JAMES PATTERSON
ZABAWA W CHOWANEGO
I
Leżałam bez ruchu, wciśnięta pod podłogę werandy, przez którą wchodziło się do
naszego domu w pobliżu West Point. Tuliłam twarz do zimnej, przemarzniętej ziemi,
zaścielonej suchymi liśćmi. Byłam pewna, że wkrótce zginę. Razem z córeczką. W
głowie kołatały się słowa piosenki Crosby’ego, Stillsa i Nasha - „Nasz dom jest
wspaniałym miejscem”.
- Nie płacz... proszę, tylko nie płacz - szepnęłam do ucha małej.
Nie było wyjścia... żadnej drogi ucieczki. Do tego z dzieckiem na ręku. Nie byłam głupia.
Przeanalizowałam już wszystkie możliwości. Wiedziałam, że nie mam najmniejszych
szans.
Phillip zabije nas, kiedy tylko tu dotrze. Nie mogłam do tego dopuścić. Ale nie miałam
pojęcia w jaki sposób go powstrzymać. Delikatnie przysłaniałam dłonią usta Jennie.
- Nie wolno ci odezwać się ani słowem, kochanie. Kocham cię. Nie wolno ci wydać
żadnego dźwięku.
Słyszałam, jak Phillip szaleje w domu, nad nami. W naszym domu. Biegał z piętra na
piętro, przetrząsał wszystkie pokoje, przewracał meble. Był wściekły, zdesperowany. I
szalony. Bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Tym razem za sprawą kokainy, ale wiedziałam,
że to był tylko katalizator. Nie radził sobie z własnym życiem.
- Wychodź, wychodź, gdziekolwiek jesteś, Maggie... Wychodźcie, Maggie... Jennie... To
twój tatuś. Tatuś i tak cię znajdzie! - krzyczał, aż ochrypł. - Wychodź, Maggie... Koniec
zabawy! Maggie, rozkazuję ci wyjść, gdziekolwiek, do diabła, się chowasz... Ty
nieposłuszna dziwko...
Leżałam drżąc pod starą werandą. Zęby znów zaczęły mi szczękać. To nie mogło dziać
się naprawdę. Wydarzenia, w których uczestniczyłam, były wprost niewyobrażalne.
Delikatnie tuliłam do siebie córeczkę, która ze strachu zmoczyła się.
- Nie wolno ci płakać. Nie płacz. Jesteś taką grzeczną dziewczynką. Tak bardzo cię
kocham...
Jennie, patrząc mi poważnie prosto w oczy, ze zrozumieniem pokiwała głową. Chciałam,
żeby wszystko okazało się tylko nocnym koszmarem. By życie wróciło do normalności.
Ale to nie był zły sen. Tak jak zawał serca mojej matki, kiedy ja - trzynastolatka -
zostałam z nią sama w domu. Tylko teraz sytuacja wyglądała dużo gorzej.
Słyszałam męża - mojego męża - biegającego w tę i z powrotem po schodach. Wciąż
wrzeszczał... Nie przestawał ani na chwilę od ponad godziny. I walił pięściami w ściany.
Kapitan Phillip Bradford. Wykładowca matematyki w Akademii. Oficer i dżentelmen. Takie
przynajmniej panowało powszechnie przekonanie. Ludzie chcieli w to wierzyć, podobnie
jak ja.
Godzina zamieniła się w dwie.
Aż wreszcie upłynęły trzy godziny w absolutnych ciemnościach, na zimnie i w ciasnocie.
W istnym piekle.
1
Na szczęście Jennie zasnęła. Przyciskałam ją do piersi, starając się, by traciła jak
najmniej ciepła. Sama pragnęłam zasnąć, poddać się, ale wiedziałam, że mi nie wolno.
Dopiero świtało. Jedna z szaleńczych godzin Phillipa. Trzecia, może czwarta rano.
Nagle rozległ się trzask frontowych drzwi, przypominający grzmot. Głośne kroki
zadudniły tuż nad moją głową.
Jennie obudziła się.
- Ciii - szepnęłam.
- Maggie! Wiem, że tu jesteś. Wiem! Nie jestem głupi. Nie masz gdzie uciec.
- Tato... Tato! - zawołała Jennie, jak robiła to wielokrotnie z dającego jej poczucie
bezpieczeństwa łóżeczka.
Pod werandę wdarła się błyskawica. Ostre, przerażające światło oślepiło mnie. Jakby w
przywykłe do ciemności oczy wbiło się tysiąc ostrych odłamków.
- Mam cię! Tu jesteś! Maggie i Jennie. Tutaj są moje dziewczynki - zawołał Phillip
triumfalnie. Jego głos był tak ochrypły, że w innych okolicznościach nie rozpoznałabym
go. Byłam nawet w stanie uwierzyć, że ten mężczyzna wcale nie jest moim mężem.
Jakże mógłby nim być?
Z lufy trzymanej przez niego broni błysnęło i rozległy się dwa ogłuszające wybuchy.
Wypalił prosto w nas. Zamierzał zabić mnie albo Jennie. Może nas obie.
Ale miałam niespodziankę dla Phillipa.
Teraz moja kolej!
Nacisnęłam spust.
II
Czasami wydaje mi się, że zostałam napiętnowana przerażającą szkarłatną literą.
Wielkim M, jak morderczyni. Wiem, że to uczucie nigdy już mnie nie opuści. Jakież to
niesprawiedliwe. Straszne. I nieludzkie.
Wspomnienia są niepełne i chaotyczne, ale jednocześnie tak wyraźne i przerażające, że
zdają się rozrywać mój umysł. Nigdy już mnie nie opuszczą.
Opowiem wam wszystko, nie oszczędzając nikogo, szczególnie siebie. Wiem, że
pragniecie poznać prawdę. Wiem, że to wielka sensacja. Odczułam już, co znaczy być
takim żywym „newsem”. A wy? Czy możecie sobie wyobrazić, jak to jest?
Miejscowi dziennikarze z Newburgh, Comwall i Middletown tę pierwszą strzelaninę uznali
za najstraszniejszą „tragedię rodzinną” w historii West Point. Ja zaś miałam wrażenie, że
cała historia przydarzyła się zupełnie komuś innemu. Nie mnie i Jennie, ani nawet nie
Phillipowi, choć tak bardzo zasłużył na los, jaki go spotkał.
Jednak po dwunastu latach, gdy czas pomógł mi wyrzucić wszystko z pamięci, druga
śmierć sprawiła, że przeszłość znowu stanęła mi przed oczami z przerażającą
wyrazistością.
Obsesyjnie staram się znaleźć odpowiedź na pytanie, które bez przerwy krąży mi po
głowie: czy rzeczywiście jestem morderczynią?
Czy zabiłam nie jednego, ale dwóch mężów?
Sama już nie wiem. Naprawdę nie wiem! Jestem zupełnie zdezorientowana.
2
Robi się tu strasznie zimno... Czasami myślę, że prawie tak zimno, jak w tamto Boże
Narodzenie, kiedy zginął Phillip. A mnie pozostaje tylko siedzieć w tej więziennej celi,
cierpieć i czekać na rozpoczęcie procesu.
Postanowiłam więc wszystko spisać - dla siebie, ale jednocześnie i dla was. Opowiem
wam, co przeżyłam.
Kiedy to przeczytacie, dokonacie własnej oceny. Właśnie w ten sposób działa nasz
system prawny, prawda? Będziecie moimi sędziami.
Aha, i wierzę wam. Jestem ufną osobą. Zapewne właśnie dlatego się tu znalazłam,
wplątana w tak straszne kłopoty.
3
KSIĘGA PIERWSZA
PRZEKLEŃSTWO LOSU
4
ROZDZIAŁ 1
Wczesna zima roku 1984
Znów śnieg. Kolejne Boże Narodzenie. Niemal rok upłynął od śmierci Phillipa - lub, jak
określają to niektórzy, od jego zabójstwa.
Siedziałam w żółtej taksówce, jadącej zasypanymi topniejącym śniegiem ulicami Nowego
Jorku. Próbowałam zachować spokój, ale nie szło mi najlepiej. Obiecywałam sobie, że
nie będą się bać, ale bałam się, i to bardzo.
Na zewnątrz, za mokrymi szybami samochodu, nawet Święci Mikołajowie Armii
Zbawienia wyglądali żałośnie. W taką pogodę psa nie dało się wygonić z domu, a ci,
którzy musieli wyjść na ulicę, przemykali chyłkiem z rękami wbitymi głęboko w kieszenie.
Policjanci kierujący ruchem wyglądali jak zapomniane śnieżne bałwany. Nawet gołębie
znikły gdzieś z parapetów i dachów.
Popatrzyłam na moje odbicie w szybie. Długie blond włosy, którymi zawsze się
szczyciłam, piegi nie dające się ukryć nawet pod grubym makijażem, trochę
nieproporcjonalny nos i piwne oczy, które odzyskały już przynajmniej część swego
zwykłego blasku. Do tego małe usta o dość grubych wargach... według Phillipa, gdy
żartował jeszcze w szczęśliwych czasach, jakby stworzone do francuskiej miłości.
Myśl o nim sprawiła, że wstrząsnął mną dreszcz. Sam pomysł uprawiania seksu
wywoływał u mnie przerażenie.
Upłynął rok od tej okropnej strzelaniny w West Point. Powrót do normalności, zarówno
pod względem fizycznym, jak i umysłowym, był powolny. I wiedziałam, że dużo mi
jeszcze brakuje. Noga wciąż bolała, a umysł nie funkcjonował tak sprawnie jak przedtem.
Nadal lękiem reagowałam na byle hałas. Na każdej ciemnej ulicy widziałam nieistniejące
zagrożenie. Kiedyś potrafiłam świetnie panować nad swymi uczuciami, ale utraciłam tę
zdolność. Płakałam zupełnie bez powodu, wściekałam się na sąsiadów, którzy próbowali
być mili, byłam bezsensownie podejrzliwa w stosunku do przyjaciół i bałam się obcych.
Czasami wprost sama siebie nienawidziłam!
Oczywiście przeprowadzono dochodzenie, ale nie doszło do procesu sądowego. Gdyby
Jennie nie została poszkodowana, gdybym to tylko ja była zbroczona krwią z rannej nogi,
być może już wtedy trafiłabym do więzienia. Ale fakt, iż trzyletnie dziecko także odniosło
obrażenia, uwiarygodnił moje zeznania, z których wynikało, że działałam w samoobronie.
Żaden prokurator nie był zainteresowany wniesieniem oskarżenia, a Akademii Wojskowej
wyraźnie zależało na wyciszeniu całej sprawy.
Było przecież oczywiste, że oficerowie nie atakują swoich żon i dzieci. W West Point one
w ogóle nie istniały. Byłyśmy niczym scenografia dla karier naszych mężów.
Wsiadłam więc w samolot i przyleciałam do Nowego Jorku, gdzie wynajęłam mieszkanie
z dwoma sypialniami. Znajdowało się na trzecim piętrze dość ponurego gmachu na
Zachodniej Siedemdziesiątej Piątej Ulicy. Zapisałam Jennie do przedszkola. Nasze życie
zaczęło toczyć się w nieco wolniejszym tempie.
Ale nie udało mi się znaleźć tego, czego pragnęłam najbardziej: kresu bólu i początku
nowego istnienia.
Miałam dwadzieścia pięć lat. I nosiłam piętno w kształcie litery M - piętno mordercy.
Odebrałam komuś życie, nawet jeśli rzeczywiście zrobiłam to w samoobronie.
5
Do odważnych świat należy, tłumaczyłam sobie. Tego dnia naprawdę zdobyłam się na
odwagę. Goniłam za marzeniem, które prześladowało mnie przez ostatnich kilkanaście
lat.
Może właśnie dzisiaj rozpocznę nowe życie. Ale czy dobrze robiłam? Czy byłam
należycie przygotowana? A może popełniam straszne głupstwo?
Kurczowo ściskałam teczkę pełną piosenek, które napisałam w ciągu minionego roku.
Piosenki - muzyka i słowa - były moim sposobem pozbywania się bólu i wyrażania
nadziei na lepsze jutro. Tak naprawdę układałam je od dziesiątego czy jedenastego roku
życia - zazwyczaj tylko w głowie, ale czasami także przelewałam na papier. Podobały się
wszystkim i były chyba jedyną rzeczą, która mi naprawdę nieźle wychodziła.
Ale czy wystarczająco dobrze? Ostatnio słuchały ich jedynie Jennie oraz wiewiórka
imieniem Smooch i choć łaknęłam wszelkiego uznania, zdawałam sobie przecież
sprawę, że ich opinia nie jest miarodajna.
Wkrótce jednak moją twórczość oceni profesjonalista. Jechałam zaprezentować swe
dzieła Barry’emu Kahnowi - temu Barry’emu Kahnowi - piosenkarzowi i kompozytorowi,
którego dziesięć lat temu słuchała cała Ameryka. Teraz był jednym z największych
producentów płytowych na świecie.
Barry Kahn chciał poznać moje piosenki.
Tak przynajmniej twierdził.
ROZDZIAŁ 2
Stałam jak sparaliżowana.
A dalej szło jeszcze gorzej.
- Spóźniłaś się - stwierdził sucho. To były jego pierwsze słowa. - Pracuję według ścisłego
rozkładu dnia.
- To przez ten śnieg - wyjaśniłam. - Całą wieczność trwało znalezienie taksówki, a kiedy
już mi się udało, nie można było jechać szybciej. Zaczynałam się denerwować i poganiać
kierowcę, a ten wciąż zwalniał i...
Jezu, pomyślałam. Przecież wygaduję okropne brednie. Muszę się zebrać do kupy.
Natychmiast!
Patrzył na mnie zimnym wzrokiem. Sprawiał wrażenie prawdziwego drania.
- Powinnaś wyjść wcześniej z domu. Mam nabity plan dnia. Planuję wszystko z
wyprzedzeniem. Ty też mogłabyś tak robić. Napijesz się kawy?
Ta nagła uprzejmość zupełnie mnie zaskoczyła.
- Tak, poproszę.
Zadzwonił na sekretarkę.
- Z cukrem i śmietanką? - zapytał, a ja odruchowo przytaknęłam. Pojawiła się sekretarka.
- Kawa dla panny Bradford, Lynn. Ciasteczka? - Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Dla mnie
też tylko kawa - polecił swoim charakterystycznym głosem.
Odesłał Lynn gestem dłoni, po czym zasiadł za biurkiem i zamknął oczy. Zastanawiałam
się, kim, u licha, jest ten facet?
Jak na mój gust był tuż po czterdziestce, miał ciemne włosy, wyraźnie przerzedzone z
przodu, długi nos, wąskie usta i kilkudniowy zarost. Pospolita twarz (fani uważający go
za „seksownego” zwracali chyba raczej uwagę na walory jego duszy, a nie na wygląd
6
zewnętrzny), na której odbijały się trudne przeżycia, a jednocześnie wewnętrzny spokój.
Podczas naszego pierwszego spotkania był ubrany jak przeciętny mężczyzna, w
flanelowe spodnie i niebieską koszulę. Barry Kahn sprawiał wrażenie osoby spokojnej i,
mimo demonstrowanej oschłości, raczej niegroźnej.
Patrząc na niego pomyślałam, że zapewne jest kawalerem i mieszka samotnie. Nie
interesowało mnie to właściwie, ale takie nasunęły mi się refleksje. Mam oko do
szczegółów. W kontaktach z ludźmi zawsze zwracam na nie uwagę.
Lynn wróciła z kawą w porcelanowych filiżankach. Odebrałam swoją, przy okazji
polewając sobie dłoń. Zapewne nie wyglądałam na pewną siebie. Właściwie musiałam
sprawiać wrażenie idiotki. Tak przynajmniej się wtedy czułam. A byłam po prostu
przerażona! Jakbym nagle znalazła się nocą w ogromnym lesie.
Barry wstał, by zaoferować pomoc, ale beztrosko machnęłam ręką.
- Wszystko w porządku - zapewniłam. - Nic się nie stało. Spokojnie. I proszę nie zwracać
uwagi na szkarłatne M.
Kahn ponownie usiadł.
- Niezła z ciebie literatka - skwitował.
To miał być zapewne komplement.
W szpitalu, w którym przechodziłam rehabilitację i komponowałam piosenkę za piosenką,
postanowiłam napisać do niego list, w którym wyrażałam podziw dla jego twórczości i
nadzieję, że pewnego dnia zechce zapoznać się z moimi wypocinami. Po wysłaniu tego
pierwszego, zabrałam się za pisanie kolejnych i w kwietniu wysyłałam je już regularnie co
tydzień. Listy pochodzące z głębi serca, do człowieka, którego w ogóle nie znałam. O
rety!
Wiem, że to dziwne, ale tak właśnie postąpiłam. Teraz nie dało się już tego odwołać.
Nie odpisał na żaden z listów, więc nie wiedziałam nawet, czy którykolwiek z nich
przeczytał. Jedno tylko było oczywiste - nigdy nie zostały odesłane. Nie powstrzymywało
mnie to od pisywania coraz to nowych. Właściwie to chyba te listy utrzymywały mnie przy
życiu. Dzięki temu mogłam do kogoś mówić, mimo że ten ktoś nie odpowiadał ani
słowem.
W pewnym sensie to pisanie pomogło mi w rehabilitacji. Stopniowo stawałam się coraz
silniejsza i zaczęłam wierzyć, iż pewnego dnia znów poczuję się dobrze. Na szczęście
Jennie pozbierała się znacznie szybciej ode mnie, choć i w jej psychice chyba już do
końca życia pozostanie jakaś skaza.
Moja siostra przyjeżdżała z dalekich przedmieść Nowego Jorku i opiekowała się nią.
Pozwalano małej bez ograniczeń odwiedzać mnie w szpitalu. Była zafascynowana moim
wózkiem i elektrycznym łóżkiem. Wzruszało mnie, ilekroć tuląc się prosiła:
- Zaśpiewaj piosenkę, mamusiu. Tylko jakąś nową.
Często jej śpiewałam. Śpiewałam nam obu. Każdego dnia pisałam nową piosenkę.
Nagle zdarzyła się zadziwiająca rzecz. Cud. Do szpitala w West Point przyszedł
zaadresowany do mnie list.
Droga Maggie
7
W porządku, wygrałaś. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego Ci odpisuję. Wszystkiemu
chyba winne moje miękkie serce, co wcale mi się nie podoba. Lepiej, byś zachowała to
wyłącznie do swojej wiadomości.
Mówiąc szczerze, Twój list poruszył mnie. Dostaję mnóstwo korespondencji; większość
sekretarka od razu wyrzuca do kosza. A listy, które mi przekazują, zazwyczaj wyrzucam
sam.
Ale Ty... Ty jesteś inna. Uświadamiasz mi, że są jeszcze gdzieś prawdziwi ludzie, a nie
tylko pochlebcy, próbujący za wszelką cenę wedrzeć się do mojego studia. Czuję, że
poznałem Cię już trochę. To bardzo pomaga mi zrozumieć, o czym do mnie piszesz.
Słowa piosenek, które mi przesłałaś, zrobiły na mnie duże wrażenie. To bez wątpienia
amatorszczyzna - musisz dopiero nauczyć się pisać teksty - ale ma w sobie siłę, bo
zawiera czytelny dla słuchacza przekaz. Nie oznacza to oczywiście, iż (a) nauka
przyniesie jakikolwiek rezultat, (b) będziesz w stanie żyć z pisania. Ale w porządku,
poświęcę Ci pół godziny, o które tak prosiłaś, by „raz na zawsze stwierdzić, czy masz
talent do pisania czy nie.”
Kiedy wyjdziesz ze szpitala, skontaktuj się z Lynn Needham - moją sekretarką - żeby
umówić spotkanie. Na razie nie pisz, proszę, kolejnych listów. I tak zajęłaś mi
wystarczająco dużo czasu. Zamiast pisać do mnie, napisz kilka naprawdę dobrych
kawałków!
