podłączył ją do kroplówki, drugi do
aparatu tlenowego.
Serce nadal mi waliło.Myślałem, że za chwilę też przestanę oddychać.
Opowiedziałem im dokładnie, co się stało.
– Wygląda na atak padaczki – uznała miła, zielonooka kobieta.– Możliwe, że od ciosu.Nawet
jeśli nie był mocny, ale zadany pod pechowym kątem.Zabierzemy ją do szpitala Świętego
Antoniego.
Skinąłem głową.Potem patrzyłem ze zgrozą, jak przypinają moją małą córeczkę do noszy i
zabierają do karetki.Trzęsły mi się nogi.Zdrętwiało mi całe ciało i miałem zawężone pole
widzenia.
– Włączycie syrenę? – szepnęła Jannie, kiedy para techników lokowała ją w tylnej części
samochodu.– Proszę.
Włączyli.Wyła przez całą drogę do szpitala.Wiem, bo pojechałem z Jannie.
To było najdłuższa jazda w moim życiu.
Rozdział 19
W szpitalu zrobili Jannie elektroencefalografię i na tyle dokładne badania neurologiczne, na
ile pozwalała pora dnia.Skontrolowali nerwy czaszki.Kazali jej chodzić w linii prostej i
skakać na jednej nodze, żeby sprawdzić, czy nie ma ataksji.Wykonywała polecenia i
wyglądało na to, że czuje się lepiej.Ale wciąż obserwowałem ją z obawą.
Tuż po zakończeniu badań dostała drugiego ataku.Trwał dłużej i był bardziej gwałtowny niż
pierwszy.Nie mogłoby być gorzej, gdyby zdarzyło się to mnie.Kiedy atak minął, dali jej
dożylnie valium.Otoczono ją troskliwą opieką, co także mnie jednak niepokoiło.Pielęgniarka
zapytała, czy nie zauważyłem wcześniej jakichś objawów, na przykład zaburzeń wzroku,
bólów głowy, nudności lub braku koordynacji ruchowej.Nie zauważyłem.Babcia też nie.
Doktor Bone, lekarka z sali pomocy doraźnej, poprosiła mnie na bok.
– Zatrzymamy ją na noc na obserwację, detektywie Cross.Chcemy zachować szczególną
ostrożność.
– Dobrze – zgodziłem się.Ręce mi się trochę trzęsły.
– Możliwe, że zostanie tu dłużej – dodała doktor Bone.– Musimy zrobić dalsze badania.Nie
podoba mi się, że miała drugi atak.
– Oczywiście, pani doktor.W porządku.Mnie też się to nie podoba.
Na trzecim piętrze było wolne łóżko.Babcia i ja odprowadziliśmy Jannie na górę.Przepisy
szpitalne wymagały, żeby jechała na wózku, ale musiałem go pchać.W windzie wyglądała na
bardzo wyczerpaną, nie pytała mnie o nic, milczała przez cały czas.Odezwała się dopiero
wtedy, gdy znaleźliśmy się na sali i zostaliśmy sami za parawanem.
– Okay, tato.Powiedz prawdę.Musisz mi powiedzieć wszystko.
Wziąłem głęboki oddech i wytłumaczyłem jej, co się stało.
Zmarszczyła brwi.
– Damon ledwo mnie dotknął.
Potem popatrzyła mi w oczy.
– Okay.Ale to chyba nic strasznego, co? Przecież ciągle jestem na planecie
Ziemia.Przynajmniej na razie.
– Nie mów tak – odparłem.– To nie jest śmieszne.
– Okay.Nie będę cię straszyć – szepnęła.
Wzięła mnie za rękę.Po kilku minutach spała.
20
Część druga
Listy z pogróżkami
21
Rozdział 20
Nikt nie wiedział, co się dzieje ani dlaczego.
Uwielbiał to.Napawał się poczuciem wyższości.Wszyscy byli takimi bezradnymi głupcami.
Sprawy szły doskonale.W skali numerycznej na 9,9999 z 10.Supermózg był pewien, że nie
popełnił żadnego istotnego błędu.Szczególną satysfakcję dał mu napad na bank w Falls
Church, zwłaszcza cztery zagadkowe morderstwa.
Przeżywał każdą sekundę krwawej zbrodni, jakby w niej uczestniczył zamiast tych
szczęściarzy, panów Czerwonego, Białego, Niebieskiego i panny Zielonej.Wyobrażał sobie
sceny w domu dyrektora i zabójstwa w banku.Sprawiało mu to ogromną przyjemność, czynił
to wielokrotnie, ten scenariusz wciąż był pasjonujący, nie znudził mu się wcale.Artyzm i
symbolika morderstw utwierdzały go w przekonaniu o własnej inteligencji, o słuszności jego
rozumowania.
Uśmiechnął się na wspomnienie telefonu do komendy policji z informacją o napadzie.To on
zadzwonił.Chciał, żeby ludzie należący do personelu First Union zginęli.Właśnie o to mu
chodziło, do cholery! Czy nikt jeszcze tego nie zrozumiał?
Musiał teraz zwerbować następną grupę, najważniejszą, i taką najtrudniej było
znaleźć.Potrzebował wyjątkowo zdolnego i w pełni samodzielnego zespołu, a taki mógł być
dla niego niebezpieczny.Dobrze wiedział, że ludzie inteligentni często mają silną i
nieokiełznaną osobowość.Jak on sam.
Przeglądał na ekranie komputera nazwiska potencjalnych kandydatów.Studiował ich portrety
psychologiczne, sprawdzał kartoteki kryminalne.I nagle w to ponure, deszczowe popołudnie
natknął się na grupę, która tak różniła się od innych, jak on od reszty ludzkości.
Dlaczego? Bo jej członkowie nie mieli żadnych kartotek kryminalnych.Nigdy ich na niczym
nie złapano i nigdy o nic nie podejrzewano.Dlatego też tak trudno było mu ich
znaleźć.Wydawali się idealnymi wykonawcami jego doskonałego, mistrzowskiego planu.
Nikt się nawet nie domyślał, co miało się wydarzyć.
Rozdział 21
O dziewiątej rano spotkałem się z neurologiem, Thomasem Petito.Wyjaśnił mi cierpliwie,
jakie badania przejdzie Jannie.Chciał najpierw wyeliminować niektóre z możliwych przyczyn
ataków.Powiedział, że martwienie się nic nie pomoże, że Jannie jest w dobrych rękach, jego
rękach, i że najlepiej zrobię, jeśli przestanę się niepotrzebnie zadręczać, pojadę do pracy i
zniknę mu z oczu.
Tego popołudnia po lunchu z Jannie pojechałem drogą I-95 South do Quantico.Musiałem się
zobaczyć z najlepszymi technikami i psychologami FBI, a tacy są właśnie tam.Nie chciałem
zostawiać Jannie u Świętego Antoniego, ale była z nią babcia, a badania wyznaczono dopiero
na następny ranek.
Kyle Craig zadzwonił do mnie, gdy byłem jeszcze w szpitalu, i zapytał o Jannie.Naprawdę się
przejął.Potem powiedział, że ma na karku departament sprawiedliwości, bankierów i
media.FBI przeczesywało większą część Wschodniego Wybrzeża, ale na razie bez
rezultatu.Sprowadził nawet samolotem jednego z agentów, którzy w połowie lat
osiemdziesiątych wytropili mistrza napadów na banki, Josepha Dougherty’ego.
Kyle oznajmił mi, że śledztwem kieruje starsza agentka Cavalierre.Nie zdziwiło mnie to
szczególnie.Zrobiła na mnie wrażenie jednego z najbardziej bystrych i energicznych agentów
Biura, jakich znałem.
Agent z zespołu, który schwytał Dougherty’ego, nazywał się Sam Withers.Kyle, Cavalierre i
ja spotkaliśmy się z nim w sali konferencyjnej Kyle’a w Quantico.Withers miał teraz dobrze
po sześćdziesiątce, był już na emeryturze i powiedział nam, że dużo gra w golfa w okolicach
Scottsdale.Przyznał, że od kilku lat mało się interesuje skokami na banki, ale ostatnie krwawe
napady przyciągnęły jego uwagę.
22
Betsey Cavalierre przeszła od razu do rzeczy.
– Sam, czytałeś w naszych biuletynach o Citibanku i First Union?
– Jasna sprawa.Nawet kilka razy.W drodze tutaj.
Withers przesunął dłonią po krótkim jeżyku na głowie.Był muskularnym facetem i ważył na
oko co najmniej sto dziesięć kilo.Przypominał mi takich emerytowanych baseballistów, jak
Ted Klusewski czy Ralph Kiner.
– I co o tym myślisz? – zapytała Betsey byłego agenta.– Widzisz jakiś związek między
dawnymi skokami i obecnym bajzlem?
– Żadnego.Dougherty i Connor nie mieli gwałtownych charakterów.Byli w zasadzie
drobnymi, małomiasteczkowymi przestępcami.„Stara szkoła”, jak to mówią.Nawet
zakładnicy nazywali ich „sympatycznymi” i „grzecznymi”.Connor zawsze dokładnie
tłumaczył, że nie zamierza okraść ich domów ani zrobić im krzywdy.On i Dougherty
nienawidzili banków i towarzystw ubezpieczeniowych.O to samo może chodzić typom,
których szukacie.
Withers mówił dalej, snuł wspomnienia i domysły, wymawiając słowa w charakterystyczny
dla Środkowego Zachodu miękki, senny sposób.Siedziałem z tyłu, słuchałem go i myślałem o
tym, co powiedział przed chwilą.Istotnie, może ktoś inny także nienawidził banków i
towarzystw ubezpieczeniowych.Albo raczej bankierów i ich rodzin.Te napady mogły być
sprawką kogoś, kto żywił głęboką urazę do nich.To miało pewien sens.Domniemanie tak
samo prawdopodobne, jak wszystkie inne, które braliśmy dotąd pod uwagę.
Po wyjściu Sama Withersa porównaliśmy podobne sprawy z obecną.Zainteresowała mnie
szczególnie jedna, duży skok pod Filadelfią w styczniu.Dwaj bandyci porwali męża i synka
dyrektorki banku.Zagrozili, że mają bombę i wysadzą zakładników w powietrze, jeśli nie
otworzy skarbca.
– Rozmawiali ze sobą przez walkie-talkie i też mieli skaner policyjny.Coś takiego jak w First
Union – zakomunikowała Betsey wpatrzona w swe obszerne notatki.– To mogą być ci sami.
– Użyli wtedy przemocy? – zapytałem.
Pokręciła głową, odrzucając na bok grzywę ciemnych, lśniących włosów.
– Nie.
Mimo zaangażowania całego FBI i setek lokalnych komend policji staliśmy w miejscu.Coś
było nie tak.Wciąż nie potrafiliśmy myśleć jak zabójcy.
Rozdział 22
Wróciłem do Świętego Antoniego około czwartej trzydzieści po południu.Ku mojemu
zaskoczeniu, w sali Jannie zastałem tylko babcię i Damona.Siedzieli i czytali.Babcia
powiedziała, że na polecenie doktora Petito Jannie zabrali na badania.
Przywieźli ją z powrotem za piętnaście piąta.Wyglądała na zmęczoną.Była za mała na tak
ciężkie przeżycia.Ona i Damon nigdy nie chorowali, nawet jako niemowlęta, więc tym
większy szok musiała teraz przeżyć.
Kiedy wjechała na wózku do sali, Damon nagle zaniemówił.Ja też.
Jannie popatrzyła na nas.
– Przytul nas jak niedźwiedź, tato – poprosiła.– Jak wtedy, kiedy byliśmy mali.
Przypomniałem sobie, co czułem, trzymając oboje w ramionach w tamtych czasach.Zrobiłem,
o co prosiła.
Gdy babcia wróciła ze spaceru po korytarzu, wciąż jeszcze tuliłem ich do
siebie.Przyprowadziła kogoś.
Do sali weszła Christine.Była w srebrzystej bluzce, granatowej spódnicy i takich samych
pantoflach.Musiała przyjechać do szpitala prosto ze szkoły.Zachowywała pewien dystans
wobec mnie, ale przynajmniej odwiedziła Jannie.
– Rodzina w komplecie – powiedziała.Przez cały czas unikała mojego wzroku.– Szkoda, że
nie wzięłam aparatu.
23
– My zawsze jesteśmy razem – odparła Jannie.
Trochę rozmawialiśmy, ale głównie słuchaliśmy opowieści Jannie o ciężkim dniu.Wydała mi
się nagle zupełnie bezbronna.O piątej dostała obiad.Zamiast się skarżyć na kiepskie jedzenie
szpitalne, porównywała je ze swoimi ulubionymi potrawami babcinej roboty i uznała, że jest
lepsze.
Wszyscy się śmiali oprócz babci, która udawała obrażoną.Spojrzała na Jannie złym
wzrokiem.
– Po twoim powrocie do domu możemy zamawiać jedzenie w szpitalu.Zaoszczędzi mi to
mnóstwa pracy i nerwów.
– Ale ty lubisz pracować – odrzekła Jannie.– I uwielbiasz się denerwować.
– Prawie tak bardzo, jak ty lubisz się ze mną drażnić – skontrowała babcia.
