mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Peterson Tracie - Pieśń Alaski 3 - Serenada zmierzchu

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Peterson Tracie - Pieśń Alaski 3 - Serenada zmierzchu.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 29 osób, 34 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 331 stron)

T R A C I E P E T E R S O N PIEŚŃ ALASKI3 Serenada zmierzchu P R Z E K Ł A D M A R I A Z A W A D Z K A Po zawodzie miłosnym Britta opuszcza Alaskę i poświęca się muzyce. Szczęście uśmiecha się do niej, gdy znany angielski dyrygent proponuje jej wymarzoną posadę pierwszej skrzypaczki i... oświadcza się. Realizacja marzeń wydaje się być w zasięgu ręki. Ale w sercu Britty wciąż tli się stare uczucie. Dlatego wraca do domu, by tam podjąć decyzję. Po wypadku w kopalni do Sitki wraca również Juri. W przeszłości był alkoholikiem i hazardzistą; zostawił swoją rodzinę. Teraz jest innym człowiekiem, który na nowo próbuje ułożyć swoje życie.

Rozdział 1 Sitka, Alaska Styczeń 1906 roku Britta Lindquist gwałtownie się przebudziła, po czym usiadła na łóżku, ciężko oddychając. Uspokoiła się dopiero po chwili, w momencie gdy jej oczy przyzwyczaiły się do przyćmionego światła, które ją teraz otaczało. Wreszcie uświadomiła sobie, gdzie jest. Po szesnastu latach wróciła do domu - i czuła się tak, jakby nigdy go nie opuszczała. Jej ulubione książki z dzieciństwa były ustawione na półce dokładnie tak samo jak w chwili, kiedy wyjeżdżała. Lalki leżały na komodzie, a w kącie stała bogato zdobiona skrzynia, w której przez całe lata skrywała swoje marzenia - marzenia, które nie miały szansy się spełnić. Matka starała się jej kiedyś tłumaczyć, że jeśli człowiek czegoś pragnie, ale jednocześnie wie, że jego pragnienie jest nieosiągalne, to powinien zacząć marzyć o czymś innym. Britta próbowała wziąć sobie jej słowa do serca. Bóg jeden wie, jak bardzo starała się oczyścić swe serce i umysł z tego, co stare, i wreszcie powitać to, co mogło w jej życiu stać się nowe. Odnosiła jednak wrażenie, że niezależnie od tego, jak daleko uciekała i jakie wyzwania decydowała się podejmować - nic nie było w stanie stłumić tlącej się w jej sercu tęsknoty. - Britto? Britto, śpisz? - usłyszała niepewny szept. - Wejdź, Kay.

Drzwi się uchyliły i przez powstałą w ten sposób szczelinę zajrzała do środka ciemnowłosa kobieta. Kalage, którą Lydia nazywała po prostu Kay, od piętnastu lat mieszkała z rodziną Lindquistów. W wieku trzynastu lat Kay została sierotą, a lud jej matki zaczął ją określać mianem „dziecka plaży" - z pewnością nie było w tych słowach nic miłego. Tlingici odrzucili matkę Kay, ponieważ ta zhańbiła się pro- stytucją. Natomiast biały ojciec dziewczyny porzucił swoją rodzinę już dawno temu. Kiedy Kalage przyszła na świat, więzy z tlingickim dziedzictwem zostały już dawno zerwane. Hańba, którą okryła się jej matka, spadła także na Kay, tak jakby i ona sprzeniewierzyła się tlingickim zasadom. Rodzina Britty przyjęła dziewczynkę pod swój dach, gdy pewnego dnia ciotka Zee znalazła ją głodną i całkowicie wyczerpaną. - Wydawało mi się, że słyszałam jakieś hałasy. Wszystko w porządku? Britta skinęła głową. - Miałam zły sen. Pewnie słyszałaś, jak się kręciłam. Nic się nie stało. Kay wślizgnęła się do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Przez chwilę z uwagą przyglądała się Britcie. -Masz jakieś kłopoty? Odkąd się poznały, Britta nie mogła się nadziwić przenikliwości Kay. Ta zaledwie trzy lata starsza od niej kobieta była jej bardzo bliska. - Nie, nie mam kłopotów - zapewniła Britta. Kay nie dawała jednak za wygraną. - Więc co się dzieje? Kiedy spojrzałam ci wczoraj w oczy, byłam pewna, że coś cię dręczy. Britta podniosła wzrok i pokręciła głową. - Nie jestem jeszcze gotowa, żeby o tym mówić. Kay podeszła do okna i rozsunęła zasłony, a promienie słońca rozświetliły pomieszczenie.

- Dochodzi dziesiąta. Zawsze śpisz tak długo? Britta roześmiała się i wstała z łóżka. - Nie, chociaż muszę przyznać, że pobyt za granicą trochę mnie odzwyczaił od wczesnego wstawania. Odnoszę wrażenie, że Europejczycy nie żyją w takim pośpiechu, do jakiego zdążyliśmy już przywyknąć tu w Ameryce. W Niemczech i w Anglii zdarzało mi się zaczynać dzień bardzo późno. Z drugiej strony po koncertach często nie kładliśmy się spać przed nastaniem świtu. Britta podeszła do szafy. Starała się poprowadzić rozmowę w taki sposób, żeby niepostrzeżenie porzucić temat poruszony przez Kay. - Kalifornia to naprawdę wspaniałe miejsce. Na pewno byłabyś zachwycona. Jest tam naprawdę pięknie, można odnieść wrażenie, że wszystko ciągle kwitnie. A skoro już mowa o kwiatach, wiosną ubiegłego roku byłam w Holandii i widziałam całe pola tulipanów. Szkoda, że mogę ci tylko o tym opowiadać, taki widok zapiera dech w piersiach. Tysiące tulipanów. Britta przejechała palcami po kilku sukienkach. Była zadowolona, że te bardziej eleganckie zdecydowała się zostawić w San Francisco. Wiedziała, że nie przydałyby jej się tutaj. W Sitce przez większą część roku panował dość łagodny klimat, ale jedwabie i muśliny nie sprawdziłyby się tu na co dzień. Ostatecznie Britta zdecydowała się na wełniany sweter i kremową spódnicę. - W tym chyba nie zmarznę. - Zerknęła na Kay i zorientowała się, że kompletnie nie interesują jej ani relacje z podróży, ani problem wyboru garderoby. Britta przerwała swoją paplaninę i spoważniała. - Nie potrafię jeszcze o tym mówić. Obiecuję, że prędzej czy później o wszystkim się dowiesz, ale na razie potrzebuję czasu, żeby spokojnie wszystko przemyśleć.

