mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Piskorski Krzysztof - Poczet dziwów miejskich

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Piskorski Krzysztof - Poczet dziwów miejskich.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 148 stron)

Krzysztof Piskorski POCZET DZIWÓW MIEJSKICH 2007

KRACH OPERACJI „NIEBIAŃSKIE ZASTĘPY” Kruk Rrax’Thwyl’Ydrwhyn przeszedł majestatycznie po gzymsie i schował się w mroku za plecami gargulca. Światło mu nie służyło, szczególnie o pierwszej w nocy. Oświetlić katedrę – też pomysł! Przez osiemset lat nie miała oświetlenia i nikomu to nie przeszkadzało! Rrax wychylił na sekundę dziób, aby spojrzeć w dół. Wbudowane w chodnik reflektory poraziły mu wzrok. Ech! Wszystko przez niemieckich turystów. Żeby ich wszystkich... Czasem Zhmf Spod Wzgórza śmiał się z Rraksowej nienawiści do Niemców. Cóż jednak mógł wiedzieć Zhmf? Przecież był tylko głupim, sklerotycznym bazyliszkiem. Poza tym przybył ledwie sto lat temu, uciekając z Krakowa, gdzie zaczęto przebudowywać kanały. Rrax tymczasem mieszkał w okolicy od samego początku. Lubił wracać myślą do dni młodości, kiedy żył w chramie na szczycie Ślęży. To była dopiero, jak to się teraz mówi, fucha. Co tydzień ofiary, a cztery razy w roku taka wyżerka, że następnego dnia nie można się było ruszyć. Wtedy po raz ostatni Rrax jadł naprawdę dobry miód. Ech! I ta nabożna cześć, jaką otaczano kruki. Mogłeś wlecieć komuś do chałupy, wyżreć całą kaszę z miski, a on patrzył jak zaczarowany i ani myślał przegnać! Dobrze było... I kruków jakby więcej. Za Henia Brodatego w okolicach grodu mieszkało ich ze trzydzieści. Dziś został już tylko Rrax. Niedawno ostatniego ze znajomych – Elmmrezzfaeta – dorwał na dachu jakiś gruby kocur. Rraksowi udało się przetrwać w mieście, bo właściwie nie przypominał kruka. Niegdyś często przeklinał Stwórcę, że nie dał mu dodatkowych dziesięciu centymetrów skrzydeł, przez co uznawano go za dużego gawrona. Takie porównanie było oczywiście dla kruka obraźliwe, ale zdążył się już przyzwyczaić. Tym bardziej że większych pobratymców dawno powywożono do rezerwatów przyrody. Najgorszym wrogiem kruka są bowiem ornitolodzy. Jak cię jeden z drugim wytropi, to koniec. Uśpią i zabiorą na jakieś bezludzie, gdzie jest okropnie zimno i pełno dzikich zwierząt. A co może kulturalny miejski kruk robić w takim miejscu?! Ech, żeby tych wszystkich ornitologów... Nagle Rrax przerwał rozmyślania. Przekrzywił łepek, patrząc na niebo ponad katedrą. Do ziemi zbliżał się mały, świetlisty punkcik. Ludzie z reguły w tym momencie wypowiadali życzenia i robili inne głupie rzeczy. Rrax tylko się uśmiechnął (na tyle, na ile można się uśmiechnąć, mając dziób). Dokładnie wiedział, co znaczy „spadająca gwiazda”. Ech! Czy ci wariaci na górze i na dole nigdy nie dadzą sobie spokoju? Od kiedy rozbili ostatnią bramę, coraz częściej pojawiają się w Strefie. I jak porządny kruk ma tu żyć? Jak nie turyści z Berlina, to wariat z zaświatów. Ech!

* * * Porfirion siedział w głębokim fotelu, trzymając nogi na biurku. Lubił tę pozycję. Za młodu często bywał w Strefie i przejął wiele ludzkich nawyków. Oczywiście nie wszystkie dawały się łatwo przenieść na nowy grunt. Na przykład ciągle jeszcze miał problem z blatami. Musiał je często wymieniać, bo ostre racice bezlitośnie kaleczyły drewno. Drzwi gabinetu rozsunęły się, ukazując kosmatą twarz Surtaka. Młodzik wyciągnął rękę w pozdrowieniu, a Porfirion odmachnął mu niedbale. „No tak. Ani chwili spokoju” – pomyślał. – Właśnie otrzymaliśmy komunikat – zameldował Surtak. Porfirion zaczął szybko obstawiać w myślach. Znowu demonstracje w wyższych kręgach? Rezydent nie wrócił po wskazanym czasie? A może jakiemuś paranoikowi ubzdurało się, że wytropił sabotażystę? – Niebianie wysłali do Strefy swojego agenta. Cholera – nie zgadł. Swoją drogą nie spodziewał się, że to będzie podobna błahostka. Czy nawet z taką rzeczą musieli do niego biegać? Popatrzył na czekającego w napięciu Surtaka. – I co z tego? Młodzik ściągnął ze zdziwienia wargi. – Śmiem przypomnieć, że według paragrafu ósmego, artykułu dwudziestego piątego, mamy teraz prawo wysłać swojego. – Ale w jakim celu, Surtaku? – Żeby wyeliminować wroga i uniemożliwić mu podjęcie działań na neutralnym terenie. Słysząc to, Porfirion tylko westchnął. Chwilę patrzył na ścianę, gdzie wisiała reprodukcja „Sądu Ostatecznego” Breughla. W końcu wyjął z szuflady talerzyk pełen malin. Wziął jedną, a resztę podsunął Surtakowi, dając znak, aby się częstował. – Od dawna mnie denerwuje, że choć wojna się skończyła, młodzież jest szkolona w taki sposób, jakby wciąż trwała w najlepsze. Myślisz, że po co ten Niebianin zszedł na dół? Chodzi z pewnością o zbiegłego sługę lub zbuntowanego rezydenta... Surtak skinął głową, ale otwarł usta. – Nie przerywaj przełożonemu – ubiegł go Porfirion. – Słuchaj uważnie, chłopcze. Pozwólmy im prać swoje brudy. Po co mamy się mieszać? Niech polują na siebie, niech rozdzierają ich konflikty. Patrz daleko, Surtaku. Oczywiście, że zamierzam skorzystać z artykułu... Przerwał na chwilę, aby zjeść jeszcze jedną malinę. Uwielbiał je, niestety, na dole były towarem luksusowym. Rosły tylko w Strefie i za żadne skarby, podobnie jak większość roślin, nie chciały się przyjąć w zaświatach. – Wyślę swojego adiutanta, ale nie po to, żeby bawił się w dziecinne podchody. O nie! Polecę mu kupić trochę owoców, rozejrzeć się za ciekawymi książkami.

– Używanie Strefy w prywatnych celach jest niestosowne! – skrzywił się Surtak. – Było niestosowne, mój drogi. Było. Teraz Strefa nie jest polem bitwy. Jej przynależność ustaliły po wsze czasy traktaty pokojowe. Powinniśmy zacząć korzystać z dóbr, jakie oferuje nam ludzkość. Czy myślisz, że Lucyfer sądzi inaczej? A widziałeś nowego Picassa, którego kazał kupić na aukcji w Nowym Jorku? Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego w kantynie jest coraz więcej smakołyków z powierzchni? Młodzik nie dawał za wygraną. – Ale Księga Upadłych mówi... – jęknął. – Ty tylko swoje „ale” i „ale”! – Porfirion machnął ręką. – Mimo tego, co ci kładą do głowy w szkole, wojna już się skończyła: w dniu, w którym ja i moi chłopcy rozbiliśmy bramę. Nikt z góry nie przejdzie na dół i vice versa. Niech wypiją piwo, którego nawarzyli. W tym czasie najem się malin i pokontempluję Breughla. Zapamiętaj me słowa, chłopcze, bo więcej nie będę powtarzał! Zrozumiano? – Tak jest! – Odmaszerować! I przyślij mi adiutanta! * * * Najpierw poczułem dotyk zimnego bruku i okropne zawroty głowy. Z trudem podniosłem się na czworakach, otwierając oczy. Leżałem na środku ulicy. Wszystkie mięśnie bolały. Prawie już zapomniałem, jak to jest mieć ciało z krwi i kości. Dowlokłem się do najbliższej bramy, padłem plackiem na ziemię. Czekałem cierpliwie, aż świat przestanie się kręcić. Posadzka pachniała moczem. Wreszcie zdołałem dźwignąć się jeszcze raz i usiąść pod murem. Oddychałem głęboko, łapiąc wielkie hausty zimnego powietrza. Skrzyp schodów! Błyskawicznie odwróciłem głowę, wbiłem wzrok w ciemność. Z pierwszego piętra schodził wąsaty mężczyzna w wyświechtanym swetrze. Ciekawe, gdzie się wybierał kilka minut po północy? Nieważne. Trzeba coś zrobić. W końcu nie mógł zobaczyć w swojej bramie dwumetrowego gołego faceta z wielkimi skrzydłami sterczącymi z pleców. Spojrzałem mu prosto w oczy, jak uczył archanioł Malachiasz. Odwrócił wzrok i minął mnie obojętnie. Uf! Udało się. Teraz muszę chwilkę odpocząć. Tak właśnie – odpocznę, a potem ruszę na poszukiwanie pierwszego. * * * – Widziałeś to, Gran? Gargulec siedział na gzymsie z wywalonym jęzorem i oczyma wlepionymi w niebo. Rrax przestąpił z nogi na nogę i stuknął go dziobem po raz drugi.

