mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Pierre Barret+ Jean-Noel Gurgand - Turnieje Boże 2 - Grosz ubogich

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Pierre Barret+ Jean-Noel Gurgand - Turnieje Boże 2 - Grosz ubogich.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 318 stron)

TURNIEJE BOŻE • TOM II PIERRE BARRET JEAN NOEL GURGAND GROSZ UBOGICH POWIEŚĆ HISTORYCZNA Przełożyła Anna Jędrychowska

PROLOG Rok 1099. Krzyżowcy Godfryda de Bouillon i Piotra Eremity w ekstazie zatykają w Jerozolimie sztandary Chrześcijaństwa. Przepływając Morze Śródziemne, wioząc swe wielkie rumaki, obyczaje i spory, zaszczepiają malutkie królestwo latyńskie na płonącym zboczu Islamu. W owej epoce, gdy wszystko stanowi znak wróżebny, fakt ten dowodzi co najmniej, że Bóg sprzyja Zachodowi. A jeśli trzeba jeszcze potwierdzenia, bicze Boże owych czasów - najazdy, zaraza, klęski głodowe - omijają wiek XII. Przeto z czystym sumieniem Zachód płodzi dzieci, kipi, fermentuje, znów odnajduje powaby miłości i ożywia handel, karczuje, uprawia ugory, dokonuje wynalazków technicznych, otwiera warsztaty i szkoły, zwiększa między rokiem 1150 a 1200 liczbę swoich mieszkańców z 50 do przeszło 60 milionów. Mieszczanie, rzemieślnicy, niewiasty, szkolarze coraz większego nabierają znaczenia, pod ich naporem poczynają trzeszczeć ramy społeczeństwa złożonego z rycerzy, duchownych, chłopów, które dotąd wcale z nimi się nie liczyło. Lecz oto nagle w 1187 roku Kurd Saladyn na czele całego Islamu okrąża i w pełni galilejskiego lata miażdży chrześcijańską armię pod dowództwem przygłupka Gwidona Luzyniana i budzącego niepokój wielkiego mistrza templariuszy, Gerarda de Ridefort. Okryty chwałą Saladyn wkracza do Jerozolimy i obmywa święte miejsca wodą różaną. Z królestwa latyńskiego pozostaje jedynie pas wybrzeża. Gdy wieść ta dociera na Zachód, brak mu tchu i coraz posępniejsze stają się noce. Wówczas tworzy się najpotężniejsza koalicja, na jaką Rzym mógł się zdobyć: krucjata królów pod wodzą Fryderyka Barbarossy, Filipa Augusta i Ryszarda Lwie Serce. Lecz pierwszego spotyka w drodze śmierć, drugi traci czas i włosy pod Akrą. Zaś Ryszard Lwie Serce, ów rycerz płomienny i nieobliczalny, przybywa pod mury Jerozolimy, aby podpisać jedynie rozejm z poganami.

Z kolei i on odpływa. Burza osadza jego statek na mieliźnie. Arcyksiążę Austrii, załatwiając stare porachunki, więzi go i odstępuje cesarzowi Niemiec, mimo uświęconej zasady, która oddaje pod opiekę Kościoła osobę i mienie krzyżowca. Cesarz żąda okupu równego po dwakroć rocznemu dochodowi z Anglii, a Filip August podbija jeszcze cenę, aby trzymano w cieniu niesfornego Plantageneta. Stara królowa Eleonora wzywa papieża, pisze doń: „Oddaj mi mego syna, sługo Boży”. Po czym jako doświadczona władczyni gromadzi olbrzymi okup i sama go eskortuje. Ryszard odzyskuje wolność akurat w sam czas, by przeszkodzić Filipowi we wtargnięciu na jego ziemie. Co więcej, zaskakuje króla Francji w jego obozie, zmusza go do ucieczki, zagarnia jego pieczęć, chorągwie, a nawet wózki z aktami królestwa [1]. Między Francją i Anglią znów się rozpala wojna sześćsetletnia. Po śmierci swego strażnika Henryka VI Ryszard zdołał ukoronować na cesarza Niemiec swego siostrzeńca Ottona. Po czym sprzymierza się z hrabią Flandrii Baldwinem i hrabią Boulogne Renaldem de Dammartin. Wreszcie wydaje za mąż siostrę swą Joannę za hrabiego Tuluzy. Francja staje się jeno okrążonym królestwem, i daleko odbiegło od Filipa młodzieńcze marzenie: wskrzesić państwo Karola Wielkiego. Lecz wśród mnóstwa morderców i trubadurów on jest politykiem, a polityków niełatwo zniechęcić. W owym czasie zostaje wybrany na papieża niejaki Lotariusz Segni i przybiera imię Innocentego III. Ma dopiero trzydzieści siedem lat i niemal całą wieczność przed sobą, by wypełnić misję, jaką sobie wyznaczył: podporządkować świat Bożym nakazom. Siedzi, grozi, rzuca obelgi i klątwy, szpieguje królewskie alkowy, wysyła swych legatów na cztery krańce świata, gdzie żyje jeszcze wolność. Na swój sposób jest wielkim papieżem, lecz Kościół stanowczo zbyt ciąży nad ludzkim życiem - na przykład w piątki i soboty, i wilie świąt miłosny uścisk jest wzbroniony nawet małżonkom - by nie podjudzić przeciwników: „heretyków”, którzy będą obciążać winą tak dogmaty, jak i nieprawość prałatów. Innocenty III, strażnik chrześcijaństwa, nie zapomina jednakowoż o Jerozolimie. Zmusza Ryszarda i Filipa do pięcioletniego pokoju i rzuca myśl nowej krucjaty. Ale królowie mają inne troski, a w zaraniu XIII wieku nikt

nie oczekuje, że jutro o świcie nastąpi koniec świata. Zbawienie dusz? Dręczy ono jedynie ubogich, maluczkich z Ewangelii. Ich żarliwa pobożność nadaje rozmach krucjatom, barwę epoce - przyprawia ją ową przysłowiową szczyptą soli. Stanowi zaczyn średniowiecza. Bez niej nic nie istnieje i bez niej nigdy królowie ani papieże nie odzyskają Jerozolimy. Bo u kresu nocy, na krańcach lęku, gdy dopełnią się czasy, właśnie ubogim przypadnie w udziale Jerozolima. Bóg to przyobiecał: to jest ich dziedzictwo na tym czy na tamtym świecie. Zasada doczesna przeciw duchowej: wszystko jest gotowe, aby się rozpoczął drugi akt Turniejów Bożych - a w sercu dziejów tkwią templariusze bardziej pobożni niż mnisi, bardziej rycerscy niż rycerze, coraz potężniejsi i coraz bardziej tajemniczy.