- Przyjechałaś tu, żeby podjąć jakąś ważną decyzję? Britta westchnęła i skinęła głową. - Na razie tylko tyle mogę powiedzieć. Pomożesz mi się ubrać? Kay podeszła i sięgnęła po sukienkę. - Będę się za ciebie modliła. To głęboko wzruszyło Brittę. Od kogo w ostatnim czasie mogła usłyszeć podobne słowa? - Dziękuję. - Wspaniale mieć cię już w domu - powiedziała matka Britty. - Strasznie zeszczuplałaś. Dobrze się czujesz? Lydia bez przerwy zamartwiała się o wszystkie swoje dzieci. Britta była jednak najmłodsza i pewnie dlatego miała poczucie, że skupia na sobie szczególną uwagę. Zwłaszcza teraz, kiedy wróciła do Sitki po tak długiej nieobecności. - Wszystko w porządku, naprawdę. - Britta sięgnęła po kolejny tost, tak jakby tym gestem próbowała uspokoić matkę. -Jem równie dużo co Dalton. - Britta natychmiast skorzystała z okazji i zmieniła temat. - A skoro mowa o Daltonie, słyszałam, że interesy świetnie mu idą i że w ciągu ostatnich kilku lat bardzo rozbudował warsztat. W Kalifornii jest podobno ogromny popyt na łodzie, które produkuje. - Twój brat ma wielki talent i tworzy wspaniałe projekty. Poza tym zatrudnił bardzo sprawnych i dobrze przygotowanych pracowników. To głównie Tlingici, którzy uczyli się fachu w szkole Sheldona Jacksona - wyjaśniła Lydia. - A jak się miewa ojciec? Pracuje razem z Daltonem? - Czasami, jeśli pojawia się taka potrzeba. Zdarza mu się pomagać przy niektórych projektach, ale staram się go namawiać, żeby jak najwięcej odpoczywał. - Uśmiechnęła się. - Chociaż rzadko udaje mi się go do tego przekonać.

-Wyobrażam sobie. Dalton wspominał, że czasem wspólnie dostarczają klientom łodzie. -To prawda. Zresztą jedną z nich mają przewieźć w marcu do San Francisco. - To świetnie. Wygląda na to, że Daltonowi naprawdę służy współpraca z ojcem i że dobrze wiedzie mu się w Sitce. I tata, i Dalton wydają się szczęśliwi. Phoebe zresztą też. Mój Boże, ich dzieci tak bardzo wyrosły, że ledwo je poznałam! - W przyszłym miesiącu Gordon skończy piętnaście lat - powiedziała Lydia. - A Rachel jest niesamowicie dojrzała jak na jedenastolatkę. Ciągle przypomina mi, że w kwietniu ma dwunaste urodziny. Wydaje jej się, że to jakaś magiczna liczba. Britta roześmiała się. - Jest naprawdę śliczna. W przyszłości na pewno złamie wiele serc. Lydia skinęła głową i dolała Britcie herbaty. - Z kolei Alex to wykapany Dalton. Nie skończył jeszcze ośmiu lat, ale chodzi i mówi dokładnie jak jego ojciec. - Kiedy widziałam go ostatnim razem, nie umiał jeszcze mówić ani chodzić - powiedziała Britta. - A mała Connie urodziła się już po moim wyjeździe. Czuję, że naprawdę dużo mnie ominęło. - Tak to jest. Czas leci - stwierdziła z uśmiechem jej matka. - A jak się miewa Kjerstin? Dalej spełnia się jako pielęgniarka? - zapytała Britta. - Czy powinnam się już spodziewać siostrzenic i siostrzeńców? Lydia pokręciła głową. - Nie. Twoja siostra obawia się, że nie będzie mogła mieć dzieci. Wzięli ślub już ponad pięć lat temu. Matthew ją jednak uspokaja. A w końcu on jest lekarzem, więc wie, co mówi. Uważa, że Kjerstin nic nie dolega i że w odpowiednim