ROZDZIAŁ 3
Podpisał się „Barry”. I oto teraz znalazłam się przed nim, czując się zupełnie nie na
miejscu, jakbym była jednym z tych „pochlebców”, którzy za wszelką cenę chcieli
„wedrzeć się” do jego studia. Nie starałam się wywrzeć na nim wrażenia swoim ubiorem.
To nie było w moim stylu. Miałam na sobie białą bluzkę bez kołnierzyka, różową
kamizelkę, długą czarną spódnicę i buty na płaskim obcasie.
Byłam tu. A o to mi przecież chodziło.
Tak się starałam, aby wyzbyć się całego swego pesymizmu, nie mieć żadnych
negatywnych myśli... ale jednocześnie czułam, że takie wspaniałe rzeczy nigdy nie
zdarzają się ludziom tak zwyczajnym jak ja. To po prostu niemożliwe.
- Śpiewasz swoje piosenki, czy tylko je piszesz? - zapytał.
- Także śpiewam, a przynajmniej mam nadzieję, że można to nazwać śpiewaniem. -
Przestań się tłumaczyć, Maggie, myślałam jednocześnie. Nie musisz przecież za nic
przepraszać.
- Występowałaś kiedyś profesjonalnie?
- Śpiewałam w klubowych chórkach w okolicach West Point. Ale przestałam, bo nie
podobało się to mojemu mężowi.
- Wiele rzeczy mu się nie podobało, prawda?
- Uważał, że się „szlajam”. Nie mógł znieść, że inni mężczyźni na mnie patrzą. - Więc go
zastrzeliłam, dodałam w duchu.
- Ale teraz chcesz spróbować? Śpiewać przed publicznością? Czujesz się na siłach?
Serce zabiło mi mocniej na myśl o czymś takim.
- Tak, czuję się na siłach.
8
- Cieszę się. - Gestem ręki wskazał przepiękny, lśniący czarny fortepian Steinway’a,
stojący w rogu gabinetu. - Zaczniemy od sprawdzianu bez świadków. Masz coś ze sobą?
Sięgnęłam po teczkę.
- Całe mnóstwo. Chce pan posłuchać ballad? Bluesów?
Skrzywił się.
- Nie, Maggie. Zaśpiewaj tylko jedną piosenkę. To przesłuchanie, nie koncert.
Jedną piosenkę?, pomyślałam. Zrobiło mi się ciemno przed oczami.
Nie miałam pojęcia, który utwór wybrać. Jedną piosenkę? Wzięłam ze sobą co najmniej
trzydzieści, a teraz stałam zdezorientowana, zrozpaczona i zawstydzona, jakbym była
całkiem naga.
Weź się w garść. To przecież zwykły człowiek. Śpiewałaś te piosenki po tysiąckroć,
powtarzałam sobie.
- Słucham, Maggie - powiedział, zerkając na zegarek.
Odetchnęłam głęboko i usiadłam do fortepianu. Jestem dość wysoka i mam tego
świadomość, wolę więc siedzieć. Z tego miejsca widziałam przez okno tłum na
Broadwayu.
Znów to przerażenie, jakbym znalazła się w ciemnym lesie.
W porządku, powiedziałam sobie. Jestem tu, gdzie jestem i występuję przed Barrym
Kahnem. Zrobię wszystko, żeby opadła mu szczęka. Potrafię tego dokonać.
- Utwór nosi tytuł „Kobieta z księżyca”. Opowiada o... kobiecie nocami sprzątającej biura
w niewielkim miasteczku i podczas pracy zawsze spoglądającej na księżyc. Marzy, by
kiedyś stanąć na jego powierzchni.
Zerknęłam na jednoosobowe audytorium. Jezu, byłam w jego biurze. Ta kobieta przy
jego fortepianie to ja. Odchylił się w fotelu, stopy wsparł na dolnej szufladzie biurka, splótł
palce i przymknął oczy. Nie odezwał się ani słowem.
Melodia „Kobiety z księżyca” przypominała napisane przez Barry’ego „Światło naszych
czasów”. Zaczęłam grać i śpiewać miękkim, drżącym głosem, który nagle wydał mi się
ponury i taki zwyczajny. Gdy ciągnęłam, miałam wrażenie, że cały mój wysiłek idzie na
marne.
Skończyłam. Milczenie. Kiedy ośmieliłam się na niego spojrzeć, siedział w zupełnym
bezruchu.
- Dziękuję - przemówił wreszcie.
Czekałam. Nic więcej jednak nie zamierzał powiedzieć.
Schowałam nuty z powrotem do teczki.
- Żadnej krytyki? - zapytałam obawiając się odpowiedzi, chciałam jednak usłyszeć coś
więcej niż tylko zwykłe „dziękuję”.
Wzruszył ramionami.
- Jak mogę krytykować własne dziecko? To przecież moja muzyka, nie twoja. Mój głos,
tylko odtwarzany przez ciebie. Nie jestem zainteresowany.
Czułam płonące purpurą policzki. Byłam okropnie upokorzona, a jednocześnie wściekła.
- Miałam nadzieję, że będzie pan zadowolony. Napisałam ją na pańską cześć.
Chciałam jak najprędzej uciec, ale zmusiłam się do pozostania na miejscu.
9
- Rozumiem. To dla mnie zaszczyt. Ale wydawało mi się, że przyjechałaś, aby zaśpiewać
własne piosenki. Jeśli chciałbym usłyszeć echo, poszedłbym do tunelu metra i sam
zaśpiewał. Wszystkie twoje utwory przypominają moje?
Nie, do cholery. Nie są podobne do niczyich piosenek!
- Chodzi o to, czy mam coś bardziej oryginalnego?
- Właśnie o oryginalność mi chodzi. Jest niezbędnym elementem.
Zaczęłam gorączkowo przerzucać kartki. Moje palce drżały i nie miałam w nich czucia. W
głowie maszerowała mi cała orkiestra wojskowa.
- Posłucha pan jeszcze jednej?
Wstał. Pokręcił głową, wyraźnie zdegustowany.
- Naprawdę, Maggie, nie wydaje mi się...
- Mam jedną. Wiele. Nie pańskich, tylko swoich własnych. - Obiecywałam sobie przecież,
że nie będę się tłumaczyć.
Westchnął ciężko i z rezygnacją machnął ręką.
- Skoro już tu jesteś... jeszcze jedną. Tylko jedną, Maggie.
Wyjęłam „Chabrowy błękit”. Piosenka przypominała nieco stary przebój Carole King.
Może nie była wystarczająco oryginalna. Kolejny plagiat? Szum w moim mózgu wciąż
przybierał na sile, aż zamienił się w huk, jakby pod czaszką przejeżdżał pociąg. Z trudem
powstrzymywałam się przed ucieczką.
Schowałam tę piosenkę i wybrałam inną - „Niełaskę”. Tak, to zdecydowanie lepszy
wybór. Napisałam ją niedawno, już po przyjeździe do Nowego Jorku.
Jedna piosenka.
Czułam na sobie wzrok Barry’ego Kahna i wyczuwałam jego narastające
zniecierpliwienie. Wydało mi się, że w pokoju zrobiło się gorąco. Nie patrzyłam już na
niego. Nie odrywałam oczu od nut „Niełaski”.
Utwór opowiadał o moim małżeństwie z Phillipem i był bardzo osobisty. Początkowy
zachwyt, miłość, którą myślałam, że czuję, później narastający terror, utrata względów
męża i coraz trudniejsze życie u jego boku.
Jedna piosenka.
Odwróciłam się do instrumentu, odetchnęłam głęboko i zaczęłam grać.
Początkowo śpiewałam bardzo delikatnie, ze stopniowo narastającym zaangażowaniem,
na nowo przeżywając dawne zdarzenia. Phillip, ja, Jennie, nasz dom...
Gdy śpiewałam, zauważyłam, że w pokoju coś się zmieniło. Zapanowała w nim
atmosfera zrozumienia, której oczekiwałam pisząc te listy. Poczułam związek między
mną i tym mężczyzną siedzącym w milczeniu przy biurku.
Skończyłam i czekałam chyba całą wieczność, aż coś powie. Wreszcie odwrócił się w
moją stronę. Wciąż miał zamknięte oczy. Wyglądał tak, jakby cierpiał z powodu bólu
głowy. Potem spojrzał na mnie.
- Nie powinnaś rymować „mnie” z „dnie” - powiedział. - To nie najszczęśliwsze
zestawienie. Od biedy pasuje do tego, co robiłaś do tej pory, ale jest niedopuszczalne w
poważniejszej, zawodowej działalności.
Nagle zaczęłam płakać. Nie potrafiłam się powstrzymać, choć łzy były ostatnią rzeczą na
świecie, której teraz chciałam. Ogarnęła mnie wściekłość na samą siebie.
10
- Hej - zawołał, ale ja już wcisnęłam kartkę do teczki i biegłam w stronę drzwi.
- Hej - powtórzył. - Przestań płakać. Zaczekaj chwilę.
Odwróciłam się do niego.
- Przepraszam, że zajęłam tyle pańskiego cennego czasu. Ale jeśli zwraca pan uwagę na
byle rym, podczas gdy ja otwieram swoje wnętrze, nie widzę szans, byśmy mogli
współpracować. I proszę się nie obawiać. Nie będę już pana więcej niepokoić.
Dopadłam drzwi, minęłam zaskoczoną Lynn Needham i wskoczyłam do windy. Pieprzyć
go. Pieprzyć Barry’ego Kahna.
Byłam wystarczająco zahartowana, aby dać sobie radę z tym, co czułam. Zresztą -
musiałam, miałam przecież pod opieką małe dziecko. To właśnie dlatego ze szpitala
pisałam jeszcze do kilku innych studiów muzycznych oprócz tego, należącego de Kahna.
Jutro spróbuję dostać się do jednego z nich. A potem... do kolejnych. Do wszystkich jakie
istnieją, jeśli tylko okaże się to konieczne.
Komuś chyba wreszcie spodobają się moje teksty i muzyka. Były zbyt dobre, zbyt
szczere, by po ich wysłuchaniu nic nie poczuć.
Twoja strata, Barry Kahnie, panie Snobie. Poświęć swój cenny czas ważniejszym
sprawom!
Mam nadzieję, że jeszcze o mnie usłyszysz!
ROZDZIAŁ 4
Czy kiedykolwiek korciło was, by powiedzieć, a nawet wykrzyczeć: „Nie jestem taka
głupia. Jestem w porządku. I mam talent.”
Wykrzyczałam te słowa na Times Square. Tak po prostu. Nikł nie zwrócił na to uwagi.
Potraktowano mnie jako jeszcze jedną z wielu kręcących się wszędzie wariatek.
Snułam się bez celu przez kilka godzin, nie zwracając uwagi na padający śnieg, i
wreszcie poszłam do przedszkola Jennie na Zachodniej Siedemdziesiątej Trzeciej Ulicy,
żeby ją stamtąd odebrać. Czułam się jak śmieć i tylko miałam nadzieję, że tak nie
wyglądam. Cholera, co za dzień.
- Uczcijmy tę okazję - powiedziałam. - Jutro początek ferii świątecznych. Uściśnij swoją
ukochaną mamę i pójdziemy do jakiejś wspaniałej restauracji. Tylko my dwie. Gdzie
chcesz zjeść? W „Lutéce”? A może w „Rumpelmayer’s”?
Jennie zadumała się, poważnie marszcząc czoło i skrobiąc się po brodzie, jak robiła
zawsze, kiedy musiała podjąć ważną decyzję.
- A może do McDonald’sa? Później mogłybyśmy pójść do kina.
- Dla ciebie wszystko! - roześmiałam się i ujęłam ją za rączkę. - Mój słodki króliczku, ty
jesteś dla mnie najważniejsza. I lubisz moje piosenki.
- Kocham je, mamusiu.
Zaczęłyśmy szczebiotać, jak zawsze. Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami, kumoszkami,
papużkami nierozłączkami, duchowymi siostrami... Nigdy żadna z nas nie będzie sama,
bo przecież miałyśmy siebie.
- Jak upłynął ci dzień, kochanie? Musisz być twarda tu, w Nowym Jorku. Na szczęście
wiem, że obie damy sobie radę.
- W przedszkolu było fajnie. Mam nową przyjaciółkę - Julie Goodyear. Jest naprawdę
zabawna. A pani Crolius powiedziała, że mądra ze mnie dziewczynka.
11
- Bo jesteś mądra. A poza tym ładna i bardzo miła. Chociaż jednocześnie okropnie mała.
- I tak kiedyś cię przerosnę. Zobaczysz.
- Na pewno. Będziesz miała ze dwa metry wzrostu.
Tak sobie beztrosko plotkowałyśmy. Kumoszki, najlepsze przyjaciółki. Właściwie sobie
całkiem dobrze sobie radziłyśmy. Powoli przyzwyczaiłyśmy się już do Nowego Jorku. No
i na ile to się dało, zapominałyśmy o Phillipie. Do diabła z Barrym Kahnem - twoja strata,
panie Snobie!
Było już zupełnie ciemno, gdy wróciłyśmy do domu. Cała moja złość zniknęła i teraz
patrzyłam na pospolity fronton naszego budynku z obawą i niedowierzaniem.
Cholera, chyba będziemy musiały pomieszkać tu jeszcze przez pewien czas. Na
przykład do końca życia, pomyślałam.
Otworzyłam frontowe drzwi, które jak zwykle zaskrzypiały. Normalna rzecz w tym
mieście.
Cholera! W korytarzu i na półpiętrze nie paliło się światło. Jedynie przez okno na klatce
schodowej sączył się słaby blask ulicznej lampy.
- Strasznie tu - szepnęła Jennie.
- Nie - uspokoiłam ją pewnym głosem. - W Wielkim Jabłku to nic nowego.
Ujęłam ją za rękę i zaczęłyśmy wspinać się po schodach.
Nagle zatrzymałam się. Napięłam odruchowo wszystkie mięśnie i przycisnęłam dziecko
do siebie, chcąc je obronić.
Ktoś siedział bez ruchu w cieniu na piętrze. Ktoś wysoki i dobrze zbudowany.
Niedobrze. Rzeczywiście było tu strasznie.
Ostrożnie zrobiłam krok w stronę milczącej postaci.
- Halo. Kto to? Kto tam jest? - zawołałam, przypominając sobie wszystkie przerażające
historie na temat Nowego Jorku. Przed oczami stanęło mi również tamto wydarzenie z
West Point.
Siedząca postać miała chyba jakieś nakrycie głowy. Dziwnego kształtu kapelusz? Coś
cholernie nietypowego.
Phillip, przebiegło mi przez myśl. Wiedziałam, że to niemożliwe, ale skojarzenie było
szybsze od świadomości.
Phillip uwielbiał wyskakiwać nagle zza krzaków lub z szafy, wiedząc jak bardzo się
przestraszę i traktując to jako świetny dowcip. Kiedyś, w czasie Halloween, włożył
indiański pióropusz i skoczył na mnie z tomahawkiem. Nigdy w życiu nie przelękłam się
tak, jak wtedy. W końcu to jednak ja skoczyłam do niego z bronią w ręku i strzelałam...
strzelałam...
Ale Phillip nie żył, a przecież nawet w Nowym Jorku nie ma duchów.
Zbliżyłam się jeszcze odrobinę. Postać wciąż ani drgnęła.
- Hej! - zawołałam ponownie. - To wcale nie jest zabawne. Proszę się odezwać. Choć
słowem.
Głos naszych kroków przypomniał mi chód Phillipa, gdy cicho krążył po domu szukając
nas.
Bliska histerii odważyłam się wspiąć na piętro.
12
Za moimi plecami Jennie wyszeptała przerażona:
- Kto to, mamusiu?
Drugi raz to się już nie powtórzy, pomyślałam. Już nie zrobi nam krzywdy. Nie, do
cholery!
Rzuciłam się na zagrażającą nam postać, wymierzając cios swoją ciężką teczką.
Trafiłam drania.
Przewrócił się, a ja natychmiast uświadomiłam sobie, co zrobiłam.
- O, mój Boże! Nie wierzę! - Wybuchnęłam śmiechem, choć napięcie nie do końca
jeszcze ustąpiło. - Kurczę blade.
Jennie biegiem pokonała kilka ostatnich schodków, śmiejąc się wraz ze mną. „Phillip”
okazał się ogromnym koszem pełnym, wartych ładnych kilkaset dolarów, długich róż.
Otworzyłam dołączony do niego bilecik.
Dla Maggie Bradford.
Oto prezent z okazji pierwszego dnia powrotu do łask. Jesteś szalona, ale jeśli naprawdę
zależy Ci na tej pracy, zatrudniam Cię. Sprawiłaś, że zmarnowałem swój cały dzisiejszy
„cenny czas”. Wierz mi.
Barry
Z perspektywy czasu z pewnością można to uznać za zabawne zdarzenie. Bez wątpienia
ze szczęśliwym zakończeniem. Ale kiedy piszę te słowa, powraca pytanie, które wcale
nie jest zabawne. W każdym razie nie dla mnie.
Czy zawsze, kiedy nadchodzą kłopoty, moim pierwszym odruchem jest chęć zabijania?
Czy popełniłam nie jedno, ale dwa morderstwa?
Wielu ludzi tak właśnie uważa. Jednym z nich jest prokurator południowej dzielnicy
Nowego Jorku.
Za pierwszym razem chodziło o Phillipa Bradforda.
A później... później był Will.
ROZDZIAŁ 5
San Diego, Kalifornia, lipiec 1967
Sześcioletni Will Shepherd śnił o Indianach. Dzikich i bezlitosnych. Przybywali do niego
falami, na mustangach, ze strzałami długimi niczym włócznie, wycelowanymi prosto w
jego serce. Kochał ten dreszcz emocji, ten film uporczywie odtwarzany we własnej
głowie. Kochał zagrożenie.
Usłyszał plusk! To nie miało sensu. Otworzył oczy, natychmiast z powrotem je zamknął i
zasnął. Znów Indianie i kowboje. Żadnych plusków. Przynajmniej w jego filmie.
Obudził się ponownie, za kwadrans ósma. Ubrał się cicho, by nie obudzić śpiącego brata
Palmera i zszedł na pogrążony w absolutnej ciszy parter domu.
W kuchni pokroił chleb, posmarował go masłem orzechowym oraz dżemem i nalał sobie
mleka. Śniadanie dla jednego. Komu potrzebna była mama? Właściwie po co mu
ktokolwiek?
13
Will zobaczył swoją twarz i nieuczesaną czuprynę odbijające się w lśniącym tosterze.
Uświadomił sobie, że tak naprawdę, bardzo tęskni za mamą. Tęskni za
przygotowywanymi przez nią śniadaniami.
Wiedział, że odeszła i zamieszkała gdzieś w Los Angeles. Nie musiał już być świadkiem
tych jej okropnych kłótni z ojcem, ale teraz wolałby nawet to, niż ciągłe milczenie.
Czasami on i Palmer tęsknili za nią tak, że płakali w najgłupszych momentach. Ale na co
dzień nienawidził jej. Na co dzień, jednak nie dzisiaj.
Plusk w basenie?
Nagle Willy sobie przypomniał. Zebrał naczynia i wstawił je do zlewu, po czym wybiegł
przez rozsuwane drzwi do zalanego promieniami słońca ogrodu.
Okrążył róg biało-niebieskiego domu i dopadł skraju basenu. Zatrzymał się tam tak
gwałtownie, że o mało nie wpadł do wody i zaczął wrzeszczeć tak przerażająco, że
obudził młodszego brata, którego głowa pojawiła się w oknie.
Will krzyczał tak głośno, że na pomoc przybiegli sąsiedzi. Zaczęli tulić go do siebie i
starali się osłonić przed widokiem, na który i tak zdążył się już napatrzeć, i którego
zapewne nigdy w życiu nie zapomni.
Sześcioletni chłopiec zobaczył unoszącego się na powierzchni migotliwej wody ojca, w
czerwonym szlafroku i beżowych, luźnych spodniach. Na jednej stopie miał żółty kapeć.