CZĘŚĆ PIERWSZA LWY AKRY (1199-1200)

I. CYPRYSY POD GRÓDKIEM ŚWIĘTEGO ABRAHAMA Szloch dziecka? Skowyt szakala? Noce w Judei są tak jasne, napięte niczym skóra na bębnie, iż każdy szmer dźwięczy długo wśród skał i wyschłych krzaków. Wszystko zastygło. Urwało się nagle dzwonienie cykad. Cień pomykający wzdłuż jasnej drogi rzucił się w gąszcz żarnowców i tamaryszków. Iluż ludzi na krańcach pustyni, ileż zwierząt tak nieruchomiało w ucieczce lub na łowach, aby śledzić ciszę, bo głos - dziecka? szakala? - przeszył noc. Zbieg: spojrzenia, skradający się krok, tchnąca zeń zwierzęca gwałtowność, wszystko świadczyło, że lęka się pojmania. Kiedy cykady oddzwoniły koniec alarmu, powstał i pochylony, chyłkiem rzucił się do ucieczki. Długa suknia przy każdym skoku łopotała niczym skrzydła nocnego ptaszyska. Gdy poczuł zapach dymu, czujność jego jeszcze wzrosła i począł iść pod wiatr, aby się zbliżyć do jaśniejącego małego ogniska podsycanego korzeniami, tam, we wgłębieniu, między pagórkami. Przystanął dopiero wtedy, kiedy rozróżnił głosy. Przemawiały w języku, którego nigdy nie słyszał: krótkie słowa przypominały warknięcia. W pięści ściskał rękojeść kindżału. Obozowisko było popasem tymczasowym. Trzej jasnowłosi mężczyźni o skołtunionych włosach i brodach przykucnęli nieruchomo wokół żaru - nie z powodu chłodu, ale dlatego że nędzne płomyki były ich jedyną ochroną przed nocą. Nieco w tyle niewiasta w nieokreślonym wieku, oparta o koło krytego wózka, karmiła niemowlę, ściskając w dwóch palcach długą pierś o niespotykanej bieli. Wszystkich okrywały łachmany, byli zbyt ubodzy, aby posiadać nawet osła: sami musieli ciągnąć za sznury wózek. Byle jaki krzyż z dwóch gałązek tkwił w ziemi i rzucał pląsający cień. Pielgrzymi przybyli z jakiegoś krańca Zachodu zabłąkali się na pewno na jednym ze skrzyżowań, gdzie beduińscy rabusie wytyczali mylące drogi. Człowiek z kindżałem odczuł krótki skurcz roztkliwienia: ci ludzie nic nie pojmując, wlokąc swój nędzny dobytek, nigdy nie dotrą do Jerozolimy,

chociaż są razem, mówią tym samym językiem, miewają takie same sny, odmawiają te same modlitwy. Rodzina, ognisko, dziecko, które ssało przymykając oczka: przez chwilę nic mu się nie wydało bardziej godne pożądania. Tam, koło ogniska, pątnicy jakby wyczuli jego obecność. Zaniepokojeni powstali i uzbroili się w kostury. Kobieta żwawym ruchem osłoniła pierś i tuląc dziecko wdrapała się na wózek. Człowiek z kindżałem przylgnął do ziemi miażdżąc twarzą kępkę hyzopu, którego zapach zda się przeniknął noc. Postanowił zaczekać, aż tylko jeden z pielgrzymów pozostanie na straży, bezpieczny w kręgu światła. Wówczas niewiele narażając się obejdzie potrzaski i sidła, które pątnicy musieli zastawić wokół obozu. Aby jeść - był gotów na wszystko, nawet okraść biedaków. U szczytu rozpaczy rządził nim wyłącznie instynkt życia. Jedynie cierpliwość dzikiego zwierzęcia może go uratuje. Ileż musiał przecierpieć templariusz, rycerz Wilem d’Encausse, aby stać się ledwo cieniem na czatach... W roku 1192 minie siedem lat, odkąd Saraceni pojmali Wilema. Wówczas Ryszard Lwie Serce obozował pod Jerozolimą, nie śmiąc zaatakować świętego miasta, w którym obwarował się Saladyn. Zapalczywy Plantagenet nie obawiał się niczego ani nikogo, lecz Jerozolima w niepojęty dlań sposób go onieśmielała. Aż tak bardzo, że w końcu cofnął się zawierając z sułtanem rozejm, który niejednemu wydał się zdradą. Niebawem przepadł bez wieści wielki mistrz templariuszy Gerard de Ridefort, a nowego mistrza Roberta de Sabie niepokoiły nowe zwyczaje, które jęły mącić zakonne życie: wszyscy templariuszowi dygnitarze, prócz Gerarda de Ridefort, zostali ścięci pod Hattin i nie pozostał nikt, kto by wyjaśnił sens tego zapierania się „ukrzyżowanego”, czego niekiedy żądano od nowo wstępujących rycerzy. W onym czasie Robert de Sabie w porozumieniu z Ryszardem Lwie Serce wysłał Wilema do Jerozolimy polecając mu odzyskać oryginał Reguły Zakonnej, ukrytej w kościele Świętej Maryi Laterańskiej. Wilem w przebraniu wszedł do miasta. Lecz było już za późno: w zburzonym kościele schowek został splądrowany i przepadły najtajniejsze dokumenty zakonu templariuszy. Rycerz zaś wpadł w ręce niewiernych,