czasie Bóg obdarzy ich potomstwem. Oboje uwielbiają pracować z rdzennymi mieszkańcami wyspy Kodiak i wygląda na to, że miejscowi naprawdę ich kochają. Britta przez chwilę siedziała w milczeniu. W końcu wzruszyła ramionami. - Czasem wydaje mi się, że wszyscy oprócz mnie ułożyli sobie życie. - Ale przecież dzięki temu, że wyjechałaś do szkoły i dużo podróżowałaś, poznałaś świat, którego inaczej nigdy byś nie poznała. - Lydia uśmiechnęła się do swojej najmłodszej córki. - Mam nadzieję, że nie żałujesz tej decyzji. Britta liczyła na to, że jej uśmiech uspokoi matkę. - Nigdy nie udałoby mi się zdobyć takiego wykształcenia, gdybym została w Sitce. Czas, który spędziłam pod okiem wspaniałych nauczycieli, gra w kilku różnych orkiestrach... spełniły się moje marzenia. - Nie mogę się doczekać, aż coś mi zagrasz na skrzypcach - oznajmiła z dumą jej matka. Jako mała dziewczynka Britta zaczęła grać na skrzypcach przede wszystkim po to, żeby zrobić matce przyjemność. Chciała pójść w jej ślady i zajmować się w przyszłości muzyką. Jednak z biegiem lat odkryła, że instrument, na którym grała, stał się przedłużeniem jej duszy. W chwili gdy dotykała strun smyczkiem, czuła, że dźwięki płyną prosto z jej serca. - Wspaniale będzie razem zagrać - dodała Britta. - Tak jak w dawnych czasach. - W dawnych czasach? - zapytała Lydia, unosząc brwi. - Mówisz jak staruszka, a nie jak piękna dwudziestoczteroletnia dziewczyna. Britta odsunęła pusty talerz i sięgnęła po filiżankę z herbatą. - Czasem czuję się naprawdę staro. Mam wrażenie, że w ciągu ostatnich sześciu lat przeżyłam już całe stulecie.

Britta spojrzała na zatroskaną twarz Lydii i poczuła, że pragnie wyznać jej prawdę. Wiedziała, jak bardzo matka ją kocha, i niczego nie chciała przed nią ukrywać. Uznała jednak, że nie nadszedł jeszcze właściwy czas na wyjaśnienia. Miała teraz za dużo problemów. Za dużo duchów, które należało wreszcie przegnać. Ich rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Lydia wstała i poszła otworzyć, Britta natomiast, korzystając z chwili samotności, starała się zapanować nad myślami. Wiedziała, że nie ma sensu zwierzać się teraz matce. Sama bowiem nie potrafiła sobie odpowiedzieć na pytanie, czego tak naprawdę by chciała. To nieprawda. Doskonale wiem, czego pragnę. Po prostu nie mogę tego dostać. Szybko przywołała się do porządku i postanowiła spokojnie czekać na powrót matki. - Przyszedł jeden z chłopaków Mastersona, Caleb - wyjaśniła Lydia, kiedy po chwili wróciła do kuchni. - Pamiętasz go, prawda? Ma już prawie szesnaście lat. Przybiegł właśnie od Bielikowów. Britta poczuła się tak, jakby ktoś wbił jej nóż w serce. - Od Juriego? - Tak. Marsha zaczęła rodzić. Potrzebuje mnie. Posłałam Caleba po lekarza, ale przydałaby się i twoja pomoc. Ich córeczka Laura ma dopiero trzy lata i nie powinna jeszcze wszystkiego oglądać. Wystarczyła jedna wzmianka o rodzinie Juriego, żeby odżyły w niej wszystkie wspomnienia. I na nic się zdały próby ucieczki - tych kilka lat, które spędziła poza Sitką, nie było w stanie zmienić jej serca. Britta poczuła, że sztywnieje. - Dobrze. Zrobię, co będę mogła. - Świetnie. Wezmę wszystko, co potrzebne, i możemy ruszać. - Mam zaprząc konie? - zapytała Britta.

- Nie. Chata Juriego znajduje się niedaleko stąd, to niecały kilometr wzdłuż wybrzeża. Możemy iść pieszo, to nie powinno długo potrwać. Britta nie odpowiedziała. Żołądek podszedł jej do gardła - w tej chwili zaczęła żałować, że wmusiła w siebie jeszcze jednego tosta. Na myśl o Jurim i jego żonie w sercu Britty zagościł nagły smutek, ale nie mogła przyznać się do tego matce. To właśnie ślub Juriego stał się powodem, dla którego Britta spakowała się i wyjechała z Sitki w 1900 roku. Nie potrafiła się pogodzić z tym, że od tej chwili należał on już do innej kobiety. A gdy Britta dowiedziała się, że Juri został podstępem zmuszony do małżeństwa z prostytutką, poczuła, że to kropla, która przepełniła czarę goryczy. Britta zastanawiała się, jak teraz wyglądał. Pamiętała jego jasne włosy. Tak bardzo chciała ich dotykać... Wspominała też jego niebieskie, pełne pasji oczy, w których błyskały figlarne ogniki. Jakież to było niesprawiedliwe: Juri, miłość jej życia, mężczyzna, w którym zakochała się jako mała dziewczynka - należał teraz do innej kobiety. Kobiety, która zdaniem Daltona, nawet go nie kochała. - Jestem gotowa. Weź płaszcz i ruszajmy - oznajmiła Lydia, kiedy wróciła po chwili do pokoju. Britta zawahała się. Nie miała pewności, czy powinna iść z matką. - Czy Juri nie mógłby ci pomóc zamiast mnie? Lydia spojrzała na nią przez ramię, wkładając swoją wełnianą pelerynkę. - Juri już dawno wyjechał z Sitki. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatnio mieliśmy od niego jakieś wieści. - Jak to? - zapytała Britta, sięgając po podbity futrem płaszcz. Matka zmarszczyła brwi. - Muszę z przykrością stwierdzić, że Juri w bardzo niewielkim stopniu zajmuje się swoją rodziną. On... no cóż...