Drugi, leżący na wodzie, wyglądał jak kwiat lilii.
Oczy ojca były szeroko otwarte i jakby wpatrzone w chłopca. To twoja wina, zdawały się
mówić. Niegrzeczne dziecko. To twoja wina, Will.
Widzisz co narobiłeś!
To wszystko twoja wina!
O 5:52 Anthony Shepherd wyszedł z domu, postanowiwszy utopić się we własnym
basenie.
Willowi wydawało się, że część jego samego utonęła wraz z ojcem.
Kilka dni po tym samobójstwie Will i Palmer spędzili ostatnie popołudnie w Kalifornii na
przeglądzie ubrań i zabawek. Musieli wybrać tyle, ile mieściło się w czterech walizkach.
Ani jednej rzeczy więcej.
Matka nie chciała wziąć ich do siebie. Nikt nie wyjaśnił chłopcom, dlaczego. Głupia
dziwka, myślał Will, używając brzydkich słów usłyszanych od ojca podczas kłótni z żoną.
Braćmi zaopiekowała się niania, ale mogła robić to tylko przez kilka dni. Wreszcie
dowiedzieli się, że polecą do Anglii, do ludzi, którzy zgadzają się ich przygarnąć. Mieli
zacząć nowe życie u swych ciotek - Eleanor i Vannie - których nigdy nawet nie widzieli.
To właśnie one zażądały, by maksymalnie ograniczyć bagaże.
Na gwarnym, pełnym krzątaniny międzynarodowym lotnisku Los Angeles dwaj podobni
do siebie blond chłopcy siedzieli zdezorientowani, czekając na lot. Towarzyszył im doktor
Engles - jeden z nielicznych przyjaciół ojca. Doktor opowiadał im o Londynie, głupiej
królowej i jeszcze głupszej zmianie wart przed Pałacem Buckingham, o której kiedyś
czytała Willowi matka. Ale Will nie słuchał, o czym mówił ten głupi doktor Engles. Znów
widział przed sobą ojca pływającego w basenie i przewiercającego go wzrokiem.
14
- Szanowni państwo - dotarło do uszu chłopca. - Lot numer czterysta jedenaście linii Pan
American z Nowego Jorku do Londynu.
Doktor wyciągnął rękę, żeby poprowadzić Willa.
- No chodź - powiedział.
Malec ugryzł go z całych sił, aż do krwi.
- Cholera! - syknął Engles, szturchając go drugą ręką. - Ty gówniarzu! Potworze!
Will wyszczerzył zęby zbroczone krwią.
- Nie chcę jechać do żadnej Anglii - zawył. - Chcę zostać tutaj!
Proszę, tato.
Proszę, mamo.
Proszę, niech ktoś mi pomoże.
To nie ja zabiłem tatę. Nie chciałem tego zrobić.
Tato, przestań tak na mnie patrzeć. Tato, proszę...
ROZDZIAŁ 6
Will nigdy nie zapomni pierwszych kilku godzin w Anglii. Wraz z bratem równie dobrze
mogli trafić na Księżyc.
Ciotka Eleanor wyszła po nich na lotnisko. Chłopiec zauważył, że ta otyła kobieta o
twarzy bladej jak ściana, obawiała się jego bardziej niż on jej. Od razu poczuł do niej
niechęć. Nic mi nie może zrobić, uznał. Nikt nigdy nie zrobi mi krzywdy, a już na pewno
nie ona.
Ciotka wyjaśniła, że jej siostra Vannie została w domu, aby przygotować powitalną
kolację. Będzie smakować jak trawa, pomyślał. Anglia to najgorsze miejsce na Ziemi.
W drodze z lotniska Heathrow ciotce Eleanor ani na chwilę nie zamykały się usta, więc
chłopcy nie mieli nawet sposobności rozejrzeć się wokół. Ilekroć odwrócili od niej wzrok,
trącała ich palcem, by ponownie skupić na sobie uwagę. Will poważnie myślał o
odgryzieniu tego wbijającego mu się pod żebra palucha.
- Znaczna większość londyńczyków mieszka poza centrum miasta, w pobliżu gęstej sieci
stacji metra. My, na przykład, mieszkamy w Fulham, i to już od dawna. Od czasu, gdy
wasza matka wyjechała, żeby zbić fortunę w Ameryce. Zapewne jej się to udało, kiedy
wyszła za waszego ojca. Odziedziczy wszystkie jego pieniądze, a wy dostaniecie tylko
tyle, ile zdecyduje się wam podarować. My obie na pewno nie dostaniemy nic, ale na
dobrą sprawę nie liczyłyśmy, że kiedykolwiek otrzymamy od niej cokolwiek. To nie w jej
stylu.
Masz rację, nie spodziewaj się niczego od mojej mamy, przyznał w duchu Will. Wiedział,
że ciotka uczy historii w szkole podstawowej i zapewne dlatego była tak gadatliwa.
Jednak obrzydliwie śmierdziała potem i jakim prawem wygadywała takie rzeczy o jego
mamie? Jak zauważył, Palmerowi także się nie podobała. Był na tyle sprytny, że aby
mieć spokój, udawał śpiącego.
Wreszcie taksówka zatrzymała się przed trzypiętrowym domem z czerwonej cegły, z
małymi oknami i sześcioma schodkami prowadzącymi do frontowych drzwi.
- Jesteśmy na miejscu - obwieściła wesoło ciotka, ale Will myślał teraz o drzewach i
otwartych przestrzeniach San Diego. Te wspomnienia sprawiły, że w oczach zalśniły mu
łzy.
15
Podobne do siebie jak dwie krople wody domy ciągnęły się po obu stronach ulicy, a
rosnące przed nimi drzewa były skarłowaciałe, powykręcane przez wiatr, i na dodatek
całkowicie pozbawione liści. Palmer wziął jedną walizkę, ciotka drugą, zaś Will musiał z
ogromnym wysiłkiem taszczyć aż dwie.
Zanim doszli do drzwi, te otworzyły się i stanęła w nich kobieta ubrana w obcisłe, czarne
spodnie i tego samego koloru golf.
Z gardła Willa dobył się cichy jęk. Poczuł, jak serce wali mu w piersi, a policzki zaczynają
palić.
Kobieta była młoda, a jej popielatobrązowe włosy sięgały łopatek. Oczy miała błękitne, a
skórę jasną i delikatną. To moja mama, przebiegło mu przez głowę.
Oczywiście natychmiast uświadomił sobie, że to niemożliwe.
Ciotka Vannie - najmłodsza siostra matki - była uderzająco podobna do kobiety, która
kiedyś, dawno temu, tuliła chłopca do piersi, mówiła, że go kocha, a później nagle
odeszła. Jego serce wypełniła dziwna mieszanina strachu i zachwytu. Chciał natychmiast
paść jej w ramiona, a jednocześnie z krzykiem rzucić się do ucieczki.
- Zdejmijcie buty, zanim wejdziecie - powiedziała Vannie. - Nie chcemy chyba, żeby błoto
rozniosło się po całym domu, prawda?
Jego nowy dom. Anglia. Nowe życie. Prywatny horror. To był dopiero początek.
ROZDZIAŁ 7
Legenda narodziła się bardzo wcześnie. I nigdy już nie zgasła.
„Will jest bardzo inteligentnym i rozsądnym chłopcem, ale jednocześnie po mistrzowsku
wykorzystuje swój urok osobisty, bezczelność i kłamstwo”. Takie zdanie napisał dyrektor
szkoły podstawowej Fulham Road wiosną roku 1970.
„Gdyby bardziej przykładał się do nauki, jego oceny byłyby znacznie lepsze, ale
interesuje go tylko sport, w którym ma wybitne osiągnięcia, oraz wszczynanie bójek z
kolegami, pośród których uchodzi za niepokonanego. Zastanawia mnie, czy chłopiec jest
świadomy elementarnych zasad życia w społeczeństwie i różnic między rzeczywistością
a fantazją”.
Will świetnie zdawał sobie sprawę z tych różnic, ale w zależności od własnych potrzeb
wybierał to, co bardziej odpowiadało mu w danym momencie.
Podczas weekendów chłopiec często wybierał się na piesze wycieczki po okolicy.
Pewnego dnia, mając jedenaście lat, usłyszał okrzyki dobiegające od strony stadionu
oddalonego o niecałe dwa kilometry od domu. Zaintrygowany poszedł sprawdzić, co się
tam dzieje. Wydał całe tygodniowe kieszonkowe, aby wejść na trybunę.
Stamtąd zobaczył fascynujący widok: dwudziestu dwóch mężczyzn podzielonych na
dwie grupy, lecz połączonych wspólnym celem. Grali w grę nazywaną w Anglii futbolem,
choć w Stanach określenie to oznaczało zupełnie inną konkurencję sportową, którą
widywał tylko w telewizji.
Sam grał w piłkę nożną w szkole, wyróżniając się spośród rówieśników, ale była to
wyłącznie bezładna kopanina piłki przez zgraję dzieciaków. Tutaj zaś dostrzegł symetrię,
geometrię i porządek tak piękny i naturalny jak fale morskie. Mężczyzna z piłką popędził
naprzód. Inny biegł w pewnej odległości, a kolejny pojawił się na skrzydle. Ten ostatni
otrzymał podanie i, nie zwalniając ani na moment, skierował się ku bramce, ścigany
16
przez jednego z przeciwników, który nagle rzucił mu się pod nogi i zdołał wybić piłkę,
która tym razem trafiła do zawodnika z jego drużyny.
I natychmiast wszystko uległo odwróceniu. Na boisku zapanował ruch przypominający
odpływ. Broniący zmienili się w atakujących, atakujący zaś przystąpili do obrony. Willowi
przypominało to obraz w kalejdoskopie, który dostał od ojca, gdy miał pięć lat.
I ten hałas! Wraz z każdym przejęciem piłki lub zagrożeniem którejś z bramek, tłum
huczał i szumiał, a gdy w pewnej chwili padł gol, aplauz przybrał na sile do tego stopnia,
że chłopcu wydało się, iż popękają mu bębenki, a serce przestanie bić.
Tej nocy we śnie przyszła do niego matka. Patrzył z przerażeniem, jak całuje martwe
oczy ojca i śmieje się upiornie do syna. Jej zęby były zbroczone krwią.
Widzisz, co narobiłeś, Will? To wszystko twoja wina.
Pewnego ranka, kilka dni później, na ulicy natknął się na zbłąkanego psa o brązowej
sierści. Wreszcie znalazł przyjaciela w tej cholernej Anglii.
- Chodź, piesku. Chodź ze mną - zawołał i kilkakrotnie poklepał się po udzie. - Nie bój
się.
Zawędrował do miejskiego parku, a zwierzak podążał za nim jak cień. Nie wiedział,
dlaczego ogarnęła go fala wściekłości. Właściwie to uczucie towarzyszyło mu często,
odkąd opuścił Kalifornię. Odkąd ojciec się zabił. To samobójstwo było dla niego
strasznym przeżyciem. Wciąż czuł się za nie odpowiedzialny i, co więcej, wbił sobie do
głowy, że sam także skończy w ten sposób.
Usiadł na brzegu niewielkiego stawu. Pies wciąż trzymał się blisko. Był jego nowym
kolegą.
Will wreszcie wyrwał się z zamyślenia, pokręcił głową i mruknął do towarzysza:
- Popełniasz duży błąd zostając ze mną. Przynoszę pecha. Nie żartuję.
Zwierzak zapiszczał i wyciągnął łapę w stronę chłopca.
Ale w Willu wezbrała wściekłość. Na ojca, na ciotki, na Palmera. Czuł się tak, jakby jakaś
obręcz ściskała mu piersi. W uszach dzwoniło. Świat zabarwił się na czerwono.
Sięgnął ręką do zimnej wody i chwycił spory kamień. Bez najmniejszego ostrzeżenia
wymierzył nim psu cios w głowę. Zamachnął się po raz drugi i czworonóg przewrócił się,
skowycząc. Smutne brązowe oczy patrzyły z wyrzutem. Chłopiec uderzał i uderzał, aż
pies przestał się ruszać.
Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Przecież polubił tego zwierzaka. W każdym razie
stwierdził, że złość zniknęła, jakby nigdy jej nie było. Odprężył się. Właściwie zupełnie nic
nie czuł. W tym momencie odkrył, że potrafi być dobry, ale gdzieś w głębi jego
osobowości czai się zło.
Jakby było dwóch Willów.
ROZDZIAŁ 8
Will od początku wiedział, że drzemie w nim coś wielkiego, i wcale nie dziwiło go to
odkrycie, choć dla innych stanowiło zaskoczenie.
Will Shepherd był najmłodszym w historii graczem podstawowej jedenastki szkoły w
Fulham. Mając zaledwie jedenaście lat zdołał nakłonić trenera, by pozwolił mu ćwiczyć z
17
drużyną. Natychmiast trafił do pierwszego składu i ku zazdrości kolegów, starszych o
dobrych sześć, siedem lat, został najlepszym strzelcem. Numerem jeden!
Gdy miał ledwie dwanaście lat, Fulham zwyciężyło w rozgrywkach ligi londyńskich szkół i
utrzymało mistrzowski tytuł aż do czasu odejścia Willa z drużyny. Jako czternastolatek
strzelił dziewięć bramek w meczu wygranym przez jego drużynę 12-0.
Chłopak był długonogi i wysoki jak na swój wiek, a przy tym zadziwiająco sprawny
fizycznie. Ponadto niewiarygodnie szybki. Jego trener twierdził, że biega jak strzała.
Mknął po boisku jak najszybsi napastnicy w jego ojczystym amerykańskim futbolu.
Trenował codziennie, poświęcając na to cały wolny czas, aż piłka stała się niemal
przedłużeniem jego stopy, czy też satelitą połączonym z nią jakąś niewidzialną siłą. W
soboty i niedziele ćwiczył cały dzień - szesnaście godzin na dobę. Boisko stało się jego
prawdziwym domem, zamiast tego gównianego miejsca, w którym mieszkały ciotki i
Palmer.
Lokalni dziennikarze uczynili z niego szkolną legendę Londynu. Zachwycali się jego
radosnym, a przy tym niezwykle skutecznym stylem gry, umiejętnością pokierowania jej
przebiegiem, podkreślając dziwny w ich mniemaniu fakt, iż pochodził ze Stanów.
Ale oni nic nie rozumieli. Żaden z nich nie wiedział, że Will skrycie doskonalił swój
indywidualny styl. Miał go od samego początku. Uznał, że musi być inny, rozpoznawalny,
powinien wyróżniać się spośród innych graczy, bo w przeciwnym razie zostanie uznany
za samotnika. Świetnie rozumiał, co w jego życiu oznacza ta gra: angielski futbol pozwoli
mu uniknąć samotności i obaw. Sport i wszystko, co z nim związane spowoduje, że nigdy
już nie będzie myślał o płaczącej matce i pływającym w basenie ojcu.
Futbol stanowił jedyną broń, która mogła go ocalić. Musiała.
ROZDZIAŁ 9
Wiosna roku 1985
Przez półtora roku pod okiem Barry’ego Kahna ćwiczyłam grę na fortepianie, aż
wydawało mi się, że starłam palce; do kości. Rozpoczęliśmy od tekstów i zasad
dotyczących ich pisania, stworzonych przez Boba Dylana, Joni Mitchell, Rodgersa i
Harta, Johnny’ego Mercera oraz samego Barry’ego, według których ciężka praca nawet
miernotę potrafi wznieść na wyżyny.
Kazał mi wciąż pisać i zmieniać to, co napisałam. Zmuszał do wnikania coraz głębiej w
moją przeszłość tak, że zdarzały się dni, kiedy gotowa byłam błagać go, by dał mi
wreszcie spokój. Ale nigdy tego nie zrobiłam. W duchu pragnęłam, by naciskał mnie
jeszcze bardziej.
Był bezwzględny, a ja pozostawałam twarda i nieustępliwa.
- Wypierasz się samej siebie - mawiał. - Ukrywasz własne uczucia za tanimi rymami i
sentymentalnymi bzdurami. - Albo: - Ty chyba nic nie czujesz. Widzę to, bo nic nie jesteś
w stanie mi przekazać. A jeśli ja niczego nie odbieram, to pomyśl, jak zareaguje
publiczność. Ukrzyżują cię, Maggie.
- Jaka publiczność? - zapytałam.
- Nie widzisz jej? Nie wyobrażasz sobie tych tłumów, które słuchają twoich piosenek?
Jeśli tak jest naprawdę, wynoś się stąd. Przestań marnować mój czas.
18
Pracowałam więc jeszcze ciężej, aż oboje byliśmy usatysfakcjonowani. Wtedy z kolei
zajęłam się zgłębianiem sztuki komponowania. Tu także Barry był wymagający i
niewyrozumiały, choć wiedziałam, że z muzyką radzę sobie lepiej niż ze słowami. Pisząc
ją, czułam swoisty komfort. Pewnego dnia stwierdził wreszcie, że panuję nad nią jak nad
wodą z kranu. Gdy chcę, jest zimna lub parzy w ręce, leje się strumieniem bądź kapie po
kropli. Czasem miałam wrażenie, że zazdrościł mi tego. A mnie to wyraźnie imponowało.
W tym współzawodnictwie wyraźnie mu dorównywałam.
Wreszcie przyszedł czas na śpiewanie i tutaj dopiero Barry okazał się prawdziwym
mistrzem. Nauczył mnie właściwej dykcji, akcentowania i wyrażania emocji. Pokazał, jak
śpiewa się przed publicznością, a jak posługiwać się mikrofonem w studiu nagraniowym.
Stwierdził, że mój głos jest naturalny, w przeciwieństwie do wielu innych piosenkarzy,
choć zaznaczył, że jego osąd niewiele tu znaczy.
- Zdecydują o tym sami słuchacze. Kto na przykład mógł przewidzieć, że głos Boba
Dylana podbije serca publiczności. A przecież tak właśnie się stało. Twój płynie z głębi
duszy. Jesteś w stanie wyrazić intonacją nastrój pasujący do twoich tekstów. Potrafisz
wyrazić nim troskę, chłód, znudzenie, życzliwość i miłość. Kocham jego brzmienie!
Naprawdę? Wreszcie zasłużyłam na komplement. Zapamiętałam go, słowo po słowie.
Ćwiczyłam w pobliskim studiu nagraniowym Power Station. Nie tylko wykonywałam
własne utwory, ale także występowałam w roli posłańca, na okrągło biegając po kanapki i
kawę. Zawsze chodziłam ubrana w czarną sukienkę do samej ziemi. Mówiono: „Wysoka
blondynko w czarnej sukience, możesz przynieść nam kanapki?”. Odpowiadałam:
„Jasne, nie ma sprawy; z czym?”
Nie mogłam pogodzić się z takim traktowaniem. Wiedziałam, że Barry nie zrobiłby
czegoś takiego żadnemu mężczyźnie. Ale tłumaczył mi, że to ważna część mojej pracy, a
jeśli mi się nie podoba, mogę iść gdzie indziej.
Wiedziałam, że nie ma żadnego „gdzie indziej”.
Pozostawała tylko Jennie - kumoszka i światło w moim życiu.
Była także Lynn Needham, która stała się moją bliską przyjaciółką, czasami opiekunką
do dziecka, przewodnikiem po Nowym Jorku i wsparciem w trudnych chwilach.
Była nasza klitka - legowisko niesprawiedliwości - w której lubiłam tylko jedno: starą
wannę stojącą pośrodku kuchni. Uwielbiałam brać gorące kąpiele w morzu piany.
Zdarzały się okazjonalne wyjścia z mężczyznami, ale żaden z tych kontaktów nie
rokował na przyszłość. Zaczęłam przypominać sobie, jak czułam się przed poznaniem
Phillipa - za wysoka, skromna i małomówna, zakompleksiona z setki powodów, ze zbyt
małym biustem. Ale tak naprawdę uzmysłowiłam sobie, że boję się kolejnego związku.