którzy go zamknęli w cytadeli Dawida - razem z Żydem, aby go tym okrutniej upokorzyć. Saladyn miał go przesłuchać, lecz Saladyn umarł. Wilem czekał długo, aż chrześcijanie przyjdą, aby go uwolnić, albo zabiją go muzułmanie, lecz Robert de Sabie takoż umarł, a Ryszard Lwie Serce odpłynął na Zachód; nawet sami poganie w końcu o nim zapomnieli. Wilem przez pewien czas łudził się, że jego giermek Esperandieu ruszy na poszukiwanie. Lecz nie było w mocy biednego Esperandieu, jakkolwiek był nader wierny i przebiegły, zawrócić z drogi króla czy obalić mury Jerozolimy mając jako jedyną broń kilka porzekadeł z Roquelongue. Nie istniał już nikt, kto by zatroszczył się o templariusza z Jeruzalem. Śmierć. Z namiętną radością templariusza Wilem zgodziłby się umrzeć w ostatnim swym boju: śmierć za Boga nadaje sens życiu. Ale czekać! Czekać na co? Czekać na kogo? To oczekiwanie jest jałowe. Nic już i nigdy nie zapłodni tych zmarnowanych dni. Sam może by popadł w zobojętnienie, jakie widuje się u zwierząt w klatkach: nie cechowała go cierpliwość, lecz paktować z nicością wydawało mu się bezużyteczne. Jednakowoż stary Żyd, wymyślając baśnie i cytując Pismo Święte, wreszcie go przekonał, że rozpacz nie stanowi żadnego rozwiązania. - Cóż tracisz żywiąc nadzieję? - pytał. Utrata nadziei to już śmierć... - Lecz czy sądzisz, że wystarczy chcieć, żeby mieć już nadzieję? Wciągnąwszy rycerza w dyskusję, sędziwy Żyd udawał rozdrażnienie, szarpał brodę, odmieniał głos, traktował go z wysoka: - Przede wszystkim - mówił - to, co sam sądzę, nie ma żadnego znaczenia. Zapytaj mnie raczej, co ja wiem... A wiem to, czego mój ojciec, pokój jego duszy, nauczał swoje dzieci... Zaczekał, aż Wilem podchwyci: - A co mawiał twój ojciec? Żyd przybierał sentencjonalną minę, unosił w górę wskazujący palec i jakby zdradzając tajemnicę, powiadał: - Ojciec mój, pokój jego duszy, mawiał, że najgorsze życie jest cenniejsze niż najlepsza śmierć... Wilem nie godził się.

- Po co żyć, jeśli mam wydeptywać dołek w tym lochu, kręcąc się wciąż w kółko! Jam rycerz! - To co mówię, przyda się też rycerzowi: chcieć żyć, to lepsze niż musieć żyć. - Ależ Bóg... - Zostaw Boga! To, co jest boskie, należy do Boga, a co jest twoje - to jest twoje! I tak mijała godzina za godziną. Rachuba dni, pogoda, wszystko stanowiło powód do sprzeczki, a Wilem w końcu pojął, że w więzieniu jest równie ważne zachować żywy umysł, jak i ciało. Żydzi rachowali czas od stworzenia świata i obliczali, iż nastał rok 4952. Jakby rok, w którym narodził się Chrystus i Bóg stał się człowiekiem, był takim rokiem jak każdy inny. Przebywali razem już od półtora roku, kiedy nowy zarządca Jerozolimy, Sonkor al-Kabir, postanowił zatrudnić więźniów przy pracach w mieście. Wśród przydzielonych do wzmocnienia zewnętrznych murów cytadeli Wilemowi i jego towarzyszowi przypadł w udziale obowiązek poruszania wielkiego kołowrotu, zwanego między więźniami „klatką”, a dostarczającego murarzom kamieni. Był to olbrzymi pusty walec kręcący się na poziomej osi, wewnętrzna jego ściana była zaopatrzona w pręty: wystarczyło wspinać się na ten rodzaj szczebli, aby walec wprawić w ruch, a każdy obrót nawijał sznur na bęben. Początkowo patrząc na wznoszące się wielkie bloki Wilem odnajdywał zwykłą radość z ćwiczenia mięśni i wieczorem zasypiał znużony jak ongiś wróciwszy z długich łowów. Po osiemnastu miesiącach ciemnicy było to niemal odprężenie. Ponadto „klatka” tak była ustawiona, iż górując nad dwustu stopniami wieży Wilem mógł spoglądać na całą Jerozolimę. Miast się nie buduje, aby oglądać je z góry, lecz Boże miasto zamknięte w murach niczym w koronie o barwie ochry zachowało porywającą urodę... Tam świątynia i meczet Al-Aksa... Kopuła Świętego Grobu... Tuż w dole przytulony do cytadeli pałac królów... Ciemny zarys ulic i podwórzy wytyczał na bieli tarasów jakby zaczarowaną drogę labiryntu... Wilem nie tracił z oczu ani okruchu krajobrazu, wsłuchując się w gwar

dzielnicy ormiańskiej, węsząc, gdy podmuchy wiatru nawiewały korzenne zapachy z garkuchni lub woń pleśni z bydlęcego targu... Jeruzalem o świcie, kiedy blask zza gór Moab mija Górę Oliwną i dolinę Jozafata budząc na murach kamień po kamieniu... Jeruzalem wieczorem, roztkliwiająca tajemniczość złota i czerwieni... Wilem był pewny, iż złączył się z Jerozolimą mocniej niż ktokolwiek, i odczuwał przeszywający ból na widok Bożego miasta w rękach niewiernych. - O ileż wolałby słyszeć zamiast krzykliwych litanii muezzinów spiżową modlitwę Kościoła... Niekiedy rozważał, kręcąc się w „klatce” niczym pilny wróbel - dokąd by zaszedł, gdyby pręty, po których się z wysiłkiem wspinał, były prawdziwymi schodami z rzetelnego kamienia. Gdyby tak mełł wieczność, z pewnością byłby niedaleko nieba, tej niebiańskiej Jerozolimy, przyobiecanej pokornym i czystego serca... - Po co się gubisz w marzeniach - ganił go Żyd - marzenie o naleśnikach to marzenie, a nie naleśnik!... To samo ze zbawieniem, to samo z wolnością... Żyd nie czuł się dobrze. Nie był już w latach, aby tak ciężko pracować, i nieustannie słabł. Ledwo znajdował siły, by w takt porannego, wlokącego się w nieskończoność dreptania recytować Księgę Hioba czy Koheleta. Pewnego dnia, gdy upał osobliwie doskwierał, a była to pełnia lata i oślepiający blask nie pozwalał im nawet oczu otworzyć, Żyd padł w klatce. Mimo wysiłków Wilema, by nikt nic nie dostrzegł, dozorca przyszedł, wyciągnął Żyda, i stwierdziwszy, że jest u kresu sił, rzucił go jak wiązkę chrustu do stóp murów. - Panie Boże - jął modlić się wstrząśnięty Wilem - miej litość nad tym Żydem... Zaświadczam, że wcale nie był zły... Znał Pismo Święte lepiej niż niejeden chrześcijanin. Nie wiem, co zrobił, że znalazł się w więzieniu, ale na pewno nie było to ciężkie przestępstwo... Jeśli w Twoim królestwie jest miejsce dla takich jak on, pogan, którzy nie mieli szczęścia, aby Cię poznać i chowani byli w fałszywej wierze, tedy zmiłuj się nad nim... Nawet jeśli czasem Ciebie drażnił swoimi sprzeczkami o byle drobiazg, daj mu wieczne odpoczywanie. Miejsce Żyda zajął bezzębny jeniec z Szampanii, pojmany pod Hattin, za którego nikt dotąd nie zapłacił okupu. Spędził sześć lat na wyspie Graye