nie okazał się najlepszym ojcem i mężem. Zdaniem Dal-tona to może nawet lepiej, że Juri zdecydował się wyjechać. W ostatnich czasach zdecydowanie za dużo pił i łatwo tracił cierpliwość. Britta po raz pierwszy usłyszała o problemach Juriego. Wiedziała, że w młodości lubił się od czasu do czasu napić, zdarzało się nawet, że się upijał. Zawsze tłumaczyła sobie wtedy, że takie słabości ma wielu porządnych ludzi. Jednak świadomość, że porzucił własną rodzinę... Britta szybko odsunęła od siebie te myśli i ruszyła za matką w stronę drzwi. Zbliżając się do zrujnowanej chaty Bielikowów, już z daleka słyszały krzyki Marshy. Ten rozpadający się budynek od początku nie nadawał się na prawdziwy dom, ale teraz żałosna sterta podniszczonych bali wyglądała tak, jakby miał się rozlecieć przy pierwszym podmuchu wiatru. Britta ruszyła za matką i weszła do środka. Skrzywiła się, kiedy poczuła panujący w środku odór. Trudno było opisać panujący tam bałagan. Gdziekolwiek by spojrzała, jej oczom ukazywały się sterty brudnych naczyń i puste butelki po alkoholu. Wszystko, co się tam znajdowało, pokrywała gruba warstwa brudu. - Marsha? - zawołała Lydia, po czym weszła do pokoju w tylnej części domu. - Przyszłyśmy ci pomóc. - Jeśli naprawdę chcecie pomóc, zabierzcie stąd tego bachora. - Ostry głos kobiety zaskoczył Brittę. Jak można mówić o małym, bezbronnym dziecku w taki sposób? A tym bardziej o dziecku Juriego? - I przynieście mi więcej whisky. Głowa mi pęka. Lydia cofnęła się o kilka kroków. - Britto, zabierz, proszę, Laurę do drugiego pokoju. Britta zaczęła się nieśmiało rozglądać po pomieszczeniu, ale nigdzie nie mogła dojrzeć dziecka. Po chwili Lydia wskazała jej małą skuloną dziewczynkę w brudnej sukience, która

siedziała na kocu w kącie. Mimo że twarz dziecka zasłaniały jasne potargane włosy, Britta czuła, że jest obserwowana. - Kto to jest? - zapytała Marsha, po czym wrzasnęła z bólu i wyrzuciła z siebie stek przekleństw. Britta była skonsternowana. Nigdy nie słyszała, żeby kobieta przeklinała w taki sposób. Z drugiej strony zdążyła się już wystarczająco dużo dowiedzieć o przeszłości Marshy, by zyskać całkowitą pewność, że trudno było uznawać ją za damę. Zerknęła na tę wyniszczoną kobietę. Zlepione brązowe strąki włosów opadały jej na ramiona. Wyglądało na to, że jest znacznie starsza, niż początkowo przypuszczała Britta. -To moja najmłodsza córka, Britta. Zajmie się Laurą, a ja w tym czasie pomogę ci przy porodzie. Britto, zabierz Laurę i zagotuj wodę. - Gotuję już jeden garnek - powiedziała Marsha. - Wstawiłam go, kiedy posłałam po ciebie Caleba. Wiedziałam, że pewnie się przyda. Lydia kiwnęła głową. - Bardzo rozsądnie postąpiłaś. A teraz pozwól, że cię zbadam. Muszę sprawdzić, co się dzieje. Britta nie miała pewności, jak powinna postąpić z dziewczynką. W końcu ruszyła powoli na drugi koniec pokoju, kucnęła i zrobiła jedyną rzecz, która wydawała jej się naturalna: wyciągnęła ręce w jej stronę i uśmiechnęła się. - Chciałabyś się ze mną pobawić? - zapytała. Ku jej zaskoczeniu, Laura rzuciła jej się w ramiona. Britta wstała i bez słowa wyniosła ją z pomieszczenia w chwili, kiedy Marsha znowu zaczęła krzyczeć. Laura wyciągnęła rękę i dotknęła twarzy Britty. - Kim jesteś? Britta uśmiechnęła się i rozejrzała po pokoju, szukając miejsca, gdzie mogłaby posadzić dziecko. Laura nie zamierzała jednak jej puścić i mocno się w nią wczepiła.

- Jestem Britta. I wiem, że ty nazywasz się Laura. Dziecko odchyliło się tylko na tyle, żeby pokiwać głową. -Jestem głodna. Britta natychmiast straciła głowę dla córki Juriego. Dziewczynka była do niego niesamowicie podobna. - Chodź, poszukamy czegoś do jedzenia. Laura jeszcze mocniej objęła swoją nową towarzyszkę. W tym momencie Britta uświadomiła sobie, że nie uda jej się postawić dziewczynki na ziemi. W tej sytuacji postanowiła przesunąć dziecko w lewą stronę i w ten sposób uwolnić prawą rękę. Kiedy już to się udało, zaczęła otwierać kolejne szafki, żeby znaleźć coś do jedzenia. Znalazła naprawdę niewiele: metalowe pudełko z krakersami i puszkę sardynek. Britta zdawała sobie sprawę, że to nie najlepszy posiłek dla małego dziecka, ale nic więcej nie mogła jej dać. Wręczyła Laurze krakersa i zaczęła się zastanawiać, jak otworzyć sardynki, kiedy w kuchni zjawiła się jej matka. - Sytuacja nie wygląda najlepiej - powiedziała tak cicho, że Britta ledwo ją usłyszała. - Czy coś się stało? - Nie wiem. Marsha narzeka na potworny ból głowy. Poród trwa już dość długo i lada chwila dziecko przyjdzie na świat. - Co możemy zrobić? - Niewiele. Mam nadzieję, że lekarz wkrótce się zjawi. Prosiła o whisky, żeby ukoić ból. Widziałaś gdzieś jakiś alkohol? Britta potrząsnęła głową. - Same puste butelki. - Britta przygryzła wargę i spojrzała na dziecko, które trzymała w ramionach. - Musimy zawiadomić Juriego. Powinien wiedzieć, co się dzieje... Lydia zaczęła przeszukiwać te same szafki, które przed chwilą sprawdziła jej córka.