– Gran! Rusz się, ty ociężała kupo piaskowca! Gargulce potrafią spać i przez pół roku, jeśli nikt ich nie budzi. Możesz im wtedy narobić na sam czubek nosa, a i tak nie drgną. Rrax czekał chwilę, potem stuknął jeszcze raz tak mocno, że omal nie pękł mu dziób. – Grrraaaan! Długi jęzor powoli wsunął się w kamienną paszczę. Gran popatrzył na kruka swoimi śmiesznymi, wyłupiastymi oczyma. – Nie budzić – powiedział wolno basem, od którego aż zadrżał gzyms. – Nie budzić, nie budzić... Ech! Bez starego Rraksa skamieniałbyś tu ze szczętem. Nie widziałeś, że coś się dzieje? – Nie budzić – odparł Gran. Rrax westchnął. Gargulce były prawie tak ociężałe w myśleniu jak w ruchu. – Gran! Słuchaj uważnie. Specjalnie dla ciebie powtórzę: coś się dzieje. Widziałeś? – Nie widział. – Ach! Jak to możliwe, jeśli można spytać, skoro gapisz się w niebo bez przerwy? – Nie patrzył. Myślał. Kruk pokręcił głową z politowaniem. – Więc cię oświecę, tłumoku. Pojawił się ktoś z góry. Mogą się dziać interesujące rzeczy. Lecisz się przyjrzeć? Gran stał dłuższą chwilę w bezruchu, pochłonięty najwyraźniej układaniem odpowiedzi. – Nie leci. Nie umie. – Daj spokój! Przecież każdy gargulec potrafi latać, tak jak każdy smok ma złoty brzuszek. – Gran śpi. – Graaan! Ile można spać?! Po chwili Rrax zorientował się, że zadał zbyt trudne pytanie. Gran znów myślał, jeszcze dłużej niż poprzednio. – Dziesięć lat byłoby dobrze. Gdyby ty nie budzić. Ech! I po co Stwórca dał gargulcom poczucie humoru? – Tylko mi nie mów, że jesteś zmęczony. Czym? Rozmyślaniem? Gapieniem się w niebo? – Siedzenie męczy. – Grrraaaaan! Proszę po raz ostatni! Leć ze mną, bo inaczej zapaskudzę ci łeb! No dalej, rusz się, bęcwale! Rrax czekał i czekał, lecz żadna odpowiedź nie nadeszła. Gargulec pogrążył się w całkowitym bezruchu. Przez chwilę kruk przemyśliwał, czy nie wprowadzić groźby w życie, ale w końcu uznał, że Gran, choćby nie wiem jak leniwy, jest jego przyjacielem, więc na podobne traktowanie nie zasługuje. Zresztą i tak był najbardziej rozmownym ze wszystkich gargulców na katedrze. Większość nigdy nie raczyła na Rraksa spojrzeć. Ech! Trzeba obyć się bez towarzystwa.

Kruk rozwinął skrzydła i skoczył z gzymsu. Chwilę potem szybował nad dachami starych kamieniczek. * * * Dopiero pół godziny po zejściu poszedłem na przystanek nocnego autobusu. Nie mogłem przecież stać tam nagi, a tworzenie nie wychodziło mi zbyt dobrze. Dopiero po czterech próbach udało mi się zrobić szary płaszcz. Na resztę odzienia nie miałem już siły. Zresztą nawet płaszcz nie wyszedł tak, jak powinien. Coś się nie zgadzało w jego wyglądzie. Po dłuższej obserwacji spostrzegłem błąd – nie miał w ogóle szwów! Cztery poprzednie były jednak jeszcze gorsze – wrzuciłem je do kubła na śmieci. Nie miałem czasu ich palić, więc pozostawała nadzieja, że ktoś nie przestraszy się śmiertelnie, gdy je znajdzie... Była za piętnaście pierwsza, jak wynikało ze stojącego na skrzyżowaniu zegara. Autobus miał przyjechać dopiero za dziesięć minut. A więc czekało mnie dziesięć minut bezproduktywnego czekania. Niestety, musiałem dotrzeć do pierwszego ludzkimi środkami transportu. Moje zadanie było poważne, więc mogło wymagać dużej mocy. Nie chciałem marnować ani odrobiny – tym bardziej że potrafiłem normalnie egzystować w Strefie. Moje szkolenie obejmowało kulturę i życie codzienne jej mieszkańców, dzięki czemu wiedziałem, co to autobus. Do przystanku zbliżała się młoda, atrakcyjna kobieta. Próbowała iść w świetle latarni, unikając pasma mroku rozciągającego się pod murami. Kurczowo ściskała torebkę. Podeszła do rozkładu i zaczęła studiować go uważnie. Wzdychając, zerknęła na zegarek, a potem przeniosła wzrok na mnie. Jej oczy nagle się rozszerzyły, usta otwarły. Nie rozumiałem dlaczego, ale chyba była wystraszona. Przez chwilę wyglądała, jakby miała krzyknąć, ale tylko odwróciła się na pięcie i ruszyła pospiesznie wzdłuż ulicy, zerkając, czy za nią nie idę. Dopiero teraz zauważyłem, że spod płaszcza sterczą mi gołe łydki i bose stopy. * * * Eneasz nalał pełniutką szklankę wódki. Patrzył chwilę na płyn, przełykając ślinę, która zebrała się w ściśniętym gardle. Nie lubił mocnych alkoholi. Nie przywykł do nich, bo w raju nie serwowano podobnych specjałów. Na stole oprócz półlitrówki stała kryształowa kula. Oczywiście nie taka zwykła, jaką można kupić w każdym sklepie z książkami typu „Tarot dla każdego” lub „Czarna magia w weekend”. To była najprawdziwsza w świecie magiczna kula z najprawdziwszego kryształu. Eneasz dał za nią fortunę, ale się opłaciło. Tylko dzięki kuli wiedział o przybyciu agenta góry. Musiał go jakoś oszukać, ale jak?