koło Ejlat poławiając perły dla sułtana Maleka al-Adila, brata Saladyna, był mu bowiem sprzedany po wielu przykrych przejściach. Powiadał, że stracił zęby, ponieważ nie jadł nic twardego: rano ryba, na obiad - ryba, na wieczerzę - ryba! Był więc uradowany, gdy go przyłączono do grupy niewolników wysłanej przez Maleka al-Adila dla umocnienia murów Jerozolimy. Mówił w osobliwy sposób, wygłaszał ciągnące się w nieskończoność mętne przemówienie, które utykało mu w gardle, nie przerywał go jednak, nawet by odetchnąć. Niewiele można było zrozumieć z jego opowieści, lecz jedyne słowa, jakie wydobywały się z jego ust niczym bąbelki, mówiły o ucieczce. Wilem najpierw się zaciekawił, po czym zdecydował, iż jego towarzysz nie mówi poważnie - krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje. A jednak w południe, gdy spożywali posiłek - placek z pieprzem hiszpańskim i oliwki - Szampańczyk wstał i wciąż złorzecząc odsunął się za mur rozpinając gacie - tyle go widziano. Zastąpił go olbrzymi Nubijczyk. Zwał się Issa, a skórę miał czarną, tak czarną, aż miała niebieski odcień. Issa wciąż śmiał się i wszystko go bawiło. Począł przeskakiwać szczeble po dwa naraz. Wilem, podniecony zabawą, wkrótce mógł również to wykonać. Ale po pierwszym odpoczynku murarze zmówili się i postanowili przerwać pracę: nigdy nie widzieli, aby potężne wapienne bloki padały w takim tempie. Wilem zdołał pojąć przywołanie go do porządku. O czym świadczyło to wyzwanie? Że potrafi pracować równie dobrze jak Murzyn? Rozważał, co pomyślałby Żyd, który wciąż przywoływał go do rzeczywistości. - Jeśli masz ochotę przyjąć wyzwanie - może by powiedział - przypomnij sobie, że zwycięstwo tkwi nieraz w odrzuceniu wyzwania... Albo też: - Nie ufaj sobie... Więźniowie zawsze w końcu znajdują jakiś powód, aby polubić własne więzienie. Wilem nabrał wstrętu do „klatki”. Uciec? Był wściekły, że nie uwierzył Szampańczykowi. Odtąd nadzór stał się jeszcze surowszy. Zresztą praca na placu budowy dobiegała końca. W początkach zimy wrócili do kishla - więzienia. Ku ich zdumieniu potraktowano ich po królewsku. Podano im baraninę,

bób, daktyle, przystrzyżono włosy i brody, zaprowadzono do łaźni tureckiej. Rano czysto ich przyodziano i poprowadzono skutych łańcuchami przez miasto. Wilem osłupiał, kiedy pojął: sprzedadzą ich na targu niewolników. Po śmierci Saladyna brat jego i synowie kłócili się o władzę, wyrywali sobie wzajem strzępy olbrzymiego państwa muzułmanów. Panował powszechny zamęt, każdy dbał przede wszystkim o siebie. Przeto rządca postanowił wystawić raczej na licytację, niż żywić więźniów, o których nikt się już nie upominał. Nigdy Wilem sobie nie wyobrażał, że może mu się przydarzyć aż tak wielkie upokorzenie. On, rycerz spod znaku jednorożca, zachwalany na licytacji niczym muł na targu w Millau! On, zwycięzca na turnieju Jana bez Ziemi, rodzonego syna króla Anglii! On - chrześniak mistrza templariuszy na Zachodzie! On, z którym przyjaźnił się biskup Paryża! Będą mu oglądać zęby, macać muskuły jak poklepuje się wołu. - Oby Bóg sprawił, żeby jego syn tam, w kraju, nigdy się o tym nie dowiedział! Pierwszego kupca, który począł krążyć koło Wilema i chciał podnieść jego suknię, by sprawdzić stan nóg, tak kopnął, iż ów potoczył się po bruku na pięć kroków. Straże pospieszyły, lecz kupiec z krwią na ustach powstał i dał znak, że kupuje tego chrześcijanina. Wokół nich zebrał się tłum zawsze łasy awantur. Chudy i żółty mężczyzna drżał z wściekłości. Poprawił turban, ułożył fałdy obszernego płaszcza o barwie piasku. Wilem widział śmierć w jego oczach - może i jej nieświadomie szukał. Lecz mężczyzna wolał inną pomstę. Dał znak, że kupuje także Nubijczyka Issę, którego kostka u nóg była złączona nadal z kostką Wilema. Rozkuto ich. Wilem nie pojmował, co się dzieje. Zobaczył, że przynoszą bicz ze splecionej skóry i dają go Issie. Gawiedź aż zajęczała w zachwycie. Wszystko odbyło się tak szybko i tak niespodziewanie, że Wilem, rozebrany, popychany z rozpostartymi ramionami na poły wyrwanymi przez sznury, usłyszał pierwsze chlaśnięcie biczem niby daleką pogróżkę tyczącą kogoś całkiem innego. Dopiero z opóźnieniem odczuł jakby oparzenie, ale wówczas zda się cios przeciął go na dwoje. - ...Arba’a... Khamsa ... Tłum jednym głosem liczył razy. Issa uderzał wesoło jak zawsze, gdy