Nie chciałam być zmuszona do opowiadania, co zdarzyło się z Phillipem... nie, raczej
Phillipowi. Wciąż na piersi nosiłam tę szkarłatną literę i nie wierzyłam, że kiedykolwiek
uda mi się ją usunąć. Nie, nie było żadnego „gdzie indziej”.
ROZDZIAŁ 10
Zostałam więc dziewczyną od kanapek i kawy... Ale wiecie co? To i tak było znacznie
lepsze od mojego dotychczasowego życia. Czasami nie mogłam już ścierpieć tego
biegania do sklepu. Nienawidziłam bycia „blondynką w czarnej sukience”. Ale
19
jednocześnie kochałam ten stan rzeczy, bo oznaczał także pisanie, komponowanie,
naukę. Stanowiłam część czegoś, co czasami potrafiło być bardzo piękne i wzruszające.
Pewnego ranka Lynn Needham zajrzała do klitki w „muzycznej fabryce”, w której
siedziałam.
- Lepiej rzuć wszystko, może z wyjątkiem tej gorącej kawy. Wzywa cię nasz pan i władca.
Barry starał się poświęcać mi czas dopiero pod koniec dnia, więc było to niewątpliwie
nietypowe wezwanie. Biegiem popędziłam do jego biura. Musiałam liczyć się z tym, że
jego czas rzeczywiście był cenny.
- Mam dobrą i złą wiadomość - oświadczył.
Znajdowaliśmy się w tym samym pomieszczeniu, w którym kiedyś pierwszy raz udało mi
się wystąpić, po to tylko, by wkrótce potem zostać zwykłym gońcem.
Poczułam jeszcze szybsze bicie serca. Mów, co się stało! Nie przeciągaj tego, błagałam
w myślach.
- Wysłałem jedną z twoich piosenek do Kalifornii - powiedział. - „Niełaskę”. Poprawioną
wersję, którą pokazałaś mi w ubiegłym tygodniu. Spodobała się tam komuś. Chce ją
nagrać.
Podekscytowana rzuciłam mu się w ramiona. Chyba nigdy dotąd tego nie robiłam. Na
pewno nie.
Uśmiechnął się i delikatnie mnie odsunął. Popatrzył mi prosto w oczy.
- Teraz ta zła. Ten „ktoś” chce sam ją zaśpiewać.
Przecież to moja piosenka!
- Odpowiedz, że to niemożliwe - rzekłam bez chwili wahania. Poczułam, że niewidzialne
palce zaciskają mi się na szyi. - Nie. Barry, proszę.
- Nie chcesz nawet wiedzieć, o kogo chodzi? Musiałem się zgodzić, żeby ona ją
wykonała. W przeciwnym razie doszłoby do zerwania kontraktu.
Niczym w nocnym koszmarze wyobraziłam sobie, jak jakaś baba wyje napisane przeze
mnie słowa.
- Oczywiście, że chcę się dowiedzieć. Ale jeśli coś zepsuje, zamorduję ją na miejscu!
Zły dobór słów... wiem.
- Wydaje mi się, że ona da sobie radę - uśmiechnął się słodko, jak czasami potrafił. -
Chodzi o Barbrę Streisand. Chce nagrać twoją „Niełaskę”. I poprosiła, żebyś przy tym
była.
Znów rzuciłam mu się na szyję. Przycisnęłam go mocno do siebie i ucałowałam w oba
policzki. Koniec z bieganiem po kawę i kanapki z pastrami. Witaj, Hollywood!
ROZDZIAŁ 11
Zarezerwowałam lot do Los Angeles dla siebie i Jennie. Zasłużyłyśmy na to. Kiedy
wysiadłyśmy z samolotu, wynajęłam saaba i pojechałyśmy nim do hotelu „Beverly Hills”.
Wydawało mi się, że jesteśmy co najmniej milion kilometrów od West Point.
- Jest różowy! - wykrzyknęła Jennie, kiedy zatrzymałyśmy się przed wejściem do hotelu.
- To mój ukochany kolor. Wszystko jest różowe.
- Poleciłam, żeby pomalowali go właśnie tak - wyjaśniłam. - Zadzwoniłam wcześniej i
wydałam odpowiednie dyspozycje.
- Kocham cię!
20
- Ja ciebie też.
Przystojny blond bagażowy wziął nasze walizki tak delikatnie, jakby w środku znajdowała
się drogocenna porcelana i poprowadził do wspaniałej chaty usytuowanej za głównym
budynkiem hotelu - do bungalowu numer sześć, zarezerwowanego dla nas przez
Barry’ego. Jak powiedział: „Żebyście razem z Jennie zrobiły odpowiednio dobre
wrażenia”. On się na tym znał. Ja nie.
- Oto pani apartament. Pani i tej młodej damy - rzekł bagażowy z uśmiechem, szeroko
otwierając drzwi.
Odruchowo zrobiłam krok w tył. W środku czekały dziesiątki najpiękniejszych róż.
- Jezu - wyszeptałam. Jasnoczerwone róże były wszędzie, gdzie tylko spojrzeć.
- Wszystkich gości witacie taką ilością kwiatów? - zażartowałam.
Chłopak w odpowiedzi uśmiechnął się sympatycznie.
- Nie, proszę pani. To prezent. Tu jest bilecik.
Witaj w mieście marzeń.
Wierzę że rzucisz je na kolana.
Nie daj się jednak zwieść wszystkiemu co błyszczy...
Ani bukietom róż.
Ściskam Ciebie i Jennie,
B.
Ja ciebie także, Barry, pomyślałam. Ale już do końca życia nie przyniosę ci ani jednego
kubka kawy.
ROZDZIAŁ 12
Możecie spróbować wyobrazić sobie, co wtedy czułam. Ale jest wielce prawdopodobne,
że wam się to nie uda.
Miałam wszystko, o czym marzyłam. To była nagroda za morderczą pracę, za ostre
reprymendy Barry’ego, za wszystkie lekcje śpiewu i przeróbki tekstów. Wreszcie, choć z
duszą na ramieniu, stanęłam w ciemnym korytarzu prowadzącym do pokoju
nagraniowego „A” w sławnych Devan Sound Studios.
Nagrywają tu najsłynniejsze piosenki, pomyślałam. Moja piosenka także może stać się
słynna. O kurczę.
To było to. Wóz albo przewóz. Ta jedyna szansa w życiu, o której wszyscy marzą, lecz
tylko nieliczni mają okazję ją wykorzystać. Nie spodziewałam się, że kiedyś znajdę się w
gronie tych wybrańców.
Wiedziałam, że różne studia cieszą się pośród ścisłej elity największych muzyków,
gwiazd piosenki i ich menadżerów określoną renomą, czasami wręcz mistyczną, często
wynikającą z rozmaitych przesądów. Elton John przez całe lata nagrywał wyłącznie w
odizolowanym od świata zamku na południu Francji. Rolling Stones wybrali do tego celu
łódź mieszkalną na Jamajce, by uzyskać tak specyficzne dla siebie brzmienie. Mnóstwo
piosenkarzy country było skłonnych nagrywać tylko w Nashville i jedynie Chet Atkins
mógł być producentem ich płyt.
21
Devan stanowiło właśnie jedno z takich kultowych studiów w Los Angeles. Ścisnęłam
mocniej dłoń Jennie. Patrzyłyśmy niemal jak we śnie na sesję nagraniową, w której
głównymi aktorami byli Barbra Streisand i Barry Kahn.
Nie podobało mi się! Właściwie nie mogłam tego znieść. Miałam ochotę wrzeszczeć na
nich. Głos Barbry nie był tym, który miałam w głowie komponując „Niełaskę”. Śpiewała,
moim zdaniem, zbyt po swojemu.
- Co o tym sądzisz? - zapytałam Jennie.
Słyszała setki razy, jak w domu śpiewałam tę piosenkę. Wiedziała, w jaki sposób
akcentowałam poszczególne słowa i jakie uczucia nimi wyrażałam.
- Ty śpiewasz to lepiej - orzekła Jennie po chwili zastanowienia. - Ale ona też mi się
podoba, bo piosenka jest ładna.
Zdrajczyni!
Ale mój stosunek zmieniał się zwolna wraz z postępem prac. Każda próba wypadała
według mnie lepiej. Zaczęłam słyszeć w swojej piosence rzeczy, z których dotychczas
nawet nie zdawałam sobie sprawy. Bez wątpienia należała do mnie, ale teraz stała się
także i jej. Doszłam do wniosku, że jestem tu właściwie niepotrzebna.
Usiadłam i w milczeniu przeżywałam upokorzenie. Barry zaglądał do nas od czasu do
czasu i był niezwykle miły.
W pewnym momencie wyobraziłam sobie, że Barbra Streisand śpiewa tylko dla mnie, tak
samo jak ja śpiewałam Jennie. Miałam wrażenie, że przeniosłam się do miejsca, w
którym muzyka i wszystkie moje uczucia zlewały się w jedność. Byłam znów w West
Point, ale w tych szczęśliwszych czasach, kiedy śpiewałam dla wiewiórki Smooch i tylko
chwilami pozwalałam sobie pomarzyć o tym, co obecnie przeżywałam.
Poczułam ogarniające mnie odrętwienie, ale było to miłe uczucie.
Po co najmniej stu zgraniach Barbra i Barry zgodnie orzekli, że są zadowoleni i napięcie
w reżyserce ustąpiło błogiej i radosnej atmosferze. Odetchnęłam z ulgą, jakbym to ja
wykonała swoją robotę. Zmęczona pochyliłam głowę.
Ktoś położył ręką na moim ramieniu. Odwróciłam się i popatrzyłam prosto w twarz Barbry
Streisand.
Rzeczywiście (jeśli to wszystko działo się naprawdę) była piękna, ale nie w
powszechnym tego słowa znaczeniu. Z oczu promieniała dobroć, a uśmiech był pełen
zrozumienia i współczucia. Widziałam, że potrafi być twarda, ale na co dzień to delikatna,
słodka osoba. Nie wierzcie wszystkiemu, co piszą w gazetach... Zaufajcie mi w tej
kwestii.
- Wiem, jak musisz się teraz czuć - przemówiła. - Przynajmniej częściowo. Pamiętam, jak
sama debiutowałam na Broadwayu. Jak po raz pierwszy weszłam do studia. Strasznie
się wtedy czułam.
- Mnie wydawało się, że opuściłam własne ciało - wyznałam.
Usiadła obok Jennie i mnie.
- Bądź pewna, że zasłużyłaś na tę chwilę. Wszystkie łzy, pot i kłopoty poprzedzające
dzisiejszy dzień dają prawo, żebyś teraz rozkoszowała się swoim sukcesem. Twoja
piosenka stanie się przebojem, bez względu na to, kto ją zaśpiewa. Ale ponieważ ja ją
wykonuję, publiczność zwróci na nią uwagę. Naprawdę jest tego warta. Kocham twoją
22
muzykę, Maggie, i wszyscy inni również ją pokochają. Proszę, napisz dla mnie coś
jeszcze.
Ucałowała mnie w policzek i uścisnęła serdecznie.
- Dziękuję - szepnęła. - Ta piosenka jest taka prawdziwa... Prawda aż z niej emanuje.
Na moment odebrało mi mowę.
- Po prostu staram się nie mówić głupot - wyszeptałam wreszcie. - Nie wyobraża pani
sobie, co to dla mnie oznacza. Dla mnie i Jennie.
- Och, ależ tak. Pierwsza piosenka jest najlepsza ze wszystkich. - Popatrzyła na Jennie. -
Twoja mama jest wspaniała.
Dziewczynka uśmiechnęła się i powiedziała zdecydowanym tonem:
- Wiem.
ROZDZIAŁ 13
Kiedyś nieśmiało marzyłam, że może coś takiego mi się przytrafi. Przecież każdy o
czymś marzy. Teraz myślę, że musiał to być jakiś szalony sen na jawie.
W krótkim czasie sprzedałam mnóstwo swoich piosenek. Byłam dosłownie
rozchwytywana. Każdego ranka budziłam się w naszym nowojorskim mieszkanku z tą
samą, pełną niepokoju myślą: „Czy wszystko dzieje się naprawdę”?
Pewnego wieczora Barry zabrał mnie do jednej z najszykowniejszych restauracji, by
uczcić, jak to określił, „największe przeboje Maggie”. Opinia publiczna zwracała na mnie
coraz baczniejszą uwagę. Pisano o mnie w „Rolling Stone”, „Sin” i „People”. To było
krępujące, nierealne, nie w moim stylu, ale nie próbowałam nawet powstrzymać owej
lawiny. Chyba po raz pierwszy w życiu czułam się wreszcie jak KTOŚ.
Zapadał mrok, kiedy weszliśmy do „Lutéce” przy Piątej Ulicy na Manhattanie. Z wyraźną
atencją posadzono nas w oranżerii. Barry dobrze znał tu szefa, właściciela i kelnerów.
- Czy to randka? - zapytałam żartem... przynajmniej taka była moja intencja.
- To zadośćuczynienie, raz i na zawsze, za nasze pierwsze spotkanie - wyjaśnił z
uśmiechem.
Był we wspaniałym nastroju. Ja również. Zamówiliśmy szampana, a później zażyczyłam
sobie pâté de foie gros, łososia w sosie szczawiowym i suflet śliwkowy. Czy wszystko
działo się naprawdę?
- Sama mogłam coś przygotować - powiedziałam, gdy skończyliśmy jedzenie i
zamówiliśmy brandy oraz kawę.
- Nie wątpię. Wiesz... - ciągnął - nic mnie tak nie uszczęśliwiło jak patrzenie...
- Jak wracam do życia?
- Kwitniesz. Wiesz, że prawienie komplementów nie jest w moim stylu, ale to prawda.
Szczera prawda.
Nagle poczułam się nieco speszona. Czyżby to naprawdę była randka? Czułam jednak,
że chyba nie jestem jeszcze na nią przygotowana. Bałam się równocześnie, że mogę
zniszczyć naszą przyjaźń.
Barry wesoło mrugnął do mnie okiem. Musiał wyczuć te obawy.
- Ludzie coraz bardziej chcą cię usłyszeć, Maggie. Twoje teksty, muzykę i wyjątkowy
głos. Ten twój kontralt. Nikt teraz już nie zamierza cię powstrzymywać. Nie ma żadnych
ograniczeń. Droga do pełnego sukcesu leży przed tobą otworem.
23
Zaczęłam płakać. Nie obchodziło mnie, że ludzie przyglądają się ciekawie. Byłam tak
cholernie szczęśliwa, taka podekscytowana...
Barry sięgnął po chusteczkę i otarł mi łzy. Oboje zaczęliśmy się śmiać.
- Opowiedz mi o sobie. Kim, do diabła, jesteś? Przestałaś już być „blondynką w czarnej
sukience”. To pewne.
Dusiłam w sobie mnóstwo przeżyć, i tego wieczora wyrzuciłam z siebie część z nich.
Barry był moim przyjacielem i ufałam mu. Już samo uświadomienie sobie tego stanowiło
dla mnie ogromny krok naprzód.
- Jakieś trzydzieści kilometrów od West Point jest małe miasteczko, Newburgh -
zaczęłam.
- Byłem tam kiedyś. I nie mam ochoty wracać - powiedział i skrzywił się wymownie. -
Główna ulica wygląda jak w Bejrucie. Chodzi o to właśnie Newburgh?
- Kiedyś było przepięknym miasteczkiem, Barry. Leży nad samą rzeką Hudson. Jestem
typową dziewczyną z prowincji.
- Co słychać w twoich piosenkach, Maggie. Emanuje z nich szczerość, uczciwość i
całkowity brak cynizmu. Są sentymentalne jak ty, ale mów dalej. - Uśmiechnął się
figlarnie.
- Jesteś pewny, że chcesz tego słuchać? - zapytałam ostrożnie.
- Przestań być taka skromna. Zostaniesz wielką gwiazdą. Wszystko, co powiesz, będzie
uważane za niezwykle interesujące. Mnie zaintrygowałaś już tego pierwszego dnia, kiedy
weszłaś do mojego biura.
Uderzyłam Barry’ego mocno w ramię, a potem na chwilę przymknęłam oczy. Trudno mi
było wydobyć z siebie słowa. Ta opowieść była dla mnie przykra, nawet jeśli słuchaczem
był Barry.
Wreszcie odetchnęłam głęboko i zaczęłam:
- Moi rodzice zbyt dużo pili. Właściwie powinnam nazwać rzecz po imieniu. Oboje byli
alkoholikami. Ojciec, typowy furiat. Odszedł od nas, kiedy miałam cztery lata. Często
płakałam z tego powodu. Mama umarła, gdy byłam w ósmej klasie. Wraz z dwiema
siostrami zamieszkałam u cioci Irene. Wyprowadziłam się od niej po przyjęciu do szkoły
średniej. Obie siostry wyszły za mąż i wyjechały. Wszyscy nauczyciele radzili, żebym
poszła do college’u. Ale ja nie widziałam tam siebie. Dostałam pracę w restauracji obok
West Point. Poznałam Phillipa. Pokochał mnie. Tak mówił i swym zachowaniem zdawał
się to potwierdzać. A ja jak powietrza w płucach potrzebowałam kogoś, kto będzie mnie
kochał.
Barry zmarszczył czoło.
- Phillip był odzwierciedleniem twojego ojca, Maggie. Niewątpliwie wszyscy mamy
wyraźną tendencję do powielania najgorszych błędów, prawda?
- Chyba tak. Był matematykiem w akademii. Wydawał się taki mądry i dobry. Ale okazało
się, że lubi zaglądać do kieliszka. Jak mój ojciec. Oczywiście chciałam go ratować.
Myślałam, że mi się uda.
- Bił cię? - szepnął i delikatnie pogładził mój policzek. Zachował się dokładnie tak jak
powinien. Był prawdziwym przyjacielem.
24
- Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co począć. Nie miałam pojęcia, gdzie mogłabym się
podziać, w jaki sposób poradzić sobie z wychowaniem Jennie. Uciekałam na strych
naszego domu i pisałam piosenki, żeby uciec od rzeczywistości. Śpiewałam je Jennie.
Obie ukrywałyśmy się na strychu.
- Nigdy nie wykonywałaś ich publicznie?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
- Ależ skąd! Byłam zbyt wystraszona.
- Okłamałaś mnie podczas pierwszego spotkania. Zwalniam cię - zażartował.
- Proszę bardzo. - Odruchowo pogładziłam go po brodzie. - Teraz już sama potrafię
zatroszczyć się o siebie i córkę. Dziękuję za pomoc.
- Przecież nic nie zrobiłem. Byłem tylko biernym świadkiem zdarzeń. Jesteś wspaniałą
kobietą, Maggie. Mam nadzieję, że pewnego dnia sama zdasz sobie z tego sprawę.
Pochyliłam się nad stołem i pocałowałam Barry’ego. Byliśmy sobie tacy bliscy...
Kochałam go. Potrafiłam to sobie uświadomić, ale brakowało mi sił, by powiedzieć
głośno.
- Jesteś najlepszy - szepnęłam.
- Nie. Nie dorównuję tobie. Naprawdę, Maggie. Zapamiętaj, od kogo usłyszałaś te słowa
po raz pierwszy.
ROZDZIAŁ 14
Drugi lipca najlepszego roku w moim życiu, chyba dziesięć tysięcy razy wspanialszego
od wszystkich innych. Byłam na stadionie sportowym Meadowlands na przedmieściach
Nowego Jorku. Towarzyszyli mi Barry i Jennie.
Nigdy nie zapomnę tego dnia. Nikt mi już go nie odbierze.
Kilka minut po dwudziestej trzydzieści szalejący disc jockey Bret Wolfe pojawił się na
estradzie koncertowej. Był ubrany jak zwariowany nastolatek, którego rodzice w ogóle
nie powinni wypuścić z domu.
Zaraz miał rozpocząć się pierwszy występ, rozgrzewka dla publiczności. Wszyscy
wiedzieli, że gwiazda wieczoru - R.S.V.P. - pojawi się około dziesiątej, może nawet
jeszcze później.