Niestety, jedyny plan, który znał Eneasz, był okrutny. Rezydent chwycił szklankę i wypił zawartość do dna małymi łyczkami. Trunek palił gardło, oczy łzawiły. Wziął kilka głębokich oddechów i zdjął koszulkę, rozprostowując skrzydła. Spojrzał na butelkę. Wtedy przez głowę przeszła mu myśl, żeby napić się jeszcze. W końcu jednak zdecydował, że jest wystarczająco znieczulony. Wódka szybko uderzała do głowy. Czuł już, jak świat powoli zaczyna się kołysać. Czas na najgorszą część. Eneasz podszedł do kuchennego blatu i podniósł z niego piłę. * * * Tylko kilkadziesiąt metrów dzieliło mnie od domu pierwszego, a raczej pierwszej. Mieszkała na przedmieściach w wielkim blokowisku. Szedłem pomiędzy budynkami, delektując się otwartą przestrzenią. Właśnie dla takich chwil starałem się brać każdą robotę w Strefie. Jak miło jest nie widzieć żywej duszy! W raju było to możliwe, tylko gdy mocno zamykało się oczy. Czułem pod stopami chropowaty beton. Co prawda miałem buty, lecz trochę je spartoliłem. Brakowało im podeszew. Na szczęście taki detal był trudny do zauważenia, przynajmniej do czasu, gdy nie założyłem nogi na nogę. Przekonałem się o tym w autobusie, gdzie wystraszyłem następnego Ziemianina. Klatka schodowa była ciemna. Podłogę zaścielały kawałki szkła ze stłuczonej szyby. Wszedłem do pomazanej windy. Ktoś stopił przyciski zapalniczką – odliczyłem szósty i wcisnąłem. Zgrzytnął mechanizm, a kabina powoli, z wyraźnym trudem ruszyła w górę. Przeanalizowałem jeszcze raz fakty. Pierwszy cel – Anna Salomea, wiek tysiąc pięćset sześćdziesiąt trzy lata. Rezydent do spraw resocjalizacji i kształcenia. W Strefie przez dwa lata pracowała w osiedlowej szkole. Zerwała kontakt z górą miesiąc temu. Dziwne. Dostała przecież w końcu przydziałową celę – dziewięć metrów kwadratowych. Luksus, na jaki mało kto zasługiwał. Mimo to zdecydowała się uciec... Otworzyłem drzwi kabiny i wyszedłem na korytarz. Uznałem, że to nie będzie trudne zadanie. Anna była szeregowym rezydentem. Zresztą niewykluczone, że obejdzie się bez używania siły. Może nawet przekonam ją do pokuty i dobrowolnego powrotu? Miała zwykłe białe drzwi z numerkiem i judaszem. Przyłożyłem dłoń do zamka, po chwili usłyszałem szczęknięcie. Pociągnąłem za klamkę. Przedpokój był ciemny. Już na progu poczułem zapach, który sprawił, że tętno gwałtownie mi przyśpieszyło. Zapach kobiecego ciała. W łazience i kuchni panował mrok, ale przez szybę w drzwiach pokoju przenikała słaba poświata. Ruszyłem w tym kierunku. Delikatne pchnięcie kolejnych drzwi i moim oczom ukazała się sypialnia. Na szafce obok łóżka stała zapalona lampka. Anna Salomea czekała na mnie przy oknie ubrana w szlafrok. Przełknąłem ślinę. Była wyjątkowo piękna. Burza ciemnych włosów spadała na ramiona. Nos miała drobniutki, rysy twarzy delikatne,

kilka piegów na policzkach. Wbiła we mnie spojrzenie zielonych oczu. – Słabo się starasz. Od razu widać, że nie jesteś stąd. Spojrzałem na swoje nieporadnie stworzone ubranie. – Myślałam, że do tak odpowiedzialnych zadań wyznaczają doświadczonych agentów – dodała. – Jestem wystarczająco doświadczony. Nie dam się wciągnąć w puste pogaduszki. – Poprawiłem kołnierz. – Musisz się domyślać, po co przyszedłem. Nie będę mówił o grzechu i tym podobnych sprawach. Zrobi to twój przełożony, kiedy wrócisz. Mam tylko dopilnować, żebyś wróciła. Zaproponuję układ korzystny dla obu stron. Zaoszczędzisz mi pracy i będziesz posłuszna, a ja szybko stworzę przejście. Kilka minut i już będziesz w domu. – Jestem w domu. Tu mi dobrze. Po co miałabym wracać? Do czego? Do ścisku i ciągłego gwaru? Nic mnie tam nie trzyma! – Pogarszasz tylko swoją sytuację. – Mam to gdzieś! Gdybyś pożył tu tydzień, wiedziałbyś, o co mi chodzi. W Strefie życie jest spokojniejsze, a zarazem bardziej intensywne. To... to po prostu nie do opisania. Musisz sam zobaczyć. Pokręciłem głową. Maria Salomea spojrzała na mnie błagalnie. – Posłuchaj. Ja też mam propozycję. Rozpięła i zrzuciła na ziemię szlafrok. Widok jej ciała sprawił, że na chwilę wstrzymałem oddech. Musnęła dłonią swoje nieduże, ale kształtne piersi. – Zostaniemy tu razem. Wiem, że mnie pragniesz. Kiedy pierwszy raz poznałam to uczucie, również nie mogłam nad nim zapanować. To chyba największa przyjemność Strefy. Chodź. Spróbuj. Usiadła na skraju łóżka, delikatnie rozchylając uda. Zakręciło mi się w głowie. Czułem łomot krwi w skroniach i gniecenie w spodniach. – Zostaniemy razem tutaj. Poznasz, co znaczy prawdziwe życie. Ja będę dostarczać ci przyjemności, a ty będziesz mnie bronić, jeśli wyślą następnego. Ku swemu przerażeniu stwierdziłem, że rozważam propozycję zupełnie poważnie. Zacisnąłem zęby. Zbyt dobrze mnie wyszkolono, abym mógł się poddać pokusie. – Nie – odparłem. – Żeby cię piorun strzelił, pieprzony kastracie! – jęknęła, chowając twarz w dłoniach. Rozległ się cichy płacz. Czekałem na dalszą reakcję, ale nic nie nastąpiło. Dobrze – i tak nie miała szans. Zacząłem tworzyć przejście. W powietrzu pojawił się zapach ozonu. Poczułem, jak włosy na głowie stają mi dęba. Energia tymczasem zmaterializowała się w postaci trzeszczącej wyładowaniami, oślepiająco jasnej kuli. W Strefie nazywano takie piorunami kulistymi. Na szczęście nikt nie wiedział, do czego służą naprawdę. Chwyciłem Annę za rękę. Przez chwilę myślałem, że będę świadkiem

jakiegoś ostatniego, desperackiego zrywu, ale była na to za rozsądna. Poprowadziłem ją do bramy, po czym pchnąłem delikatnie. Zrobiła dwa małe kroczki i stanęła tuż przed kulą. Rzuciła jeszcze raz okiem na mieszkanie. – Jak się nazywasz? – spytała. – Abraham. Numer służbowy 192.168.0.1. – Kurwa, Abraham! A tak mi było dobrze... Dotknęła bramy. Błysk na chwilę mnie oślepił. Kiedy znów mogłem widzieć, byłem już sam w pustym mieszkaniu. Rozejrzałem się wokół. „Całkiem ładnie” – uznałem. Ze zgrozą stwierdziłem, że próbuję sobie wyobrazić, jak by to było zerwać z górą, spróbować życia w Strefie. Natychmiast porzuciłem grzeszne myśli i ruszyłem w kierunku drzwi. Czekało na mnie jeszcze dwóch rezydentów. * * * Dawid usłyszał chrząknięcie. Podniósł obolałe oczy znad papierów. Przez chwilę zdawało mu się, że widzi zgnieciony placek jabłkowy. To jednak byłoby zbyt piękne. Miał przed sobą tłustą twarz Eliniusza. – Jest sprawa – powiedział ten swoim wysokim, irytującym głosem. – Mhmm. – Dawid odetchnął głęboko, po czym odsunął raporty, nad którymi przed chwilą pracował. Kilka kartek upadło pod biurko. – To naprawdę ważna rzecz. Dawid skinął głową. Wszystko było tutaj „naprawdę ważne”. Eliniusz chrząknął jeszcze raz, po czym rzucił na blat biurka teczkę. Dawid wziął ją do ręki i zajrzał do środka. Skierowanie do Strefy dla niejakiego Abrahama. Co piąty Niebianin nazywał się Abraham! Ten miał numer służbowy 192.168.0.1. – Więc? – spytał. – Jak to „więc”?! – obruszył się Eliniusz. – O co chodzi? Papier ma wszystkie pieczątki i załączniki. Sam go podpisałem. Facet powinien być w Strefie już od dwóch godzin. Grubas skrzywił plackowatą twarz. Choć wydawało się to nieprawdopodobne, wyglądał teraz jeszcze brzydziej niż zazwyczaj. – Dawidzie, to poważne wykroczenie! – Niby dlaczego? – Podpisałeś nieważną przepustkę! – Jak to... – Spójrz tutaj. – Tłusty palec spoczął przy pozycji „opinia biegłego psychologa”. – I? Nie widzę nic ciekawego – rzekł Dawid. – To melancholiczny, ale całkiem inteligentny typ. Nigdy nie miał problemów z dyscypliną. Na co dzień robi w służbach porządkowych. Profil wcale go nie dyskwalifikuje. – Doprawdy? Przecież wyraźnie pisze... – Jest napisane, Eliniuszu. – Nie chwytaj mnie za słówka! Wyraźnie pisze, że facet ma napady