cokolwiek wykonywał. Wilem wezwał na pomoc Matkę Boską od Siedmiu Boleści, błagając ją o siły, by nie prosić o łaskę. Jeśli ma umrzeć, to umrze, lecz ci poganie nie usłyszą ani słowa skargi. - ...Teffa... Aszra... Przy dziesiątym chlaśnięciu Wilem stracił rachubę. Nawet nie wiedział, na jaką karę go skazano ani nawet czy wyznaczono ilość razów. Ból stał się tak dotkliwy, iż okrutniej cierpieć nie można było. Boże! Czuł ostry zapach potu Issy, jak wtedy w „klatce”, i głupio wpatrywał się w czerwone kapcie człowieka, odtąd swego właściciela. Wilem nigdy sobie nie przypomniał, jak się to wszystko zakończyło ani jak przybyli do osady, gdzie miał spędzić prawie pięć lat. Pamiętał tylko, że go leczono popiołem z bukszpanu gęsto przesianym i balsamem z benzoesem, którego wonią na długo przesiąkło jego ciało. Kiedy wyzdrowiał, zapędzono go do pracy. Zwano go „Rumim”, jakby wszyscy krzyżowcy pochodzili wyłącznie z Rzymu, albo też „Frankiem”. Po klęsce chrześcijan jego pan, Abd al-Salam al- Zajjat, był właścicielem rozległej posiadłości u bram Świętego Abrahama, gródka bez murów obronnych, zwanego przez niewiernych Hebronem, a znajdującego się w Judei o dobry dzień marszu od Jerozolimy. Wioska została obwarowana za czasów Renalda de Chatillon. W obrębie murów stały stłoczone budynki mieszkalne i gospodarcze: stajnia, obora, owczarnia, wytłaczarnia i gołębnik. Pan i cała jego rodzina mieszkali w czworokątnym budynku o białych murach, podczas gdy służące gnieździły się obok w kuchniach. Niewolnicy i pachołcy sypiali w dawnym kościele, toteż w pierwszym miesiącu Wilem za każdym razem, kiedy wchodził lub się budził, czynił znak krzyża. Nie mógł się powstrzymać, aby nie wspominać kościółka Świętego Piotra w Revens, tam gdzie spędził był całą noc przed pasowaniem na rycerza: te same proporcje, to samo półkoliste sklepienie, takie same boczne kapliczki. Revens, Roquelongue, Millau... Dawno nie myślał o bliskich tak często i z taką mocą. Nie można przeżywać jednocześnie wszystkich okresów swego życia, a jego życie jako rycerza wydawało mu się równie dalekie jak własne dzieciństwo. Ile lat może mieć jego syn? A matka, czy jeszcze żyje? Czy zapomniała o nim Awelina, jego dama? Pragnąłby, aby go kimś zastąpiła -

niedobrze, kiedy niewiasty i zamki pozostają bezpańskie. Kiedy wywoływał te obrazy, brakowało mu chwilami tchu i musiał prosić Boga o przebaczenie, że tak mocno jest związany ze sprawami świeckimi, i to mimo swych templariuszowych ślubów. Skoro został przyjęty w szeregi ubogich rycerzy Chrystusowych, nic dlań nie powinno istnieć prócz służby Bogu. Lecz gdy już miewał za sobą godziny nędzy i samotności, jakąż pokusą było dlań zatapiać się w żalach. Wspomnienie aż w głowie się mąciło. Jeno przeszłość była dlań jedynym i pewnym oparciem, nawet jeśli w pamięci zlewały się w końcu drogi na płaskowyżu, zacierały się ukochane twarze... Roquelongue... Kiedy więc się postarzał? Nie miał jeszcze trzydziestu lat, ale drzwi już się za nim zatrzasnęły. Stał się niepotrzebny i bez przyszłości. Niewolnik... Życie w wiosce upływało jednostajnie: jakże monotonny był ów widok złocistych wzgórz ciągnących się niemal od drzwi domu i niknących na horyzoncie. W pierwszych miesiącach zmuszano go do prac najbardziej poniżających: co rano zbierał nawóz po mnóstwie gołębi, aby go rozrzucać w bustanie - ogrodzie. Jednak wkrótce przyodziany w szarą suknię i filcową czapkę stał się niewolnikiem jak inni z tym wyjątkiem, iż był jedynym chrześcijaninem. Uczestniczył w pracach na polu: jesiennej orce za zaprzężonymi wielbłądami, latem w żniwach, przycinaniu palm, ścinaniu trzciny cukrowej. Nie pozwalano mu siać w obawie, że może siew zauroczyć - ale jeśli trzeba było przystrzygać różowy wawrzyn, splatać czosnek, składać drwa, czynił wszystko, czego odeń żądano, jak niewolnik w Roquelongue wypełniający ongiś jego rozkazy. Pan zapomniał o swej urazie, a jeśli nie zapomniał, to był dość szlachetny, aby jej nie ujawniać. Ani razu Wilem nie był skazany na kasr-al- abd - „pałac niewolników”, tak szyderczo zwano lepiankę z suchego błota, gdzie winni niedbalstwa w pracy bywali zamykani na kilka dni ku pośmiewisku dzieci drwiących z nich i obrzucających ich kamieniami. A nawet pan jął prowadzić Wilema do gródka Świętego Abrahama, gdzie raz w tygodniu zawoził wiejskie plony. Dumny był pokazując swojego „rumi”: odkąd królowie z Zachodu zawarli rozejm i odjechali, chrześcijan rzadko się widywało na targach niewolników.