Kiedy Christine zbierała się już do wyjścia, pielęgniarka przyniosła z dyżurki
telefon.Powiedziała, że ktoś chce pilnie rozmawiać z detektywem Crossem.Jęknąłem i
pokręciłem głową.Wszyscy na mnie patrzyli, kiedy brałem słuchawkę.
– Okay, tato – uspokoiła mnie Jannie.
Dzwonił Kyle Craig.Miał złe wiadomości.
– Jestem w drodze do filii banku First Virginia w Rosslyn – usłyszałem.– Znów to samo,
Alex.
Babcia przeszyła mnie morderczym spojrzeniem.Christine odwróciła wzrok.Czułem się
winny i było mi wstyd, a przecież nie zrobiłem nic złego.
– Muszę wyskoczyć na godzinkę – odezwałem się w końcu.– Przepraszam.
Rozdział 23
Za szybko to szło – jeden napad po drugim, jak przewracające się domino.Kimkolwiek był
ten, kto stał za tym wszystkim, zależało mu widocznie bardzo na tym, żebyśmy nie zdążyli
pomyśleć, złapać oddechu, zorganizować się.
Ze szpitala do Rosslyn miałem tylko piętnaście minut jazdy.Nie wiedziałem, co tam
zastanę.Ślady brutalnej zbrodni, martwe ciała?
Filię First Virginia dzieliła jedna przecznica od centrali Bell Atlantic.Znów wolno stojący
budynek.Czy to miało jakieś znaczenie dla bandytów? Możliwe.Tylko jakie? Te kilka tropów,
na które dotychczas wpadliśmy, nigdzie nas nie doprowadziło.Przynajmniej nie mnie.
Po drugiej stronie ulicy zauważyłem Dunkin’ Donuts i Hity Wideo.Ludzie wchodzili i
wychodzili.Przedmieście żyło normalnie, jakby nic się nie stało.
Ale stało się.
Na parkingu przed bankiem zobaczyłem cztery ciemne samochody.Domyśliłem się, że to FBI,
i zatrzymałem się obok.Radiowozów na razie nie było.Kyle zadzwonił do mnie, ale nie
ściągnął miejscowej policji.Zły znak.
Tylnego wejścia pilnował wysoki, chudy agent.Miał około trzydziestki, wyglądał na
zdenerwowanego i przestraszonego.Pokazałem mu odznakę.
– Szef jest w środku, detektywie Cross – powiedział.– Czeka na pana.
Mówił z miękkim wirginijskim akcentem, jak Kyle.
– Są ofiary? – zapytałem.
Pokręcił podłużną, krótko ostrzyżoną głową.Starał się nie pokazać po sobie, że jest
zdenerwowany, może przestraszony.
– Dopiero przyjechaliśmy.Jeszcze nie znam sytuacji.Starsza agentka Cavalierre kazała mi tu
zaczekać.To jej dochodzenie.
– Tak, wiem.
Otworzyłem szklane drzwi.Przystanąłem na chwilę obok bankomatów, żeby się trochę skupić
i przygotować.W holu zobaczyłem Kyle’a i Betsey Cavalierre.
Rozmawiali z siwym mężczyzną, który, sądząc po wyglądzie, mógł być dyrektorem filii lub
jego zastępcą.Nie dostrzegłem żadnych ciał.Jezu, czy to możliwe?
24
Kyle zauważył mnie i natychmiast podszedł bliżej.Cavalierre nie odstępowała go na krok,
jakby była do niego przyklejona.
– To cud, Alex – powiedział.– Nikt tu nie ucierpiał.Zabrali forsę i ulotnili się.Jedziemy do
domu dyrektora.Jego żona i córka były zakładniczkami.Telefon nie odpowiada.
– Zawiadom miejscową policję, Kyle.Wyślą tam radiowozy.
– To tylko trzy minuty drogi stąd.Idziemy! – warknął.
On i agentka Cavalierre ruszyli w stronę wyjścia.
Rozdział 24
Kyle wyraził się jasno: śledztwo w sprawie ostatnich napadów na banki prowadzi
FBI.Mogłem się przyłączyć albo odejść.Na razie pojechałem z nimi.To było śledztwo Kyle’a i
Cavalierre i ich problem.To na nich naciskali.
W samochodzie nikt się nie odzywał.Jak dotąd, jeden schemat się powtarzał.Przy każdym
napadzie ktoś ginął.Jakby te skoki robił seryjny morderca.
Wreszcie zapytałem o to, co nie dawało mi spokoju, od chwili gdy odebrałem telefon Kyle’a
w szpitalu.
– Alarm z banku dotarł bezpośrednio do FBI?
Betsey Cavalierre odwróciła się do mnie z przedniego siedzenia.
– First Union, Chase, First Virginia i Citibank są chwilowo połączone z nami.Sami tak
zdecydowali, nie namawialiśmy ich.Na wypadek następnego skoku ściągnęliśmy do
Dystryktu Kolumbii kilkudziesięciu dodatkowych agentów.Przyjechaliśmy do Rosslyn po
niecałych dziesięciu minutach.Ale zdążyli uciec.
– Daliście w końcu znać miejscowej policji? – zapytałem.
Kyle przytaknął.
– Dzwoniliśmy do nich.Nie chcemy nikomu deptać po odciskach, jeśli nie musimy.Już jadą
do banku.
Pokręciłem głową i przewróciłem oczami.
– Ale jednak nie do domu dyrektora, tak?
– Najpierw sami sprawdzimy, co tam się dzieje – odpowiedziała za Kyle’a agentka
Cavalierre.– Ci zabójcy nie popełniają błędów.My też nie możemy.
Nie była wobec mnie zbyt uprzejma.Mówiła zniecierpliwionym tonem.Nie podobało mi się
to.Ale najwyraźniej nie obchodziło ją, co myślę.
– W Rosslyn jest bardzo dobra policja – upierałem się.– Współpracowałem już kiedyś z
nimi.A wy?
Czułem się w obowiązku bronić kolegów, których dobrze znałem.
Kyle westchnął.
– Wiesz, ile zależy od pierwszej reakcji.W tym problem.Betsey ma rację.Nie możemy
popełniać błędów, bo oni ich nie popełniają.
Skręciliśmy w High Street.Dzielnica wyglądała na spokojną i zamożną.Stare i nowe
rezydencje, podwójne garaże, przystrzyżone trawniki.
Nie mogłem się pozbyć obaw, że znajdziemy zwłoki.Oni zawsze kogoś zabijają, mówiłem
sobie.Jedna rodzina już zginęła.
Zaparkowaliśmy przed dużym domem w stylu kolonialnym, z wielkim, czerwonym numerem
315 na żółtej skrzynce pocztowej.Za nami zatrzymał się drugi samochód z agentami.Im nas
więcej, tym gorzej się zapowiada, pomyślałem.
Kyle uniósł swoje walkie-talkie.
– Bandyci pewnie już się wynieśli.Ale pamiętajcie, że nigdy nic nie wiadomo.Ci faceci to
zabójcy i wygląda na to, że lubią swój fach.
Rozdział 25
Nigdy nic nie wiadomo.To fakt.Jakże prawdziwe było to powiedzenie i w jak przerażający
sposób potwierdzało się czasami.
25
JAMES PATTERSON RÓŻE SĄ CZERWONE 1
Prolog Z prochu powstałeś... 2
I Brianne Parker nie wyglądała na taką, która obrabia banki, ani na morderczynię – jej pulchna, dziecięca buzia mogła zmylić każdego.Ale wiedziała, że tego ranka jest gotowa zabić, jeśli będzie musiała.Miała się o tym przekonać dziesięć po ósmej. Dwudziestoczteroletnia Brianne nosiła spodnie khaki, jasnoniebieską kurtkę Uniwersytetu Maryland i białe, sportowe buty Nike.Niezauważona przez nikogo przeszła od swojej białej, poobijanej hondy acura ku gęstej kępie drzew, gdzie się ukryła. Znalazła się przy Citibanku w Silver Spring w stanie Maryland tuż przed ósmą.Filię banku powinni otworzyć za dziewięćdziesiąt sekund.Supermózg powiedział jej, że to wolno stojący budynek przy dwóch przelotowych ulicach.Otaczają go – jak to określił – wielkie, pudełkowate sklepy: Target, PETsMART, Home Depot i Circuit City. Punkt ósma Brianne wyszła z kryjówki za drzewami pod kolorowym billboardem reklamującym śniadania McDonalda.Kasjerka, która właśnie otworzyła szklane drzwi frontowe i na moment wyszła na zewnątrz, nie mogła jej zobaczyć. Kilka kroków od wejścia Brianne wciągnęła gumową maskę prezydenta Clintona – jedną z najbardziej popularnych w Ameryce i pewnie najtrudniejszą do wytropienia.Znała nazwisko kasjerki.Wyjęła rewolwer i przystawiła jej do pleców. – Do środka, panno Jeanne Galetta.Potem odwróć się i z powrotem zamknij na klucz drzwi frontowe.Pójdziemy do twojej szefowej, pani Buccieri. Tę krótką kwestię wygłosiła dokładnie słowo po słowie, tak jak została napisana.Supermózg powiedział, że ma to decydujące znaczenie, by cała akcja przebiegała zgodnie z określonymi ustaleniami. – Nie chcę cię zabić, Jeanne.Ale zrobię to, jeśli nie będziesz posłusznie wykonywała moich poleceń.Teraz twoja kolej, kochanie; powiedz, zrozumiałaś wszystko, co powiedziałam? Jeanne Galetta pokiwała głową tak energicznie, że omal nie spadły jej okulary. – Zrozumiałam.Proszę nie robić mi krzywdy – wykrztusiła. Miała krótkie, ciemne włosy, dobiegała trzydziestki i była dosyć atrakcyjna.Ale niebieski spodnium ze sztucznego włókna i wysokie obcasy postarzały ją. – Idziemy do szefowej.Ruszaj się, Jeanne.Jeśli nie wyjdę stąd za osiem minut, zginiecie obie: ty i pani Buccieri.Mówię poważnie.Nie myśl, że was nie zabiję, bo jestem kobietą.Zastrzelę was jak psy. II Brianne podobało się, że nagle ma władzę.Poprowadziła drżącą kasjerkę przez hol z bankomatami, potem przez salę.Liczyła cenne sekundy, które już zużyła.Supermózg ciągle podkreślał, że napad musi być przeprowadzony dokładnie według planu.W kółko powtarzał, że wszystko zależy od precyzji. LICZĄ SIĘ MINUTY, BRIANNE LICZĄ SIĘ SEKUNDY LICZY SIĘ NAWET TO, ŻE WYBRALIŚMY AKURAT TEN BANK Napad musiał być perfekcyjny.Rozumiała to, rozumiała...Supermózg zaplanował go według swojej skali numerycznej na 9,9999 z 10. Brianne lewą ręką wepchnęła kasjerkę do gabinetu szefowej.Usłyszała cichy szum komputera.Potem zobaczyła Betsy Buccieri za wielkim, dyrektorskim biurkiem. – Codziennie otwieracie sejf o ósmej pięć...– wrzasnęła – więc teraz otwórzcie go dla mnie! Ale już! Kierowniczka filii patrzyła na nią szeroko otwartymi oczyma. – Nie mogę otworzyć skarbca – zaprotestowała.– Otwiera się automatycznie na sygnał z komputera w centrali na Manhattanie.Nigdy o tej samej porze. 3
Brianne pokazała swoje lewe ucho.Skinęła palcem na Betsy Buccieri, żeby słuchała.Czego? – Pięć, cztery, trzy, dwa...– odliczyła Brianne i sięgnęła po słuchawkę telefonu na biurku.Zadzwonił.Doskonała koordynacja. – To do ciebie – powiedziała.Gumowa maska prezydenta Clintona tłumiła trochę jej głos.– Słuchaj uważnie. Podała słuchawkę szefowej filii.Wiedziała, kto jest przy telefonie i co powie. Supermózg nie zamierzał grozić.Wymyślił coś lepszego. – Betsy, tu Steve.W naszym domu jest jakiś mężczyzna.Trzyma mnie pod lufą.Ostrzega, że jeśli ta kobieta w twoim gabinecie nie wyjdzie z banku z pieniędzmi dokładnie o ósmej dziesięć, zastrzeli Tommy’ego, Annę i mnie. – Jest ósma cztery. Połączenie zostało przerwane.W słuchawce zapadła cisza. – Steve? Steve! – zawołała Betsy, łzy zaczęły spływać jej po policzkach.Spojrzała na zamaskowaną kobietę.Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.– Proszę nie robić im krzywdy.Błagam.Już otwieram skarbiec. Brianne powtórzyła wiadomość. – Ósma dziesięć.Ani sekundy później.I żadnych głupich sztuczek.Żadnych cichych alarmów.Żadnej farby na banknotach. – Oczywiście.Proszę za mną. Betsy Buccieri przestała prawie myśleć.W głowie dźwięczały jej tylko trzy imiona: Steve, Tommy, Anna. O ósmej pięć podeszły do skarbca Moslera. – Otwieraj, Betsy.Czas leci.Twoja rodzina może umrzeć. Drzwi z pięknie polerowanej stali miały tłoki jak lokomotywa.Otwarcie ich zajęło Betsy Buccieri niecałe dwie minuty.Prawie na wszystkich półkach leżały paczki banknotów.Brianne w życiu nie widziała tyle forsy.Zaczęła wpychać pieniądze do dwóch brezentowych toreb sportowych.Pani Buccieri i Jeanne Galetta przyglądały się temu w milczeniu.Brianne podobał się strach i szacunek dla niej, malujący się na ich twarzach. Ładując swój łup, zgodnie z instrukcją odliczała minuty.Ósma siedem...Ósma osiem...Wreszcie skończyła. – Zamykam was obie w skarbcu.Ani słowa, bo zostawię tu wasze trupy. Podniosła torby. – Nie róbcie krzywdy mojemu mężowi i dziecku – powiedziała błagalnym tonem Betsy Buccieri.– Przecież zrobiłyśmy, co pani... Brianne zatrzasnęła jej przed nosem ciężkie metalowe drzwi. Była spóźniona.Przeszła przez hol, otworzyła drzwi frontowe i wyszła.Zerwała maskę ze spoconej twarzy.Miała wielką ochotę pobiec pędem do samochodu, ale szła spokojnie, jakby nic ją nie obchodziło w ten piękny, wiosenny poranek.Z przyjemnością wyciągnęłaby spluwę i przestrzeliła tę wielką, gównianą reklamę pieprzonego McKaczora. Przy hondzie popatrzyła na zegarek.Ósma dziesięć i pięćdziesiąt dwie sekundy.Celowe spóźnienie rosło; tak miało być.Uśmiechnęła się. Nie zadzwoniła do domu Buccierich, gdzie Errol trzymał pod lufą Steve’a, Tommy’ego i jego opiekunkę Annę.Nie zawiadomiła, że ma pieniądze i jest bezpieczna. Supermózg jej zabronił. Zakładnicy mieli umrzeć. 4