melancholii! Zgodnie z ostatnią dyrektywą tacy Niebianie nie powinni być wysyłani do Strefy. Są podatni na pokusy! – Sądzisz, że Abraham może się urwać? To śmieszne! Dotychczas miał nienaganny przebieg służby. – Nieważne. Nie powinieneś go wysyłać. Muszę złożyć na ciebie raport. Dawid machnął ręką. Eliniusz każdego dnia składał trzy lub cztery raporty o niekompetencji współpracowników. Nikt się już tym nie przejmował. – Możesz go zawrócić? – Nie ma mowy – odparł Dawid. – Powiedziałem przecież, że jest w Strefie od dwóch godzin. Sprowadzenie go teraz wymagałoby uruchomienia specjalnych procedur. Chyba nie chcesz, żeby wszyscy się dowiedzieli? Eliniusz poskrobał łysinę. – Faktycznie. Nie chcę. Ale następnym razem bądź bardziej uważny. Proszę! „Proszę, bo donoszę” – przedrzeźniał go w myślach Dawid. Jednak skinął głową, choć wcale nie czuł się winny. Przecież nie sposób było spamiętać wszystkich dyrektyw, jakie ostatnio wydawała góra... Grubas sapnął, podrapał się jeszcze raz i odszedł. Dawid chwilę wiódł za nim wzrokiem. Znoszenie Eliniusza było najgorszą częścią tej pracy, jednak młodszy podurzędnik Referatu Osobowego Wydziału Strefy nie narzekał. W końcu robił tu z własnego wyboru. Każde zajęcie było lepsze niż tysiąclecia bezczynności. Na takie stanowisko, przebierając nogami, czekały miliony Niebian. Dawid odetchnął głęboko i wstał, aby rozprostować kości. Ponad szarą przegrodą swojego boksu zobaczył następny i następny. Tysiące klitek półtora na półtora metra, a w każdej zawalone papierami biurko i umęczony anioł. * * * Po drugiej stronie zwierciadła Zachariasz dostrzegł twarz diabła. Niestety, nie był to sam Lucyfer ani któryś z jego bliższych doradców, ale stał chyba wystarczająco wysoko w piekielnej hierarchii, by załatwić sprawę. Rezydent chrząknął. Diabeł w zwierciadle spojrzał na niego lekko zaskoczony. – O! Interesant. Nie spodziewałem się, ale cóż, bardzo mi miło. – Mnie również. Z kim mam przyjemność? – Porfirion, do usług. Kwatermistrz Siódmego Kręgu Piekieł i Honorowy Chorąży Diabelskich Zastępów. A pan? – Zachariasz, rezydent Zastępów, tyle że Anielskich. Jeśli można, przejdę od razu do rzeczy. Nie mam wiele czasu – rzekł z uśmiechem. Dobrze trafił. – Doskonale. Nie lubię bezsensownej gadaniny. W czym mogę pomóc? Zachariasz wziął głęboki oddech. Wahał się. Przed minutą był zupełnie przekonany o słuszności swojej decyzji, lecz teraz napadły go wątpliwości. Wreszcie zebrał wszystkie siły i powiedział: – Chcę sprzedać duszę.

Twarz Porfiriona nawet nie drgnęła. – Chcę oddać się na służbę Lucyferowi. – No cóż – zastanowił się diabeł. – Nie wiem, czy będę w stanie pomóc szanownemu panu. – Jak to?! – wykrzyknął zdziwiony anioł. – Przecież bierzecie jak leci. Kiedy tylko nadarzy się okazja! – Pozwolę sobie sprostować: kiedyś braliśmy jak leci. Widzi pan, ostatnio mamy tak wielu interesantów, a każdy tylko marzy o sprzedaniu duszy. I co niby mamy potem z tymi wszystkimi duszami robić? Przykro mi. Takie czasy nadeszły. Poza tym uczymy się na cudzych błędach. Jak wyszliście na tym, że braliście jak leci? No jak? – Nie wiedzieliśmy, że sprawa tak się skończy – warknął Zachariasz. – Oczywiście, że nie. Nie chcieliście nawet myśleć, że operacja „Niebiańskie Zastępy” może spalić na panewce. A kiedy to nastąpiło, zostaliście na lodzie z całą gromadzoną przez dwa tysiące lat armią. Miliardy zbawionych dusz, dla których nie ma miejsca w raju. Dziwi się szanowny pan, że staramy się być ostrożni? Nie chcemy, żeby i w piekle zrobiło się ciasno. Niebiański rezydent był zdesperowany. – Ale ja jestem aniołem! Należy mi się chyba przyjęcie poza kolejnością! – Nie ma różnicy, kim pan jest. Każda dusza jest nieśmiertelna. Pewnym atutem byłoby natomiast obeznanie w świecie, wliczając w to Strefę... – Tak? – Hmm... Zastanówmy się... Od jak dawna jest pan na stanowisku rezydenta? – Będzie już siedemdziesiąt lat. Mam spore doświadczenie. – Specjalność? – Drobna działalność charytatywna. – Ach, przeprowadzanie staruszek przez jezdnię i zbieranie datków na upośledzone dzieci? – w głosie diabła pobrzmiewała drwina. – Coś w tym stylu – rzekł Zachariasz, dławiąc złość. – Nic zatem dziwnego, że szanowny pan postanowił zmienić pracodawcę. Ale, niestety, pańskie kwalifikacje niezbyt nam odpowiadają. No chyba żeby... – Tak? – Anioł był na skraju załamania. – Może się pan zobowiązać do przejścia szkolenia. Potem wyślemy pana z powrotem do Strefy jako rezydenta. Tyle że tym razem będzie pan działał w pomniejszych aktach zła. – Czyli? – Dewastowanie środków komunikacji miejskiej, zastraszanie emerytek, kradzieże. Może jakieś podpalenie od czasu do czasu. Niebianin nie zastanawiał się długo. Warunki były upokarzające, ale alternatywa... Cóż – lepiej nie myśleć o alternatywie. – Dobrze – odpowiedział. – Zgadzam się. Na twarzy Porfiriona zawitał szeroki uśmiech.

– Wyśmienicie. Proszę zaczekać chwilę. Diabeł zniknął z pola widzenia. Z dobiegających zza lustra hałasów Zachariasz wywnioskował, że rozmówca przekopuje szuflady biurka. Zapewne wielkiego, bardzo zagraconego biurka. Chwilę potem w zwierciadle z powrotem pojawiła się twarz diabła. Wyglądał na strapionego. – Niestety, szanowny pan musi czekać. Gdzieś zginęły mi ostatnie formularze. Muszę posłać do księgowości po nowe. Zachariasz był załamany. – Nie wystarczą tradycyjne sposoby? – jęknął. – Bawola skóra, kilka kropel krwi i takie tam? – Niestety! Prowadzimy ścisłą ewidencję. Przełożeni byliby wściekli, gdybym dostarczył im coś podobnego. Zresztą skóry nie trzymają się pieczątki i stemple... Przykro mi. Musi pan poczekać jakieś dwa dni. Twarz anioła ściągnęła się z rozpaczy, lecz nie rezygnował. – Ależ mi się bardzo spieszy! Mówiłem już, że nie mam czasu do stracenia! Nie istnieje coś takiego jak przyśpieszona procedura w szczególnych wypadkach? Porfirion z zakłopotaniem pokręcił głową. – Nie, a nawet gdyby istniała, nie sądzę, aby pańska sprawa była szczególna. Jeszcze raz przepraszam, ale sam szanowny pan widzi, jakie u nas urwanie głowy. Nic nie poradzę. Sytuacja wyprowadziła Zachariasza z równowagi. Walnął pięścią w stół, a magiczne zwierciadło aż podskoczyło. – Zatem mam was gdzieś! Poradzę sobie sam! – krzyknął, przesuwając rękę po szklanej powierzchni. Obraz diabła zafalował i zniknął. Bardzo daleko stamtąd Porfirion pokręcił głową. – Co za chamstwo! Patrzcie, jakich to czasów dożyłem. Byle rezydent zwraca się w ten sposób do Honorowego Chorążego Piekielnych Zastępów. Po prostu oburzające! Żeby się uspokoić, diabeł wyciągnął z szuflady spodeczek malin i położył racice na blacie. * * * Następny był Zachariasz – lat dwa tysiące osiem, rezydent z siedemdziesięcioletnim stażem. Pracował w drobnej działalności charytatywnej. Mieszkał w okolicy dworca, ale przeprowadził się, mając nadzieję, że zmyli ewentualny pościg. Oczywiście było to dla mnie bez znaczenia, bo wyczuwałem Niebian z wielkiej odległości. Niepokoiłem się tylko, że astralny ślad Zachariasza był słabszy, niż powinien. Ktoś gorzej wyszkolony mógłby go zgubić, ale nie ja – trop prowadził do kamieniczki przy rynku. To dobrze – niedaleko przebywał też trzeci. Nie będę musiał jeździć przez pół miasta. Przed wejściem do bramy poświęciłem chwilę na koncentrację. Zachariasz mógł zaryzykować i bronić się lub próbować magicznych sztuczek.