Święty Abraham był gródkiem wielce pobożnym: znajdowały się tu groby Abrahama, jego żony Sary, Izaaka i Jakuba. Na każdym grobie pod kopułą płonęło mnóstwo srebrnych lampek. Muzułmanie uznali Abrahama za „przyjaciela Allaha” i co dzień rozdawali w jego imieniu chleb, oliwki, gotowaną soczewicę i suszone winogrona; rano miejscowym ubogim, wieczorem pielgrzymom i podróżnym. Sześć wielkich żaren i trzy piece były przeznaczone wyłącznie na miłosierne uczynki. Od pewnego chrześcijańskiego niewolnika - starego Włocha na poły wolnego, który sam chadzał na targ - Wilem dowiedział się, że w bliskim sąsiedztwie znajdował się dom Kaina i Abla, a niedaleko stamtąd pokazywano dokładnie miejsce, gdzie zostali stworzeni Adam i Ewa. Poraziła go uporczywość, z jaką Bóg karze chrześcijan w tym samym miejscu, gdzie ongi zgrzeszyli Adam i Ewa. Przyrzekł sobie, że na przyszły raz, gdy będzie przechodził tędy tłumacz, poprosi o zezwolenie, aby pójść i obejrzeć z bliska resztki ziemskiego raju. W istocie - do wioski zachodził regularnie wędrowny błazen znający kilka języków i za dach oraz strawę umożliwiał panu rozmowę z niewolnikami. Pan na ogół korzystał z jego usług, aby wyjaśnić dokładnie, jak należy wykonać pracę albo wagę jakiegoś lokalnego zwyczaju. Ale z Wilemem Abd al-Salam al-Zajjat wolał rozmawiać o religii. - Nie wystarcza ci więc jeden Bóg - kazał pytać - że musisz modlić się aż do trzech? Jak możesz wierzyć, że Bóg ma współtowarzyszy? Nie ma Boga prócz Allaha. Nie jest on niczyim synem i nie miał dziecka! Tłumacz - kuzyn dozorcy pilnującego kapci w wielkim meczecie w Damaszku - dorzucał z drwiną, że należy być wielce zabobonnym, aby czcić drewniany krzyż. - Spójrz na siebie... - dodawał Al Zajjat - gdyby twój Bóg był dobry, ty byłbyś panem, a ja niewolnikiem. Przyrzekli mu, że gdyby się nawrócił, zawiedliby go do Damaszku, a tam za wstawiennictwem kuzyna dozorcy, mógłby czcić najświętsze z siedmiu tysięcy relikwii tam strzeżonych. Ale tymczasem nie zezwolono mu na obejrzenie miejsca, gdzie ongiś rosło drzewo wiadomości Złego i Dobrego. Wilem próżno szukał, co się kryje w tych obelgach, które musiał ścierpieć. Raz widział w nich znak, że Bóg go opuścił i próżno się

buntować; to znów mu się wydawało, że został wybrany, aby przejść próbę, której znaczenie zna li tylko Bóg i winien okazać się jej godnym. Przeto z zapałem pogrążał się w natchnione litanie, pościł i wsuwał kamyki w sandały. Lecz większość czasu, przygnieciony jednostajnością pracy i pór roku, żył pozbawiony korzeni i pamięci, niewolnik jak wszyscy pozostali. Już tylko z nawyku spoglądał na Zachód, na smętny horyzont przecięty linią cyprysów Świętego Abrahama. W wiosce Issa poślubił niewolnicę ze swej rasy. Wilem nawracając się mógłby na pewno także ożenić się z poganką, a może nawet się wykupić. Taka pokusa nigdy go nie naszła. Czasem przy rzadkiej sposobności obłapiał wiejską służącą - po raz pierwszy wieczorem na weselu Issy, ponieważ porwało go szaleństwo. Odtąd widywali się po kryjomu i niewiele czasu mogli razem spędzać. Nazywała się Zajnabi, niczego nie żądała. Nie miał wyrzutów sumienia: mimo wszystko Bóg był mu winien to skromne odszkodowanie. Ale zaprzeć się, by poślubić, o nie. Zdarzało mu się myśleć, że potężniejsza niż inne fala złożyła go tu na krańcach ziemi, tak daleko od brzegu, iż żadna inna fala nigdy nie nadbiegnie, aby go odrzucić z powrotem w wir życia. A może po prostu któregoś dnia nieświadomie zmarł i oczekuje sądu. Zaiste nie był nawet bardzo nieszczęśliwy: nazwać możemy nieszczęściem tylko to, co możemy pojąć. Wówczas - niebawem minie pięć lat, odkąd przebywał w wiosce - nadbiegła fala, chlusnęła go i obudziła, a Bóg dał znak. Dziewięciokrotnie obrócił się księżyc, czyli nastał ostatni dzień ramadanu. Obchodzono Małe Święto - Aid-al-Kabir, oznaczający powrót do zwyczajnego życia. Przed chwilą zapadł wieczór. Osada jarzyła się od świec i pochodni, wszędzie płonęły kadzidła. Czekając, aż barany się upieką, dzieci o oczach powiększonych koholem i dłoniach umalowanych henną tańczyły i biegały - mówiły, że są aniołami. Wilem korzystając z zamieszania odszukał Zajnab czuwającą wówczas nad ostatnim noworodkiem pana. Nie pozwoliła mu wejść do pokoju; wierzyła, że razem z nim wejdą dżiny - złe duchy! Dała mu znak, by zaczekał w cieniu galerii. Przyjdzie, kiedy niemowlę zaśnie. Dla osłody

przyniosła mu tackę z kwadracikami nugatu na białym miodzie. Przez kratę w oknie Wilem oglądał izbę. W głębi na wiszącej kołysce niemowlę ssało dojrzały daktyl owinięty w szmatkę z cienkiego płótna. Z sufitu zwisała nić, a na jej końcu kołysało się wysuszone baranie oko oprawne w barwne koraliki - należało bowiem zamówić zły los i chorobę. W kącie dymiło kadzidło. Zajnab popychała kołyskę w takt powolnej i płaczliwej pieśni na dwie nuty. W jednostajnym wciąż ruchu w przód i w tył fałdy jej sukni to uwydatniały, to znów kryły zarys sprężystych piersi i bioder. Wilem wsłuchany w narastające w nim wzburzenie zapomniał o żuciu nugatu. Nagle zmroził go krzyk, ostry krzyk niewieści. Małżonka pana stanęła za jego plecami. Oto ona przez czterdzieści dni po porodzie nakazanych rytuałem nie ma prawa zbliżyć się do swego syna, a tu widzi, że rumi właśnie obrzuca go nieczystym wzrokiem, a może nawet rzuca urok. Krzyk jeszcze się nie urwał, a Wilem już opuścił galerię. Schował się w wyschłej cysternie właśnie obmurowywanej. Osada wrzała niczym przewrócony ul. Pachołcy potrząsając pochodniami nawoływali się z izby do izby, anioły o oczach obrysowanych koholem wszędzie biegały. W kołysce płakało dziecko. Szybko schwytano Wilema. Wstydził się ucieczki; wstydził się, że się krył - zachował się jak niewolnik, a nie jak rycerz. Abd al-Salam al-Zajjat stał w świątecznym stroju, brodę miał pomalowaną na niebiesko w barwie długiego kabatu przepasanego w stanie pasem z haftowanego płótna. Bardzo sztywny uroczyście przeklął Wilema i trzykrotnie splunął w jego stronę. Po czym kazał uciąć mu lewą dłoń - utnie się mu dłoń prawą i wyłupi oczy, jeśli dziecko zachoruje w ciągu roku. Wilem czuł jeszcze w ustach smak miodu, kiedy przyniesiono na podwórze pień i topór do rąbania kłód. Uciekał. Lada chwila zaświta i musi znaleźć jakiś zakątek, aby się skryć. Nic nie jadł. Ci głupi pielgrzymi zastawili tylko jeden potrzask, wielki potrzask na niedźwiedzia - czego się spodziewali? Był głodny i uciekał. Przeszkadzała mu woń hyzopu, którą nasiąkł przód jego sukni. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Przypuszczając, że szukają go na północ od gródka Świętego Abrahama, na drodze do Jerozolimy, zatoczył