Część pierwsza Zabójstwa 5
Rozdział 1 Praca detektywa nauczyła mnie cenić mądrość starego porzekadła: „Nie myśl, że skoro woda jest spokojna, nie ma w niej krokodyli”. Tego wieczoru woda na pewno była spokojna.Moja niesforna córka Jannie trzymała kotkę Rosie za przednie łapy i tańczyła z nią.Często tak się bawiły. – „Róże są czerwone, fiołki niebieskie” – śpiewała Jannie wesołym, słodkim głosikiem.Nigdy nie zapomnę tego obrazu i tego dnia.Do naszego domu na Piątej ulicy schodzili się przyjaciele, krewni i sąsiedzi na przyjęcie z okazji chrztu mojego synka.Byłem w prawdziwie świątecznym nastroju. Babcia przygotowała przepyszne jedzenie: marynowane krewetki, zapiekane małże, szynkę, cebulki na ostro i dynię.Pachniało kurczakiem w czosnku, żeberkami wieprzowymi i czterema rodzajami chleba domowego.Zrobiła nawet mój przysmak – sernik śmietankowy z malinami. Na lodówce wisiała jedna z jej notatek: W czarnych ludziach tkwi niewiarygodna siła i magia, których nikt nie potrafi zniszczyć.Ale każdy próbuje.– Toni Morrison. Uśmiechnąłem się na myśl o niewiarygodnej sile i magii mojej ponad osiemdziesięcioletniej babci. Było wspaniale.Jannie, Damon, malutki Alex i ja witaliśmy wszystkich na ganku.Trzymałem Aleksa na rękach.Był bardzo towarzyski.Uśmiechał się radośnie do każdego, nawet do mojego partnera, Johna Sampsona.Dzieci boją się go z początku, bo jest wielki i groźnie wygląda.Ma ponad dwa metry wzrostu i waży prawie sto czternaście kilo. – Mały najwyraźniej lubi balangi – zauważył Sampson i wyszczerzył zęby. Alex uśmiechnął się do niego szeroko. Sampson wziął go ode mnie.Dziecko niemal utonęło w jego łapskach.Roześmiał się i zaczął szczebiotać do malucha. Z kuchni wyszła Christine.Przyłączyła się do nas trzech.Na razie ona i Alex junior nie mieszkali ze mną, babcią, Jannie i Damonem.Mieliśmy nadzieję, że się do nas wprowadzą i będziemy jedną dużą rodziną.Chciałem, żeby Christine była moją żoną, nie tylko kochanką.Chciałem rano budzić małego Aleksa, a wieczorem kłaść go spać. – Przejdę się po domu z Aleksem w ramionach – powiedział Sampson.– Użyję go bezwstydnie do poderwania jakiejś piękności. Po czym odszedł. – Myślisz, że on się kiedykolwiek ożeni? – zapytała Christine. – Mały Alex? Nasz chłopiec? Oczywiście. – Mówię o twoim partnerze.Czy on kiedykolwiek założy rodzinę? Nie wyglądało na to, żeby jej przeszkadzało, że my żyjemy na kocią łapę. – Kiedyś – na pewno.Miał zły model rodziny.Ojciec odszedł, kiedy John miał zaledwie rok, w końcu umarł z przedawkowania.Matka też była narkomanką.Jeszcze kilka lat temu mieszkała w Southwest.Sampsona właściwie wychowywała moja ciotka Tia z pomocą mojej babci. Patrzyliśmy, jak Sampson krąży wśród gości z Aleksem na rękach.Zaczepił bardzo ładną babkę.De Shawn Hawkins.Pracowała razem z Christine. – On naprawdę podrywa na dziecko – zdumiała się Christine i zawołała do koleżanki: – Uważaj, De Shawn. Roześmiałem się. – Mówi, co zrobi i robi, co mówi. Przyjęcie zaczęło się około drugiej po południu.O wpół do dziesiątej wieczorem trwało w najlepsze.Właśnie śpiewałem w duecie z Sampsonem Skinny Legs and All Joe 6
Teksa.Wyliśmy jak diabli.Wszyscy się śmiali i nabijali z nas.Sampson zaczął śpiewać „Jesteś pierwsza i ostatnia, jesteś dla mnie wszystkim...”. Wtedy przyjechał Kyle Craig z FBI.Mogłem wszystkim powiedzieć, żeby szli do domu – koniec imprezy. Rozdział 2 Kyle niósł kolorową paczkę przewiązaną wstążką, prezent dla dziecka.Miał nawet balony! Nie zmylił mnie.To dobry kumpel i świetny gliniarz, ale nie jest towarzyski i unika przyjęć jak zarazy. – Tylko nie dziś, Alex – ostrzegła Christine.Wyglądała na zaniepokojoną, może nawet złą.– Nie daj się wrobić w jakieś kolejne koszmarne śledztwo.Proszę cię.Nie w dniu chrztu. Wziąłem sobie to do serca.Mój dobry nastrój prysnął. Cholerny Kyle Craig. Podszedłem do niego i skrzyżowałem palce wskazujące. – Nie, nie i jeszcze raz nie – powiedziałem.– Zjeżdżaj stąd. – Ja też się cholernie cieszę, że cię widzę – odparł i uśmiechnął się promiennie.Potem objął mnie mocno i szepnął: – Wielokrotne zabójstwo, stary. – Przykro mi.Zadzwoń jutro albo pojutrze.Dziś mam wolne. – Wiem, ale to wyjątkowo paskudna sprawa, Alex. Kyle wyjaśnił, że zostaje w Waszyngtonie tylko na jedną noc i bardzo potrzebuje mojej pomocy.Jest pod straszną presją.Znów odmówiłem, ale zignorował to całkowicie.Obaj wiedzieliśmy, że do moich obowiązków należy także pomaganie FBI w skomplikowanych dochodzeniach.Poza tym, byłem mu winien przysługę lub dwie.Kilka lat temu włączył mnie do śledztwa w sprawie porwania i morderstwa w Karolinie Północnej, kiedy moja siostrzenica zniknęła z Uniwersytetu Duke’a. Kyle znał Sampsona i kilku moich kumpli detektywów.Podeszli i gadali z nim, jakby wpadł z wizytą towarzyską.Ludzie go lubili.Ja też, ale nie teraz, nie tego wieczoru.Powiedział, że musi spojrzeć na małego Aleksa, zanim przejdziemy do spraw zawodowych. Rozdział 3 Poszedłem z nim do pokoju babci.Malec spał w łóżeczku dziecinnym wśród kolorowych misiów i piłek.Tulił do siebie swego ulubionego niedźwiadka Pinky’ego. – Biedny chłopczyk – szepnął Kyle.– Co za straszna historia...Jest bardziej podobny do ciebie niż do Christine.A przy okazji, jak tam u was? – W porządku – skłamałem. Po rocznej nieobecności Christine w Waszyngtonie nie układało nam się tak, jak się spodziewałem.Brakowało mi ogromnie intymności między nami.Zabijało mnie to.Ale nikomu o tym nie mówiłem, nawet Sampsonowi i babci. – Zostaw mnie dziś w spokoju, Kyle – poprosiłem. – Żałuję, ale to nie może czekać, Alex.Jestem w drodze powrotnej do Quantico.Gdzie możemy pogadać? Pokręciłem głową i poczułem, jak narasta we mnie złość.Zaprowadziłem go na oszkloną werandę.Stało tam stare pianino, które wciąż grało mniej więcej tak dobrze jak ja.Usiadłem na trzeszczącym stołku i wystukałem kilka taktów Odwołajmy to wszystko Gershwina. Kyle rozpoznał melodię i wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Przykro mi. – Nie widać tego – odparłem.– Do rzeczy. – Słyszałeś o napadzie na filię Citibanku w Silver Spring i o zabójstwach w domu szefowej banku? – zapytał.– O zamordowaniu jej męża, trzyletniego synka i jego opiekunki? Spojrzałem na niego, potem odwróciłem wzrok. – Trudno, żebym nie słyszał. 7
Brutalne, bezsensowne morderstwa były tematem dnia we wszystkich gazetach i telewizji.Wstrząsnęły nawet waszyngtońskimi gliniarzami. – Nie rozumiem tego.Co się, u diabła, stało w domu tej kobiety? Bandyci dostali pieniądze, tak? Więc dlaczego zabili zakładników? Przyjechałeś mi to wyjaśnić, zgadza się? Kyle przytaknął. – Byli spóźnieni.Kobieta z gangu miała wyjść z banku z forsą dokładnie o ósmej dziesięć.Alex, ona wyszła niecałą minutę później! Niecałą minutę! I dlatego zamordowali trzydziestotrzyletniego ojca, trzyletniego chłopca i opiekunkę do dziecka.Miała dwadzieścia pięć lat i była w ciąży.Potrafisz to sobie wyobrazić? Poruszyłem ramionami i pokręciłem szyją.Czułem, jak narasta we mnie napięcie.Wyobraziłem to sobie.Jak mogli zabić tamtych ludzi bez żadnego powodu? Ale naprawdę nie byłem w nastroju do policyjnej roboty.Mimo że chodziło o tak ponurą i pilną sprawę. – I dlatego cię tu przyniosło w dniu chrztu mojego syna? Kyle uśmiechnął się nagle i odprężył. – Do diabła, Alex! Musiałem wpaść i zobaczyć to dobrze zapowiadające się dziecko.Niestety, ta sprawa jest naprawdę ważna.Możliwe, że są to tutejsi bandyci.A jeśli nawet są spoza Waszyngtonu, ktoś tutaj może ich znać.Musisz znaleźć tych zabójców, zanim znów kogoś zamordują.Czujemy, że to nie był pojedynczy wyskok.Swoją drogą, masz piękne dziecko. – Ty też jesteś piękny, Kyle.Słowo daję, nikt nie może się z tobą równać. – Trzyletni chłopiec, ojciec i opiekunka – powtórzył raz jeszcze Kyle, zanim wyszedł z przyjęcia.Na progu werandy odwrócił się. – Jesteś odpowiednim facetem do tej roboty, Alex.Zamordowali rodzinę. Gdy tylko zniknął, zacząłem szukać Christine, ale już jej nie było.Serce mi zamarło.Zabrała Aleksa i wyniosła się bez słowa. Rozdział 4 Supermózg niechętnie zaparkował na ulicy i poszedł w stronę opuszczonego osiedla położonego niedaleko rzeki Anacostia.Księżyc w pełni oświetlał bladym, upiornym blaskiem kilka niszczejących, dwupiętrowych domów z oknami bez szyb.Supermózg poczuł się nieswojo. – Dolina śmierci – szepnął. W dodatku, jak się okazało, kryjówka Parkerów znajdowała się w domu położonym najdalej ze wszystkich od ulicy.W „przytulnym gniazdku” na trzecim piętrze mieli tylko poplamiony materac i zardzewiałe krzesełko ogrodowe.Na podłodze walały się opakowania z KFC i McDonalda. Wchodząc do pokoju, Supermózg uniósł dwa pudełka gorącej pizzy i papierową torbę. – Chianti i pizza! – zawołał.– Jest co świętować. Brianne i Errol natychmiast rzucili się na jedzenie.Ledwo coś mruknęli na powitanie.Supermózg uznał to za brak szacunku.Rozlał wino do plastikowych kubków, podał je Parkerom i wzniósł toast. – Za zbrodnię doskonałą. Errol zmarszczył brwi i pociągnął dwa solidne łyki. – Jeśli można tak nazwać to, co się stało w Silver Spring.Trzy niepotrzebne morderstwa. – Można ją tak nazwać – odparł Supermózg.– Absolutna perfekcja.Przekonacie się. Jedli i pili w milczeniu.Parkerowie mieli ponure, wręcz wrogie miny.Brianne zerkała na niego ukradkiem.Nagle Errol potarł szyję i zakaszlał kilkakrotnie.Potem zaczął gwałtownie łapać powietrze i coś wychrypiał.Paliło go w gardle i płucach.Nie mógł oddychać.Próbował wstać, ale natychmiast upadł. – Co ci się stało? – zawołała przerażona Brianne. 8