Ostrożnie, powoli postawiłem nogę na schodach. Idąc w górę, przeklinałem skrzypiące stopnie. Jeśli się mnie spodziewał, to niemożliwe, żeby nie usłyszał hałasu. Stałem więc trochę pod drzwiami, ale ze środka mieszkania nie dobiegały żadne odgłosy. Poczułem za to lekką woń kadzidełek. Otworzyłem drzwi i wszedłem do przedpokoju. Tfu! Przeklęty zdrajca. Na ścianach wywiesił sobie czarne płachty z odwróconymi pentagramami. Przełożony dobierze mu się solidnie do tyłka... Skręciłem do dużego pokoju. Dziesiątki świec oświetlały diaboliczne wersety na ścianach. Przynajmniej mógłby nie robić w nich tylu błędów. Jeśli nawet udałoby mu się przyzwać jakiegoś demona, to biedak skonałby ze śmiechu, patrząc na to dzieło. Na stole leżał egzemplarz Czarnej Biblii i ludzka czaszka. Z tyłu kolejny pentagram, a pod ścianą kryształowe lustro. W kątach – sterty czasopism i gazet. Zachariasz siedział rozparty w fotelu. Ubrany na czarno starał się wyglądać groźnie. Dopiero teraz spostrzegłem, dlaczego czułem go słabiej. Uciął sobie skrzydła. Cóż – pewnie łudził się, że to mu pomoże. – Witaj! – powiedział głębokim głosem. Jego lewa powieka trzęsła się jednak nerwowo. – Dobra, nie czas na grzeczności – rzekłem. – Widzę, że całkiem nieźle się bawiłeś, ale to już koniec. Odejdziesz po dobroci czy mam cię wysłać siłą? – Ha, ha, ha! Marny Niebianinie! Nie podlegam już władzy twego pana! – rzekł, machając rękoma w teatralnym geście. Wyglądał tak groteskowo, że z trudem powstrzymałem uśmiech. – Tak twierdzisz? – Rozejrzałem się uważnie po pokoju. Biała powierzchnia czaszki błyszczała nowiutkim plastikiem. Z Czarnej Biblii zapomniał odkleić cenę. – Wiesz co? Jakoś mnie nie przekonujesz. Przygotuj się. – Zacząłem tworzyć przejście. – Stój! Nie wiesz, co robisz. Jestem poddanym Lucyfera, nie możesz! Przerwałem pracę. – Poddanym Lucyfera? A umowa jest? – Zgubiłem – odparł cicho. – Och, to prawdziwe nieszczęście! – Wróciłem do roboty. – Zgodnie z artykułem osiemnastym paragraf szósty porozumienia o nieagresji masz obowiązek to sprawdzić – rzucił jednym tchem. Zagryzłem zęby. Do diabła! Niepotrzebnie uczą młodych prawa. – Wiedz, że zyskasz tylko chwilkę. Muszę się skontaktować z górą. Można? – spytałem, wskazując lustro. Kiwnął głową, wiedząc, że i tak je wezmę. * * * Niebieski owal pojawił się nagle nad raportem o rozdziale powierzchni mieszkaniowej w bloku C9. Dawid podskoczył ze strachu. Nie lubił

podobnych niespodzianek. Tymczasem w owalu ukazała się twarz któregoś z agentów. Urzędnik skrzywił się, a potem przypomniał: – Chciałbym rzec, że magiczne zwierciadła nie znajdują się na liście oficjalnych środków komunikacji. – Artykuł ósmy, paragraf dwudziesty ósmy piątego suplementu do reguł przebywania w Strefie: „Agent ma prawo wykorzystać dowolny dostępny środek transportu czy komunikacji, jeśli zmuszą go do tego okoliczności lub czas pozostały do powrotu”. Ze mną nie wygrasz, więc przejdźmy lepiej do rzeczy. Dawid westchnął. Do diabła! Niepotrzebnie uczą młodych prawa. – O co chodzi? – Rezydent Zachariasz, numer służbowy 297.345.231, utrzymuje, że podpisał cyrograf. Musimy to sprawdzić. Urzędnik pochylił się nad obrazem. – Kolego, wiesz, ile to roboty?! Co najmniej pięć kilo papierów do wypełnienia. Podanie do pionu bezpieczeństwa o pozwolenie na kontakt z dołem. Podanie do pionu weryfikacji o potwierdzenie kontaktu. Podanie do pionu komunikacji o połączenie z dołem. Podanie do sekretariatu dołu o zezwolenie na kontakt z ich pionem kadr. Wreszcie podanie do pionu kadr o sprawdzenie twojego delikwenta. – No cóż, zatem lepiej nie mów tyle, tylko zabieraj się do roboty. – Zaraz, zaraz, chyba nie do końca zrozumiałeś. Każdy z tych papierów może być rozpatrywany do trzech dni. Możesz się spodziewać potwierdzenia za dwa tygodnie. Zadowolony? – Hmm... Raczej mi nie pomogłeś, przyjacielu. Nie ma szybszej metody? Dawid zastanowił się. – Owszem, jest. Tylko że oficjalnie nie mam prawa jej polecić – rzekł, puszczając oko do obrazu. – Może jakaś sugestia? – Artykuł siódmy, paragraf dziesiąty. Agent próbował sobie przypomnieć, czego zakazywał wspomniany punkt. – Dzięki – odetchnął wreszcie. – Tylko jak cię złapią, nie opowiadaj, że ci to mówiłem. Kiedy obraz zniknął, anioł zastanawiał się parę minut, czy dobrze postąpił. W końcu doszedł do wniosku, że gdyby wszyscy traktowali przepisy Najwyższego całkiem serio, dawno już postradaliby rozum. * * * Kiedy lustro zgasło, spojrzałem na Zachariasza. Szczerzył zęby w uśmiechu od ucha do ucha. Sądził chyba, że mnie wykiwał. – I co? Nie da się załatwić? Nawet nie wiesz, jak mi przykro – zakpił. – Poczekaj, jeszcze z tobą nie skończyłem – odparłem, skupiając się znowu na tafli. Już ja mu pokażę. Kątem oka zauważyłem, że głupkowaty uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy tylko usłyszał słowa mojego zaklęcia.

– Jak to? Przecież nie masz prawa! Doniosę na ciebie! – jęknął, widząc, jak w lustrze pojawia się pracownia Porfiriona. – Tak? A kto ci uwierzy, kochany? – powiedziałem. Zaraz potem spojrzałem w twarz diabła. – A to ci dopiero niespodzianka – rzekł Porfirion. – Niebianin bez uprzedzenia? Pion kontroli nie przykłada się u was do roboty... – Daruj sobie uwagi, Porfirionie. Muszę wiedzieć, czy obecny tu rezydent Zachariasz podpisał cyrograf. Diabeł wyszczerzył zęby. – Wiedz, że w normalnych okolicznościach anibym myślał ułatwiać ci pracę. Masz jednak szczęście, bo twój przyjaciel był wobec mnie bardzo niegrzeczny. Moja ranga wymaga pewnego respektu, szczególnie ze strony zwykłych... – Wybacz, że przerywam, szlachetny Porfirionie, ale mam bardzo mało czasu i jeszcze jedno zadanie do wykonania tej nocy. Podpisał czy nie? – Nie. Bierz go sobie. Wciąż jest pod waszą jurysdykcją. Zachariasz siedział blady jak ściana. Wszystko rozegrało się nie po jego myśli. – Dziękuję, szlachetny Porfirionie. – Złożyłem mu dworny ukłon, nawet zbyt dworny jak na jego rangę. – Polecam się na przyszłość – odparł z capim uśmiechem. Poszło łatwiej, niż myślałem. Diabeł był zaskakująco chętny do współpracy. Zachariasz zresztą już chyba też. – Pójdziesz po dobroci czy chcesz się zmierzyć? – spytałem na wszelki wypadek. Jego zrezygnowana mina i opuszczony wzrok starczyły mi za odpowiedź. * * * Ech! Latam, latam i nic. Czy porządne kruki odmrażają sobie z nudów skrzydła? Czy kręcą się tu i tam jak zwykłe gawrony? Ech! Czas już się ustatkować, uwić sobie ciepłe gniazdo gdzieś na katedrze i nie ruszać się stamtąd, choćby tysiąc Niebian zaczęło biegać po ulicach. Do czego to doszło? Albo nuda, albo mróz i wiatr. Gdzie on się podział, na Trygława i Swaroga?! Schował się pod ziemią czy jak? Za dawnych czasów Niebianie chadzali dumnie głównymi ulicami, zamiast kryć się po bramach jak rzezimieszki. Ech! Pogrążony w myślach Rrax usiadł na gzymsie kamieniczki, żeby odpocząć i trochę się ogrzać. Tej nocy dął bowiem naprawdę silny, zimny wicher. Nie była to dobra pora na spacery. Ze złej pogody korzystał tylko wszelki miejski drobiazg. Na ulicach nie było ani jednego człowieka, więc stukuny wyległy z kanałów i rur ciepłowniczych, panosząc się po ciemnych bramach i podwórkach. Rrax zobaczył nawet płytnika, chyba starego Menffa, który wygramolił się ostrożnie z kryjówki pod chodnikiem, omiótł ulicę strachliwym spojrzeniem, a następnie potruchtał w stronę rzeki. Odgłos jego