- Nikt nie wie, gdzie on się podziewa. Mówiłam ci, że od dawna nie ma go w Sitce. - A Dalton nie miał od niego żadnych wieści? - zapytała Britta z nadzieją w głosie. - Nawet jeżeli miał, to nic mi na ten temat nie wiadomo - odpowiedziała jej matka. W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Na twarzy Lydii dało się zauważyć wyraźną ulgę. - To na pewno lekarz. Pobiegła otworzyć drzwi, a Britta została z Laurą, która dalej nie chciała jej puścić. Dziewczynka żuła leniwie krakersa i wydawała się w niewielkim stopniu zainteresowana stanem swojej matki. Nie bardzo ją też obchodziło, kto przyszedł je odwiedzić. Lekarz rozmawiał przez chwilę z Lydią, po czym oboje w milczeniu ruszyli do pokoju, w którym leżała Marsha. Britta zastanawiała się, jak poważna jest sytuacja. Kobiety rodziły przecież dzieci każdego dnia. Dlaczego w tym przypadku miałyby nastąpić komplikacje? A jednak, choć ludzkość wkroczyła już w nowe stulecie, stulecie nowoczesności i cudów techniki, kobietom nadal zdarzało się umierać w połogu. Być może Marsha Bielików umrze, a Juri wyzwoli się z tego nieszczęśliwego małżeństwa? Już w chwili gdy o tym pomyślała, ogarnęło ją poczucie winy. Mogło jej nie odpowiadać, że Juri zaangażował się w małżeństwo bez miłości, ale nie miała przecież prawa życzyć śmierci jego żonie. -Jeszcze - głos Laury przerwał rozmyślania Britty. Podała dziewczynce kolejnego krakersa i czekała w napięciu na to, co przyniosą najbliższe minuty. Wtem rozległ się kolejny rozdzierający krzyk Marshy. Britta zadrżała. Nie umiała porównać tego dźwięku z żadnym innym. Wydawało

jej się, że odgłos ten jest nienaturalny, wręcz zwierzęcy. Był mroczny i budził niepokój. Lydia szybko wyszła z pokoju i wkroczyła do kuchni, a Britta, korzystając z okazji, zapytała: - Co się dzieje? - Marsha zemdlała. Może to nawet lepiej. Muszę przynieść wrzątek. Britta przyglądała się, jak jej matka, nie zwracając uwagi na panujący w kuchni bałagan, wyciągnęła jakieś naczynie ze sterty brudnych naczyń. Szybko jednak zmieniła zdanie i sięgnęła po ręcznik, po czym zdjęła z pieca garnek pełen wrzątku. Następnie ruszyła z powrotem do pomieszczenia, w którym na jej pomoc czekali lekarz i Marsha, nie mówiąc już ani słowa. Mijały kolejne minuty, a Britta starała się skoncentrować na Laurze i nie zwracać uwagi na to, co działo się w sąsiednim pokoju. Kiedy całą chatę wypełnił wreszcie krzyk dziecka, odetchnęła z ulgą i głośno westchnęła. - Dziecko płacze - zauważyła Laura, tak jakby Britta miała szansę to przeoczyć. - Tak. To twój nowy braciszek albo siostrzyczka - wyjaśniła. - Siostrzyczka - powtórzyła za nią Laura. Britta uśmiechnęła się. Dziewczynka miała wiele uroku, choć była bardzo zaniedbana. Nagle Laura zaczęła drżeć z zimna. - Chodź, poszukamy dla ciebie jakiegoś cieplejszego ubrania. Britta przetrząsnęła chatę, ale niczego nie znalazła. W końcu się poddała. Podejrzewała, że ubrania dziewczynki zostały w sypialni, opatuliła więc Laurę w swój wełniany płaszcz i posadziła ją na stołku.

- Posiedź tu chwilę, a ja tymczasem sprawdzę, jak się miewa twoja mama. Dziewczynka, wyraźnie niezadowolona, że nagle ją porzucono, siedziała z nadąsaną miną. Britta podeszła do drzwi i zajrzała do pokoju. Wystarczyło jej jedno spojrzenie na twarz lekarza, by zdać sobie sprawę z powagi sytuacji. Noworodek został owinięty w kocyk. Ułożono go na razie z boku. Natomiast lekarz i Lydia stali pochyleni nad nieruchomym ciałem Marshy. Lekarz wyprostował się. - Nie czuję pulsu. - Czy nic się nie da już zrobić? - zapytała Lydia. - Obawiam się, że nie. Przypuszczam, że w jej głowie coś pękło. Czuła ogromny ból, dlatego podejrzewam, że to tętniak. - Mężczyzna sięgnął po stetoskop i pochylił się, żeby jeszcze raz sprawdzić puls kobiety. Nie trwało to długo. - Nie żyje. -Już? - zapytała Britta bez zastanowienia. Matka zerknęła w jej stronę. Smutek malujący się na twarzy Lydii nie pozostawiał złudzeń. - Straciła przytomność w chwili, w której urodziło się dziecko. Lekarz musiał oczyścić drogi oddechowe dziewczynki, żeby mogła samodzielnie zaczerpnąć tchu. Zanim mogliśmy znowu skupić się na Marshy, już nie żyła. Lekarz zakrył kobietę prześcieradłem. - Zajmę się teraz dzieckiem. Britta jeszcze nigdy nie oglądała śmierci z tak bliska. Nie było jej w domu, nawet kiedy zmarła jej stryjeczna babka Zerelda. - Dziecko... czy dziecku nic się nie stało? - zapytała. - Wydaje się, że wszystko jest w porządku. To dziewczynka.