szeroki krąg na południe. Teraz szedł wciąż na zachód. Kiedy dojdzie do morza, pójdzie brzegiem aż do Akry i Tyru, gdzie wedle słów Włocha z targu pozostali jeszcze chrześcijanie. Gdyby znalazł statki w Jafie, czy uda mu się na nie wsiąść? Nie miał pieniędzy i nie mógł zaofiarować swej pracy za przejazd: nikt nie zatrudni bezrękiego. Kiedy ucięto mu dłoń, przez kilka dni był ogłupiały od żucia liści maku, które mu po kryjomu dawał Issa. Prowadzano go do szpitala w gródku Świętego Abrahama, tam nakładano opatrunek. Pewnego ranka, takiego ranka jak każdy inny, po opatrzeniu mu ręki po prostu wyszedł innymi drzwiami niż te, za którymi czekały nań straże. Bez trudu opuścił nie obwarowany gródek rojący się od żebraków i pielgrzymów. I odtąd uciekał, uciekał rycerz templariusz Wilem d’Encausse niczym jeden z tych wygłodniałych żółtych psów z miast na pustyni, miał głęboką pewność, że go nie schwytają żywcem. Zaprzysiągł to Bogu, kiedy przekraczał ciemny pas cyprysów wokół gródka Świętego Abrahama.

II. MEMENTO FINIS Dopiero wówczas Wilem przystanął w ucieczce, kiedy któregoś ranka sfalowany żółty piasek zbiegł się z morzem. Długo stał nieruchomo, zanurzywszy stopy w morskiej pianie, i patrzył w dal. Widział siebie na tym samym wybrzeżu przed laty: w Tyrze, kiedy razem z rycerzami morza oczekiwał krucjaty królów; w Osadzie Imberta, dokąd mknął na Rączym, aby pokosztować ryby z ziołami, przyszykowanej przez rybaków; pod Akrą, podczas ciągnącego się w nieskończoność oblężenia, gdy armia z Zachodu ledwo nie zapadła się w bagno. Morze Śródziemne ze swym krótkim oddechem, skrzeniem się srebrzystych łusek stało się dlań tak znajome, jak okolica z czasu dzieciństwa. Tyr, Akra: już nawet nie wiedział, kiedy to wszystko minęło. Nieczułe morskie fale zacierały przeszłość i wygładzały kamyki na brzegu. Niewiele brakowało, a Wilem poddałby się osaczającej go melancholii: nigdy nie mógł spoglądać na morze nie myśląc o groźnych sprawach bytu. Lecz ucieczka wymaga napięcia sił. Dręczyć się, to zesłabnąć. Nie wolno mu się załamać. Musi nadal zachować zimną krew. Gdy spadł nań topór do rąbania kłód, w tejże chwili zrodził się w nim szaleniec. Stał się wówczas dzikim, jak dzikie są drzewa i zwierzęta, jak dzikie są grad i śnieg, oszalały koń, potok. Skoro Bóg zamilkł, jedynie dzikość go uchroni od poddania się całkowitemu wyczerpaniu. Wilem znów ruszył w drogę, tym razem na północ, gdzie spodziewał się spotkać Franków. Pierwsze napotkane miasto, które musiał ominąć, należało do Saracenów: Askalon. W ciągu dnia było coraz trudniej się ukrywać. Nocą wytresowane psy stróżowały w ogrodach i przy kurnikach; kradzież jajka wymagała prawdziwej wyprawy. Opuścił morze i odszedł w głąb lądu. W okolicach Lyddy dostrzegł syryjskich chrześcijan, szli w procesji za złoto-srebrnym krzyżem, lecz nie ważył się zbliżyć: wiedział, iż bardziej sprzyjają niewiernym niźli chrześcijanom z Zachodu. Obawiając się zabłądzić przy lada rozwidleniu, postanowił wrócić na wybrzeże. Jafa z rozwalonymi na poły murami takoż należała do niewiernych. I Arsuf i Rochetaille. Niebawem wkroczył w bagniste okolice i

mimo dokuczliwych komarów i groźnych pełzających węży tu postanowił zostać, śledząc w gąszczu trzcin przemykające się płazy. Wreszcie natknął się na znaną sobie drogę: po upadku Akry już ją przemierzał, lecz w odwrotnym kierunku. Jakież ciężkie dni przeżyła tu armia krzyżowców pod wodzą Ryszarda Lwie Serce. Saraceni bez ustanku atakowali skrzydła, aby uniemożliwić chrześcijanom dotarcie do Jerozolimy. Zakon templariuszy zabezpieczający tyły był narażony na najcięższe ataki. Wilem wspomniał letni skwar nad udręczonym zastępem. Gdybyż ci poganie zgodzili się na otwartą walkę! Ale nie, wypuszczali chmarę śmiercionośnych strzał i pierzchali. Co wieczór trzeba było jeno liczyć ofiary i dobijać ranne konie. O kilka dni drogi stąd w kierunku Cezarei rozgościli się na noc nad rzeką, wedle słów przewodników zapaskudzoną przez krokodyle. Dwaj pielgrzymi wbrew rozkazom zapragnęli się w niej ochłodzić. Dwukrotne kłapnięcie paszcz, krwawy wir: armia patrzyła przerażona, jak zamyka się zielonkawa pułapka i woda znów się toczy wolno gładkim nurtem. Wydobywając z głębi pamięci owe wspomnienia Wilem czuł, że się w nim coś odradza. Nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego uciekł z osady, kiedy wszystko się akurat składało, żeby się załamał - ważkie postanowienia zapadają chyba poza świadomością i wolą. Obecnie znów odczuwał zapomniany posmak niecierpliwości. Idąc własnym śladem przyśpieszał kroku, wędrował dniem i nocą, niepomny, aby się odżywiać, aby poprawić opatrunek. Nie wypuszczał z dłoni kindżału, gotów ciąć wszystko, co mu przeszkodzi w biegu. Im bardziej słabł, tym bardziej się spieszył. Pewnego wieczoru, kiedy zaczajony w trzcinach czekał na zmierzch, aby wejść na drogę, dostrzegł zastęp przybywający z południa. Okryte kurzem chorągwie należały do chrześcijan, a rycerze z eskorty byli przyodziani w długie, białe płaszcze z wyszytym na sercu czerwonym krzyżem z rozszerzonymi końcami: templariusze. Wilem skoczył na drogę. Rycerz, za jadącym na czele giermkiem, rzucił krótki rozkaz i dobył miecza. Zastęp znieruchomiał z chrzęstem. I nagle wydało się Wilemowi, że jest naraz dwoma istotami patrzącymi sobie twarzą w twarz: tym sztywnym i dumnym templariuszem na