pazurków skrobiących po bruku niósł się daleko ulicami. W taką noc nawet Zhmf Spod Wzgórza wylazł pewnie z nory, by przejść się po parku. Nagle w jednym z okien błysnęła niebieska poświata. Rrax drgnął i spojrzał uważnie w tamtą stronę. Szczęśliwie trafił. Wygląda na to, że znalazł Niebianina. Po kilku chwilach światło zgasło. Kruk czekał, aż agent wyjdzie z budynku, żeby polecieć za nim. Minęła jedna minuta, druga, trzecia. Czyżby wyszedł od podwórka? A może wrócił do siebie? Rrax zawsze uważał, że za pogaństwa żyło się lepiej, był więc ostrożny wobec Niebian. Lecz w końcu jego ciekawość zwyciężyła – podleciał do okna i przycupnął na parapecie. Anioł siedział na podłodze, przeglądając jakieś gazety. Kruk przytknął dziób do szyby, żeby widzieć wyraźniej. Agent był otoczony pismami podróżniczymi, dziennikami, tygodnikami, magazynami z gołymi ludzkimi samicami. Ech! Ludzie to mieli dobrze. Rrax ostatni raz widział samicę dwa lata temu, oglądając przez szybę film przyrodniczy. Podłe czasy! Niebianin był całkowicie zaczytany. Rrax przestępował z nogi na nogę i zaczynał się niecierpliwić. Ech! Ci biedacy na górze mieli podobno tylko „Gościa Niebiańskiego” i jeden kanał w telewizji, w dodatku informacyjny. Makabra! To jednak nie powód, żeby marnować czas. Kruk czekał jeszcze chwilę, aż w końcu postanowił się jakoś wtrącić. Nie przeleciał takiego kawałka drogi, aby oglądać czytającego anioła. Nie żeby widywał ich często, ale liczył na coś bardziej widowiskowego. Zastukał dziobem w szybę i uskoczył w cień. Niebianin poderwał się na równe nogi. Wbił wzrok w ciemność panującą za oknem, potem spojrzał na zegar, zaklął i wybiegł z pokoju. Nawet nie zamknął drzwi. Rrax przeciągnął z zadowoleniem skrzydła i przygotował się do lotu. * * * Zmarnowałem zbyt wiele czasu. Niech przeklęty będzie moment, w którym moje oczy spoczęły na gazetach w mieszkaniu drugiego. Nie zdołałem się powstrzymać i straciłem prawie godzinę. Trzeci zdążył w tym czasie uciec – gdy wpadłem do jego mieszkania, nie zastałem tam nic oprócz obrazów. Trzeci był malarzem, jeśli można użyć takiego słowa w stosunku do kogoś, kto sporządzał dla turystów akwarele ze starówką. Na ścianach jego kawalerki wisiało wiele niesprzedanych egzemplarzy. Wyglądały pięknie i żałowałem, że mogę poświęcić im tylko chwilę. Ślad zdrajcy znikał jednak szybko. Powiedziałbym nawet, że nienaturalnie szybko. Zastanawiałem się, czy trzeci nie skontaktował się z drugim i czy również nie obciął sobie skrzydeł. Zresztą nawet gdyby to zrobił, zostawiałby większy trop niż ten, który wyczuwałem. Musiał znaleźć inny sposób. Tylko jaki? Kiedy wypadłem z jego bramy, puściłem się biegiem przez puste ulice. Wiedziałem, że trzeci zmierza do katedry. Jeśli się tam dostanie, aura przytłumi jego słabiutką emanację i nie będę miał już szans go znaleźć.

Dobrze przynajmniej, że poruszał się wolno. * * * Gdyby ktoś stał tej nocy na brzegu rzeki, mógłby liczyć na niezwykły widok. Najpierw w leniwym, szerokim nurcie pojawiło się kilka kręgów, a potem z wody wychynął kudłaty łepek z parą zielonych oczu. Stworzenie szybko dopłynęło do murowanego brzegu i zaczęło się wspinać, szorując po cegłach pazurkami. Pod jego pachą trzepotała nieduża ryba. Płytnik, bo tak zwana była dziwna istota, przelazł pod żelazną barierką i skurczył się, uważnie obserwując ulicę. Gdy był już pewien, że nikogo w okolicy nie ma, ruszył truchtem w stronę kryjówki, szybko przebierając krótkimi nóżkami. Nagle do uszu płytnika dobiegł odgłos stóp. Ktoś pędził ulicą w jego stronę. Stworzenie zatrzęsło się ze strachu i dało nura w pobliski zaułek. Tam zamarło, przyciskając rybę do piersi. Tupot był coraz głośniejszy, aż wreszcie ogromna sylwetka okrytego płaszczem skrzydlatego człowieka mignęła tuż przed płytnikiem. Płochliwa istota podskoczyła ze strachu, na szczęście Niebianin wcale nie zamierzał ukraść jej posiłku. Szybko zniknął z pola widzenia, a odgłosy ucichły w dali. Płytnik czekał na wszelki wypadek minutę (w końcu skrzydlaty stwór mógł się jeszcze namyślić i wrócić po jego rybę), a potem bardzo ostrożnie ruszył wzdłuż muru w stronę norki. * * * Minąłem most i kościół, zaraz potem drugi most – stalowy, zielony i oświetlony przez osadzone w ziemi reflektory. Od katedry dzieliła mnie już tylko długa, prosta ulica. Postanowiłem zaryzykować, przyspieszyłem jeszcze bardziej. Gdyby zobaczył mnie teraz jakiś śmiertelnik, z pewnością poznałby, że nie jestem człowiekiem. Prawie płynąłem w powietrzu. Wreszcie dostrzegłem go – ciemną sylwetkę na bruku tuż przed drzwiami świątyni. Szedł z wielkim trudem, na czworakach. Nie miał skrzydeł. Poczułem dreszcz, zgadując, co mogło mu się przydarzyć. Powoli ruszyłem w jego kierunku. Kiedy mnie usłyszał, odwrócił się, ukazując nóż wbity do połowy w pierś. Twarz miał wykrzywioną w grymasie bólu, choć z rany nie płynęła ani kropla krwi. – Nie starczyło... mi siły – szepnął. – Co chciałeś zrobić, biedaku? – spytałem, klękając przy nim. – Zabić się? Przecież wiesz, że to niemożliwe. Policzki anioła były blade jak u trupa, ale na usta wypłynął tajemniczy uśmiech. – Nie... Poznałem sposób. Przysunąłem się bliżej i nadstawiłem ucha, aby lepiej słyszeć jego szept. – Sposób na oszukanie agentów. – Nie wiesz, co mówisz. To niemożliwe, uwierz. Wyczuwamy Niebianina