Lydia podeszła do Britty. Czekały w napięciu, aż lekarz skończy badać dziecko. Wydawało im się, że trwało to całą wieczność. - Wygląda na zdrową. Mimo że poród trwał zdecydowanie za długo, dziecko ma tylko lekko zdeformowaną czaszkę. To powinno się z czasem wyrównać - oznajmił doktor, po czym spojrzał na Lydię. - Kto się nimi zaopiekuje? - Nie mają żadnej rodziny. Ich ojciec... no cóż, zna pan Juriego. Mężczyzna skinął ponuro głową. - Zadbam o to, żeby trafiły do sierocińca. - Nie! - zawołała Britta. Lekarz i Lydia spojrzeli na nią zaskoczeni, ale nic jej to nie obchodziło. To były przecież dzieci Juriego. Nie mogła pozwolić, żeby trafiły do sierocińca. Musiała przynajmniej podjąć próbę odnalezienia ich ojca. - Ja mogłabym się nimi zaopiekować. Najwyraźniej lekarz nie był do tego przekonany, ale Lydia zaczęła rozważać propozycję córki. - Może rzeczywiście powinnyśmy zabrać je do domu. Z pewnością nie brak nam miejsca. Britta zajęłaby się nimi do czasu, aż udałoby się nam odnaleźć Juriego. - Spojrzała na córkę. - To duża odpowiedzialność, Britto. Czy na pewno jesteś na nią gotowa? - Muszę przynajmniej spróbować - powiedziała Britta. -Nie wybaczyłabym sobie, gdyby Juri wrócił i dowiedział się, że jego dzieci trafiły do sierocińca, a ja nie zrobiłam nic, żeby temu zapobiec. Matka zdawała się to rozumieć i Britta poczuła ogromną ulgę. Nie miała pojęcia, jak by sobie w tej sytuacji bez niej poradziła. To dzięki niej wygrała tę bitwę. - Dobrze - zgodził się doktor, kończąc badanie noworodka. - Wiesz, jak opiekować się tak małym dzieckiem, Lydio. Pozostawiam zatem wszystko w twoich rękach.

Serce Britty zaczęło bić w przyspieszonym tempie, kiedy uświadomiła sobie znaczenie decyzji, którą właśnie podjęła. Czy to nie był straszliwy błąd? Spojrzała na martwe ciało żony Juriego i w tym momencie zalało ją poczucie winy. Czy to nie grzech, cieszyć się z odejścia tej kobiety? Jak można w takiej chwili planować podbój serca Juriego? To bez wątpienia grzech! - Nie mogła sobie wybaczyć poprzednich myśli. - Kim ja testem? Jak mogę pragnąć męża kobiety, która przed chwilą odeszła i nawet jeszcze nie złożono jej do grobu? Jestem podła i niegodziwa, nie ma dla mnie żadnego usprawiedliwienia. Nie miała siły na to wszystko patrzeć. Co gorsza, osaczało ją jej własne sumienie.

Rozdział 2 Juri Bielików wypił resztkę whisky i podniósł się z krzesła. Przez chwilę wydawało mu się, że cały pokój się kołysze. Oparł się o stół, żeby nie stracić równowagi. - Chodź, pora wracać do domu - usłyszał głos zbliżającej się do niego postaci. Uświadomił sobie, że pracował z tym mężczyzną w kopalni złota. Zaczął mrugać powiekami, próbując się skoncentrować. Po chwili potrząsnął głową. - Nie potrzebuję pomocy, Murphy. Mężczyzna roześmiał się, prowadząc Juriego w kierunku drzwi. - Oczywiście, ale ja jej potrzebuję. Idziemy. - Po chwili znaleźli się na zewnątrz i chwiejnym krokiem ruszyli w stronę zniszczonych budynków, położonych na zboczu góry. Juri nie mógł sobie przypomnieć, w jaki sposób Murphy zdołał doprowadzić go do łóżka, ale parę godzin później obudził się z naprawdę silnym bólem głowy. Niezależnie od tego, jak bardzo chciał się upić, i tak zawsze trzeźwiał zbyt szybko. Teraz wstał, podszedł do stojącej obok łóżka skrzyni i wyjął pół butelki whisky. Przytknął szyjkę do ust i zaczął pić. Trwało to dłuższą chwilę, czuł jak alkohol pali mu gardło. Po chwili wziął jeszcze jeden długi łyk, po czym zakor- kował butelkę i ostrożnie odłożył ją do skrzyni. - Moja jedyna pociecha - mruknął, opadając na łóżko. Na zewnątrz szalał wiatr, a w pokoju zrobiło się naprawdę zimno. Juri szybko naciągnął na siebie kołdrę. Pomyślał,

że byłoby przyjemnie mieć obok siebie kobietę, która by go ogrzała. Jego umysł wypełniły wspomnienia żony, którą zostawił w Sitce. Marsha wydawała się urocza, kiedy poznał ją w lokalnym barze. Szybko jednak okazało się, że nie jest taka słodka, na jaką w pierwszej chwili wyglądała. Niepostrzeżenie wciągnęła go w małżeństwo. Juri wspominał często tamten poranek, kiedy przebudził się i zdał sobie sprawę, że został mężem kobiety, której w zasadzie nie znał. - Dlaczego nazywasz mnie mężem? - spytał. Zaśmiała mu się w twarz. - Nie pamiętasz? - Wyciągnęła rękę i pokazała mu cienką złotą obrączkę. - Zeszłej nocy odbył się nasz ślub. Mówiłeś, że to wspaniały sposób, żeby uczcić nowe stulecie. Juri podniósł się i spojrzał na nią tak, jakby postradała zmysły. - Nie ożeniłbym się z tobą, nie ożeniłbym się też z żadną inną. Marsha tylko się roześmiała. - Mój kuzyn udzielił nam wczoraj ślubu. Jeżeli będziesz próbował kwestionować ważność naszego związku, ten sam kuzyn pomoże ci trafić do więzienia. - Na jakiej podstawie? - spytał Juri, próbując desperacko zapanować nad myślami. - Urodzę twoje dziecko - powiedziała Marsha z triumfem. - Jesteś w ciąży? - spojrzał na nią z niedowierzaniem. -Biorąc pod uwagę twoją profesję, nie ma pewności, że to naprawdę moje dziecko! Marsha odrzuciła do tyłu kosmyki brązowych włosów i wzruszyła ramionami.