Spotkało ich jednak nie lada zaskoczenie.
W ogłuszającym wrzasku ledwie słychać było Breta Wolfe’a:
- Mam niewątpliwą przyjemność przedstawić...
Rozbrzmiała znajoma muzyka. Jaskrawe, fluorescencyjne obiekty latające wystrzeliły ku
księżycowi w kwarcie, wiszącemu ponad dachem sceny.
- ...przedstawić państwu... Panie i panowie... R.S.V.P!
Nastała cisza, zburzona wreszcie tupotem nóg ludzi dopiero teraz wchodzących na
stadion, którzy jak najszybciej pragnęli dostać się blisko sceny.
- Nie mogę uwierzyć, że to oni. Przecież jeszcze nie pora!
- Jezu, co się dzieje? Co to za gówno?
Zza sceny patrzyłam, jak niebieskie sztuczne ognie wystrzeliły w górę. Trysnęły złote
iskry, które wiatr zniósł na wschód, w stronę centrum Nowego Jorku. Solista R.S.V.P -
Andrew Tone - sprawny i bardzo seksy, podbiegł do mikrofonu i chwycił go jak żywego
węża. Dłonią przeciągnął po długich włosach koloru piasku.
25
JAMES PATTERSON ZABAWA W CHOWANEGO I Leżałam bez ruchu, wciśnięta pod podłogę werandy, przez którą wchodziło się do naszego domu w pobliżu West Point. Tuliłam twarz do zimnej, przemarzniętej ziemi, zaścielonej suchymi liśćmi. Byłam pewna, że wkrótce zginę. Razem z córeczką. W głowie kołatały się słowa piosenki Crosby’ego, Stillsa i Nasha - „Nasz dom jest wspaniałym miejscem”. - Nie płacz... proszę, tylko nie płacz - szepnęłam do ucha małej. Nie było wyjścia... żadnej drogi ucieczki. Do tego z dzieckiem na ręku. Nie byłam głupia. Przeanalizowałam już wszystkie możliwości. Wiedziałam, że nie mam najmniejszych szans. Phillip zabije nas, kiedy tylko tu dotrze. Nie mogłam do tego dopuścić. Ale nie miałam pojęcia w jaki sposób go powstrzymać. Delikatnie przysłaniałam dłonią usta Jennie. - Nie wolno ci odezwać się ani słowem, kochanie. Kocham cię. Nie wolno ci wydać żadnego dźwięku. Słyszałam, jak Phillip szaleje w domu, nad nami. W naszym domu. Biegał z piętra na piętro, przetrząsał wszystkie pokoje, przewracał meble. Był wściekły, zdesperowany. I szalony. Bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Tym razem za sprawą kokainy, ale wiedziałam, że to był tylko katalizator. Nie radził sobie z własnym życiem. - Wychodź, wychodź, gdziekolwiek jesteś, Maggie... Wychodźcie, Maggie... Jennie... To twój tatuś. Tatuś i tak cię znajdzie! - krzyczał, aż ochrypł. - Wychodź, Maggie... Koniec zabawy! Maggie, rozkazuję ci wyjść, gdziekolwiek, do diabła, się chowasz... Ty nieposłuszna dziwko... Leżałam drżąc pod starą werandą. Zęby znów zaczęły mi szczękać. To nie mogło dziać się naprawdę. Wydarzenia, w których uczestniczyłam, były wprost niewyobrażalne. Delikatnie tuliłam do siebie córeczkę, która ze strachu zmoczyła się. - Nie wolno ci płakać. Nie płacz. Jesteś taką grzeczną dziewczynką. Tak bardzo cię kocham... Jennie, patrząc mi poważnie prosto w oczy, ze zrozumieniem pokiwała głową. Chciałam, żeby wszystko okazało się tylko nocnym koszmarem. By życie wróciło do normalności. Ale to nie był zły sen. Tak jak zawał serca mojej matki, kiedy ja - trzynastolatka - zostałam z nią sama w domu. Tylko teraz sytuacja wyglądała dużo gorzej. Słyszałam męża - mojego męża - biegającego w tę i z powrotem po schodach. Wciąż wrzeszczał... Nie przestawał ani na chwilę od ponad godziny. I walił pięściami w ściany. Kapitan Phillip Bradford. Wykładowca matematyki w Akademii. Oficer i dżentelmen. Takie przynajmniej panowało powszechnie przekonanie. Ludzie chcieli w to wierzyć, podobnie jak ja. Godzina zamieniła się w dwie. Aż wreszcie upłynęły trzy godziny w absolutnych ciemnościach, na zimnie i w ciasnocie. W istnym piekle. 1
Na szczęście Jennie zasnęła. Przyciskałam ją do piersi, starając się, by traciła jak najmniej ciepła. Sama pragnęłam zasnąć, poddać się, ale wiedziałam, że mi nie wolno. Dopiero świtało. Jedna z szaleńczych godzin Phillipa. Trzecia, może czwarta rano. Nagle rozległ się trzask frontowych drzwi, przypominający grzmot. Głośne kroki zadudniły tuż nad moją głową. Jennie obudziła się. - Ciii - szepnęłam. - Maggie! Wiem, że tu jesteś. Wiem! Nie jestem głupi. Nie masz gdzie uciec. - Tato... Tato! - zawołała Jennie, jak robiła to wielokrotnie z dającego jej poczucie bezpieczeństwa łóżeczka. Pod werandę wdarła się błyskawica. Ostre, przerażające światło oślepiło mnie. Jakby w przywykłe do ciemności oczy wbiło się tysiąc ostrych odłamków. - Mam cię! Tu jesteś! Maggie i Jennie. Tutaj są moje dziewczynki - zawołał Phillip triumfalnie. Jego głos był tak ochrypły, że w innych okolicznościach nie rozpoznałabym go. Byłam nawet w stanie uwierzyć, że ten mężczyzna wcale nie jest moim mężem. Jakże mógłby nim być? Z lufy trzymanej przez niego broni błysnęło i rozległy się dwa ogłuszające wybuchy. Wypalił prosto w nas. Zamierzał zabić mnie albo Jennie. Może nas obie. Ale miałam niespodziankę dla Phillipa. Teraz moja kolej! Nacisnęłam spust. II Czasami wydaje mi się, że zostałam napiętnowana przerażającą szkarłatną literą. Wielkim M, jak morderczyni. Wiem, że to uczucie nigdy już mnie nie opuści. Jakież to niesprawiedliwe. Straszne. I nieludzkie. Wspomnienia są niepełne i chaotyczne, ale jednocześnie tak wyraźne i przerażające, że zdają się rozrywać mój umysł. Nigdy już mnie nie opuszczą. Opowiem wam wszystko, nie oszczędzając nikogo, szczególnie siebie. Wiem, że pragniecie poznać prawdę. Wiem, że to wielka sensacja. Odczułam już, co znaczy być takim żywym „newsem”. A wy? Czy możecie sobie wyobrazić, jak to jest? Miejscowi dziennikarze z Newburgh, Comwall i Middletown tę pierwszą strzelaninę uznali za najstraszniejszą „tragedię rodzinną” w historii West Point. Ja zaś miałam wrażenie, że cała historia przydarzyła się zupełnie komuś innemu. Nie mnie i Jennie, ani nawet nie Phillipowi, choć tak bardzo zasłużył na los, jaki go spotkał. Jednak po dwunastu latach, gdy czas pomógł mi wyrzucić wszystko z pamięci, druga śmierć sprawiła, że przeszłość znowu stanęła mi przed oczami z przerażającą wyrazistością. Obsesyjnie staram się znaleźć odpowiedź na pytanie, które bez przerwy krąży mi po głowie: czy rzeczywiście jestem morderczynią? Czy zabiłam nie jednego, ale dwóch mężów? Sama już nie wiem. Naprawdę nie wiem! Jestem zupełnie zdezorientowana. 2
Robi się tu strasznie zimno... Czasami myślę, że prawie tak zimno, jak w tamto Boże Narodzenie, kiedy zginął Phillip. A mnie pozostaje tylko siedzieć w tej więziennej celi, cierpieć i czekać na rozpoczęcie procesu. Postanowiłam więc wszystko spisać - dla siebie, ale jednocześnie i dla was. Opowiem wam, co przeżyłam. Kiedy to przeczytacie, dokonacie własnej oceny. Właśnie w ten sposób działa nasz system prawny, prawda? Będziecie moimi sędziami. Aha, i wierzę wam. Jestem ufną osobą. Zapewne właśnie dlatego się tu znalazłam, wplątana w tak straszne kłopoty. 3
KSIĘGA PIERWSZA PRZEKLEŃSTWO LOSU 4
ROZDZIAŁ 1 Wczesna zima roku 1984 Znów śnieg. Kolejne Boże Narodzenie. Niemal rok upłynął od śmierci Phillipa - lub, jak określają to niektórzy, od jego zabójstwa. Siedziałam w żółtej taksówce, jadącej zasypanymi topniejącym śniegiem ulicami Nowego Jorku. Próbowałam zachować spokój, ale nie szło mi najlepiej. Obiecywałam sobie, że nie będą się bać, ale bałam się, i to bardzo. Na zewnątrz, za mokrymi szybami samochodu, nawet Święci Mikołajowie Armii Zbawienia wyglądali żałośnie. W taką pogodę psa nie dało się wygonić z domu, a ci, którzy musieli wyjść na ulicę, przemykali chyłkiem z rękami wbitymi głęboko w kieszenie. Policjanci kierujący ruchem wyglądali jak zapomniane śnieżne bałwany. Nawet gołębie znikły gdzieś z parapetów i dachów. Popatrzyłam na moje odbicie w szybie. Długie blond włosy, którymi zawsze się szczyciłam, piegi nie dające się ukryć nawet pod grubym makijażem, trochę nieproporcjonalny nos i piwne oczy, które odzyskały już przynajmniej część swego zwykłego blasku. Do tego małe usta o dość grubych wargach... według Phillipa, gdy żartował jeszcze w szczęśliwych czasach, jakby stworzone do francuskiej miłości. Myśl o nim sprawiła, że wstrząsnął mną dreszcz. Sam pomysł uprawiania seksu wywoływał u mnie przerażenie. Upłynął rok od tej okropnej strzelaniny w West Point. Powrót do normalności, zarówno pod względem fizycznym, jak i umysłowym, był powolny. I wiedziałam, że dużo mi jeszcze brakuje. Noga wciąż bolała, a umysł nie funkcjonował tak sprawnie jak przedtem. Nadal lękiem reagowałam na byle hałas. Na każdej ciemnej ulicy widziałam nieistniejące zagrożenie. Kiedyś potrafiłam świetnie panować nad swymi uczuciami, ale utraciłam tę zdolność. Płakałam zupełnie bez powodu, wściekałam się na sąsiadów, którzy próbowali być mili, byłam bezsensownie podejrzliwa w stosunku do przyjaciół i bałam się obcych. Czasami wprost sama siebie nienawidziłam! Oczywiście przeprowadzono dochodzenie, ale nie doszło do procesu sądowego. Gdyby Jennie nie została poszkodowana, gdybym to tylko ja była zbroczona krwią z rannej nogi, być może już wtedy trafiłabym do więzienia. Ale fakt, iż trzyletnie dziecko także odniosło obrażenia, uwiarygodnił moje zeznania, z których wynikało, że działałam w samoobronie. Żaden prokurator nie był zainteresowany wniesieniem oskarżenia, a Akademii Wojskowej wyraźnie zależało na wyciszeniu całej sprawy. Było przecież oczywiste, że oficerowie nie atakują swoich żon i dzieci. W West Point one w ogóle nie istniały. Byłyśmy niczym scenografia dla karier naszych mężów. Wsiadłam więc w samolot i przyleciałam do Nowego Jorku, gdzie wynajęłam mieszkanie z dwoma sypialniami. Znajdowało się na trzecim piętrze dość ponurego gmachu na Zachodniej Siedemdziesiątej Piątej Ulicy. Zapisałam Jennie do przedszkola. Nasze życie zaczęło toczyć się w nieco wolniejszym tempie. Ale nie udało mi się znaleźć tego, czego pragnęłam najbardziej: kresu bólu i początku nowego istnienia. Miałam dwadzieścia pięć lat. I nosiłam piętno w kształcie litery M - piętno mordercy. Odebrałam komuś życie, nawet jeśli rzeczywiście zrobiłam to w samoobronie. 5
Do odważnych świat należy, tłumaczyłam sobie. Tego dnia naprawdę zdobyłam się na odwagę. Goniłam za marzeniem, które prześladowało mnie przez ostatnich kilkanaście lat. Może właśnie dzisiaj rozpocznę nowe życie. Ale czy dobrze robiłam? Czy byłam należycie przygotowana? A może popełniam straszne głupstwo? Kurczowo ściskałam teczkę pełną piosenek, które napisałam w ciągu minionego roku. Piosenki - muzyka i słowa - były moim sposobem pozbywania się bólu i wyrażania nadziei na lepsze jutro. Tak naprawdę układałam je od dziesiątego czy jedenastego roku życia - zazwyczaj tylko w głowie, ale czasami także przelewałam na papier. Podobały się wszystkim i były chyba jedyną rzeczą, która mi naprawdę nieźle wychodziła. Ale czy wystarczająco dobrze? Ostatnio słuchały ich jedynie Jennie oraz wiewiórka imieniem Smooch i choć łaknęłam wszelkiego uznania, zdawałam sobie przecież sprawę, że ich opinia nie jest miarodajna. Wkrótce jednak moją twórczość oceni profesjonalista. Jechałam zaprezentować swe dzieła Barry’emu Kahnowi - temu Barry’emu Kahnowi - piosenkarzowi i kompozytorowi, którego dziesięć lat temu słuchała cała Ameryka. Teraz był jednym z największych producentów płytowych na świecie. Barry Kahn chciał poznać moje piosenki. Tak przynajmniej twierdził. ROZDZIAŁ 2 Stałam jak sparaliżowana. A dalej szło jeszcze gorzej. - Spóźniłaś się - stwierdził sucho. To były jego pierwsze słowa. - Pracuję według ścisłego rozkładu dnia. - To przez ten śnieg - wyjaśniłam. - Całą wieczność trwało znalezienie taksówki, a kiedy już mi się udało, nie można było jechać szybciej. Zaczynałam się denerwować i poganiać kierowcę, a ten wciąż zwalniał i... Jezu, pomyślałam. Przecież wygaduję okropne brednie. Muszę się zebrać do kupy. Natychmiast! Patrzył na mnie zimnym wzrokiem. Sprawiał wrażenie prawdziwego drania. - Powinnaś wyjść wcześniej z domu. Mam nabity plan dnia. Planuję wszystko z wyprzedzeniem. Ty też mogłabyś tak robić. Napijesz się kawy? Ta nagła uprzejmość zupełnie mnie zaskoczyła. - Tak, poproszę. Zadzwonił na sekretarkę. - Z cukrem i śmietanką? - zapytał, a ja odruchowo przytaknęłam. Pojawiła się sekretarka. - Kawa dla panny Bradford, Lynn. Ciasteczka? - Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Dla mnie też tylko kawa - polecił swoim charakterystycznym głosem. Odesłał Lynn gestem dłoni, po czym zasiadł za biurkiem i zamknął oczy. Zastanawiałam się, kim, u licha, jest ten facet? Jak na mój gust był tuż po czterdziestce, miał ciemne włosy, wyraźnie przerzedzone z przodu, długi nos, wąskie usta i kilkudniowy zarost. Pospolita twarz (fani uważający go za „seksownego” zwracali chyba raczej uwagę na walory jego duszy, a nie na wygląd 6
zewnętrzny), na której odbijały się trudne przeżycia, a jednocześnie wewnętrzny spokój. Podczas naszego pierwszego spotkania był ubrany jak przeciętny mężczyzna, w flanelowe spodnie i niebieską koszulę. Barry Kahn sprawiał wrażenie osoby spokojnej i, mimo demonstrowanej oschłości, raczej niegroźnej. Patrząc na niego pomyślałam, że zapewne jest kawalerem i mieszka samotnie. Nie interesowało mnie to właściwie, ale takie nasunęły mi się refleksje. Mam oko do szczegółów. W kontaktach z ludźmi zawsze zwracam na nie uwagę. Lynn wróciła z kawą w porcelanowych filiżankach. Odebrałam swoją, przy okazji polewając sobie dłoń. Zapewne nie wyglądałam na pewną siebie. Właściwie musiałam sprawiać wrażenie idiotki. Tak przynajmniej się wtedy czułam. A byłam po prostu przerażona! Jakbym nagle znalazła się nocą w ogromnym lesie. Barry wstał, by zaoferować pomoc, ale beztrosko machnęłam ręką. - Wszystko w porządku - zapewniłam. - Nic się nie stało. Spokojnie. I proszę nie zwracać uwagi na szkarłatne M. Kahn ponownie usiadł. - Niezła z ciebie literatka - skwitował. To miał być zapewne komplement. W szpitalu, w którym przechodziłam rehabilitację i komponowałam piosenkę za piosenką, postanowiłam napisać do niego list, w którym wyrażałam podziw dla jego twórczości i nadzieję, że pewnego dnia zechce zapoznać się z moimi wypocinami. Po wysłaniu tego pierwszego, zabrałam się za pisanie kolejnych i w kwietniu wysyłałam je już regularnie co tydzień. Listy pochodzące z głębi serca, do człowieka, którego w ogóle nie znałam. O rety! Wiem, że to dziwne, ale tak właśnie postąpiłam. Teraz nie dało się już tego odwołać. Nie odpisał na żaden z listów, więc nie wiedziałam nawet, czy którykolwiek z nich przeczytał. Jedno tylko było oczywiste - nigdy nie zostały odesłane. Nie powstrzymywało mnie to od pisywania coraz to nowych. Właściwie to chyba te listy utrzymywały mnie przy życiu. Dzięki temu mogłam do kogoś mówić, mimo że ten ktoś nie odpowiadał ani słowem. W pewnym sensie to pisanie pomogło mi w rehabilitacji. Stopniowo stawałam się coraz silniejsza i zaczęłam wierzyć, iż pewnego dnia znów poczuję się dobrze. Na szczęście Jennie pozbierała się znacznie szybciej ode mnie, choć i w jej psychice chyba już do końca życia pozostanie jakaś skaza. Moja siostra przyjeżdżała z dalekich przedmieść Nowego Jorku i opiekowała się nią. Pozwalano małej bez ograniczeń odwiedzać mnie w szpitalu. Była zafascynowana moim wózkiem i elektrycznym łóżkiem. Wzruszało mnie, ilekroć tuląc się prosiła: - Zaśpiewaj piosenkę, mamusiu. Tylko jakąś nową. Często jej śpiewałam. Śpiewałam nam obu. Każdego dnia pisałam nową piosenkę. Nagle zdarzyła się zadziwiająca rzecz. Cud. Do szpitala w West Point przyszedł zaadresowany do mnie list. Droga Maggie 7