bez problemu. – Na... Naprawdę? Zachariasz musiał ci sprawić... trudności... – To ty poleciłeś mu obciąć skrzydła? – Tak... One tworzą najsilniejszą aurę. I jeszcze jedna rzecz... – zamilkł na chwilę, a ja zamarłem w oczekiwaniu. – Serce – rzekł słabo. – A więc to chciałeś zrobić? – Cofnąłem się ze zgrozy. – Chciałeś je uśmiercić? – Nie, to niewiele... daje. Chciałem je wyjąć... Byłbym wtedy jak każdy... Jak człowiek. Czy to w ogóle możliwe? Gdyby miał rację, wszystko mogłoby się zmienić... Zaraz, zaraz! Musiał mieć rację – wykryć go było o wiele trudniej niż Zachariasza. A więc serce naprawdę jest ważne. – Jeżeli inni rezydenci się dowiedzą, to będzie koniec – rzekłem poważnie. Uśmiechnął się po raz kolejny. – Wielu... wie już teraz. Przekazałem odkrycie wszystkim, których znam. Nic... nie zdziałasz. – Odeślę cię, a twoich przyjaciół postaramy się znaleźć konwencjonalnymi środkami. – Odeślesz... mnie, a ja powiem... wszystkim na górze. Każdemu, kto będzie miał zejść... Niech sam wy... wybierze. Mamy prawo wybrać. Spojrzał na moją zmartwioną twarz. – I co... co zrobisz? Mnie może uda wam się... odizolować, ale reszta... Oni powiedzą... Wieść się... rozejdzie. Nagle osłabłem. Trzeci miał rację – nie mogę nic zdziałać. Najwyższy mógłby zezwolić na uwięzienie jednego z aniołów, ale nie całej grupy! W spragnionym plotek raju rewelacja szybko dotrze do wszystkich. Każdy rezydent będzie mógł się urwać. Myśl o wycinaniu nieśmiertelnego serca brzmiała dla mnie jak bluźnierstwo, ale ostatecznie... Może to właśnie sposób na panujące w górze przeludnienie? Paru aniołów więcej, nawet upadłych, nie zaszkodzi przecież temu światu. Po raz kolejny złapałem się na rozmyślaniu o urokach życia w Strefie. Przypomniałem sobie, co czułem, patrząc na nagie ciało pierwszej, sterty pism w domu drugiego, obrazy u trzeciego. Powiodłem wzrokiem po kamienicach otaczających placyk, przy którym stała katedra. Spojrzałem na samą świątynię i rozgwieżdżone niebo ponad nią. Tu jest pięknie, a jeśli tylko zechcę, mogę zostać. Trzeci sapał ciężko oparty na rękach. Jego ciałem wstrząsały torsje. Ból – cóż to dla mnie?! Byłem przecież dobrze szkolony. Szkoda trochę skrzydeł, ale ziemskie kobiety i uczucie, które się ma, kiedy... * * *

Rrax przeleciał nad rzeką i skierował się w stronę katedry. Niebiański agent biegł tak szybko, że kruk zgubił go, choć machał z całej siły krótkimi skrzydłami. Miał nadzieję, że zdąży go znaleźć przed finałem. Na szczęście oba anioły wciąż jeszcze były na placyku przed kościołem. Rrax wylądował na gzymsie i przestępując z nogi na nogę, zaczął przyglądać się widowisku. Ten duży zaraz pewnie odeśle mniejszego. Może nawet stoczą pojedynek? Ech, od dawna nie widziałem porządnego magicznego pojedynku. No, z wyjątkiem walki rumuńskiego zaklinacza z Babcią Jagustynką trzy lata temu w parku. To było coś! Tak zaciekłej bitwy chyba jednak nie zobaczę. Mały jest przecież ranny. No dalej, dalej, panowie! Staremu krukowi należy się chyba trochę rozrywki! Co?! Duży podaje rękę małemu? Nie fair! To wbrew regułom. Odchodzą razem w stronę rynku? Ech! Świat staje na głowie. Rezydent, zamiast ścigać zbiega, pomaga mu! Trzeba koniecznie opowiedzieć Granowi.

CHATKA Problem, który na długi czas miał zaprzątnąć uwagę Rraksa i jego znajomych, niespodziewanie zjawił się w parku pewnej ciemnej nocy. Oczywiście ludzie nie wierzą w pojawianie się czegoś z niczego, ale każdy rozumny kruk czy bazyliszek wie, że owszem – zdarza się to dość często, gdy wokół nie ma postronnych świadków. Tym razem świadków cudownej materializacji też nie było, ale już jej efekt został szybko odkryty przez dwóch chłopców z pobliskiego osiedla. Słowo „chłopcy” jest tu może nie na miejscu, bo mimo że chodzili jeszcze do gimnazjum, byli prawie pełnoletni. Ważyli razem więcej, niż jest w stanie zjeść solidnie wygłodzony stukun. Kolesie mówili na nich Ciuma i Kolec. Pamiętnego wieczoru szli alejką, pobłyskując odblaskowymi aplikacjami dresów. Zimna noc sprawiła, że w parku nie było nawet bezdomnego, którego można by skopać, czy staruszki, którą można by okraść. – Do dupy, Ciuma – powiedział Kolec, łysy i szeroki w barach. – No. Pizga jak diabli – odparł jego kumpel, tak samo łysy i szeroki w barach. – Wracamy do mnie na chatę? – Taaa. Walniemy browara i zadzwonimy po jakieś dziweksy, a potem... W tym momencie urwał, bo w krzakach po lewej stronie ścieżki dostrzegł światło. – Ja pierdykam. Co to, Ciuma? – A skąd mam wiedzieć? Chodź. Zobaczymy. Podeszli do zarośli. Światło płynęło z małej polanki znajdującej się głęboko w gęstwinie. Ciuma wszedł w krzaki i torował sobie drogę mozolnie niczym kamień nerkowy przez moczowód emeryta. Kolec został na ścieżce. – Stary! Ja tam nie idę – powiedział. Próbował ukryć, że drży mu głos. – Peniasz, Kolec? – Nie słyszałeś historii o dziadku Chrepczyńskim? – Kumpel Ciumy niespokojnie rozejrzał się na boki. – Podobno odkąd zapił się tu na ławce... – Co mi pieprzysz o jakichś dziadach! Duchów się boisz? – No... W sumie to nie. – Widzisz? Rusz dupsko. Zaczęli razem przedzierać się przez kolczaste malinowe krzewy. Gdy rozgarnęli ostatnie gałęzie, ujrzeli widok nie z tej ziemi. – Ccc... co to, Kolec? – spytał Ciuma. Czuł, że gdyby nie golił głowy, włosy stanęłyby mu dęba. – Niech zdechnę, jeśli wiem. Przed nimi majaczyła chatka na kurzej nóżce. Z jej okna padało światło. W powietrzu czuć było zapach świeżego piernika. – Może Olo dosypał nam kwasu do odżywy?

– I niby obaj mamy tego samego zwida? – A jaki jest twój? – No, widzę chatkę na kurzej nóżce. – Ja pierdykam. Mam dokładnie to samo! Zaraz pewnie wyjdzie Baba Jaga! W tym samym momencie drzwi chatki się otwarły. Na ganek wyszła Baba Jaga. – Czego mi się drą pod oknem w nocy? Matka was nie wychowali? – Kuźwa! – stęknął Kolec. – Co proszę? Tak kląć przy staruszce? Oj, nauczę ja ciebie moresu! To mówiąc, Baba Jaga zmarszczyła ogromny nochal i machnęła kijaszkiem. Ciuma i Kolec poczuli nagle, że dzieje się z nimi coś bardzo dziwnego. * * * Rrax ocknął się, zatoczył – i nieomal spadł z komina. Po odzyskaniu równowagi oraz kilku głębszych oddechach spojrzał uważnie dokoła. Dach kamienicy był całkiem pusty i cichy. Tylko plastikowa torebka zahaczona o jedną z anten szeleściła na wietrze. Po chwili kruk zdał sobie sprawę, że przecież nie obudził go żaden głos. O nie! To było coś o wiele bardziej złowieszczego – coś, czego nie zaznał od dawna. Spojrzał na panoramę miasta. Zastanawiał się długo, co znaczyło to uczucie. Wreszcie ze zgrozą przypomniał sobie, że poznał je, gdy był świadkiem nocnych obrzędów w chramie na Ślęży. Ktoś w mieście użył magii. Bardzo złej magii. * * * Następnego dnia rano aspirant Jerzy Ratajczak rozbierał właśnie maszynę do pisania, gdy zadzwonił telefon. Policjant zastanawiał się chwilę, w co wytrzeć ubrudzone smarem ręce, zanim chwyci słuchawkę. Wreszcie uznał, że musi wystarczyć zasłona przy oknie. Gdy oczyścił dłonie, zawinął ją tak, żeby nie było widać tłustych plam. – Komisariat policji, oficer dyżurny – powiedział, odbierając telefon. – Dzień dobry, chciałam zgłosić znęcanie się nad zwierzętami. Głos należał z pewnością do emerytki. Ratajczak westchnął. Znowu będzie wyjazd do psa kopniętego przez chuligana. – Gdzie? – W parku południowym. – Mhm. Pani nazwisko? – Julia Koniewska. – O jakie zwierzę chodzi? – O świnki, panie władzo.