paradnym siwym rumaku i tym kaleką w łachmanach ściskającym swój kindżał... Jakby rozdwojony widział się na czele eskorty i szacował równocześnie własną nędzę... Na mgnienie oka zatracił się na granicy snu i jawy. Ponadto był pewny, że przeżył już tę chwilę, acz było to nieprawdopodobne... Zapach koni, chrzęst rzędów, czerwone światło słońca zachodzącego nad morzem: każdy szczegół całości był zgodny z jego wspomnieniem. Obrazy przesuwały się jakby fakty już kiedyś przeżyte... Doznawał uczucia, że gdyby się trochę postarał, mógłby sobie nawet przypomnieć, co ma nastąpić... - Czego chcesz? - zapytał templariusz. Metalowy hełm zniekształcał głos. - Szlachetny panie bracie - rzekł Wilem. - Jam wasz! Och ta radość z przemawiania własnym językiem. Odrzucił sztylet i uczynił znak krzyża. - Kimżeś? - zapytał templariusz. Głos był nadal szorstki. Wilem nie mógł powstrzymać się od szukania nadal w swej pamięci. - Jestem - odpowiedział - rycerzem, Wilemem d’Encausse, bratem zakonnym... Mistrz przyjął mnie do zakonu podczas oblężenia Akry... Później schwytali mnie poganie... - Czy znasz nasze pierwsze hasło? Wilem ujrzał siebie w ranek swego ślubowania, w czerwonym płóciennym namiocie, czekającego, aż kapituła będzie gotowa zadawać mu zgodnie z rytuałem pytania. Przed nim widniał pęk zakonnych chorągwi, i na jednej z nich czytał napis łaciński, który dwojako można było rozumieć: pamiętaj o swym celu albo myśl o swej śmierci. - Memento finis - wyrzekł Wilem. Wtedy templariusz zsiadł z konia. - Szlachetny panie bracie - powiedział - wybaczcie mi moją nieufność. Pragnąc okazać, że go nie odstręcza nędza Wilema, uścisnął go, po czym rozkazał giermkowi podprowadzić konia. Grupa pielgrzymów wracała z klasztoru Świętej Katarzyny, z głębi pustyni synajskiej, tam gdzie ongiś Bóg dał swemu słudze Mojżeszowi

tablice z Dziesięciorgiem Przykazań. Podróż trwała długo i mimo glejtu wydanego przez sułtana, jeszcze wczoraj zaatakowali ich niewierni. Gdy giermek szykował konia, wyjaśniono Wilemowi, że na macierzystą siedzibę zakonu wybrano Akrę, zaś nowym mistrzem jest Gilbert Erail. W głowie Wilema wszystko zawirowało. Wieczór był tak cichy, że krzyki mew jakby się kładły na morze. - Gilbert Erail jest moim ojcem chrzestnym - usłyszał własne słowa. Po czym runął w kurz przydrożny.

W języku francuskim literę r zawierają miesiące od września do kwietnia. III. POZŁOCISTE DUKACIKI Awelina czuła za plecami ciężkie zamczysko. Nie mogła się zdecydować, aby wrócić do zadymionej sali, gdzie oczekiwali jej domownicy. Z podjazdu patrzyła na białe chmury: tłocząc się pędziły do księżyca, by tam się zabarwić bladym złotem i zniknąć potem w dali w kierunku Saint-Veran. Południowy wiatr niósł znad morza kuszące wonie. „Nigdy nie wiemy - myślała - czego chce od nas wiatr.” Zdawało się Awelinie, że zimy trwają coraz dłużej. W tym jeszcze roku, choć dzikie gęsi już dawno przeleciały gęgając nad Roquelongue, dnie były nadal krótkie i chłodne, omiatane północnym wiatrem, nasiąkniętym ciemną mżawką. Tego wieczoru po raz pierwszy... Pogoda się odmieniła - powiadali ludzie - już nie można zawierzyć porom roku. I zaprawdę Awelina wspominała półpościa jasne i wesołe, pełne wiosennego światła, pękające pąki, świergot ptaków, radosne, nagłe deszcze chłostające dużymi ciepłymi kroplami starą skorupę ziemi, wpędzały one dzieci do rowów z żonkilami, a nocą budziły niewiasty, aby snuły tajemnicze marzenia. „Z r w miesiącu nie obaczysz słońca” * - powtarzał utyskując Esperandieu. Od czasu powrotu z Ziemi Świętej giermek potrafił już tylko chrząkać jak stary dzik. „Trzeba czekać - burczał - Awelina jest zbyt niecierpliwa. Boże Narodzenie na klepisku, Wielkanoc przy ognisku. Nie można mieć wszystkiego naraz, taki jest porządek na świecie.” Lecz Awelina patrzyła na noc przewianą południowym wiatrem, wsłuchana w pulsującą w niej krew zwiastującą bliską wiosnę. Jednak trzeba wracać. Przyrzekła Alis opowiedzieć baśń o pozłocistych dukacikach, zasłyszaną ubiegłego lata w zamku Algue. Jan des Douzes, drugi jej małżonek, razem z rządcą Bertramem wyjechał do Vellas: w okresie kocenia się owiec choroba zakradła się do stada. Na pewno tę noc spędzi w owczarni. Syn jej Wilemek miał teraz czternaście lat i służył jako giermek u barona d’Anduze. Z ludzi, których zwała „swoimi chłopami”,