mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Plebanek Grazyna - Pudełko ze szpilkami

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Plebanek Grazyna - Pudełko ze szpilkami.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 226 stron)

Plebanek Grażyna Pudełko ze szpilkami Marta jest jedną z tych trzydziestolatek, którym się udało. Wyjechała z prowincjonalnego miasteczka, ma mieszkanie w Warszawie, w pracy otwiera się przed nią perspektywa awansu. Niespodziewana ciąża diametralnie zmienia jej położenie. Ślub z prawie nieznanym ojcem dziecka oraz pospieszna przeprowadzka zmuszają ją do odpowiedzi na pytanie, czego naprawdę chce od życia.

Rozdział 1 Nie wiem, od której godziny mocz staje się ranny. Zastanawiałam się nad tym do 6.54, w końcu wstałam, rozpakowałam test ciążowy, przeczytałam instrukcję użycia i oparłam się o zimny brzeg umywalki. O 7.00 opuściłam spodnie od piżamy i kucnęłam nad sedesem. Do obchodów pierwszego maja szykowałam się bardzo uroczyście. Na zaścielonym żółtą kapą pojedynczym łóżku położyłam kartonowe pudełko z nowymi szpilkami, trójkącik czarnych stringów z różą wielkości pinezki na przodzie i stanik z identycznym kwiatkiem uplasowanym pomiędzy miseczkami rozmiaru 70A -— najmniejszego z możliwych. Pierwszy maja — dzień dwudziestych dziewiątych urodzin — zamierzałam spędzić w domu — na dwudziestojednometro-wej przestrzeni z ciemną kuchnią graniczącą cudem z toaletą. Mieszkanie spełniało kilka funkcji. Funkcję spania, funkcję czytania, funkcję jedzenia, funkcję malowania się i funkcję nie-myślenia. Wszystkie funkcje koncentrowały się na zaścielonym żółtą kapą łóżku. Pozostałe czynności, takie jak gotowanie, zmywanie czy oglądanie telewizji, nie wchodziły w rachubę na tym metrażu, dlatego zrezygnowałam z nich bez żalu. Jeśli chodzi o kochanie się, to przez dłuższy czas obywałam się i bez tego, w końcu jednak zwyciężył zdrowy rozsądek i funkcję tę powierzyłam futrzanemu dywanikowi zakrywającemu przestrzeń podłogi, na której nie stało łóżko. Pierwszego maja 1999 roku siedziałam na brzegu łóżka i przyglądałam się krytycznie futrzakowi. Musiał być w moim wieku, może trochę młodszy, miał urwaną jedną łapę i obszarpany

fragment nieżyjącego ucha. Mimo to lubiłam go, abstrahując od funkcji. Terkot dzwonka zastał mnie przed lustrem. Z ulgą oderwałam wzrok od bioder wciśniętych w bezlitosne majtki i wtykając nogę w nową szpilkę, ruszyłam w stronę drzwi. Ryza papieru, którą wręczył mi gość, zaskoczyła mnie bardziej, niż jego zaskoczył widok mojego ciała saute. Mimo to wzięłam pakunek w ręce, a on poklepał mnie po pośladkach i mruknął: — Takie dupsko to rozumiem! Nie związałam się z nim dla przyjemności. Kiedy po raz pierwszy kochaliśmy się koło łóżka, myślałam, że futrzak cieszy się, że coś się na nim wreszcie dzieje. Sama przez kilka trudnych miesięcy pocieszałam się myślą, że w końcu się przecież dopasujemy. Tak się jednak nie stało. Aktualny kochanek miał mi pozwolić zapomnieć o poprzednim związku — z dziennikarzem, który wyglądał jak starszy brat Gorana Bregovicia. Pomógł mi osiągnąć dojrzałość dziennikarską i być może intelektualną. Prawdopodobnie sądził, że jeszcze jakąś, bo pewnego dnia zadał mi pytanie, na które podobno czeka każda dziewczyna: — Czy nie chciałabyś wyjść już za mąż? — Za mąż? — Większość żon oświadczała mi się, gdy osiągały trzydziestkę. To denerwujący wiek dla kobiet, chcą wyjść za mąż i mieć dzieci. Dlatego najczęściej żeniłem się z nimi, a potem robiłem dzieci... A potem one odchodziły, zabierając dzieci ze sobą — wyjaśnił, wpychając w spodnie koszulę i lekki nadmiar brzucha. — Co się stało z ostatnią? — Męczy mnie o dziecko. Daję jej dwa, trzy lata, zanim zdecyduje się mnie porzucić. Wtedy ty masz szansę. — Mam dopiero dwadzieścia osiem lat. Jestem za młoda do małżeństwa. — Hm. W każdym razie pamiętaj o tym, jakby cię przypiliło — dokończył na wdechu, zaciskając pasek. Nie zamierzałam skorzystać z oferty. Nie dlatego, że za dwa lata dziennikarzowi przysługiwałaby opieka geriatryczna, ale dlatego, że był jednym z tych kochanków, o których myślałam w częściach. Że gdyby wykroić z niego przyzwoitą część (cechę, zwyczaj, fragment wyglądu) i