Jerzy pomyślał, że ktoś właśnie robi mu głupi dowcip. – Co proszę? – upewnił się. – Jacyś chuligani pomalowali farbami dwie małe świnki. – Przepraszam panią, ale co mogą robić świnie w parku? – Ja tego nie wiem, panie władzo. Zresztą nie są już w parku, tylko u mnie. Biedactwa nie mogą przecież tak się same włóczyć, bo ktoś im zrobi krzywdę. Wie pan, na przykład bezdomny pies je pogryzie. – Pani adres i telefon? – Pszenna 14 przez 5, numer 0-71-342-63-93. Proszę szybko przyjechać i je zabrać. – Oczywiście. Zaraz wyślemy kogoś po te... świnki. * * * Godzinę później na komisariacie miało miejsce niezwykłe przedstawienie. W pokoju odpraw zgromadził się cały personel, łącznie ze sprzątaczką, telefonistkami i samym komendantem. Wszyscy stali stłoczeni wokół miski, w której stały dwa przerażone prosiaki. Aspirant Ratajczak klęczał przy nich z podwiniętymi rękawami i zawzięcie szorował je gąbką. – Nie schodzi, panie komendancie – powiedział i otarł pot z czoła. – Próbowaliście rozpuszczalnikiem? – Tak. Na nic. To chyba nie jest farba. – W takim razie co, Ratajczak? – Nie wiem. Zupełnie jakby to był naturalny kolor ich skóry. Jeden z prosiaków zapiszczał rozpaczliwie. Oprócz głowy cały był niebieski z trzema białymi paskami na krótkich nóżkach i bokach. – Wezwijcie służbę weterynaryjną. Niech obejrzą te zwierzaki. * * * Chatka mogła stać sobie bardzo długo, zanim mieszkańcy miasta dowiedzieliby się o jej istnieniu. Babie Jadze zależało widać na prywatności, bo wybrała najgęstsze i najbardziej kolczaste zarośla w całym parku. Na dodatek znanymi tylko wiedźmom sposobami sprawiła, że krzaki splątały się, zbiły, tworząc ścianę zieleni, która całkiem zasłaniała chatkę. Nawet z pobliskiej ścieżki nie było jej widać. W ciągu dnia spacerujące pary czy rodziny z dziećmi wielokroć przechodziły tuż obok, ale nikt nie dostrzegł nawet skrawka budynku. No a w kolczaste chaszcze nikt przecież nie zapuszczałby się bez powodu. Baba Jaga mieszkała więc tuż pod nosem ludzi. Słyszała ich rozmowy, kłótnie i krzyki, lecz sama pozostawała niewidoczna. A że nie była zbyt łakoma (zjadała ledwie jedno dziecko na tydzień) i latała na swojej miotle wyłącznie nocą, mogłaby żyć w parku wiele lat. Nie wiedziała jednak, że w okolicy mieszka mnóstwo stworzeń, których zmysły są bardziej wyczulone od ludzkich. Stworzeń, co kryły się w

piwnicach stuletnich kamienic, stworzeń zagrzebanych w mulistym dnie Odry, wreszcie stworzeń przesypiających dnie w bezpiecznych norkach pod płytami chodnikowymi. Wszystkie istoty, od małych do dużych, od niegroźnych po bardzo niebezpieczne, wyczuły jej przyjście. Nienormiastność – ta nadnaturalna warstwa Wrocławia, widoczna tylko dla oczu wybranych – wzburzyła się cała z powodu wiedźmy. * * * Następnego wieczoru u Zhmfa Spod Wzgórza urządzono zebranie. Jama wypełniła się osobliwymi gośćmi. Był tu stukun z Placu Grunwaldzkiego, gargulec z katedry, płytniki, a nawet jeden anten i dwa piwniczniki. Choć rozmowy w tak zróżnicowanym gronie były trudne, uchwalono dość szybko, że Baba Jaga musi odejść. – Jej miejsce jest w lesie i tam powinna siedzieć! – Zhmf uderzył łapą w ziemię. – Cja, ra, racja! – pokrzykiwały piwniczniki. – Drogi Zhmfie, a nasze miejsce niby jest tutaj? – spytał Rrax. – Ech! Czy bazyliszki naturalnie żyją w opuszczonych piwnicach? Bazyliszek zmrużył oczy ze złości. – To co innego. – Niby z jakiej przyczyny? My się przystosowaliśmy, więc i ona może. – My nie zjadamy ludzi, Rrax. Bankomaton zaskrzeczał na znak protestu. – No dobrze, może i czasem zjadamy – sprostował Zhmf – ale nie jest to naszym stałym nawykiem. Odpowiedziało mu kilka głosów aprobaty. – Może ona też nie musi? – kruk nadal próbował bronić wiedźmy. – Przerzuci się na cielęcinę i po kłopocie. – Nie, Rrax. Wcale nie będzie po kłopocie. Myślisz, że zacznie zarabiać na jedzenie, sprzedając kwiatki? – Czemu nie? Ponad połowa zebranych podniosła głos. Jedni, żeby powiedzieć, jak pomysł kruka jest głupi, inni, żeby mu przytaknąć. – Cisza! – ryknął bazyliszek. – Dobrze więc, drogi Rraksie. Wyznaczam cię na przewodniczącego jednoosobowej komisji do spraw resocjalizacji Baby Jagi. Pójdź i porozmawiaj z nią. Kruk przestąpił nerwowo z nogi na nogę. – To znaczy... Wiesz... To była tylko propozycja. – Ax, Rrax! Niech, chech, dzie, idzie! – zaskrzeczały piwniczniki. – Głosujmy – powiedział Zhmf. – Kto jest za tym, żeby Rrax poszedł do wiedźmy? Mimo głośnych protestów kruka ponad połowa łap, odnóży, macek lub czegokolwiek, co było używane przez różne stworzenia do głosowania, znalazło się w górze.

– Załatwione, przyjacielu. Życzę ci szczęścia. Rrax w tej chwili chciałby zapaść się pod ziemię. Ech, podły kruczy żywot! * * * Pierwszy raz Janek Miciński spotkał dziwoludy, gdy był jeszcze małym chłopcem. Stało się to w samym środku lata w jego rodzinnej wiosce. Janeczek bardzo lubił chodzić nad leżący niedaleko zalew. Nie po to jednak, żeby łowić ryby, pływać czy puszczać kaczki. O wiele bardziej fascynowały go kąpiące się kobiety. W wiosce raczej nikt nie widywał pań w strojach kąpielowych. Co więcej, Pilusowice zamieszkiwali ludzie na tyle niepostępowi, że i krótsza spódnica budziła ich protesty. Nic więc dziwnego, że kraina odsłoniętych ud i pośladków okrytych tylko skrawkiem materiału była dla młodego Janka rajem. Oczywiście wstydził się po prostu wejść na plażę, usiąść i patrzeć (tym bardziej że rodzice wiele razy mówili, jakim to skaraniem boskim i plagą nieczystą są przyjezdni). Podkradał się więc nadbrzeżnymi chaszczami. Właśnie w czasie jednej z takich wypraw zobaczył wodnika. Przechodząc koło otoczonej trzcinami zatoczki, usłyszał plusk. Natychmiast spojrzał w stronę wody, ale dostrzegł tylko nieduże kręgi. Janek już zamierzał ruszyć dalej (bo myślał, że to tylko ryba), gdy nagle spod powierzchni wychynęło dziwne stworzenie. Niezdarnie wdrapało się na pobliski głaz, otrzepało zielone włosy, wyciągnęło spomiędzy palców trochę wodorostów i spojrzało prosto na chłopca. Mały słyszał nieraz od babci o różnych dziwoludach, w tym także i o wodnikach, ale nie traktował tego poważnie. Czy dziwne zatem, że prawie zmoczył ze strachu portki? Tymczasem wodnik zmarszczył się i powiedział: – Co się gapisz, gnojku? Mam cię zmienić w ropuchę? Spadaj, to moja zatoczka. Jankowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Uciekł ile sił w nogach i nie wrócił nad jezioro przez następne trzy tygodnie, choć przyjechała tam grupa nudystów. Gdyby potem nie nastąpiło w życiu Janka nic dziwnego, pomyślałby pewnie, że wszystko było jedynie niezwykłym przywidzeniem. Jednak w niecały rok później, idąc po węgiel, spotkał piwnicznika. Potem był jeszcze stukun na szkolnym strychu, południca widziana przelotnie na polu, leszy udający drzewo na skraju pobliskiego boru i wiele, wiele innych. Z początku chłopiec myślał, że po prostu zwariował. W końcu jednak zorientował się, że ma niespotykany dar widzenia tego, czego nie widzieli koledzy ani rodzina. Zaczął podglądać tajemnicze stwory z jeszcze większą pasją niż plażowiczki. Po krótkim czasie zrozumiał, że opowiadania babci nijak się miały do prawdy. No, może i były prawdą dwieście, trzysta lat temu, ale dzisiejsze dziwoludy wcale nie przypominały swoich odpowiedników z legend. Wiele nauczyły się od ludzi i zmieniły swoje zwyczaje, by przeżyć w