W porządku, wygrałaś. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego Ci odpisuję. Wszystkiemu chyba winne moje miękkie serce, co wcale mi się nie podoba. Lepiej, byś zachowała to wyłącznie do swojej wiadomości. Mówiąc szczerze, Twój list poruszył mnie. Dostaję mnóstwo korespondencji; większość sekretarka od razu wyrzuca do kosza. A listy, które mi przekazują, zazwyczaj wyrzucam sam. Ale Ty... Ty jesteś inna. Uświadamiasz mi, że są jeszcze gdzieś prawdziwi ludzie, a nie tylko pochlebcy, próbujący za wszelką cenę wedrzeć się do mojego studia. Czuję, że poznałem Cię już trochę. To bardzo pomaga mi zrozumieć, o czym do mnie piszesz. Słowa piosenek, które mi przesłałaś, zrobiły na mnie duże wrażenie. To bez wątpienia amatorszczyzna - musisz dopiero nauczyć się pisać teksty - ale ma w sobie siłę, bo zawiera czytelny dla słuchacza przekaz. Nie oznacza to oczywiście, iż (a) nauka przyniesie jakikolwiek rezultat, (b) będziesz w stanie żyć z pisania. Ale w porządku, poświęcę Ci pół godziny, o które tak prosiłaś, by „raz na zawsze stwierdzić, czy masz talent do pisania czy nie.” Kiedy wyjdziesz ze szpitala, skontaktuj się z Lynn Needham - moją sekretarką - żeby umówić spotkanie. Na razie nie pisz, proszę, kolejnych listów. I tak zajęłaś mi wystarczająco dużo czasu. Zamiast pisać do mnie, napisz kilka naprawdę dobrych kawałków! ROZDZIAŁ 3 Podpisał się „Barry”. I oto teraz znalazłam się przed nim, czując się zupełnie nie na miejscu, jakbym była jednym z tych „pochlebców”, którzy za wszelką cenę chcieli „wedrzeć się” do jego studia. Nie starałam się wywrzeć na nim wrażenia swoim ubiorem. To nie było w moim stylu. Miałam na sobie białą bluzkę bez kołnierzyka, różową kamizelkę, długą czarną spódnicę i buty na płaskim obcasie. Byłam tu. A o to mi przecież chodziło. Tak się starałam, aby wyzbyć się całego swego pesymizmu, nie mieć żadnych negatywnych myśli... ale jednocześnie czułam, że takie wspaniałe rzeczy nigdy nie zdarzają się ludziom tak zwyczajnym jak ja. To po prostu niemożliwe. - Śpiewasz swoje piosenki, czy tylko je piszesz? - zapytał. - Także śpiewam, a przynajmniej mam nadzieję, że można to nazwać śpiewaniem. - Przestań się tłumaczyć, Maggie, myślałam jednocześnie. Nie musisz przecież za nic przepraszać. - Występowałaś kiedyś profesjonalnie? - Śpiewałam w klubowych chórkach w okolicach West Point. Ale przestałam, bo nie podobało się to mojemu mężowi. - Wiele rzeczy mu się nie podobało, prawda? - Uważał, że się „szlajam”. Nie mógł znieść, że inni mężczyźni na mnie patrzą. - Więc go zastrzeliłam, dodałam w duchu. - Ale teraz chcesz spróbować? Śpiewać przed publicznością? Czujesz się na siłach? Serce zabiło mi mocniej na myśl o czymś takim. - Tak, czuję się na siłach. 8
- Cieszę się. - Gestem ręki wskazał przepiękny, lśniący czarny fortepian Steinway’a, stojący w rogu gabinetu. - Zaczniemy od sprawdzianu bez świadków. Masz coś ze sobą? Sięgnęłam po teczkę. - Całe mnóstwo. Chce pan posłuchać ballad? Bluesów? Skrzywił się. - Nie, Maggie. Zaśpiewaj tylko jedną piosenkę. To przesłuchanie, nie koncert. Jedną piosenkę?, pomyślałam. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Nie miałam pojęcia, który utwór wybrać. Jedną piosenkę? Wzięłam ze sobą co najmniej trzydzieści, a teraz stałam zdezorientowana, zrozpaczona i zawstydzona, jakbym była całkiem naga. Weź się w garść. To przecież zwykły człowiek. Śpiewałaś te piosenki po tysiąckroć, powtarzałam sobie. - Słucham, Maggie - powiedział, zerkając na zegarek. Odetchnęłam głęboko i usiadłam do fortepianu. Jestem dość wysoka i mam tego świadomość, wolę więc siedzieć. Z tego miejsca widziałam przez okno tłum na Broadwayu. Znów to przerażenie, jakbym znalazła się w ciemnym lesie. W porządku, powiedziałam sobie. Jestem tu, gdzie jestem i występuję przed Barrym Kahnem. Zrobię wszystko, żeby opadła mu szczęka. Potrafię tego dokonać. - Utwór nosi tytuł „Kobieta z księżyca”. Opowiada o... kobiecie nocami sprzątającej biura w niewielkim miasteczku i podczas pracy zawsze spoglądającej na księżyc. Marzy, by kiedyś stanąć na jego powierzchni. Zerknęłam na jednoosobowe audytorium. Jezu, byłam w jego biurze. Ta kobieta przy jego fortepianie to ja. Odchylił się w fotelu, stopy wsparł na dolnej szufladzie biurka, splótł palce i przymknął oczy. Nie odezwał się ani słowem. Melodia „Kobiety z księżyca” przypominała napisane przez Barry’ego „Światło naszych czasów”. Zaczęłam grać i śpiewać miękkim, drżącym głosem, który nagle wydał mi się ponury i taki zwyczajny. Gdy ciągnęłam, miałam wrażenie, że cały mój wysiłek idzie na marne. Skończyłam. Milczenie. Kiedy ośmieliłam się na niego spojrzeć, siedział w zupełnym bezruchu. - Dziękuję - przemówił wreszcie. Czekałam. Nic więcej jednak nie zamierzał powiedzieć. Schowałam nuty z powrotem do teczki. - Żadnej krytyki? - zapytałam obawiając się odpowiedzi, chciałam jednak usłyszeć coś więcej niż tylko zwykłe „dziękuję”. Wzruszył ramionami. - Jak mogę krytykować własne dziecko? To przecież moja muzyka, nie twoja. Mój głos, tylko odtwarzany przez ciebie. Nie jestem zainteresowany. Czułam płonące purpurą policzki. Byłam okropnie upokorzona, a jednocześnie wściekła. - Miałam nadzieję, że będzie pan zadowolony. Napisałam ją na pańską cześć. Chciałam jak najprędzej uciec, ale zmusiłam się do pozostania na miejscu. 9
- Rozumiem. To dla mnie zaszczyt. Ale wydawało mi się, że przyjechałaś, aby zaśpiewać własne piosenki. Jeśli chciałbym usłyszeć echo, poszedłbym do tunelu metra i sam zaśpiewał. Wszystkie twoje utwory przypominają moje? Nie, do cholery. Nie są podobne do niczyich piosenek! - Chodzi o to, czy mam coś bardziej oryginalnego? - Właśnie o oryginalność mi chodzi. Jest niezbędnym elementem. Zaczęłam gorączkowo przerzucać kartki. Moje palce drżały i nie miałam w nich czucia. W głowie maszerowała mi cała orkiestra wojskowa. - Posłucha pan jeszcze jednej? Wstał. Pokręcił głową, wyraźnie zdegustowany. - Naprawdę, Maggie, nie wydaje mi się... - Mam jedną. Wiele. Nie pańskich, tylko swoich własnych. - Obiecywałam sobie przecież, że nie będę się tłumaczyć. Westchnął ciężko i z rezygnacją machnął ręką. - Skoro już tu jesteś... jeszcze jedną. Tylko jedną, Maggie. Wyjęłam „Chabrowy błękit”. Piosenka przypominała nieco stary przebój Carole King. Może nie była wystarczająco oryginalna. Kolejny plagiat? Szum w moim mózgu wciąż przybierał na sile, aż zamienił się w huk, jakby pod czaszką przejeżdżał pociąg. Z trudem powstrzymywałam się przed ucieczką. Schowałam tę piosenkę i wybrałam inną - „Niełaskę”. Tak, to zdecydowanie lepszy wybór. Napisałam ją niedawno, już po przyjeździe do Nowego Jorku. Jedna piosenka. Czułam na sobie wzrok Barry’ego Kahna i wyczuwałam jego narastające zniecierpliwienie. Wydało mi się, że w pokoju zrobiło się gorąco. Nie patrzyłam już na niego. Nie odrywałam oczu od nut „Niełaski”. Utwór opowiadał o moim małżeństwie z Phillipem i był bardzo osobisty. Początkowy zachwyt, miłość, którą myślałam, że czuję, później narastający terror, utrata względów męża i coraz trudniejsze życie u jego boku. Jedna piosenka. Odwróciłam się do instrumentu, odetchnęłam głęboko i zaczęłam grać. Początkowo śpiewałam bardzo delikatnie, ze stopniowo narastającym zaangażowaniem, na nowo przeżywając dawne zdarzenia. Phillip, ja, Jennie, nasz dom... Gdy śpiewałam, zauważyłam, że w pokoju coś się zmieniło. Zapanowała w nim atmosfera zrozumienia, której oczekiwałam pisząc te listy. Poczułam związek między mną i tym mężczyzną siedzącym w milczeniu przy biurku. Skończyłam i czekałam chyba całą wieczność, aż coś powie. Wreszcie odwrócił się w moją stronę. Wciąż miał zamknięte oczy. Wyglądał tak, jakby cierpiał z powodu bólu głowy. Potem spojrzał na mnie. - Nie powinnaś rymować „mnie” z „dnie” - powiedział. - To nie najszczęśliwsze zestawienie. Od biedy pasuje do tego, co robiłaś do tej pory, ale jest niedopuszczalne w poważniejszej, zawodowej działalności. Nagle zaczęłam płakać. Nie potrafiłam się powstrzymać, choć łzy były ostatnią rzeczą na świecie, której teraz chciałam. Ogarnęła mnie wściekłość na samą siebie. 10
- Hej - zawołał, ale ja już wcisnęłam kartkę do teczki i biegłam w stronę drzwi. - Hej - powtórzył. - Przestań płakać. Zaczekaj chwilę. Odwróciłam się do niego. - Przepraszam, że zajęłam tyle pańskiego cennego czasu. Ale jeśli zwraca pan uwagę na byle rym, podczas gdy ja otwieram swoje wnętrze, nie widzę szans, byśmy mogli współpracować. I proszę się nie obawiać. Nie będę już pana więcej niepokoić. Dopadłam drzwi, minęłam zaskoczoną Lynn Needham i wskoczyłam do windy. Pieprzyć go. Pieprzyć Barry’ego Kahna. Byłam wystarczająco zahartowana, aby dać sobie radę z tym, co czułam. Zresztą - musiałam, miałam przecież pod opieką małe dziecko. To właśnie dlatego ze szpitala pisałam jeszcze do kilku innych studiów muzycznych oprócz tego, należącego de Kahna. Jutro spróbuję dostać się do jednego z nich. A potem... do kolejnych. Do wszystkich jakie istnieją, jeśli tylko okaże się to konieczne. Komuś chyba wreszcie spodobają się moje teksty i muzyka. Były zbyt dobre, zbyt szczere, by po ich wysłuchaniu nic nie poczuć. Twoja strata, Barry Kahnie, panie Snobie. Poświęć swój cenny czas ważniejszym sprawom! Mam nadzieję, że jeszcze o mnie usłyszysz! ROZDZIAŁ 4 Czy kiedykolwiek korciło was, by powiedzieć, a nawet wykrzyczeć: „Nie jestem taka głupia. Jestem w porządku. I mam talent.” Wykrzyczałam te słowa na Times Square. Tak po prostu. Nikł nie zwrócił na to uwagi. Potraktowano mnie jako jeszcze jedną z wielu kręcących się wszędzie wariatek. Snułam się bez celu przez kilka godzin, nie zwracając uwagi na padający śnieg, i wreszcie poszłam do przedszkola Jennie na Zachodniej Siedemdziesiątej Trzeciej Ulicy, żeby ją stamtąd odebrać. Czułam się jak śmieć i tylko miałam nadzieję, że tak nie wyglądam. Cholera, co za dzień. - Uczcijmy tę okazję - powiedziałam. - Jutro początek ferii świątecznych. Uściśnij swoją ukochaną mamę i pójdziemy do jakiejś wspaniałej restauracji. Tylko my dwie. Gdzie chcesz zjeść? W „Lutéce”? A może w „Rumpelmayer’s”? Jennie zadumała się, poważnie marszcząc czoło i skrobiąc się po brodzie, jak robiła zawsze, kiedy musiała podjąć ważną decyzję. - A może do McDonald’sa? Później mogłybyśmy pójść do kina. - Dla ciebie wszystko! - roześmiałam się i ujęłam ją za rączkę. - Mój słodki króliczku, ty jesteś dla mnie najważniejsza. I lubisz moje piosenki. - Kocham je, mamusiu. Zaczęłyśmy szczebiotać, jak zawsze. Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami, kumoszkami, papużkami nierozłączkami, duchowymi siostrami... Nigdy żadna z nas nie będzie sama, bo przecież miałyśmy siebie. - Jak upłynął ci dzień, kochanie? Musisz być twarda tu, w Nowym Jorku. Na szczęście wiem, że obie damy sobie radę. - W przedszkolu było fajnie. Mam nową przyjaciółkę - Julie Goodyear. Jest naprawdę zabawna. A pani Crolius powiedziała, że mądra ze mnie dziewczynka. 11
- Bo jesteś mądra. A poza tym ładna i bardzo miła. Chociaż jednocześnie okropnie mała. - I tak kiedyś cię przerosnę. Zobaczysz. - Na pewno. Będziesz miała ze dwa metry wzrostu. Tak sobie beztrosko plotkowałyśmy. Kumoszki, najlepsze przyjaciółki. Właściwie sobie całkiem dobrze sobie radziłyśmy. Powoli przyzwyczaiłyśmy się już do Nowego Jorku. No i na ile to się dało, zapominałyśmy o Phillipie. Do diabła z Barrym Kahnem - twoja strata, panie Snobie! Było już zupełnie ciemno, gdy wróciłyśmy do domu. Cała moja złość zniknęła i teraz patrzyłam na pospolity fronton naszego budynku z obawą i niedowierzaniem. Cholera, chyba będziemy musiały pomieszkać tu jeszcze przez pewien czas. Na przykład do końca życia, pomyślałam. Otworzyłam frontowe drzwi, które jak zwykle zaskrzypiały. Normalna rzecz w tym mieście. Cholera! W korytarzu i na półpiętrze nie paliło się światło. Jedynie przez okno na klatce schodowej sączył się słaby blask ulicznej lampy. - Strasznie tu - szepnęła Jennie. - Nie - uspokoiłam ją pewnym głosem. - W Wielkim Jabłku to nic nowego. Ujęłam ją za rękę i zaczęłyśmy wspinać się po schodach. Nagle zatrzymałam się. Napięłam odruchowo wszystkie mięśnie i przycisnęłam dziecko do siebie, chcąc je obronić. Ktoś siedział bez ruchu w cieniu na piętrze. Ktoś wysoki i dobrze zbudowany. Niedobrze. Rzeczywiście było tu strasznie. Ostrożnie zrobiłam krok w stronę milczącej postaci. - Halo. Kto to? Kto tam jest? - zawołałam, przypominając sobie wszystkie przerażające historie na temat Nowego Jorku. Przed oczami stanęło mi również tamto wydarzenie z West Point. Siedząca postać miała chyba jakieś nakrycie głowy. Dziwnego kształtu kapelusz? Coś cholernie nietypowego. Phillip, przebiegło mi przez myśl. Wiedziałam, że to niemożliwe, ale skojarzenie było szybsze od świadomości. Phillip uwielbiał wyskakiwać nagle zza krzaków lub z szafy, wiedząc jak bardzo się przestraszę i traktując to jako świetny dowcip. Kiedyś, w czasie Halloween, włożył indiański pióropusz i skoczył na mnie z tomahawkiem. Nigdy w życiu nie przelękłam się tak, jak wtedy. W końcu to jednak ja skoczyłam do niego z bronią w ręku i strzelałam... strzelałam... Ale Phillip nie żył, a przecież nawet w Nowym Jorku nie ma duchów. Zbliżyłam się jeszcze odrobinę. Postać wciąż ani drgnęła. - Hej! - zawołałam ponownie. - To wcale nie jest zabawne. Proszę się odezwać. Choć słowem. Głos naszych kroków przypomniał mi chód Phillipa, gdy cicho krążył po domu szukając nas. Bliska histerii odważyłam się wspiąć na piętro. 12
Za moimi plecami Jennie wyszeptała przerażona: - Kto to, mamusiu? Drugi raz to się już nie powtórzy, pomyślałam. Już nie zrobi nam krzywdy. Nie, do cholery! Rzuciłam się na zagrażającą nam postać, wymierzając cios swoją ciężką teczką. Trafiłam drania. Przewrócił się, a ja natychmiast uświadomiłam sobie, co zrobiłam. - O, mój Boże! Nie wierzę! - Wybuchnęłam śmiechem, choć napięcie nie do końca jeszcze ustąpiło. - Kurczę blade. Jennie biegiem pokonała kilka ostatnich schodków, śmiejąc się wraz ze mną. „Phillip” okazał się ogromnym koszem pełnym, wartych ładnych kilkaset dolarów, długich róż. Otworzyłam dołączony do niego bilecik. Dla Maggie Bradford. Oto prezent z okazji pierwszego dnia powrotu do łask. Jesteś szalona, ale jeśli naprawdę zależy Ci na tej pracy, zatrudniam Cię. Sprawiłaś, że zmarnowałem swój cały dzisiejszy „cenny czas”. Wierz mi. Barry Z perspektywy czasu z pewnością można to uznać za zabawne zdarzenie. Bez wątpienia ze szczęśliwym zakończeniem. Ale kiedy piszę te słowa, powraca pytanie, które wcale nie jest zabawne. W każdym razie nie dla mnie. Czy zawsze, kiedy nadchodzą kłopoty, moim pierwszym odruchem jest chęć zabijania? Czy popełniłam nie jedno, ale dwa morderstwa? Wielu ludzi tak właśnie uważa. Jednym z nich jest prokurator południowej dzielnicy Nowego Jorku. Za pierwszym razem chodziło o Phillipa Bradforda. A później... później był Will. ROZDZIAŁ 5 San Diego, Kalifornia, lipiec 1967 Sześcioletni Will Shepherd śnił o Indianach. Dzikich i bezlitosnych. Przybywali do niego falami, na mustangach, ze strzałami długimi niczym włócznie, wycelowanymi prosto w jego serce. Kochał ten dreszcz emocji, ten film uporczywie odtwarzany we własnej głowie. Kochał zagrożenie. Usłyszał plusk! To nie miało sensu. Otworzył oczy, natychmiast z powrotem je zamknął i zasnął. Znów Indianie i kowboje. Żadnych plusków. Przynajmniej w jego filmie. Obudził się ponownie, za kwadrans ósma. Ubrał się cicho, by nie obudzić śpiącego brata Palmera i zszedł na pogrążony w absolutnej ciszy parter domu. W kuchni pokroił chleb, posmarował go masłem orzechowym oraz dżemem i nalał sobie mleka. Śniadanie dla jednego. Komu potrzebna była mama? Właściwie po co mu ktokolwiek? 13