Potem ona też chwyciła się za gardło.Czuła ogień w gardle i piersiach.Zerwała się z materaca.Upuściła kubek i obiema rękami złapała się za szyję. – Co to jest, do cholery?! – wrzasnęła do Supermózga.– Co się z nami dzieje? Co nam zrobiłeś? – Czy to nie oczywiste? – odrzekł lodowatym, dobiegającym jakby gdzieś z daleka głosem. Pokój wirował Parkerom w oczach.Errol dostał drgawek, Brianne przegryzła sobie język.Oboje wciąż trzymali się za gardła.Dusili się, nie mogli oddychać.Ich twarze przybrały ciemny odcień. Supermózg stał w drugim końcu pokoju i patrzył.Trucizna stopniowo sparaliżowała organizm, powodując ogromny ból.Zaczynało się to od mięśni twarzy, potem proces sięgał krtani, wreszcie docierał do dróg oddechowych.Duża dawka anektyny powodowała zatrzymanie serca. Po niecałych piętnastu minutach Parkerowie nie żyli.Ponieśli śmierć tak okrutną, jak ich ofiary w Silver Spring w Marylandzie.Leżeli z rozpostartymi rękami i nogami na podłodze.Supermózg był pewien, że są martwi, ale na wszelki wypadek sprawdził to.Mieli przeraźliwie wykrzywione twarze i wykręcone ciała.Wyglądali, jakby spadli z dużej wysokości. – Za zbrodnię doskonałą – powiedział Supermózg nad groteskowo wygiętymi zwłokami. Rozdział 5 Następnego ranka próbowałem dodzwonić się do Christine, ale włączyła automatyczną sekretarkę i nie odbierała telefonu.Nigdy mi tego nie robiła i bolało mnie to.Kiedy brałem prysznic i ubierałem się, wciąż o tym myślałem.W końcu wyszedłem do pracy.Czułem się zraniony, ale też byłem trochę zły. Sampson i ja wyruszyliśmy na ulice przed dziewiątą.Im więcej czytałem i myślałem o napadzie na Citibank w Silver Spring, tym bardziej mnie niepokoiła cała sprawa, zwłaszcza przebieg wydarzeń.To nie miało sensu.Zamordowano trzy niewinne osoby – z jakiego powodu? Bandyci mieli już pieniądze.Jacyś psychole? Po co zabili ojca, dziecko i opiekunkę? Mieliśmy z Sampsonem ciężki i frustrujący dzień.O dziewiątej wieczorem wciąż jeszcze pracowaliśmy.Znów próbowałem dodzwonić się do Christine.Nadal nie podnosiła słuchawki albo nie było jej w domu. Mam kilka wystrzępionych, czarnych notesów z nazwiskami informatorów.Zdążyliśmy już pogadać z ponad dwunastoma.Zostało nam ich jeszcze mnóstwo na jutro, pojutrze i następny dzień.Śledztwo już mnie wciągnęło.Dlaczego w domu szefowej banku zamordowano trzy osoby? Za co zabito niewinną rodzinę? – Kręcimy się wokół czegoś – powiedział Sampson. Jechaliśmy przez Southeast moim starym samochodem.Właśnie skończyliśmy rozmowę z drobnym kombinatorem, który nazywał się Nomar Martinez.Słyszał o napadzie na bank w Marylandzie, ale nie wiedział, kto to zrobił.W radiu śpiewał wielki, nieżyjący już Marvin Gaye.Myślałem o Christine.Chciała, żebym rzucił pracę w policji.Mówiła poważnie.Nie byłem pewien, czy mógłbym przestać być detektywem.Lubiłem tę robotę. – Mnie też się tak zdaje – przyznałem.– Może należało przycisnąć Nomara? Był wyraźnie zdenerwowany.Czegoś się boi. – W Southeast każdy się czegoś boi – odrzekł Sampson.– Pytanie tylko, kto będzie chciał z nami gadać? – Może tamten parszywy kundel? – Wskazałem wylot następnej przecznicy.– Wie o wszystkim, co się tu dzieje. – Zauważył nas – powiedział Sampson.– Jasna cholera, ucieka! Rozdział 6 Skręciłem ostro w lewo i zahamowałem z poślizgiem.Mój porsche z głuchym łomotem wpadł na chodnik.Wyskoczyliśmy obaj i puściliśmy się pędem za Cedrikiem Montgomerym. 9
– Stać! Policja! – krzyknąłem. Biegliśmy wąskim, krętym zaułkiem.Montgomery działał jako mięśniak do wynajęcia bez szczególnych sukcesów, był jednak rzeczywiście twardzielem.Stanowił niezłe źródło informacji, lecz nie był kapusiem, po prostu wiedział o różnych rzeczach.Miał niewiele ponad dwadzieścia lat, a my obaj – Sampson i ja – niedawno przekroczyliśmy czterdziestkę.Ale ćwiczyliśmy bieganie systematycznie i byliśmy wystarczająco szybcy – tak się nam przynajmniej wydawało. Montgomery odsadził się jednak od nas całkiem nieźle i jego sylwetka ledwie majaczyła w oddali. Sampson dotrzymywał mi kroku. – To tylko sprinter, stary...– wysapał.– My jesteśmy długodystansowcy. – Policja! – wrzasnąłem znowu.– Dlaczego uciekasz, Montgomery? Pot okrył mi kark i plecy.Kapał z włosów.Piekły mnie oczy.Ale biegłem dalej. – Dorwiemy go – rzuciłem i przyspieszyłem.To było wyzwanie dla Sampsona.Bawiliśmy się tak od lat.Damy radę.Kto, jak nie my? Zbliżyliśmy się do Montgomery’ego.Obejrzał się.Nie chciał uwierzyć, że już go doganiamy.Miał za sobą dwie pędzące lokomotywy i nie mógł uciec z torów. – Pełny gaz, stary! – zachęcił mnie Sampson.– I wysuń zderzak. Ciągle biegliśmy równo.W naszym prywatnym wyścigu Montgomery był linią mety. Dopadliśmy go jednocześnie i wzięliśmy między siebie.Dostał dwa ciosy i zwalił się na ziemię.Bałem się, że już nie wstanie.Ale on przekoziołkował kilka razy, jęknął i wybałuszył oczy całkowicie oszołomiony. – O, kurwa! – wyszeptał z niedowierzaniem. Uznaliśmy to za komplement i skuliśmy go kajdankami. Dwie godziny później śpiewał w komendzie na Trzeciej ulicy.Przyznał, że coś słyszał o napadzie na bank i morderstwach w Silver Spring.Chętnie poszedł z nami na układ: informacje za przymknięcie oczu na pół tuzina działek, które przy nim znaleźliśmy. – Wiem, kogo szukacie – powiedział.Sprawiał wrażenie pewnego siebie.– Ale nie spodoba wam się to, co usłyszycie. Miał rację.Wcale mi się to nie spodobało. Rozdział 7 Nie wiedziałem, czy mogę wierzyć Montgomery’emu, lecz podsunął mi dobry, pewny trop, którym musiałem podążyć.W jednym się rzeczywiście nie mylił: jego wskazówka stawiała mnie w trochę niezręcznej sytuacji.Słyszał, że jednym z tych, co obrobili bank w Silver Spring, był Errol Parker, przyrodni brat mojej nieżyjącej żony Marii. Przez cały następny dzień szukaliśmy z Sampsonem Errola.Nie znaleźliśmy go w domu ani w żadnym z miejsc w Southeast, gdzie zwykle bywał.Jego żona Brianne też gdzieś przepadła.Nikt nie widział Parkerów przynajmniej od tygodnia. Około piątej trzydzieści po południu zatrzymałem się przy szkole Przybysza Przynoszącego Prawdę, żeby sprawdzić, czy Christine jeszcze tam jest.Myślałem o niej stale.Nadal nie odbierała telefonów i się nie odzywała. Christine Johnson poznałem dwa lata temu.Mieliśmy się już właśnie pobrać, kiedy zdarzyło się nieszczęście, za które wciąż się winiłem: porwał ją seryjny morderca z Southeast i trzymał prawie rok jako zakładniczkę.Dlatego, że spotykała się ze mną.Uznano, że zaginęła i nie żyje. Kiedy ją znaleziono, miała już dziecko – naszego synka Aleksa.Ale uprowadzenie zmieniło ją.Nie rozumiała, co się z nią dzieje, i nie mogła sobie z tym poradzić.Próbowałem jej pomóc, tak jak umiałem.Od miesięcy nie sypialiśmy ze sobą.Odsuwała się coraz dalej ode mnie.Teraz Kyle Craig jeszcze pogorszył sprawę. Kiedy Christine pracowała w szkole, dzieckiem opiekowała się moja babcia.Potem Christine zabierała małego Aleksa do swojego domu w Mitchellville.Tak sobie życzyła. 10
Wszedłem do budynku bocznymi, metalowymi drzwiami przy sali sportowej.Usłyszałem znajome odgłosy piłki do koszykówki, śmiechy i wesołe okrzyki dzieciaków.Christine siedziała w swoim gabinecie przed komputerem.Była dyrektorką szkoły.Jannie i Damon uczą się tutaj. – Alex? – zdziwiła się na mój widok.Przeczytałem hasło umieszczone na ścianie: „Chwal głośno, wiń cicho”.Czy Christine potrafi w ten sposób postępować wobec mnie? – Już prawie skończyłam – powiedziała.– Za chwilę będę gotowa. Chyba nie jest przynajmniej zła za tamten wieczór z Kylem Craigiem, pomyślałem.Nie kazała mi się wynosić. – Odprowadzę cię do domu – zaproponowałem i uśmiechnąłem się.– Będę nawet niósł twoje książki.W porządku? – Chyba tak – odrzekła.Ale nie odwzajemniła uśmiechu i wydawała się bardzo daleka. Rozdział 8 Kilka minut później zamknęliśmy szkołę i poszliśmy ulicą Szkolną do Piątej.Dźwigałem neseser Christine.Było tam chyba tuzin książek.Spróbowałem zażartować. – Nie mówiłaś, że kulę do kręgli też mam nieść. – Uprzedzałam cię, że książki są ciężkie.Wiesz, że dużo czytam.Cieszę się, że przyszedłeś. – Nie mogłem się powstrzymać. Powiedziałem prawdę.Chciałem ją objąć albo chociaż wziąć za rękę, ale zrezygnowałem.Wydawało mi się dziwne i smutne, że jest tak blisko, a jednocześnie tak daleko ode mnie.Pragnąłem aż do bólu przytulić ją do siebie. – Musimy porozmawiać, Alex – odezwała się w końcu i spojrzała mi prosto w oczy.Jej mina nie wróżyła nic dobrego.– Miałam nadzieję, że nie przejmę się twoim nowym śledztwem, Alex.Ale przejmuję się.Doprowadza mnie do szaleństwa.Boję się o ciebie, o dziecko i o siebie.Nie potrafię inaczej po tym, co się stało na Bermudach.Od powrotu do Waszyngtonu źle sypiam. Słuchałem jej słów i pękało mi serce.Czułem się strasznie z powodu tego, co ją spotkało.Ale tak bardzo się zmieniła.Wyglądało na to, że nie jestem w stanie pomóc jej w jakikolwiek sposób.Starałem się od miesięcy i nic z tego nie wychodziło.Bałem się, że stracę nie tylko ją, ale również małego Aleksa. – Pamiętam niektóre z moich ostatnich snów.Są tak pełne brutalności, Alex.I takie realistyczne.Pewnej nocy znów ścigałeś Łasicę i on cię zabił.Stał spokojnie i strzelał do ciebie wielokrotnie.Potem przyszedł zamordować dziecko i mnie.Obudziłam się z krzykiem. Zdecydowałem się wziąć ją za rękę. – Geoffrey Shafer nie żyje, Christine. – Nie wiesz tego na pewno! – rozzłościła się i wyrwała dłoń. Szliśmy w milczeniu brzegiem rzeki Anacostia.Potem powiedziała mi o swoich innych snach.Wyczułem, że nie chce, żebym je interpretował.Miałem tylko słuchać.Śniły jej się cierpienia i morderstwa znajomych i kochanych osób. Zatrzymała się na rogu Piątej ulicy niedaleko mojego domu. – Muszę ci jeszcze coś powiedzieć, Alex.W Mitchellville chodzę do psychiatry, do doktora Belaira.Pomaga mi. Patrzyła mi w oczy. – Nie chcę cię więcej widzieć, Alex.Myślę o tym od tygodni.Rozmawiałam z doktorem Belairem.Nie zmienię tej decyzji i będę wdzięczna, jeśli zostawisz mnie w spokoju. Wzięła ode mnie neseser i odeszła.Nie dała mi dojść do słowa, ale i tak nie wiedziałbym, co powiedzieć.W jej oczach wyczytałem smutną prawdę – nie kochała mnie już.Niestety, ja ją nadal kochałem.I kochałem oczywiście naszego małego synka. Rozdział 9 11