-Jeden ojciec jest tak samo dobry jak inny. Równie dobrze ty możesz być ojcem. Jestem gotowa złożyć przysięgę w sądzie. I tylko to się liczy. Juri wpatrywał się w ciemność, a jego wspomnienia stopniowo blakły. Nic już nie było takie jak dawniej. Zamiast wyjechać do Nome, zgodnie z tym co planował, musiał trwać przy żonie. Nic innego mu nie pozostało. Marsha nie była nawet wdzięczna za to, że zdecydował się nimi zaopiekować. Nie miała w sobie za grosz przyzwoitości i na domiar złego ledwo pozwalała mu się dotknąć. Kiedy Marsha poroniła kilka miesięcy później, Juri zasugerował, że w tej sytuacji powinni się rozstać. Ona jednak nie chciała o tym słyszeć i natychmiast zmieniła swoje zachowanie. Zalała go słodyczą, zapewniając o swojej szczerej miłości. Przepraszała za swoje dotychczasowe postępowanie. Chciała za wszelką cenę wciągnąć go do łóżka, ale on dawał jej do zrozumienia, że nie jest tym zainteresowany. Wkrótce jednak diabeł, który w nim siedział, kazał mu wrócić do picia. Marsha w końcu go uwiodła, ale ku swojemu rozczarowaniu czekała prawie dwa lata, żeby zajść w ciążę. Kiedy po raz kolejny ogłosiła, że spodziewa się dziecka, Juri znów miał wątpliwości, czy on jest jego ojcem. Opuścili Dawson City i wyruszyli do Sitki. Juri nie chciał wracać do swojego rodzinnego miasta, ale w sytuacji, w której się znaleźli, myślał o znalezieniu pracy. Dalton obiecał mu kiedyś, że w Sitce zawsze będzie miał, co robić. Okazało się, że na jego słowo można było liczyć. Od razu zatrudnił Juriego, nie zadając zbędnych pytań. To się działo milion lat temu — pomyślał Juri. O tamtych czasach nie dało się powiedzieć nic dobrego. Przypomniał sobie Phoebe, żonę Daltona. To ona namawiała Juriego, żeby był dobrym i kochającym mężem dla Marshy. Phoebe nalegała, żeby przychodzili na obiad przynajmniej

raz w tygodniu i chociaż Marsha była zawsze nieprzyjemna i wszystkich obrażała, nadal byli zapraszani. Kiedy w pierwszej połowie grudnia 1902 roku przyszła na świat Laura, Juri nie mógł uwierzyć, że przyczynił się do powstania czegoś tak pięknego. Chciał uwierzyć, że rzeczywiście on jest ojcem dziewczynki. Sposób, w jaki prowadziła się Marsha, pozostawiał wiele do życzenia, więc o pewności nie mogło być mowy. Laura budziła jego zachwyt. Marshy udało się jednak zniszczyć nawet jego relację z córką. Juri przekręcił się na bok i uderzył pięścią w poduszkę. Nienawidził się za to, że je opuścił, ale nie miał wyboru. Marsha siała wokół siebie zniszczenie i trudno było z nią wytrzymać. A on nie chciał być człowiekiem, którym się przy niej stawał. Jej niewyparzony język i ciągłe zrzędzenie sprawiały, że coraz częściej sięgał po alkohol. Nie był w stanie pracować i Dalton bez przerwy musiał go szukać. Na domiar złego pojawił się jeszcze problem stosunku Marshy do Laury. Jego żona traktowała córkę jako kartę przetargową. Na co dzień ignorowała dziecko i zupełnie się nim nie zajmowała, ale kiedy Juri chciał mu okazać choćby odrobinę czułości, Marsha robiła wszystko, by to uniemożliwić. Nie mógł tego znieść. Dobro rodziny leżało mu na sercu, ale mimo to postanowił ją opuścić. Położenie, w jakim się znalazł, sprawiło, że Juriemu nasuwał się tylko jeden wniosek, który nie był dla niego niczym nowym: jeśli ośmieli się kogoś pokochać, na pewno zostanie zraniony. To przeświadczenie ostatecznie utwierdziło go w przekonaniu, że powinien odejść. Zostawił więc Marshę, Laurę, Daltona oraz Sitkę i wyruszył w podróż bez celu. Od tamtej chwili ciągle był w drodze. Nieustannie towarzyszył mu natarczywy głos, który kazał mu wracać do domu i ratować małżeństwo. Czuł jednak, że byłoby to zadanie trudniejsze niż praca w kopalni złota.