Will zobaczył swoją twarz i nieuczesaną czuprynę odbijające się w lśniącym tosterze. Uświadomił sobie, że tak naprawdę, bardzo tęskni za mamą. Tęskni za przygotowywanymi przez nią śniadaniami. Wiedział, że odeszła i zamieszkała gdzieś w Los Angeles. Nie musiał już być świadkiem tych jej okropnych kłótni z ojcem, ale teraz wolałby nawet to, niż ciągłe milczenie. Czasami on i Palmer tęsknili za nią tak, że płakali w najgłupszych momentach. Ale na co dzień nienawidził jej. Na co dzień, jednak nie dzisiaj. Plusk w basenie? Nagle Willy sobie przypomniał. Zebrał naczynia i wstawił je do zlewu, po czym wybiegł przez rozsuwane drzwi do zalanego promieniami słońca ogrodu. Okrążył róg biało-niebieskiego domu i dopadł skraju basenu. Zatrzymał się tam tak gwałtownie, że o mało nie wpadł do wody i zaczął wrzeszczeć tak przerażająco, że obudził młodszego brata, którego głowa pojawiła się w oknie. Will krzyczał tak głośno, że na pomoc przybiegli sąsiedzi. Zaczęli tulić go do siebie i starali się osłonić przed widokiem, na który i tak zdążył się już napatrzeć, i którego zapewne nigdy w życiu nie zapomni. Sześcioletni chłopiec zobaczył unoszącego się na powierzchni migotliwej wody ojca, w czerwonym szlafroku i beżowych, luźnych spodniach. Na jednej stopie miał żółty kapeć. Drugi, leżący na wodzie, wyglądał jak kwiat lilii. Oczy ojca były szeroko otwarte i jakby wpatrzone w chłopca. To twoja wina, zdawały się mówić. Niegrzeczne dziecko. To twoja wina, Will. Widzisz co narobiłeś! To wszystko twoja wina! O 5:52 Anthony Shepherd wyszedł z domu, postanowiwszy utopić się we własnym basenie. Willowi wydawało się, że część jego samego utonęła wraz z ojcem. Kilka dni po tym samobójstwie Will i Palmer spędzili ostatnie popołudnie w Kalifornii na przeglądzie ubrań i zabawek. Musieli wybrać tyle, ile mieściło się w czterech walizkach. Ani jednej rzeczy więcej. Matka nie chciała wziąć ich do siebie. Nikt nie wyjaśnił chłopcom, dlaczego. Głupia dziwka, myślał Will, używając brzydkich słów usłyszanych od ojca podczas kłótni z żoną. Braćmi zaopiekowała się niania, ale mogła robić to tylko przez kilka dni. Wreszcie dowiedzieli się, że polecą do Anglii, do ludzi, którzy zgadzają się ich przygarnąć. Mieli zacząć nowe życie u swych ciotek - Eleanor i Vannie - których nigdy nawet nie widzieli. To właśnie one zażądały, by maksymalnie ograniczyć bagaże. Na gwarnym, pełnym krzątaniny międzynarodowym lotnisku Los Angeles dwaj podobni do siebie blond chłopcy siedzieli zdezorientowani, czekając na lot. Towarzyszył im doktor Engles - jeden z nielicznych przyjaciół ojca. Doktor opowiadał im o Londynie, głupiej królowej i jeszcze głupszej zmianie wart przed Pałacem Buckingham, o której kiedyś czytała Willowi matka. Ale Will nie słuchał, o czym mówił ten głupi doktor Engles. Znów widział przed sobą ojca pływającego w basenie i przewiercającego go wzrokiem. 14
- Szanowni państwo - dotarło do uszu chłopca. - Lot numer czterysta jedenaście linii Pan American z Nowego Jorku do Londynu. Doktor wyciągnął rękę, żeby poprowadzić Willa. - No chodź - powiedział. Malec ugryzł go z całych sił, aż do krwi. - Cholera! - syknął Engles, szturchając go drugą ręką. - Ty gówniarzu! Potworze! Will wyszczerzył zęby zbroczone krwią. - Nie chcę jechać do żadnej Anglii - zawył. - Chcę zostać tutaj! Proszę, tato. Proszę, mamo. Proszę, niech ktoś mi pomoże. To nie ja zabiłem tatę. Nie chciałem tego zrobić. Tato, przestań tak na mnie patrzeć. Tato, proszę... ROZDZIAŁ 6 Will nigdy nie zapomni pierwszych kilku godzin w Anglii. Wraz z bratem równie dobrze mogli trafić na Księżyc. Ciotka Eleanor wyszła po nich na lotnisko. Chłopiec zauważył, że ta otyła kobieta o twarzy bladej jak ściana, obawiała się jego bardziej niż on jej. Od razu poczuł do niej niechęć. Nic mi nie może zrobić, uznał. Nikt nigdy nie zrobi mi krzywdy, a już na pewno nie ona. Ciotka wyjaśniła, że jej siostra Vannie została w domu, aby przygotować powitalną kolację. Będzie smakować jak trawa, pomyślał. Anglia to najgorsze miejsce na Ziemi. W drodze z lotniska Heathrow ciotce Eleanor ani na chwilę nie zamykały się usta, więc chłopcy nie mieli nawet sposobności rozejrzeć się wokół. Ilekroć odwrócili od niej wzrok, trącała ich palcem, by ponownie skupić na sobie uwagę. Will poważnie myślał o odgryzieniu tego wbijającego mu się pod żebra palucha. - Znaczna większość londyńczyków mieszka poza centrum miasta, w pobliżu gęstej sieci stacji metra. My, na przykład, mieszkamy w Fulham, i to już od dawna. Od czasu, gdy wasza matka wyjechała, żeby zbić fortunę w Ameryce. Zapewne jej się to udało, kiedy wyszła za waszego ojca. Odziedziczy wszystkie jego pieniądze, a wy dostaniecie tylko tyle, ile zdecyduje się wam podarować. My obie na pewno nie dostaniemy nic, ale na dobrą sprawę nie liczyłyśmy, że kiedykolwiek otrzymamy od niej cokolwiek. To nie w jej stylu. Masz rację, nie spodziewaj się niczego od mojej mamy, przyznał w duchu Will. Wiedział, że ciotka uczy historii w szkole podstawowej i zapewne dlatego była tak gadatliwa. Jednak obrzydliwie śmierdziała potem i jakim prawem wygadywała takie rzeczy o jego mamie? Jak zauważył, Palmerowi także się nie podobała. Był na tyle sprytny, że aby mieć spokój, udawał śpiącego. Wreszcie taksówka zatrzymała się przed trzypiętrowym domem z czerwonej cegły, z małymi oknami i sześcioma schodkami prowadzącymi do frontowych drzwi. - Jesteśmy na miejscu - obwieściła wesoło ciotka, ale Will myślał teraz o drzewach i otwartych przestrzeniach San Diego. Te wspomnienia sprawiły, że w oczach zalśniły mu łzy. 15
Podobne do siebie jak dwie krople wody domy ciągnęły się po obu stronach ulicy, a rosnące przed nimi drzewa były skarłowaciałe, powykręcane przez wiatr, i na dodatek całkowicie pozbawione liści. Palmer wziął jedną walizkę, ciotka drugą, zaś Will musiał z ogromnym wysiłkiem taszczyć aż dwie. Zanim doszli do drzwi, te otworzyły się i stanęła w nich kobieta ubrana w obcisłe, czarne spodnie i tego samego koloru golf. Z gardła Willa dobył się cichy jęk. Poczuł, jak serce wali mu w piersi, a policzki zaczynają palić. Kobieta była młoda, a jej popielatobrązowe włosy sięgały łopatek. Oczy miała błękitne, a skórę jasną i delikatną. To moja mama, przebiegło mu przez głowę. Oczywiście natychmiast uświadomił sobie, że to niemożliwe. Ciotka Vannie - najmłodsza siostra matki - była uderzająco podobna do kobiety, która kiedyś, dawno temu, tuliła chłopca do piersi, mówiła, że go kocha, a później nagle odeszła. Jego serce wypełniła dziwna mieszanina strachu i zachwytu. Chciał natychmiast paść jej w ramiona, a jednocześnie z krzykiem rzucić się do ucieczki. - Zdejmijcie buty, zanim wejdziecie - powiedziała Vannie. - Nie chcemy chyba, żeby błoto rozniosło się po całym domu, prawda? Jego nowy dom. Anglia. Nowe życie. Prywatny horror. To był dopiero początek. ROZDZIAŁ 7 Legenda narodziła się bardzo wcześnie. I nigdy już nie zgasła. „Will jest bardzo inteligentnym i rozsądnym chłopcem, ale jednocześnie po mistrzowsku wykorzystuje swój urok osobisty, bezczelność i kłamstwo”. Takie zdanie napisał dyrektor szkoły podstawowej Fulham Road wiosną roku 1970. „Gdyby bardziej przykładał się do nauki, jego oceny byłyby znacznie lepsze, ale interesuje go tylko sport, w którym ma wybitne osiągnięcia, oraz wszczynanie bójek z kolegami, pośród których uchodzi za niepokonanego. Zastanawia mnie, czy chłopiec jest świadomy elementarnych zasad życia w społeczeństwie i różnic między rzeczywistością a fantazją”. Will świetnie zdawał sobie sprawę z tych różnic, ale w zależności od własnych potrzeb wybierał to, co bardziej odpowiadało mu w danym momencie. Podczas weekendów chłopiec często wybierał się na piesze wycieczki po okolicy. Pewnego dnia, mając jedenaście lat, usłyszał okrzyki dobiegające od strony stadionu oddalonego o niecałe dwa kilometry od domu. Zaintrygowany poszedł sprawdzić, co się tam dzieje. Wydał całe tygodniowe kieszonkowe, aby wejść na trybunę. Stamtąd zobaczył fascynujący widok: dwudziestu dwóch mężczyzn podzielonych na dwie grupy, lecz połączonych wspólnym celem. Grali w grę nazywaną w Anglii futbolem, choć w Stanach określenie to oznaczało zupełnie inną konkurencję sportową, którą widywał tylko w telewizji. Sam grał w piłkę nożną w szkole, wyróżniając się spośród rówieśników, ale była to wyłącznie bezładna kopanina piłki przez zgraję dzieciaków. Tutaj zaś dostrzegł symetrię, geometrię i porządek tak piękny i naturalny jak fale morskie. Mężczyzna z piłką popędził naprzód. Inny biegł w pewnej odległości, a kolejny pojawił się na skrzydle. Ten ostatni otrzymał podanie i, nie zwalniając ani na moment, skierował się ku bramce, ścigany 16
przez jednego z przeciwników, który nagle rzucił mu się pod nogi i zdołał wybić piłkę, która tym razem trafiła do zawodnika z jego drużyny. I natychmiast wszystko uległo odwróceniu. Na boisku zapanował ruch przypominający odpływ. Broniący zmienili się w atakujących, atakujący zaś przystąpili do obrony. Willowi przypominało to obraz w kalejdoskopie, który dostał od ojca, gdy miał pięć lat. I ten hałas! Wraz z każdym przejęciem piłki lub zagrożeniem którejś z bramek, tłum huczał i szumiał, a gdy w pewnej chwili padł gol, aplauz przybrał na sile do tego stopnia, że chłopcu wydało się, iż popękają mu bębenki, a serce przestanie bić. Tej nocy we śnie przyszła do niego matka. Patrzył z przerażeniem, jak całuje martwe oczy ojca i śmieje się upiornie do syna. Jej zęby były zbroczone krwią. Widzisz, co narobiłeś, Will? To wszystko twoja wina. Pewnego ranka, kilka dni później, na ulicy natknął się na zbłąkanego psa o brązowej sierści. Wreszcie znalazł przyjaciela w tej cholernej Anglii. - Chodź, piesku. Chodź ze mną - zawołał i kilkakrotnie poklepał się po udzie. - Nie bój się. Zawędrował do miejskiego parku, a zwierzak podążał za nim jak cień. Nie wiedział, dlaczego ogarnęła go fala wściekłości. Właściwie to uczucie towarzyszyło mu często, odkąd opuścił Kalifornię. Odkąd ojciec się zabił. To samobójstwo było dla niego strasznym przeżyciem. Wciąż czuł się za nie odpowiedzialny i, co więcej, wbił sobie do głowy, że sam także skończy w ten sposób. Usiadł na brzegu niewielkiego stawu. Pies wciąż trzymał się blisko. Był jego nowym kolegą. Will wreszcie wyrwał się z zamyślenia, pokręcił głową i mruknął do towarzysza: - Popełniasz duży błąd zostając ze mną. Przynoszę pecha. Nie żartuję. Zwierzak zapiszczał i wyciągnął łapę w stronę chłopca. Ale w Willu wezbrała wściekłość. Na ojca, na ciotki, na Palmera. Czuł się tak, jakby jakaś obręcz ściskała mu piersi. W uszach dzwoniło. Świat zabarwił się na czerwono. Sięgnął ręką do zimnej wody i chwycił spory kamień. Bez najmniejszego ostrzeżenia wymierzył nim psu cios w głowę. Zamachnął się po raz drugi i czworonóg przewrócił się, skowycząc. Smutne brązowe oczy patrzyły z wyrzutem. Chłopiec uderzał i uderzał, aż pies przestał się ruszać. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Przecież polubił tego zwierzaka. W każdym razie stwierdził, że złość zniknęła, jakby nigdy jej nie było. Odprężył się. Właściwie zupełnie nic nie czuł. W tym momencie odkrył, że potrafi być dobry, ale gdzieś w głębi jego osobowości czai się zło. Jakby było dwóch Willów. ROZDZIAŁ 8 Will od początku wiedział, że drzemie w nim coś wielkiego, i wcale nie dziwiło go to odkrycie, choć dla innych stanowiło zaskoczenie. Will Shepherd był najmłodszym w historii graczem podstawowej jedenastki szkoły w Fulham. Mając zaledwie jedenaście lat zdołał nakłonić trenera, by pozwolił mu ćwiczyć z 17
drużyną. Natychmiast trafił do pierwszego składu i ku zazdrości kolegów, starszych o dobrych sześć, siedem lat, został najlepszym strzelcem. Numerem jeden! Gdy miał ledwie dwanaście lat, Fulham zwyciężyło w rozgrywkach ligi londyńskich szkół i utrzymało mistrzowski tytuł aż do czasu odejścia Willa z drużyny. Jako czternastolatek strzelił dziewięć bramek w meczu wygranym przez jego drużynę 12-0. Chłopak był długonogi i wysoki jak na swój wiek, a przy tym zadziwiająco sprawny fizycznie. Ponadto niewiarygodnie szybki. Jego trener twierdził, że biega jak strzała. Mknął po boisku jak najszybsi napastnicy w jego ojczystym amerykańskim futbolu. Trenował codziennie, poświęcając na to cały wolny czas, aż piłka stała się niemal przedłużeniem jego stopy, czy też satelitą połączonym z nią jakąś niewidzialną siłą. W soboty i niedziele ćwiczył cały dzień - szesnaście godzin na dobę. Boisko stało się jego prawdziwym domem, zamiast tego gównianego miejsca, w którym mieszkały ciotki i Palmer. Lokalni dziennikarze uczynili z niego szkolną legendę Londynu. Zachwycali się jego radosnym, a przy tym niezwykle skutecznym stylem gry, umiejętnością pokierowania jej przebiegiem, podkreślając dziwny w ich mniemaniu fakt, iż pochodził ze Stanów. Ale oni nic nie rozumieli. Żaden z nich nie wiedział, że Will skrycie doskonalił swój indywidualny styl. Miał go od samego początku. Uznał, że musi być inny, rozpoznawalny, powinien wyróżniać się spośród innych graczy, bo w przeciwnym razie zostanie uznany za samotnika. Świetnie rozumiał, co w jego życiu oznacza ta gra: angielski futbol pozwoli mu uniknąć samotności i obaw. Sport i wszystko, co z nim związane spowoduje, że nigdy już nie będzie myślał o płaczącej matce i pływającym w basenie ojcu. Futbol stanowił jedyną broń, która mogła go ocalić. Musiała. ROZDZIAŁ 9 Wiosna roku 1985 Przez półtora roku pod okiem Barry’ego Kahna ćwiczyłam grę na fortepianie, aż wydawało mi się, że starłam palce; do kości. Rozpoczęliśmy od tekstów i zasad dotyczących ich pisania, stworzonych przez Boba Dylana, Joni Mitchell, Rodgersa i Harta, Johnny’ego Mercera oraz samego Barry’ego, według których ciężka praca nawet miernotę potrafi wznieść na wyżyny. Kazał mi wciąż pisać i zmieniać to, co napisałam. Zmuszał do wnikania coraz głębiej w moją przeszłość tak, że zdarzały się dni, kiedy gotowa byłam błagać go, by dał mi wreszcie spokój. Ale nigdy tego nie zrobiłam. W duchu pragnęłam, by naciskał mnie jeszcze bardziej. Był bezwzględny, a ja pozostawałam twarda i nieustępliwa. - Wypierasz się samej siebie - mawiał. - Ukrywasz własne uczucia za tanimi rymami i sentymentalnymi bzdurami. - Albo: - Ty chyba nic nie czujesz. Widzę to, bo nic nie jesteś w stanie mi przekazać. A jeśli ja niczego nie odbieram, to pomyśl, jak zareaguje publiczność. Ukrzyżują cię, Maggie. - Jaka publiczność? - zapytałam. - Nie widzisz jej? Nie wyobrażasz sobie tych tłumów, które słuchają twoich piosenek? Jeśli tak jest naprawdę, wynoś się stąd. Przestań marnować mój czas. 18
Pracowałam więc jeszcze ciężej, aż oboje byliśmy usatysfakcjonowani. Wtedy z kolei zajęłam się zgłębianiem sztuki komponowania. Tu także Barry był wymagający i niewyrozumiały, choć wiedziałam, że z muzyką radzę sobie lepiej niż ze słowami. Pisząc ją, czułam swoisty komfort. Pewnego dnia stwierdził wreszcie, że panuję nad nią jak nad wodą z kranu. Gdy chcę, jest zimna lub parzy w ręce, leje się strumieniem bądź kapie po kropli. Czasem miałam wrażenie, że zazdrościł mi tego. A mnie to wyraźnie imponowało. W tym współzawodnictwie wyraźnie mu dorównywałam. Wreszcie przyszedł czas na śpiewanie i tutaj dopiero Barry okazał się prawdziwym mistrzem. Nauczył mnie właściwej dykcji, akcentowania i wyrażania emocji. Pokazał, jak śpiewa się przed publicznością, a jak posługiwać się mikrofonem w studiu nagraniowym. Stwierdził, że mój głos jest naturalny, w przeciwieństwie do wielu innych piosenkarzy, choć zaznaczył, że jego osąd niewiele tu znaczy. - Zdecydują o tym sami słuchacze. Kto na przykład mógł przewidzieć, że głos Boba Dylana podbije serca publiczności. A przecież tak właśnie się stało. Twój płynie z głębi duszy. Jesteś w stanie wyrazić intonacją nastrój pasujący do twoich tekstów. Potrafisz wyrazić nim troskę, chłód, znudzenie, życzliwość i miłość. Kocham jego brzmienie! Naprawdę? Wreszcie zasłużyłam na komplement. Zapamiętałam go, słowo po słowie. Ćwiczyłam w pobliskim studiu nagraniowym Power Station. Nie tylko wykonywałam własne utwory, ale także występowałam w roli posłańca, na okrągło biegając po kanapki i kawę. Zawsze chodziłam ubrana w czarną sukienkę do samej ziemi. Mówiono: „Wysoka blondynko w czarnej sukience, możesz przynieść nam kanapki?”. Odpowiadałam: „Jasne, nie ma sprawy; z czym?” Nie mogłam pogodzić się z takim traktowaniem. Wiedziałam, że Barry nie zrobiłby czegoś takiego żadnemu mężczyźnie. Ale tłumaczył mi, że to ważna część mojej pracy, a jeśli mi się nie podoba, mogę iść gdzie indziej. Wiedziałam, że nie ma żadnego „gdzie indziej”. Pozostawała tylko Jennie - kumoszka i światło w moim życiu. Była także Lynn Needham, która stała się moją bliską przyjaciółką, czasami opiekunką do dziecka, przewodnikiem po Nowym Jorku i wsparciem w trudnych chwilach. Była nasza klitka - legowisko niesprawiedliwości - w której lubiłam tylko jedno: starą wannę stojącą pośrodku kuchni. Uwielbiałam brać gorące kąpiele w morzu piany. Zdarzały się okazjonalne wyjścia z mężczyznami, ale żaden z tych kontaktów nie rokował na przyszłość. Zaczęłam przypominać sobie, jak czułam się przed poznaniem Phillipa - za wysoka, skromna i małomówna, zakompleksiona z setki powodów, ze zbyt małym biustem. Ale tak naprawdę uzmysłowiłam sobie, że boję się kolejnego związku. Nie chciałam być zmuszona do opowiadania, co zdarzyło się z Phillipem... nie, raczej Phillipowi. Wciąż na piersi nosiłam tę szkarłatną literę i nie wierzyłam, że kiedykolwiek uda mi się ją usunąć. Nie, nie było żadnego „gdzie indziej”. ROZDZIAŁ 10 Zostałam więc dziewczyną od kanapek i kawy... Ale wiecie co? To i tak było znacznie lepsze od mojego dotychczasowego życia. Czasami nie mogłam już ścierpieć tego biegania do sklepu. Nienawidziłam bycia „blondynką w czarnej sukience”. Ale 19