Nie miałem wyboru, więc na kilka dni pogrążyłem się bez reszty w śledztwie dotyczącym napadu na bank i wielokrotnego morderstwa.Gazety i telewizja wciąż pełne były sensacyjnych opowieści o niewinnych ofiarach: ojcu, dziecku i niani.Zdjęcie trzyletniego Tommy’ego Buccieri widziało się wszędzie.Czy zabójca chciał może wzbudzić w nas oburzenie? – zastanawiałem się. Sampson i ja poświęciliśmy większość następnego dnia na poszukiwania Errola i Brianne Parker.Współpracowaliśmy z FBI.Wyglądało na to, że Parkerowie prawdopodobnie co najmniej od roku obrabiali małe banki w Marylandzie i Wirginii.Ale napad w Silver Spring różnił się od poprzednich.Jeśli to była ich robota, to zupełnie zmienili styl.Stali się brutalnymi, bezlitosnymi mordercami.Tylko dlaczego? Około pierwszej zatrzymaliśmy się z Sampsonem przy Boston Market na lunch.Mogliśmy wybrać lepsze miejsce, ale to było po drodze, a olbrzym twierdził, że umiera z głodu.Ja potrafiłbym funkcjonować dalej bez jedzenia. – Myślisz, że Parkerowie się wynieśli i szykują następny skok? – zapytał Sampson, kiedy zabraliśmy się za paszteciki z mięsem, kukurydzę i puree z ziemniaków. – Jeśli to oni napadli na bank w Marylandzie, to pewnie się przyczaili.Wiedzą, że zrobiło się gorąco.Errol wyskakuje czasem na ryby do Karoliny Południowej.Kyle wysłał tam już federalnych. – Widujesz się z Errolem? – zainteresował się Sampson. – Tylko na spotkaniach rodzinnych, ale on rzadko na nich bywa.Kiedyś pojechałem z nim na ryby.Cieszył się jak dziecko z każdego złowionego okonia czy zębacza.Maria zawsze go lubiła. – Często o niej myślisz? Wcisnąłem się głębiej w siedzenie.Nie miałem teraz raczej ochoty na zwierzenia. – Przypominają mi o niej różne rzeczy.Zwłaszcza niedziele.Czasem sypialiśmy do południa i jedliśmy coś dobrego na śniadanie.Albo chodziliśmy nad staw z kaczkami niedaleko rzeki St.Tony’s.Długie spacery po parku Garfield.To smutne, że umarła tak młodo, John.Boli mnie dodatkowo fakt, że nie rozwiązałem zagadki jej morderstwa. Sampson zadał mi kolejne pytanie.Czasem tak robi. – A jak ci się układa z Christine? – Źle – wyznałem w końcu, ale nie byłem w stanie wyjawić całej prawdy.– Nie może zapomnieć o Geoffeyu Shaferze.A ja nie jestem nawet pewien, czy Łasica naprawdę nie żyje.Skończyliśmy? Sampson wyszczerzył zęby. – Co? Jedzenie czy przesłuchanie? – Jedziemy.Trzeba wreszcie znaleźć Parkerów i wyjaśnić sprawę napadu na bank.Resztę dnia będziemy mieli wtedy dla siebie. Rozdział 10 Około siódmej wieczorem postanowiliśmy z Sampsonem zrobić przerwę na kolację.Przewidywaliśmy, że będziemy pracować do późna, pewnie dłużej niż do północy.Ta sprawa tego wymagała.Pojechałem do domu, żeby coś zjeść z dziećmi i babcią. Chwaliłem, to co przyrządziła, ale nawet nie czułem smaku.Nie mogłem przestać myśleć o Christine.Zbyt mądre to nie było. Umówiliśmy się z Sampsonem na dziesiątą wieczorem.Zamierzaliśmy przesłuchać paru typów, których łatwiej znaleźć po zmroku.Piętnaście po dziesiątej znów jechaliśmy moim samochodem przez Southeast. Sampson zauważył naszego znajomego kapusia – drobnego handlarza prochami.Darryl Snow sterczał z kolesiami przed barem z grillem, który ciągle zmieniał nazwę.Teraz nazywał się „Tak było”. 12
Wyskoczyliśmy z Sampsonem z porsche i podbiegliśmy do Snowa.Nie miał dokąd uciec.Jak zwykle, był odstawiony w swoim dealerskim stylu: purpurowe, nylonowe szorty na niebieskich, nylonowych spodniach, koszulka polo, kurtka od Tommy’ego Hilfigera i ciemne okulary od Oakleya. – Cześć, bałwanie – powitał go swoim basem Sampson.– Roztapiasz się. Kumple Snowa wybuchnęli śmiechem.Darryl miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, a nie ważył chyba więcej niż pięćdziesiąt pięć kilogramów.Nawet w swoich ciuchach z markowymi metkami. – Przejdźmy się, Darryl – powiedziałem.– Musimy pogadać.I bez dyskusji. Potrząsnął głową jak maskotka na desce rozdzielczej samochodu, ale poszedł ze mną. – Nie chcę z tobą gadać, Cross. – Co wiesz o Errolu i Brianne Parker? – zapytałem, kiedy oddaliliśmy się od jego towarzystwa. Popatrzył na mnie i zmarszczył brwi.Głowa nadal mu podskakiwała. – Ty chajtnąłeś się z jego siostrą czy ja? Więc dlaczego pytasz mnie, człowieku? Czego się ciągle czepiasz? – Errol już nie widuje się z rodziną.Nie ma czasu, pruje banki.Gdzie on jest, Darryl? W tej chwili Sampson i ja nie jesteśmy ci nic winni.A kręcisz się w niebezpiecznej okolicy. Spojrzał w światła lamp ulicznych. – Mnie to pasuje. Złapałem go za kurtkę. – Do czasu, Darryl.Dobrze o tym wiesz. Snow pociągnął nosem i zaklął cicho. – Słyszałem, że Brianne ma metę w tym starym osiedlu przy Pierwszej Alei.W tych ruinach ze szczurami.Ale nie wiem, czy jeszcze tam jest.To tyle, słowo. Uniósł otwarte dłonie. Sampson podkradł się do niego z tyłu i krzyknął: Bu! Darryl prawie skoczył w górę. – Pomógł nam? – zapytał Sampson.– Trochę jakby nerwowy. – Pomogłeś nam? – spytałem Snowa. Skrzywił się żałośnie. – Powiedziałem, gdzie może być Brianne Parker, czy nie? Pojedźcie i sprawdźcie.I odwalcie się ode mnie.Nie straszcie ludzi.Wy dwaj jesteście jak The Blair Witch Project, człowieku.Albo jeszcze gorsi. Sampson wyszczerzył zęby. – Dużo gorsi, Darryl.Blair Witch to tylko film.My jesteśmy prawdziwi. Rozdział 11 – Nie cierpię tego całego nocnego gówna – poskarżył się Sampson, kiedy dotarliśmy na piechotę do osiedla przy Pierwszej Alei.Przed nami majaczyły opuszczone domy czynszowe, w których mieszkali bezdomni i ćpuny.Jeżeli w stolicy Ameryki można to nazwać mieszkaniem. – Noc żywych trupów – wymruczał Sampson. Miał rację.Typy wokół nas wyglądały jak zombie. – Errol Parker? Brianne Parker? – mówiłem cicho, mijając ponurych mężczyzn o zapadłych, nie ogolonych twarzach.Nikt się nie odzywał.Większość nawet nie patrzyła na mnie i Sampsona.Wiedzieli, że jesteśmy glinami. – Dzięki za pomoc.Bóg z wami – powiedział w końcu Sampson. Zaczęliśmy przeszukiwać każdy budynek, piętro po piętrze, od piwnicy po dach.Ostatni wyglądał na zupełnie pusty, co wcale nie dziwiło: był najbrudniejszy i rozsypywał się. – Ty pierwszy – warknął Sampson.Było późno i stracił humor. 13
Miałem latarkę, więc ruszyłem przodem.I tym razem najpierw zeszliśmy do piwnicy.Poplamiona, betonowa podłoga, wszędzie gęsty kurz i pajęczyny.Otworzyłem nogą drewniane drzwi.Usłyszałem gwałtowne drapanie gryzoni.Miotały się jak w pułapce.Oświetliłem wnętrze.Tylko kilka szczurów. – Errol? Brianne? – zawołał do nich Sampson.Zapiszczały w odpowiedzi. Przeszukując tak jak poprzednio kolejne piętra, dotarliśmy wreszcie na ostatnie.W budynku było wilgotno, śmierdziało moczem, kałem i pleśnią.Fetor nie do wytrzymania. – Znam lepsze Holiday Inn – powiedziałem i Sampson w końcu się roześmiał. Pchnąłem jakieś drzwi i poznałem po odorze, że znaleźliśmy zwłoki.Skierowałem latarkę w dół i zobaczyłem Brianne i Errola.Już nie wyglądali jak ludzie.W budynku było ciepło i proces rozkładu postępował szybko.Oceniłem, że nie żyją co najmniej od dwudziestu czterech godzin, być może dłużej. Obejrzałem Errola, potem jego żonę.Westchnąłem ciężko.Maria lubiła swojego przyrodniego brata.Mój syn Damon, kiedy był mały, nazywał go wujkiem. Rogówki oczu Brianne wyglądały jak przy katarakcie.Miała szeroko otwarte usta i obwisłą szczękę.Errol tak samo.Pomyślałem o rodzinie zamordowanej w Silver Spring.Z jaką kategorią zabójców mamy do czynienia? Dlaczego zabili Parkerów? Brakowało górnej części ubrania Brianne.Nigdzie w pokoju jej nie zauważyłem.Dżinsy ściągnięto do połowy – widać było czerwone majtki i uda. Zastanawiałem się, co to znaczy.Zabójca zabrał część jej rzeczy? Po mordercy zjawił się tu ktoś inny? Dobrał się do martwej Brianne? A może zrobił to morderca? Sampson miał niepewną minę.Sprawiał wrażenie zaintrygowanego. – To nie wygląda na przedawkowanie – stwierdził.– Za gwałtowna śmierć.Musieli cierpieć. – Chyba ich otruli, John – odrzekłem cicho.– Może ktoś chciał, żeby cierpieli. Zadzwoniłem do Kyle’a Craiga i powiedziałem mu o Parkerach.Rozwiązaliśmy część sprawy napadu na bank w Silver Spring.Ale przynajmniej jeden zabójca nadal był na wolności. Rozdział 12 Pospieszna autopsja potwierdziła moje podejrzenia: Parkerów otruto.Potężna dawka anektyny spowodowała gwałtowny skurcz mięśni i zatrzymanie serca.Truciznę zmieszano z chianti.Brianne została zgwałcona po śmierci.Co za szambo. Spędziliśmy z Sampsonem kilka następnych godzin na rozmowach z włóczęgami, bezdomnymi i ćpunami mieszkającymi w opuszczonym osiedlu.Nikt nie przyznał się do znajomości z Parkerami.Nikt nie widział żadnych obcych w budynku, gdzie ukrywała się zamordowana para. W końcu pojechałem do domu, żeby się trochę przespać.Ale nie mogłem zasnąć.Ciągle myślałem o Christine i małym Aleksie.Wstałem i zszedłem na dół.Była czwarta rano. Na drzwiach lodówki zobaczyłem nową notatkę babci: „Nigdy nie pragnęła być białą, by zaistnieć; marzyła tylko o tym, żeby być ciemniejszą”.Wyjąłem z lodówki piwo korzenne Stewart i wyszedłem z kuchni.W głowie tłukły mi się słowa z kartki babci. Włączyłem i wyłączyłem telewizor.Siadłem do pianina i zagrałem najpierw Crazy For You, potem trochę Debussy’ego.Później Moonglow.Ten kawałek przypomniał mi najlepsze czasy z Christine.Zastanawiałem się, jak moglibyśmy wszystko naprawić.Od jej powrotu do Waszyngtonu starałem się, jak umiałem.Odpychała mnie.Łzy napłynęły mi do oczu, otarłem je.Odeszła.Muszę zacząć od nowa.Tylko nie byłem pewien, czy potrafię. Zaskrzypiała podłoga.W progu stała babcia z dwiema parującymi filiżankami na tacy. – Usłyszałam Clair de Lune.Zagrałeś to bardzo ładnie. Podała mi kawę, usiadła w wiklinowym fotelu bujanym obok pianina i zaczęła powoli sączyć swoją. – Rozpuszczalna? – zapytałem dla żartu. – Jak znajdziesz w mojej kuchni kawę rozpuszczalną, dam ci ten dom. 14