Nigdy nie kochał Marshy. W końcu zmusił się także do tego, żeby nie kochać własnej córki. Czasem nawet wmawiał sobie, że Laura nie jest jego dzieckiem. Przecież Marsha nigdy nie była mu wierna... To pozwalało mu odsunąć od siebie poczucie winy. Nic jednak nie sprawiało mu takiego bólu, jak to, że zawiódł Daltona. Przyjaźń z Dal tonem była jedynym stałym punktem w jego życiu. Nawet jego rodzice odeszli -wrócili do Rosji, żeby opiekować się należącymi do poprzed- niego pokolenia starzejącymi się członkami rodziny. Dalton jednak został. Był przy nim zawsze, niezależnie od tego, jak często Juri pił, i ile razy obiecywał, że przestanie, a potem łamał dane słowo. Dalton zawsze mu wybaczał i dawał kolejną szansę. Gdy już udało mu się odciąć od Laury, kiedy uwolnił od wspomnienia o własnej córce zarówno serce, jak i umysł, Juri za wszelką cenę starał się zapomnieć także o swoim najlepszym przyjacielu. Ale nie wszystko udało mu się zapomnieć. - Jestem do niczego - wyszeptał. Ból głowy stopniowo ustępował, a Juri czuł, że powoli ogarnia go sen. - Nie zasługuję na miłość, nie zasługuję nawet na przyjaźń. Tak było dotychczas i to się już nigdy nie zmieni. Britta spojrzała na zniszczoną chatę i potrząsnęła głową. Towarzyszył jej czternastoletni siostrzeniec. - Ponure miejsce, prawda? - szepnęła. - Ten dom może zawalić się w każdej chwili. Jesteś pewna, że chcesz tam wejść? - spytał Gordon. - Muszę tam wejść. Chcę znaleźć ubrania Laury i sprawdzić, czy Marsha odłożyła coś dla dziecka. Britta wzięła głęboki oddech i ruszyła w stronę chaty. Żeby móc zająć się tą sprawą, zostawiła dzieci pod opieką swo-

jej matki i Kay. Miała nadzieję, że w domu Bielikowów uda jej się znaleźć choćby najpotrzebniejsze rzeczy. Lydia obawiała się, że Britta wyruszy tam samotnie, dlatego poprosiła Gordona, by dotrzymał jej towarzystwa. Nikt nie mógł przewidzieć, co się wydarzy podczas takiej wyprawy. Co prawda lekarz dopilnował, żeby zwłoki Marshy zabrano już poprzedniego dnia, ale rozeszła się wiadomość, że chata stoi opuszczona. Z pewnością niedługo pojawi się nowy właściciel albo ktoś, kto będzie chciał ją sobie przywłaszczyć. Choć było chłodno, Britta zostawiła otwarte drzwi i podeszła do jedynego okna. Odsunęła brudne zasłony, wpuszczając do wnętrza światło. - Nigdy nie widziałem czegoś podobnego - powiedział Gordon. - Jak można żyć w takich warunkach? - Nie wiem - odparła Britta. - Poczułam to samo, kiedy zobaczyłam to miejsce po raz pierwszy. Teraz jest tu jeszcze gorzej. - Zaczęła grzebać w rzeczach, szukając czegoś, co nadawałoby się dla Laury albo dla niemowlęcia. Zauważyła małą skrzynię w rogu pomieszczenia. - Gordonie, czy mógłbyś pójść do drugiego pokoju i poszukać ubrań Laury? Sprawdź też, czy nie ma tam czegoś dla malutkiej. A ja otworzę tę skrzynię i sprawdzę, co jest w środku. Podeszła do skrzyni i zgarnęła leżące na niej śmieci. Blaszane puszki, rulony papieru i spleśniałe okruchy spadły na podłogę. Britta uklękła i spróbowała podnieść wieko. Okazało się, że zatrzaski nie były zablokowane - więc bez trudu otworzyła skrzynię. W środku nie było nic, co mogłoby się przydać dzieciom. Znalazła tam między innymi starą atłasową koszulę nocną. Zaplamiony, zniszczony materiał dosłownie rozpadał się w rękach. Kiedy podniosła koszulę, jej oczom ukazał się starannie związany plik kopert, które podpisał ktoś o mało czytelnym charakterze pisma. Brittę

zdziwiło, że ktoś utrzymywał te listy w porządku, podczas gdy cały dom był prawdziwą ruiną. - „Marsha Bielików - przeczytała Britta. - Sitka, Alaska". Kiedy postanowiła otworzyć pierwszy z trzymanych w dłoni listów, poczuła się naprawdę dziwnie. Pomyślała jednak, że lepiej będzie, jeżeli pozna treść listu i dzięki temu być może dowie się, czy Marsha miała jakąś rodzinę. Może istnieli jacyś dziadkowie, którzy mogliby zaopiekować się dziewczynkami? Kiedy tylko przeczytała znaleziony przed chwilą list, serce jej mocniej zabiło. „Oto pieniądze dla ciebie i Laury. Juri". Nie było tam nic więcej. Otworzyła inne koperty i znalazła tę samą krótką wiadomość. A więc nie odciął się od nich całkowicie — pomyślała. Wzruszył ją fakt, że Juri, choć zdecydował się opuścić swoją rodzinę, nie przestał dbać o jej utrzymanie. - To wszystko, co znalazłem - powiedział Gordon. Wrócił, trzymając w ręku dziecięcą sukienkę. - To jedyna rzecz, która mogłaby się do czegoś przydać. Britta odłożyła listy na miejsce, przykryła je koszulą nocną i zamknęła skrzynię. - Tu też nic nie ma. Chyba po prostu kupię Laurze i niemowlęciu to, czego potrzebują. Mama na pewno zechce pomóc. - Britta wstała. - Myślę, że najlepiej byłoby to wszystko spalić. Gordon pokiwał głową. - Wolałbym tego nie sprzątać. - Ja też - odpowiedziała mu Britta, ale myślami była już przy Jurim. Wrócili piechotą do domu, pozostawiając zniszczoną sukienkę, którą znalazł Gordon. Britta doszła do wniosku, że ubranko do niczego się nie przyda.