zestawić z inną korzystną częścią, należącą do kogoś innego, to wyszedłby ideał. Prawdziwego ideału dotąd nie spotkałam. Gość, który wręczył mi ryzę papieru, mieszkał w moim bloku i był drukarzem. Być może gdyby zestawić jego urok psa bernardyna z dekadencko-zmurszałym wyglądem mojego byłego... Nie, ten nie był ideałem tym bardziej. Kiedy drukarz zaczął mówić o ciąży, stałam właśnie na futrzaku, kłując go nowymi, niewygodnymi szpilkami. Zrozumiałam, że jeżeli ktoś urodzi dziecko 1 stycznia 2000 roku, to dostanie dużo pieniędzy i choćby z tego powodu warto byłoby zajść w ciążę. Nie podzielałam tej opinii, ale byłam ciekawa, do czego zmierza mój rozmówca. — No i dlatego stara zaciążyła — wyjaśnił kochanek, mając na myśli swoją żonę. — A z kim stara, ee... zaciążyła? — zapytałam, a drukarz rozpromienił się jeszcze bardziej i wskazał ubrudzonym na czarno palcem samego siebie. Pożegnałam go z ulgą, bo jeśli nie udawał prostaka, tylko rzeczywiście nim był, to powinnam być wdzięczna „starej". Tym bardziej, że dowcip „A gdzie cyce?!", wykrzykiwany przez kochanka na widok mojego stanika, nigdy mnie nie śmieszył. — No tak, to i lepiej, że go wreszcie pogoniłaś — powiedziała Kasia, wyciągając z piekarnika rumianą szarlotkę. Na pewno gratulowała sobie w duchu, że zrobiła całą blachę. Zapowiadałam co prawda, że w dniu urodzin pójdę na swój pierwszy w życiu pochód, ale Kasia mi nie uwierzyła. Podobno miała przeczucie, że pojawię się na wspólnych urodzinach, jeśli nie pierwszego maja, to najpóźniej dzień po, jak teraz. Intuicja mojej siostry jak zwykle opierała się na czymś kon-

kretnym — w tym przypadku na świadomości, że chodzeniem na pochody nie splamił się dotychczas nikt w naszej rodzinie, a uporczywa nieobecność ojca na tychże zakończyła się zesłaniem nas do małego miasta, o czym nie pozwalała nam zapomnieć babcia, „mieszkanka stolicy od pokoleń", jak sama o sobie mówiła. Kasia podała mi na talerzyku gorący kawałek ciasta, oparła łokcie o stół i wpatrzyła się we mnie. Nasza fizyczna bliźniaczość była raczej umowna. To, co we mnie zostało cienkie i słabo wykształcone, w Kasi zmieniło się w bujność i nadmierną obfitość. I na odwrót. Ten stan rzeczy nieustannie nas drażnił. — Jedz — rzuciła Kasia niechętnie, sięgając po smakowitą przypieczkę. — Przecież się odchudzasz — burknęłam. — No tak, ale nie w ten sposób... Zanim Kasia zaczęła kwitować nasze urodziny anonsami o ciążach i kolejnymi porodami, przez blisko dwadzieścia lat dzieliłyśmy „pokój dziewczynek". Symetrycznie ustawione tapczany symbolizowały dwa różne światy, nawet zasłonki w oknie składały się z dwóch części — różowa z falbankami po stronie Kasi i biała, przyszarzała z żeglarskiego płótna po mojej. Tylko galerię postaci, urządzoną na jedynej wolnej od łóżek i regałów ścianie, miałyśmy wspólną. Pierwsza zawisła na niej załoga z filmu Kosmos 1999. Kasia modliła się do komandora w spodniach-dzwonach, ja do jego flegmatycznej partnerki, której głowa obracała się tylko o 90 stopni. Gdy chciała objąć wzrokiem dalszy fragment horyzontu, musiała zwrócić się w tę stronę całym ciałem. Było coś dystyngowanego w tym ułomnym ruchu głowy i za to uwielbiałam kosmiczną blondynę. Przez jakiś czas łudziłam się nawet, że w 1999 roku będę wyglądała jak ona, ale w porę się zoriento- wałam, że wówczas będę miała aż dwadzieścia dziewięć lat, a tyle blondynka na pewno nie miała. Tyle mogła mieć co najwyżej babcia, która stara była zawsze. Babcia sprowadziła się do nas, kiedy zdecydowałam się zostać