– Jest mój – przypomniałem jej. – To ty tak uważasz, chłopcze.Koncert o wschodzie słońca? Z jakiej okazji? – Przed wschodem słońca – poprawiłem ją.– Nie mogę spać.Mam koszmary.Kiepska noc i kiepski poranek, jak na razie.Ale dobra kawa. – Mhm...– mruknęła.– Co dalej? – Pamiętasz Errola, przyrodniego brata Marii? Dziś w nocy w osiedlu przy Piątej Alei znaleźliśmy z Sampsonem jego zwłoki. Babcia wydała z siebie dźwięk podobny do cmoknięcia i pokręciła głową. – To smutne.Co za wstyd, Alex.Taka dobra rodzina, tacy mili ludzie. – Muszę ich dzisiaj zawiadomić.Może dlatego nie mogę spać.Denerwuję się. – Co jeszcze? Zwierz się swojej babci, Alex. Dobrze mnie znała, a jej obecność uspokajała mnie. – Chodzi o Christine – wyznałem w końcu.– Między nami chyba wszystko skończone.Powiedziała, że nie chce mnie więcej widzieć.Nie wiem, co będzie z małym Aleksem.Robiłem wszystko, co mogłem, przysięgam. Babcia odstawiła filiżankę i objęła mnie chudym ramieniem.Wciąż była bardzo silna.Przytuliła mnie mocno. – Skoro robiłeś, co mogłeś, to więcej nie mogłeś zrobić. – Nie otrząsnęła się z tego, co stało się na Bermudach – szepnąłem.– Nie chce żyć z detektywem z wydziału zabójstw.Nie wytrzymałaby.Nie chce być ze mną. – Za dużo bierzesz na siebie, Alex – odrzekła cicho babcia.– Winisz się o to, o co nie powinieneś.To cię przygniata i możesz się załamać.Wierz mi. – Wierzę. – Nie. – Zawsze ci wierzę. – Nigdy – parsknęła.– I wiesz, że mnie nie przegadasz.A to dowodzi, że mam rację. Babcia zawsze musi mieć ostatnie słowo.Jest najlepszym psychologiem w domu.W każdym razie ciągle mi to powtarza. Rozdział 13 Jeszcze tego samego ranka wybuchła bomba – napad na bank w Falls Church w Wirginii, około piętnastu kilometrów od Waszyngtonu. Dobrze utrzymany, zbudowany w stylu kolonialnym dom dyrektora filii stał w ładnej okolicy, gdzie sąsiedzi naprawdę się lubili.O tym, że tu kochano dzieci, świadczyły liczne zabawki, rowerki, placyk do minikoszykówki, huśtawki, prowizoryczne stoisko z lemoniadą.Był też piękny ogród pełen kwitnących krzewów.Dach garażu zdobił dziwaczny wiatrowskaz – czarownica na miotle – na którym siedziało stadko ptaków.Tego ranka niemal słyszało się chichot wiedźmy. Supermózg powiedział swoim nowym ludziom, co zastaną i jak mają postępować.Dokładnie zaplanował każdy ruch i starannie sprawdził ich przygotowanie. Wiedział, że są dużo lepsi od Parkerów.Kosztowali go połowę sumy zrabowanej w Citibanku, lecz byli tego warci.Pomiędzy sobą nazywali się panem Czerwonym, panem Białym, panem Niebieskim i panną Zieloną.Nosili długie włosy i wyglądali jak zespół heavymetalowy, ale znali się doskonale na swojej robocie. Tuż po otwarciu drzwi filii First Union w Falls Church do banku weszli pan Niebieski i panna Zielona.W kaburach ukrytych pod kurtkami mieli broń półautomatyczną. Pan Czerwony i pan Biały pojechali do domu dyrektora.Katie Bartlett usłyszała gong przy drzwiach wejściowych i myślała, że to opiekunka do dzieci.Kiedy otworzyła, zbladła i nogi się pod nią ugięły na widok dwóch zamaskowanych, uzbrojonych facetów w słuchawkach i z mikrofonami pod brodą. – Do środka! Ruszaj się! – wrzasnął Czerwony i wycelował lufę w jej twarz. 15
Napastnicy zaprowadzili matkę i troje małych dzieci do salonu na parterze z włączonym kinem domowym wideo.Panoramiczne okno wychodziło na małe jezioro i z łodzi byłoby widać wnętrze domu.Ale tego ranka nikt nie pływał. – Teraz nakręcimy sobie film rodzinny – powiedział niemal przyjaznym tonem pan Czerwony. – Nie róbcie nam krzywdy – poprosiła pani Bartlett.– Będziemy posłuszni.Błagam was, odłóżcie broń. – Rozumiem cię, Katie.Ale musimy pokazać twojemu mężowi, że nie żartujemy i że naprawdę jesteśmy w waszym domu z tobą i z dzieciakami. – One mają dwa, trzy i cztery lata – odrzekła matka i rozpłakała się.Potem spróbowała wziąć się w garść.– Są jeszcze malutkie. Pan Czerwony wsunął broń do kabury. – Uspokój się.Nic im się nie stanie.Obiecuję. Na razie wszystko szło dobrze i był zadowolony.Katie wyglądała na rozsądną, a dzieci nie sprawiały kłopotu.Miła rodzina ci Bartlettowie, pomyślał.Dokładnie tak, jak mówił Supermózg. – Zaklej dzieciom usta tą taśmą – polecił matce i wręczył jej grubą rolkę. – Nie będą hałasować, przysięgam – powiedziała.– Są grzeczne, naprawdę. Zrobiło mu się jej żal.Była ładna i elegancka.Przypomniał sobie parę i dziecko z filmu Życie jest piękne. – Pobawimy się tą taśmą – zaproponował dzieciom.– Będzie super. Dwoje spojrzało na niego wrogo, ale trzyletnie uśmiechnęło się szeroko. – A jak się pobawimy? – zapytało. – Mamusia zaklei wam wszystkim buzie taśmą, a potem nakręcimy film dla tatusia, żeby zobaczył, jak wyglądacie. – A potem? – zainteresował się nagle czteroletni Dennis.– Zakleimy buzię mamusi? Pan Czerwony roześmiał się.Nawet pan Biały uśmiechnął się krzywo.Fajne dzieciaki.Miał nadzieję, że nie będzie musiał ich zastrzelić za kilka minut. Rozdział 14 Za kilka minut ktoś miał zginąć.Była ósma dwanaście.Napad na bank First Union w Falls Church trwał.Nie można było tego zatrzymać. Panna Zielona celowała z szybkostrzelnej broni w dwie przerażone kasjerki.Obie miały po dwadzieścia parę lat. Pan Niebieski był w gabinecie dyrektora filii.Wyjaśniał Jamesowi Bartlettowi i jego asystentce zasady gry „prawda albo konsekwencje”. – Nikt nie ma na sobie cichego alarmu? – zapytał.Celowo mówił szybko i wysokim głosem, bo chciał sprawić wrażenie, że jest zdenerwowany i może za chwilę stracić panowanie nad sobą.– To byłby duży błąd, a nie może być żadnych błędów – ostrzegł. – Nie mamy takich urządzeń – odparł dyrektor banku.– Powiedziałbym panu, gdybyśmy mieli. Sprawiał wrażenie rozsądnego i gotowego do uległości. – Słuchacie taśm szkoleniowych Amerykańskiego Towarzystwa Ochrony Przemysłowej? – spytał Niebieski. – Niestety nie – odparł nerwowo dyrektor. – W czasie napadu zalecają przede wszystkim współpracę, żeby nikt nie ucierpiał. Dyrektor przytaknął gorliwie. – Zgadzam się z tym.Będę z panem współpracował. – Całkiem niegłupi z ciebie facet, jak na dyrektora banku.Wszystko, co ci powiedziałem o twojej rodzinie, to absolutna prawda: są zakładnikami.I chcę, żebyś ty też mi zawsze mówił 16
prawdę.Bo inaczej będą przykre konsekwencje.Żadnych alarmów, farby na banknotach, ukrytych kamer i innych numerów.Jeśli jestem teraz filmowany, masz mi powiedzieć. – Słyszałem o napadzie na Citibank w Silver Spring – odrzekł dyrektor.Jego szeroka, kwadratowa twarz była czerwona jak burak.Z czoła kapały mu wielkie krople potu.Bez przerwy mrugał dużymi piwnymi oczami. Pan Niebieski wskazał lufą komputer. – Spójrz na monitor.Przyjrzyj się. Dyrektor zobaczył na ekranie fragment filmu.Jego żona zaklejała dzieciom usta taśmą.Popatrzył na stojącego przy nim mężczyznę w masce narciarskiej. – O, mój Boże! Wiem, że dyrektorka banku w Silver Spring spóźniła się.Pospieszmy się.Moja rodzina jest dla mnie wszystkim. – Wiemy – przytaknął Niebieski. Odwrócił się do asystentki dyrektora i wycelował w nią broń. – Nie jest pani bohaterką, prawda, panno Collins? Potrząsnęła przecząco miękkimi, rudymi lokami. – Nie, proszę pana.Pieniądze banku to nie moje pieniądze.Nie warto za nie umierać.I nie są warte życia dzieci pana Bartletta. Pan Niebieski uśmiechnął się pod maską. – Wyjęła mi to pani z ust. Odwrócił się z powrotem do dyrektora. – Obaj mamy dzieci.I nie chcemy, żeby straciły ojców, prawda? Do roboty. Tekst o dzieciach ułożył Supermózg.Całkiem niezły, dobrze działa, pomyślał Niebieski. Zeszli szybko do skarbca.Drzwi miały podwójną kombinację i Bartlett musiał je otworzyć razem z asystentką.Uporali się z tym w niecałe sześćdziesiąt sekund. Pan Niebieski pokazał im srebrzyste, metalowe urządzenie.Przypominało pilot do telewizora. – To skaner policyjny – wyjaśnił.– Jeśli tylko gliny albo federalni ruszą tutaj, natychmiast będę o tym wiedział.Wtedy zginiecie wy i obie kasjerki.Czy w skarbcu są jakieś ukryte alarmy? – Nie, proszę pana – zapewnił skwapliwie dyrektor.– Daję na to słowo. Pan Niebieski znów się uśmiechnął pod maską. – Więc idziemy po moje pieniążki.Ruszać się! Już prawie kończył ładowanie gotówki, gdy nagle skaner policyjny odebrał alarm: „Napad na bank First Union w śródmieściu Falls Church!”. Niebieski odwrócił się do Jamesa Bartletta i strzelił.Potem wpakował kulę w czoło panny Collins. Tak jak to przewidywał plan. Rozdział 15 Na dachu mojego samochodu wyła syrena. Moje ciało też. Mózg także. Przyjechałem do banku First Union w Falls Church w Wirginii prawie w tym samym momencie co Kyle Craig i jego drużyna z FBI. Czarny helikopter siadał właśnie na niemal pustym parkingu centrum handlowego, tuż za bankiem.Kyle i trójka agentów wyskoczyli z maszyny, pochylili się i podbiegli do mnie szybkim truchtem.Przypominali mnichów spieszących do kaplicy.Nosili niebieskie kurtki FBI, żeby wszyscy widzieli, że w śledztwo zaangażowane jest Biuro.Po ostatnich morderstwach chcieli uspokoić ludzi, że wzięli sprawy w swoje ręce. – Byłeś już w środku? – wysapał Kyle.Wyglądał, jakby też nie spał całą noc. – Dopiero przyjechałem.Zobaczyłem waszego lądującego belljeta i domyśliłem się, że to ty albo Darth Vader.Chodźmy. 17
– Starsza agentka Betsey Cavalierre – przedstawił Kyle. Drobna kobieta dobrze po trzydziestce miała lśniące, czarne włosy i bardzo ciemne oczy.Nosiła za dużą kurtkę FBI, biały T-shirt, spodnie khaki i sportowe buty.Nie była piękna, ale całkiem ładna. – I reszta pierwszego zespołu – ciągnął Kyle.– Agenci Michael Doud i James Walsh.A to Alex Cross, oficjalny łącznik między policją waszyngtońską i nami.To on znalazł zwłoki Errola i Brianne Parker. Szybkie, uprzejme „cześć” i uściski dłoni zakończyły prezentację.Zauważyłem, że agentka Cavalierre szacuje mnie wzrokiem.Może dlatego, że przyjaźniłem się z jej szefem, a może dlatego, że byłem oficerem łącznikowym.Kyle wziął mnie za łokieć i odprowadził na bok.Weszliśmy za żółtą taśmę policyjną, trzepoczącą głośno na południowo-wschodnim wietrze. – Jeśli sprawcy pierwszego napadu nie żyją...– powiedział – to kto, do cholery, zrobił ten skok? Kiepska sprawa.Rozumiesz, dlaczego włączyłem cię do tego śledztwa? – Bo nieszczęścia chodzą parami – odparłem. W holu banku dostałem skurczu żołądka.Na podłodze leżały dwie kasjerki w granatowych kostiumach poplamionych krwią.Obie nie żyły.Rany w głowach świadczyły, że strzały oddano z bliskiej odległości. – To jakaś egzekucja! Jasna cholera! – powiedziała agentka Cavalierre, kiedy stanęliśmy nad zwłokami.Technicy z FBI natychmiast zaczęli filmować i fotografować miejsce zbrodni.Poszliśmy do skarbca. Rozdział 16 Znaleźliśmy tam dwie następne ofiary: mężczyznę i kobietę.Strzelano do nich kilka razy.Ubrania były podziurawione kulami.Ich także ukarano? – zastanawiałem się.Jakie grzechy popełnili? Dlaczego to się stało, do diabła? – To zupełnie bez sensu – powiedział Kyle i rozmasował twarz obiema rękami.Jego znajomy tik przypomniał mi różne, liczne dochodzenia, które prowadziliśmy razem.Czasem narzekaliśmy na siebie, ale zawsze dobrze nam się współpracowało. – Przy napadach na banki zwykle nie ma trupów – zauważyła agentka Cavalierre.– Zawodowcy nie zabijają.Więc skąd ta jatka? – Tutaj też trzymali rodzinę dyrektora jako zakładników? – zapytałem.– Jak w Silver Spring? Niemal bałem się usłyszeć odpowiedź. Kyle spojrzał na mnie i skinął głową. – Żonę i trójkę dzieci.Na szczęście nic im się nie stało.Więc dlaczego zabili tych tutaj? Gdzie tu jest jakiś logiczny schemat? Na razie nie wiedziałem.Kyle miał rację: to było bez sensu.Albo może raczej nie potrafiliśmy zrozumieć sposobu myślenia zabójców. – Coś mogło nie wyjść – powiedziałem.– Jeśli ten napad łączy się z tamtym z Silver Spring. – Musimy przyjąć, że tak – odrzekła Cavalierre.– W Silver Spring zabito rodzinę, bo dyrektorka została ostrzeżona, że jeśli bandyci nie wyjdą z banku w określonym czasie, zakładnicy zginą.Z bankowej kasety wideo wynika, że spóźnili się o niecałe trzydzieści sekund. Kyle jak zwykle wiedział więcej niż reszta z nas. – Ktoś zawiadomił tutejszą policję.Sądzę, że to było przyczyną tych czterech morderstw.Próbujemy ustalić, skąd dzwonił informator. – A skąd bandyci wiedzieli o alarmie w policji? – zapytałem. – Pewnie mieli skaner policyjny – odparła Cavalierre. Kyle przytaknął. – Agentka Cavalierre to specjalistka od napadów na banki i właściwie prawie od wszystkiego. Lekki uśmiech pojawił się na jej twarzy. 18