jednocześnie kochałam ten stan rzeczy, bo oznaczał także pisanie, komponowanie, naukę. Stanowiłam część czegoś, co czasami potrafiło być bardzo piękne i wzruszające. Pewnego ranka Lynn Needham zajrzała do klitki w „muzycznej fabryce”, w której siedziałam. - Lepiej rzuć wszystko, może z wyjątkiem tej gorącej kawy. Wzywa cię nasz pan i władca. Barry starał się poświęcać mi czas dopiero pod koniec dnia, więc było to niewątpliwie nietypowe wezwanie. Biegiem popędziłam do jego biura. Musiałam liczyć się z tym, że jego czas rzeczywiście był cenny. - Mam dobrą i złą wiadomość - oświadczył. Znajdowaliśmy się w tym samym pomieszczeniu, w którym kiedyś pierwszy raz udało mi się wystąpić, po to tylko, by wkrótce potem zostać zwykłym gońcem. Poczułam jeszcze szybsze bicie serca. Mów, co się stało! Nie przeciągaj tego, błagałam w myślach. - Wysłałem jedną z twoich piosenek do Kalifornii - powiedział. - „Niełaskę”. Poprawioną wersję, którą pokazałaś mi w ubiegłym tygodniu. Spodobała się tam komuś. Chce ją nagrać. Podekscytowana rzuciłam mu się w ramiona. Chyba nigdy dotąd tego nie robiłam. Na pewno nie. Uśmiechnął się i delikatnie mnie odsunął. Popatrzył mi prosto w oczy. - Teraz ta zła. Ten „ktoś” chce sam ją zaśpiewać. Przecież to moja piosenka! - Odpowiedz, że to niemożliwe - rzekłam bez chwili wahania. Poczułam, że niewidzialne palce zaciskają mi się na szyi. - Nie. Barry, proszę. - Nie chcesz nawet wiedzieć, o kogo chodzi? Musiałem się zgodzić, żeby ona ją wykonała. W przeciwnym razie doszłoby do zerwania kontraktu. Niczym w nocnym koszmarze wyobraziłam sobie, jak jakaś baba wyje napisane przeze mnie słowa. - Oczywiście, że chcę się dowiedzieć. Ale jeśli coś zepsuje, zamorduję ją na miejscu! Zły dobór słów... wiem. - Wydaje mi się, że ona da sobie radę - uśmiechnął się słodko, jak czasami potrafił. - Chodzi o Barbrę Streisand. Chce nagrać twoją „Niełaskę”. I poprosiła, żebyś przy tym była. Znów rzuciłam mu się na szyję. Przycisnęłam go mocno do siebie i ucałowałam w oba policzki. Koniec z bieganiem po kawę i kanapki z pastrami. Witaj, Hollywood! ROZDZIAŁ 11 Zarezerwowałam lot do Los Angeles dla siebie i Jennie. Zasłużyłyśmy na to. Kiedy wysiadłyśmy z samolotu, wynajęłam saaba i pojechałyśmy nim do hotelu „Beverly Hills”. Wydawało mi się, że jesteśmy co najmniej milion kilometrów od West Point. - Jest różowy! - wykrzyknęła Jennie, kiedy zatrzymałyśmy się przed wejściem do hotelu. - To mój ukochany kolor. Wszystko jest różowe. - Poleciłam, żeby pomalowali go właśnie tak - wyjaśniłam. - Zadzwoniłam wcześniej i wydałam odpowiednie dyspozycje. - Kocham cię! 20
- Ja ciebie też. Przystojny blond bagażowy wziął nasze walizki tak delikatnie, jakby w środku znajdowała się drogocenna porcelana i poprowadził do wspaniałej chaty usytuowanej za głównym budynkiem hotelu - do bungalowu numer sześć, zarezerwowanego dla nas przez Barry’ego. Jak powiedział: „Żebyście razem z Jennie zrobiły odpowiednio dobre wrażenia”. On się na tym znał. Ja nie. - Oto pani apartament. Pani i tej młodej damy - rzekł bagażowy z uśmiechem, szeroko otwierając drzwi. Odruchowo zrobiłam krok w tył. W środku czekały dziesiątki najpiękniejszych róż. - Jezu - wyszeptałam. Jasnoczerwone róże były wszędzie, gdzie tylko spojrzeć. - Wszystkich gości witacie taką ilością kwiatów? - zażartowałam. Chłopak w odpowiedzi uśmiechnął się sympatycznie. - Nie, proszę pani. To prezent. Tu jest bilecik. Witaj w mieście marzeń. Wierzę że rzucisz je na kolana. Nie daj się jednak zwieść wszystkiemu co błyszczy... Ani bukietom róż. Ściskam Ciebie i Jennie, B. Ja ciebie także, Barry, pomyślałam. Ale już do końca życia nie przyniosę ci ani jednego kubka kawy. ROZDZIAŁ 12 Możecie spróbować wyobrazić sobie, co wtedy czułam. Ale jest wielce prawdopodobne, że wam się to nie uda. Miałam wszystko, o czym marzyłam. To była nagroda za morderczą pracę, za ostre reprymendy Barry’ego, za wszystkie lekcje śpiewu i przeróbki tekstów. Wreszcie, choć z duszą na ramieniu, stanęłam w ciemnym korytarzu prowadzącym do pokoju nagraniowego „A” w sławnych Devan Sound Studios. Nagrywają tu najsłynniejsze piosenki, pomyślałam. Moja piosenka także może stać się słynna. O kurczę. To było to. Wóz albo przewóz. Ta jedyna szansa w życiu, o której wszyscy marzą, lecz tylko nieliczni mają okazję ją wykorzystać. Nie spodziewałam się, że kiedyś znajdę się w gronie tych wybrańców. Wiedziałam, że różne studia cieszą się pośród ścisłej elity największych muzyków, gwiazd piosenki i ich menadżerów określoną renomą, czasami wręcz mistyczną, często wynikającą z rozmaitych przesądów. Elton John przez całe lata nagrywał wyłącznie w odizolowanym od świata zamku na południu Francji. Rolling Stones wybrali do tego celu łódź mieszkalną na Jamajce, by uzyskać tak specyficzne dla siebie brzmienie. Mnóstwo piosenkarzy country było skłonnych nagrywać tylko w Nashville i jedynie Chet Atkins mógł być producentem ich płyt. 21
Devan stanowiło właśnie jedno z takich kultowych studiów w Los Angeles. Ścisnęłam mocniej dłoń Jennie. Patrzyłyśmy niemal jak we śnie na sesję nagraniową, w której głównymi aktorami byli Barbra Streisand i Barry Kahn. Nie podobało mi się! Właściwie nie mogłam tego znieść. Miałam ochotę wrzeszczeć na nich. Głos Barbry nie był tym, który miałam w głowie komponując „Niełaskę”. Śpiewała, moim zdaniem, zbyt po swojemu. - Co o tym sądzisz? - zapytałam Jennie. Słyszała setki razy, jak w domu śpiewałam tę piosenkę. Wiedziała, w jaki sposób akcentowałam poszczególne słowa i jakie uczucia nimi wyrażałam. - Ty śpiewasz to lepiej - orzekła Jennie po chwili zastanowienia. - Ale ona też mi się podoba, bo piosenka jest ładna. Zdrajczyni! Ale mój stosunek zmieniał się zwolna wraz z postępem prac. Każda próba wypadała według mnie lepiej. Zaczęłam słyszeć w swojej piosence rzeczy, z których dotychczas nawet nie zdawałam sobie sprawy. Bez wątpienia należała do mnie, ale teraz stała się także i jej. Doszłam do wniosku, że jestem tu właściwie niepotrzebna. Usiadłam i w milczeniu przeżywałam upokorzenie. Barry zaglądał do nas od czasu do czasu i był niezwykle miły. W pewnym momencie wyobraziłam sobie, że Barbra Streisand śpiewa tylko dla mnie, tak samo jak ja śpiewałam Jennie. Miałam wrażenie, że przeniosłam się do miejsca, w którym muzyka i wszystkie moje uczucia zlewały się w jedność. Byłam znów w West Point, ale w tych szczęśliwszych czasach, kiedy śpiewałam dla wiewiórki Smooch i tylko chwilami pozwalałam sobie pomarzyć o tym, co obecnie przeżywałam. Poczułam ogarniające mnie odrętwienie, ale było to miłe uczucie. Po co najmniej stu zgraniach Barbra i Barry zgodnie orzekli, że są zadowoleni i napięcie w reżyserce ustąpiło błogiej i radosnej atmosferze. Odetchnęłam z ulgą, jakbym to ja wykonała swoją robotę. Zmęczona pochyliłam głowę. Ktoś położył ręką na moim ramieniu. Odwróciłam się i popatrzyłam prosto w twarz Barbry Streisand. Rzeczywiście (jeśli to wszystko działo się naprawdę) była piękna, ale nie w powszechnym tego słowa znaczeniu. Z oczu promieniała dobroć, a uśmiech był pełen zrozumienia i współczucia. Widziałam, że potrafi być twarda, ale na co dzień to delikatna, słodka osoba. Nie wierzcie wszystkiemu, co piszą w gazetach... Zaufajcie mi w tej kwestii. - Wiem, jak musisz się teraz czuć - przemówiła. - Przynajmniej częściowo. Pamiętam, jak sama debiutowałam na Broadwayu. Jak po raz pierwszy weszłam do studia. Strasznie się wtedy czułam. - Mnie wydawało się, że opuściłam własne ciało - wyznałam. Usiadła obok Jennie i mnie. - Bądź pewna, że zasłużyłaś na tę chwilę. Wszystkie łzy, pot i kłopoty poprzedzające dzisiejszy dzień dają prawo, żebyś teraz rozkoszowała się swoim sukcesem. Twoja piosenka stanie się przebojem, bez względu na to, kto ją zaśpiewa. Ale ponieważ ja ją wykonuję, publiczność zwróci na nią uwagę. Naprawdę jest tego warta. Kocham twoją 22
muzykę, Maggie, i wszyscy inni również ją pokochają. Proszę, napisz dla mnie coś jeszcze. Ucałowała mnie w policzek i uścisnęła serdecznie. - Dziękuję - szepnęła. - Ta piosenka jest taka prawdziwa... Prawda aż z niej emanuje. Na moment odebrało mi mowę. - Po prostu staram się nie mówić głupot - wyszeptałam wreszcie. - Nie wyobraża pani sobie, co to dla mnie oznacza. Dla mnie i Jennie. - Och, ależ tak. Pierwsza piosenka jest najlepsza ze wszystkich. - Popatrzyła na Jennie. - Twoja mama jest wspaniała. Dziewczynka uśmiechnęła się i powiedziała zdecydowanym tonem: - Wiem. ROZDZIAŁ 13 Kiedyś nieśmiało marzyłam, że może coś takiego mi się przytrafi. Przecież każdy o czymś marzy. Teraz myślę, że musiał to być jakiś szalony sen na jawie. W krótkim czasie sprzedałam mnóstwo swoich piosenek. Byłam dosłownie rozchwytywana. Każdego ranka budziłam się w naszym nowojorskim mieszkanku z tą samą, pełną niepokoju myślą: „Czy wszystko dzieje się naprawdę”? Pewnego wieczora Barry zabrał mnie do jednej z najszykowniejszych restauracji, by uczcić, jak to określił, „największe przeboje Maggie”. Opinia publiczna zwracała na mnie coraz baczniejszą uwagę. Pisano o mnie w „Rolling Stone”, „Sin” i „People”. To było krępujące, nierealne, nie w moim stylu, ale nie próbowałam nawet powstrzymać owej lawiny. Chyba po raz pierwszy w życiu czułam się wreszcie jak KTOŚ. Zapadał mrok, kiedy weszliśmy do „Lutéce” przy Piątej Ulicy na Manhattanie. Z wyraźną atencją posadzono nas w oranżerii. Barry dobrze znał tu szefa, właściciela i kelnerów. - Czy to randka? - zapytałam żartem... przynajmniej taka była moja intencja. - To zadośćuczynienie, raz i na zawsze, za nasze pierwsze spotkanie - wyjaśnił z uśmiechem. Był we wspaniałym nastroju. Ja również. Zamówiliśmy szampana, a później zażyczyłam sobie pâté de foie gros, łososia w sosie szczawiowym i suflet śliwkowy. Czy wszystko działo się naprawdę? - Sama mogłam coś przygotować - powiedziałam, gdy skończyliśmy jedzenie i zamówiliśmy brandy oraz kawę. - Nie wątpię. Wiesz... - ciągnął - nic mnie tak nie uszczęśliwiło jak patrzenie... - Jak wracam do życia? - Kwitniesz. Wiesz, że prawienie komplementów nie jest w moim stylu, ale to prawda. Szczera prawda. Nagle poczułam się nieco speszona. Czyżby to naprawdę była randka? Czułam jednak, że chyba nie jestem jeszcze na nią przygotowana. Bałam się równocześnie, że mogę zniszczyć naszą przyjaźń. Barry wesoło mrugnął do mnie okiem. Musiał wyczuć te obawy. - Ludzie coraz bardziej chcą cię usłyszeć, Maggie. Twoje teksty, muzykę i wyjątkowy głos. Ten twój kontralt. Nikt teraz już nie zamierza cię powstrzymywać. Nie ma żadnych ograniczeń. Droga do pełnego sukcesu leży przed tobą otworem. 23
Zaczęłam płakać. Nie obchodziło mnie, że ludzie przyglądają się ciekawie. Byłam tak cholernie szczęśliwa, taka podekscytowana... Barry sięgnął po chusteczkę i otarł mi łzy. Oboje zaczęliśmy się śmiać. - Opowiedz mi o sobie. Kim, do diabła, jesteś? Przestałaś już być „blondynką w czarnej sukience”. To pewne. Dusiłam w sobie mnóstwo przeżyć, i tego wieczora wyrzuciłam z siebie część z nich. Barry był moim przyjacielem i ufałam mu. Już samo uświadomienie sobie tego stanowiło dla mnie ogromny krok naprzód. - Jakieś trzydzieści kilometrów od West Point jest małe miasteczko, Newburgh - zaczęłam. - Byłem tam kiedyś. I nie mam ochoty wracać - powiedział i skrzywił się wymownie. - Główna ulica wygląda jak w Bejrucie. Chodzi o to właśnie Newburgh? - Kiedyś było przepięknym miasteczkiem, Barry. Leży nad samą rzeką Hudson. Jestem typową dziewczyną z prowincji. - Co słychać w twoich piosenkach, Maggie. Emanuje z nich szczerość, uczciwość i całkowity brak cynizmu. Są sentymentalne jak ty, ale mów dalej. - Uśmiechnął się figlarnie. - Jesteś pewny, że chcesz tego słuchać? - zapytałam ostrożnie. - Przestań być taka skromna. Zostaniesz wielką gwiazdą. Wszystko, co powiesz, będzie uważane za niezwykle interesujące. Mnie zaintrygowałaś już tego pierwszego dnia, kiedy weszłaś do mojego biura. Uderzyłam Barry’ego mocno w ramię, a potem na chwilę przymknęłam oczy. Trudno mi było wydobyć z siebie słowa. Ta opowieść była dla mnie przykra, nawet jeśli słuchaczem był Barry. Wreszcie odetchnęłam głęboko i zaczęłam: - Moi rodzice zbyt dużo pili. Właściwie powinnam nazwać rzecz po imieniu. Oboje byli alkoholikami. Ojciec, typowy furiat. Odszedł od nas, kiedy miałam cztery lata. Często płakałam z tego powodu. Mama umarła, gdy byłam w ósmej klasie. Wraz z dwiema siostrami zamieszkałam u cioci Irene. Wyprowadziłam się od niej po przyjęciu do szkoły średniej. Obie siostry wyszły za mąż i wyjechały. Wszyscy nauczyciele radzili, żebym poszła do college’u. Ale ja nie widziałam tam siebie. Dostałam pracę w restauracji obok West Point. Poznałam Phillipa. Pokochał mnie. Tak mówił i swym zachowaniem zdawał się to potwierdzać. A ja jak powietrza w płucach potrzebowałam kogoś, kto będzie mnie kochał. Barry zmarszczył czoło. - Phillip był odzwierciedleniem twojego ojca, Maggie. Niewątpliwie wszyscy mamy wyraźną tendencję do powielania najgorszych błędów, prawda? - Chyba tak. Był matematykiem w akademii. Wydawał się taki mądry i dobry. Ale okazało się, że lubi zaglądać do kieliszka. Jak mój ojciec. Oczywiście chciałam go ratować. Myślałam, że mi się uda. - Bił cię? - szepnął i delikatnie pogładził mój policzek. Zachował się dokładnie tak jak powinien. Był prawdziwym przyjacielem. 24
- Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co począć. Nie miałam pojęcia, gdzie mogłabym się podziać, w jaki sposób poradzić sobie z wychowaniem Jennie. Uciekałam na strych naszego domu i pisałam piosenki, żeby uciec od rzeczywistości. Śpiewałam je Jennie. Obie ukrywałyśmy się na strychu. - Nigdy nie wykonywałaś ich publicznie? Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Ależ skąd! Byłam zbyt wystraszona. - Okłamałaś mnie podczas pierwszego spotkania. Zwalniam cię - zażartował. - Proszę bardzo. - Odruchowo pogładziłam go po brodzie. - Teraz już sama potrafię zatroszczyć się o siebie i córkę. Dziękuję za pomoc. - Przecież nic nie zrobiłem. Byłem tylko biernym świadkiem zdarzeń. Jesteś wspaniałą kobietą, Maggie. Mam nadzieję, że pewnego dnia sama zdasz sobie z tego sprawę. Pochyliłam się nad stołem i pocałowałam Barry’ego. Byliśmy sobie tacy bliscy... Kochałam go. Potrafiłam to sobie uświadomić, ale brakowało mi sił, by powiedzieć głośno. - Jesteś najlepszy - szepnęłam. - Nie. Nie dorównuję tobie. Naprawdę, Maggie. Zapamiętaj, od kogo usłyszałaś te słowa po raz pierwszy. ROZDZIAŁ 14 Drugi lipca najlepszego roku w moim życiu, chyba dziesięć tysięcy razy wspanialszego od wszystkich innych. Byłam na stadionie sportowym Meadowlands na przedmieściach Nowego Jorku. Towarzyszyli mi Barry i Jennie. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Nikt mi już go nie odbierze. Kilka minut po dwudziestej trzydzieści szalejący disc jockey Bret Wolfe pojawił się na estradzie koncertowej. Był ubrany jak zwariowany nastolatek, którego rodzice w ogóle nie powinni wypuścić z domu. Zaraz miał rozpocząć się pierwszy występ, rozgrzewka dla publiczności. Wszyscy wiedzieli, że gwiazda wieczoru - R.S.V.P. - pojawi się około dziesiątej, może nawet jeszcze później. Spotkało ich jednak nie lada zaskoczenie. W ogłuszającym wrzasku ledwie słychać było Breta Wolfe’a: - Mam niewątpliwą przyjemność przedstawić... Rozbrzmiała znajoma muzyka. Jaskrawe, fluorescencyjne obiekty latające wystrzeliły ku księżycowi w kwarcie, wiszącemu ponad dachem sceny. - ...przedstawić państwu... Panie i panowie... R.S.V.P! Nastała cisza, zburzona wreszcie tupotem nóg ludzi dopiero teraz wchodzących na stadion, którzy jak najszybciej pragnęli dostać się blisko sceny. - Nie mogę uwierzyć, że to oni. Przecież jeszcze nie pora! - Jezu, co się dzieje? Co to za gówno? Zza sceny patrzyłam, jak niebieskie sztuczne ognie wystrzeliły w górę. Trysnęły złote iskry, które wiatr zniósł na wschód, w stronę centrum Nowego Jorku. Solista R.S.V.P - Andrew Tone - sprawny i bardzo seksy, podbiegł do mikrofonu i chwycił go jak żywego węża. Dłonią przeciągnął po długich włosach koloru piasku. 25