– Chcę wygryźć Kyle’a – oznajmiła. Postanowiłem trzymać ją za słowo. Rozdział 17 Pojechałem z Kyle’em i jego drużyną do centrali FBI w śródmieściu Waszyngtonu.Wszyscy byliśmy wstrząśnięci zbrodnią.Agentka Cavalierre dużo wiedziała o napadach na banki, pamiętała, między innymi, kilka dokonanych na Środkowym Zachodzie, które przypominały skoki na Citibank i First Union. Gdy znaleźliśmy się w biurze, wyciągnęła wszystkie informacje, jakie w pośpiechu udało się jej znaleźć.Przeczytaliśmy wydruki o dwóch narwańcach.Jeden nazywał się Joseph Dougherty, drugi Terry Lee Connor.Zastanawiałem się, czy dwa ostatnie napady były wzorowane na ich robocie.Obaj obrobili kilka banków na Środkowym Zachodzie.Zwykle najpierw brali rodziny dyrektorów jako zakładników.Pewną rodzinę trzymali trzy dni – przez cały świąteczny weekend – a w poniedziałek okradli bank.Ale nigdy nie zrobili nikomu krzywdy. – To jednak zasadnicza różnica – powiedziała Cavalierre.– Dougherty i Connor nie byli zabójcami, jak ci skurwiele, z którymi teraz mamy do czynienia.O co im chodzi, do cholery? Około siódmej wieczorem wróciłem do domu na kolację z babcią i dziećmi.Zjedliśmy pieczonego kurczaka z tartym serem i brokułami.Po zmywaniu Damon, Jannie i ja zeszliśmy do piwnicy na cotygodniową lekcję boksu.Uczę ich od kilku lat i właściwie już tego nie potrzebują.Damon ma dziesięć lat, Jannie osiem i potrafią się obronić.Ale wszyscy lubimy wspólne ćwiczenia. Tego wieczoru zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego.Spadło jak grom z jasnego nieba.Dopiero później, kiedy się dowiedziałem, co się stało, zrozumiałem, dlaczego. Jannie i Damon wygłupiali się i trochę popisywali podczas walki.Jannie musiała się nadziać na cios Damona. Dostała sierpowym w czoło tuż nad lewym okiem.Tylko tego jestem pewien.Reszta to obraz zupełnie rozmazany.Kompletny szok.Jakbym patrzył na zatrzymywane klatki filmu. Jannie wygięła się w lewo i runęła na ziemię.Uderzyła z całej siły o podłogę.Przez chwilę miała gwałtowne drgawki, potem całkowicie znieruchomiała. – Jannie! – krzyknął Damon.Zdawał sobie sprawę, że niechcący zrobił siostrze krzywdę. Podbiegłem do niej, bo jej ciało zaczęło znowu drgać gwałtownie.Pojękiwała cicho, jakby z trudem.Najwyraźniej nie mogła mówić.Potem jej oczy przewróciły się do góry tak, że widziałem tylko białka. Dusiła się! Wyszarpnąłem pasek ze spodni.Złożyłem go ciasno i wepchnąłem jej do ust, żeby nie udławiła się językiem ani go sobie nie przegryzła.Serce waliło mi jak młotem. – Już dobrze, Jannie – powtarzałem.– Wszystko dobrze, córeczko. Starałem się uspokoić ją, jak umiałem.Próbowałem nie okazywać po sobie, jak bardzo jestem przerażony.Gwałtowne skurcze nie ustawały.Podejrzewałem, że to atak padaczki. Rozdział 18 – Wszystko dobrze, córeczko.Wszystko będzie dobrze. Minęły dwie czy trzy straszne minuty.Wcale nie było dobrze.Wręcz odwrotnie, wszystko było tak przerażające, jak tylko być mogło.Jannie posiniały wargi i zaczęła się ślinić.Potem puścił jej pęcherz i zsiusiała się na podłogę.Nadal nie mogła mówić. Wysłałem Damona na górę, żeby wezwał pomoc.Karetka przyjechała w niecałe dziesięć minut po tym, jak atak ustał.Modliłem się, żeby nie było następnego. Do piwnicy wpadło dwoje techników pomocy doraźnej.Wciąż klęczałem obok Jannie.Trzymałem ją za jedną rękę, babcia za drugą.Podłożyliśmy jej poduszkę pod głowę i przykryliśmy kocem.To jakiś obłęd, myślałem.To nie może być prawda. – Wszystko dobrze, kochanie – pocieszyła ją cicho babcia. Jannie w końcu spojrzała na nią. 19
– Wcale nie. Była już całkiem przytomna i bała się.Wstydziła się też, że zrobiła siusiu.Wiedziała, że dzieje się z nią coś dziwnego i strasznego.Technicy byli delikatni i przyjaźni.Zmierzyli Jannie gorączkę, sprawdzili tętno i ciśnienie krwi.Potem jeden podłączył ją do kroplówki, drugi do aparatu tlenowego. Serce nadal mi waliło.Myślałem, że za chwilę też przestanę oddychać. Opowiedziałem im dokładnie, co się stało. – Wygląda na atak padaczki – uznała miła, zielonooka kobieta.– Możliwe, że od ciosu.Nawet jeśli nie był mocny, ale zadany pod pechowym kątem.Zabierzemy ją do szpitala Świętego Antoniego. Skinąłem głową.Potem patrzyłem ze zgrozą, jak przypinają moją małą córeczkę do noszy i zabierają do karetki.Trzęsły mi się nogi.Zdrętwiało mi całe ciało i miałem zawężone pole widzenia. – Włączycie syrenę? – szepnęła Jannie, kiedy para techników lokowała ją w tylnej części samochodu.– Proszę. Włączyli.Wyła przez całą drogę do szpitala.Wiem, bo pojechałem z Jannie. To było najdłuższa jazda w moim życiu. Rozdział 19 W szpitalu zrobili Jannie elektroencefalografię i na tyle dokładne badania neurologiczne, na ile pozwalała pora dnia.Skontrolowali nerwy czaszki.Kazali jej chodzić w linii prostej i skakać na jednej nodze, żeby sprawdzić, czy nie ma ataksji.Wykonywała polecenia i wyglądało na to, że czuje się lepiej.Ale wciąż obserwowałem ją z obawą. Tuż po zakończeniu badań dostała drugiego ataku.Trwał dłużej i był bardziej gwałtowny niż pierwszy.Nie mogłoby być gorzej, gdyby zdarzyło się to mnie.Kiedy atak minął, dali jej dożylnie valium.Otoczono ją troskliwą opieką, co także mnie jednak niepokoiło.Pielęgniarka zapytała, czy nie zauważyłem wcześniej jakichś objawów, na przykład zaburzeń wzroku, bólów głowy, nudności lub braku koordynacji ruchowej.Nie zauważyłem.Babcia też nie. Doktor Bone, lekarka z sali pomocy doraźnej, poprosiła mnie na bok. – Zatrzymamy ją na noc na obserwację, detektywie Cross.Chcemy zachować szczególną ostrożność. – Dobrze – zgodziłem się.Ręce mi się trochę trzęsły. – Możliwe, że zostanie tu dłużej – dodała doktor Bone.– Musimy zrobić dalsze badania.Nie podoba mi się, że miała drugi atak. – Oczywiście, pani doktor.W porządku.Mnie też się to nie podoba. Na trzecim piętrze było wolne łóżko.Babcia i ja odprowadziliśmy Jannie na górę.Przepisy szpitalne wymagały, żeby jechała na wózku, ale musiałem go pchać.W windzie wyglądała na bardzo wyczerpaną, nie pytała mnie o nic, milczała przez cały czas.Odezwała się dopiero wtedy, gdy znaleźliśmy się na sali i zostaliśmy sami za parawanem. – Okay, tato.Powiedz prawdę.Musisz mi powiedzieć wszystko. Wziąłem głęboki oddech i wytłumaczyłem jej, co się stało. Zmarszczyła brwi. – Damon ledwo mnie dotknął. Potem popatrzyła mi w oczy. – Okay.Ale to chyba nic strasznego, co? Przecież ciągle jestem na planecie Ziemia.Przynajmniej na razie. – Nie mów tak – odparłem.– To nie jest śmieszne. – Okay.Nie będę cię straszyć – szepnęła. Wzięła mnie za rękę.Po kilku minutach spała. 20
Część druga Listy z pogróżkami 21
Rozdział 20 Nikt nie wiedział, co się dzieje ani dlaczego. Uwielbiał to.Napawał się poczuciem wyższości.Wszyscy byli takimi bezradnymi głupcami. Sprawy szły doskonale.W skali numerycznej na 9,9999 z 10.Supermózg był pewien, że nie popełnił żadnego istotnego błędu.Szczególną satysfakcję dał mu napad na bank w Falls Church, zwłaszcza cztery zagadkowe morderstwa. Przeżywał każdą sekundę krwawej zbrodni, jakby w niej uczestniczył zamiast tych szczęściarzy, panów Czerwonego, Białego, Niebieskiego i panny Zielonej.Wyobrażał sobie sceny w domu dyrektora i zabójstwa w banku.Sprawiało mu to ogromną przyjemność, czynił to wielokrotnie, ten scenariusz wciąż był pasjonujący, nie znudził mu się wcale.Artyzm i symbolika morderstw utwierdzały go w przekonaniu o własnej inteligencji, o słuszności jego rozumowania. Uśmiechnął się na wspomnienie telefonu do komendy policji z informacją o napadzie.To on zadzwonił.Chciał, żeby ludzie należący do personelu First Union zginęli.Właśnie o to mu chodziło, do cholery! Czy nikt jeszcze tego nie zrozumiał? Musiał teraz zwerbować następną grupę, najważniejszą, i taką najtrudniej było znaleźć.Potrzebował wyjątkowo zdolnego i w pełni samodzielnego zespołu, a taki mógł być dla niego niebezpieczny.Dobrze wiedział, że ludzie inteligentni często mają silną i nieokiełznaną osobowość.Jak on sam. Przeglądał na ekranie komputera nazwiska potencjalnych kandydatów.Studiował ich portrety psychologiczne, sprawdzał kartoteki kryminalne.I nagle w to ponure, deszczowe popołudnie natknął się na grupę, która tak różniła się od innych, jak on od reszty ludzkości. Dlaczego? Bo jej członkowie nie mieli żadnych kartotek kryminalnych.Nigdy ich na niczym nie złapano i nigdy o nic nie podejrzewano.Dlatego też tak trudno było mu ich znaleźć.Wydawali się idealnymi wykonawcami jego doskonałego, mistrzowskiego planu. Nikt się nawet nie domyślał, co miało się wydarzyć. Rozdział 21 O dziewiątej rano spotkałem się z neurologiem, Thomasem Petito.Wyjaśnił mi cierpliwie, jakie badania przejdzie Jannie.Chciał najpierw wyeliminować niektóre z możliwych przyczyn ataków.Powiedział, że martwienie się nic nie pomoże, że Jannie jest w dobrych rękach, jego rękach, i że najlepiej zrobię, jeśli przestanę się niepotrzebnie zadręczać, pojadę do pracy i zniknę mu z oczu. Tego popołudnia po lunchu z Jannie pojechałem drogą I-95 South do Quantico.Musiałem się zobaczyć z najlepszymi technikami i psychologami FBI, a tacy są właśnie tam.Nie chciałem zostawiać Jannie u Świętego Antoniego, ale była z nią babcia, a badania wyznaczono dopiero na następny ranek. Kyle Craig zadzwonił do mnie, gdy byłem jeszcze w szpitalu, i zapytał o Jannie.Naprawdę się przejął.Potem powiedział, że ma na karku departament sprawiedliwości, bankierów i media.FBI przeczesywało większą część Wschodniego Wybrzeża, ale na razie bez rezultatu.Sprowadził nawet samolotem jednego z agentów, którzy w połowie lat osiemdziesiątych wytropili mistrza napadów na banki, Josepha Dougherty’ego. Kyle oznajmił mi, że śledztwem kieruje starsza agentka Cavalierre.Nie zdziwiło mnie to szczególnie.Zrobiła na mnie wrażenie jednego z najbardziej bystrych i energicznych agentów Biura, jakich znałem. Agent z zespołu, który schwytał Dougherty’ego, nazywał się Sam Withers.Kyle, Cavalierre i ja spotkaliśmy się z nim w sali konferencyjnej Kyle’a w Quantico.Withers miał teraz dobrze po sześćdziesiątce, był już na emeryturze i powiedział nam, że dużo gra w golfa w okolicach Scottsdale.Przyznał, że od kilku lat mało się interesuje skokami na banki, ale ostatnie krwawe napady przyciągnęły jego uwagę. 22
Betsey Cavalierre przeszła od razu do rzeczy. – Sam, czytałeś w naszych biuletynach o Citibanku i First Union? – Jasna sprawa.Nawet kilka razy.W drodze tutaj. Withers przesunął dłonią po krótkim jeżyku na głowie.Był muskularnym facetem i ważył na oko co najmniej sto dziesięć kilo.Przypominał mi takich emerytowanych baseballistów, jak Ted Klusewski czy Ralph Kiner. – I co o tym myślisz? – zapytała Betsey byłego agenta.– Widzisz jakiś związek między dawnymi skokami i obecnym bajzlem? – Żadnego.Dougherty i Connor nie mieli gwałtownych charakterów.Byli w zasadzie drobnymi, małomiasteczkowymi przestępcami.„Stara szkoła”, jak to mówią.Nawet zakładnicy nazywali ich „sympatycznymi” i „grzecznymi”.Connor zawsze dokładnie tłumaczył, że nie zamierza okraść ich domów ani zrobić im krzywdy.On i Dougherty nienawidzili banków i towarzystw ubezpieczeniowych.O to samo może chodzić typom, których szukacie. Withers mówił dalej, snuł wspomnienia i domysły, wymawiając słowa w charakterystyczny dla Środkowego Zachodu miękki, senny sposób.Siedziałem z tyłu, słuchałem go i myślałem o tym, co powiedział przed chwilą.Istotnie, może ktoś inny także nienawidził banków i towarzystw ubezpieczeniowych.Albo raczej bankierów i ich rodzin.Te napady mogły być sprawką kogoś, kto żywił głęboką urazę do nich.To miało pewien sens.Domniemanie tak samo prawdopodobne, jak wszystkie inne, które braliśmy dotąd pod uwagę. Po wyjściu Sama Withersa porównaliśmy podobne sprawy z obecną.Zainteresowała mnie szczególnie jedna, duży skok pod Filadelfią w styczniu.Dwaj bandyci porwali męża i synka dyrektorki banku.Zagrozili, że mają bombę i wysadzą zakładników w powietrze, jeśli nie otworzy skarbca. – Rozmawiali ze sobą przez walkie-talkie i też mieli skaner policyjny.Coś takiego jak w First Union – zakomunikowała Betsey wpatrzona w swe obszerne notatki.– To mogą być ci sami. – Użyli wtedy przemocy? – zapytałem. Pokręciła głową, odrzucając na bok grzywę ciemnych, lśniących włosów. – Nie. Mimo zaangażowania całego FBI i setek lokalnych komend policji staliśmy w miejscu.Coś było nie tak.Wciąż nie potrafiliśmy myśleć jak zabójcy. Rozdział 22 Wróciłem do Świętego Antoniego około czwartej trzydzieści po południu.Ku mojemu zaskoczeniu, w sali Jannie zastałem tylko babcię i Damona.Siedzieli i czytali.Babcia powiedziała, że na polecenie doktora Petito Jannie zabrali na badania. Przywieźli ją z powrotem za piętnaście piąta.Wyglądała na zmęczoną.Była za mała na tak ciężkie przeżycia.Ona i Damon nigdy nie chorowali, nawet jako niemowlęta, więc tym większy szok musiała teraz przeżyć. Kiedy wjechała na wózku do sali, Damon nagle zaniemówił.Ja też. Jannie popatrzyła na nas. – Przytul nas jak niedźwiedź, tato – poprosiła.– Jak wtedy, kiedy byliśmy mali. Przypomniałem sobie, co czułem, trzymając oboje w ramionach w tamtych czasach.Zrobiłem, o co prosiła. Gdy babcia wróciła ze spaceru po korytarzu, wciąż jeszcze tuliłem ich do siebie.Przyprowadziła kogoś. Do sali weszła Christine.Była w srebrzystej bluzce, granatowej spódnicy i takich samych pantoflach.Musiała przyjechać do szpitala prosto ze szkoły.Zachowywała pewien dystans wobec mnie, ale przynajmniej odwiedziła Jannie. – Rodzina w komplecie – powiedziała.Przez cały czas unikała mojego wzroku.– Szkoda, że nie wzięłam aparatu. 23
– My zawsze jesteśmy razem – odparła Jannie. Trochę rozmawialiśmy, ale głównie słuchaliśmy opowieści Jannie o ciężkim dniu.Wydała mi się nagle zupełnie bezbronna.O piątej dostała obiad.Zamiast się skarżyć na kiepskie jedzenie szpitalne, porównywała je ze swoimi ulubionymi potrawami babcinej roboty i uznała, że jest lepsze. Wszyscy się śmiali oprócz babci, która udawała obrażoną.Spojrzała na Jannie złym wzrokiem. – Po twoim powrocie do domu możemy zamawiać jedzenie w szpitalu.Zaoszczędzi mi to mnóstwa pracy i nerwów. – Ale ty lubisz pracować – odrzekła Jannie.– I uwielbiasz się denerwować. – Prawie tak bardzo, jak ty lubisz się ze mną drażnić – skontrowała babcia. Kiedy Christine zbierała się już do wyjścia, pielęgniarka przyniosła z dyżurki telefon.Powiedziała, że ktoś chce pilnie rozmawiać z detektywem Crossem.Jęknąłem i pokręciłem głową.Wszyscy na mnie patrzyli, kiedy brałem słuchawkę. – Okay, tato – uspokoiła mnie Jannie. Dzwonił Kyle Craig.Miał złe wiadomości. – Jestem w drodze do filii banku First Virginia w Rosslyn – usłyszałem.– Znów to samo, Alex. Babcia przeszyła mnie morderczym spojrzeniem.Christine odwróciła wzrok.Czułem się winny i było mi wstyd, a przecież nie zrobiłem nic złego. – Muszę wyskoczyć na godzinkę – odezwałem się w końcu.– Przepraszam. Rozdział 23 Za szybko to szło – jeden napad po drugim, jak przewracające się domino.Kimkolwiek był ten, kto stał za tym wszystkim, zależało mu widocznie bardzo na tym, żebyśmy nie zdążyli pomyśleć, złapać oddechu, zorganizować się. Ze szpitala do Rosslyn miałem tylko piętnaście minut jazdy.Nie wiedziałem, co tam zastanę.Ślady brutalnej zbrodni, martwe ciała? Filię First Virginia dzieliła jedna przecznica od centrali Bell Atlantic.Znów wolno stojący budynek.Czy to miało jakieś znaczenie dla bandytów? Możliwe.Tylko jakie? Te kilka tropów, na które dotychczas wpadliśmy, nigdzie nas nie doprowadziło.Przynajmniej nie mnie. Po drugiej stronie ulicy zauważyłem Dunkin’ Donuts i Hity Wideo.Ludzie wchodzili i wychodzili.Przedmieście żyło normalnie, jakby nic się nie stało. Ale stało się. Na parkingu przed bankiem zobaczyłem cztery ciemne samochody.Domyśliłem się, że to FBI, i zatrzymałem się obok.Radiowozów na razie nie było.Kyle zadzwonił do mnie, ale nie ściągnął miejscowej policji.Zły znak. Tylnego wejścia pilnował wysoki, chudy agent.Miał około trzydziestki, wyglądał na zdenerwowanego i przestraszonego.Pokazałem mu odznakę. – Szef jest w środku, detektywie Cross – powiedział.– Czeka na pana. Mówił z miękkim wirginijskim akcentem, jak Kyle. – Są ofiary? – zapytałem. Pokręcił podłużną, krótko ostrzyżoną głową.Starał się nie pokazać po sobie, że jest zdenerwowany, może przestraszony. – Dopiero przyjechaliśmy.Jeszcze nie znam sytuacji.Starsza agentka Cavalierre kazała mi tu zaczekać.To jej dochodzenie. – Tak, wiem. Otworzyłem szklane drzwi.Przystanąłem na chwilę obok bankomatów, żeby się trochę skupić i przygotować.W holu zobaczyłem Kyle’a i Betsey Cavalierre. Rozmawiali z siwym mężczyzną, który, sądząc po wyglądzie, mógł być dyrektorem filii lub jego zastępcą.Nie dostrzegłem żadnych ciał.Jezu, czy to możliwe? 24
Kyle zauważył mnie i natychmiast podszedł bliżej.Cavalierre nie odstępowała go na krok, jakby była do niego przyklejona. – To cud, Alex – powiedział.– Nikt tu nie ucierpiał.Zabrali forsę i ulotnili się.Jedziemy do domu dyrektora.Jego żona i córka były zakładniczkami.Telefon nie odpowiada. – Zawiadom miejscową policję, Kyle.Wyślą tam radiowozy. – To tylko trzy minuty drogi stąd.Idziemy! – warknął. On i agentka Cavalierre ruszyli w stronę wyjścia. Rozdział 24 Kyle wyraził się jasno: śledztwo w sprawie ostatnich napadów na banki prowadzi FBI.Mogłem się przyłączyć albo odejść.Na razie pojechałem z nimi.To było śledztwo Kyle’a i Cavalierre i ich problem.To na nich naciskali. W samochodzie nikt się nie odzywał.Jak dotąd, jeden schemat się powtarzał.Przy każdym napadzie ktoś ginął.Jakby te skoki robił seryjny morderca. Wreszcie zapytałem o to, co nie dawało mi spokoju, od chwili gdy odebrałem telefon Kyle’a w szpitalu. – Alarm z banku dotarł bezpośrednio do FBI? Betsey Cavalierre odwróciła się do mnie z przedniego siedzenia. – First Union, Chase, First Virginia i Citibank są chwilowo połączone z nami.Sami tak zdecydowali, nie namawialiśmy ich.Na wypadek następnego skoku ściągnęliśmy do Dystryktu Kolumbii kilkudziesięciu dodatkowych agentów.Przyjechaliśmy do Rosslyn po niecałych dziesięciu minutach.Ale zdążyli uciec. – Daliście w końcu znać miejscowej policji? – zapytałem. Kyle przytaknął. – Dzwoniliśmy do nich.Nie chcemy nikomu deptać po odciskach, jeśli nie musimy.Już jadą do banku. Pokręciłem głową i przewróciłem oczami. – Ale jednak nie do domu dyrektora, tak? – Najpierw sami sprawdzimy, co tam się dzieje – odpowiedziała za Kyle’a agentka Cavalierre.– Ci zabójcy nie popełniają błędów.My też nie możemy. Nie była wobec mnie zbyt uprzejma.Mówiła zniecierpliwionym tonem.Nie podobało mi się to.Ale najwyraźniej nie obchodziło ją, co myślę. – W Rosslyn jest bardzo dobra policja – upierałem się.– Współpracowałem już kiedyś z nimi.A wy? Czułem się w obowiązku bronić kolegów, których dobrze znałem. Kyle westchnął. – Wiesz, ile zależy od pierwszej reakcji.W tym problem.Betsey ma rację.Nie możemy popełniać błędów, bo oni ich nie popełniają. Skręciliśmy w High Street.Dzielnica wyglądała na spokojną i zamożną.Stare i nowe rezydencje, podwójne garaże, przystrzyżone trawniki. Nie mogłem się pozbyć obaw, że znajdziemy zwłoki.Oni zawsze kogoś zabijają, mówiłem sobie.Jedna rodzina już zginęła. Zaparkowaliśmy przed dużym domem w stylu kolonialnym, z wielkim, czerwonym numerem 315 na żółtej skrzynce pocztowej.Za nami zatrzymał się drugi samochód z agentami.Im nas więcej, tym gorzej się zapowiada, pomyślałem. Kyle uniósł swoje walkie-talkie. – Bandyci pewnie już się wynieśli.Ale pamiętajcie, że nigdy nic nie wiadomo.Ci faceci to zabójcy i wygląda na to, że lubią swój fach. Rozdział 25 Nigdy nic nie wiadomo.To fakt.Jakże prawdziwe było to powiedzenie i w jak przerażający sposób potwierdzało się czasami. 25