w stolicy. Oddała mi swoją kawalerkę i zamieszkała w „pokoju dziewczynek". Żeby nie czuła się tam obco, mama zakryła ścianę cepeliowską makatką, zwłaszcza że plakat Limahla (idol mojej pozbawionej gustu siostry), który zastąpił wyblakły fotos z filmu Kosmos 1999, nie dał się odskrobać od tynku, a zamalowany białą farbą, wciąż straszył konturem. O kolejne w rodzinie dziewczynki postarała się Kasia. Kiedy zdałam na studia, urodziła bliźniaczki, a trzech kolejnych chłopców wydała na świat w dwu- oraz trzyletnim odstępie. Nie przestawało mnie to zaskakiwać — byłam pewna, że to mnie kosmiczny rok 1999 zastanie w rozkwicie kobiecości, z gromadą dzieci przy piersi i wiernym mężem u boku (którego pusty na początku obraz wypełniła postać Gilberta z Ani z Zielonego Wzgórza). Tymczasem to Kasia wyszła za mąż za kolegę z podstawówki i uszczęśliwiała go potomstwem. Zbieżność losów mojej siostry i dziewczyny z powieści, do której Kasia nawet nie zajrzała, wprowadzał mnie zawsze w stan irytacji, a parodia Gilberta w wykonaniu szwagra tylko ją podsycała. Właśnie miałam zapytać Kasię, jak wyobrażała sobie ten rok, kiedy do kuchni wpadła młodsza generacja „dziewczynek". — Mamo, mamo! Wideo nie działa! Zrób coś! — wykrzyczały na jednym oddechu. — Jak to nie działa? — Kasety nie można włożyć —- poinformował sucho mały chłopczyk, który wyrósł obok dziewczynek. — Bo trzeba wyjąć poprzednią — wydęła usta Kasia, sięgając po następny kawałek szarlotki. — Niestety, tam coś jest — zawyrokował chłopczyk i ponuro wymaszerował z kuchni w asyście dziewczynek, niczym chór grecki powtarzających „Nie działa, nie działa, zrób coś". Na wołanie Kasi „Gdzie jest wasz ojciec?" nie zareagował — odpowiedź była oczywista. Mąż Kasi siedział w ubikacji. Przeczekiwał tam wszystkie moje wizyty. Podobnie się zachowywał, gdy Kasię odwiedzała

mama, babcia czy koleżanka. Kiedyś podejrzewałam go o złośliwe blokowanie oczka, ale Kasia wyjaśniła, że łazienka to jedyny azyl w domu tętniącym dziecinnymi wrzaskami. — Jak tylko przychodzę, on zaraz chowa się w sraczu. — Machnęła lekceważąco ręką. — Już taki jest. Kiedy dzieci wyszły z kuchni, Kasia wzruszyła ramionami gestem nie wytępionym przez babcię, po czym wskazała na mnie podbródkiem. — Zobacz, co tam się dzieje, zrobię tymczasem herbatę. Pomaszerowałam posłusznie do pokoju za zawodzącymi dziewczynkami i chłopcem, do których dołączyło kolebiące się na boki niemowlę. Gestem wprawnego ginekologa włożyłam rękę do przegródki na kasetę i wyszarpnęłam ją po setnych sekundy — w środku było coś miękkiego, zimnego, obciągniętego sflaczałą skórą... — Aaaaa! — krzyknęłam, a niemowlę złapało się za łysą głowę i padło na siedzenie z chrzęstem pampersa. — Aaaaa! — wrzasnęły dziewczynki, a mały chłopiec obwieścił zrezygnowanym tonem: — Mamo, znowu parówka w wideo! W pracy od czasu przejścia Magdy na urlop macierzyński było tyle roboty, że nie wiedziałam, w co ręce włożyć. Dla uspokojenia zaczęłam od prywatnych zaległości, licząc na to, że konus pożeri w swojej kanciapie poranną kanapkę i nie przyłapie mnie na nieprofesjonalnym zachowaniu. „Aleks — zaczęłam e-mail do Aleksandry — byłam u Magdy". „Kiedy wraca do pracy?" — zainteresowała się Aleksandra. „Najwcześniej za dziewięć miesięcy. Prosiła, żeby nikomu o tym nie mówić". „Pewnie, pewnie. Co jeszcze mówiła?" „Niewiele. Jak tylko zaczęłam o pracy, wepchnęła się z historią porodu, nie przespanych nocy i nawału pokarmu, a jak dzieciak skrzeknął, wyjęła pierś z bieliźnianej konstrukcji, wetknęła mu ją w dziób i olała mnie na amen".

„Jak wygląda?" — zapytała Aleksandra. „Wory pod oczami, zero podkładu, brzuch jak przed porodem, legginsy, koszula męża i włosy zebrane w tłustą kitkę. Nie wiem, co jej się porobiło. Przecież to była laska!" „Była. Moim zdaniem masz dziewięć miesięcy na wygryzienie jej ze stołka, bo jak wróci do pracy po roku nieobecności, będzie się nadawała wyłącznie do czyszczenia toalet. Po pierwszym porodzie siedziałam w domu sześć tygodni, po drugim cztery, a i tak narobiłam sobie furę zaległości w firmie. Nie warto tak odpadać, bo potem nie ma do czego wracać". Z Aleksandrą kilka lat temu dzieliłyśmy pokój w akademiku. Studiowała jednocześnie prawo i marketing. Ze swoją pogodną aktywnością i przeraźliwym zorganizowaniem upchnęła mnie na liście zajęć gdzieś między wykładami, basenem, siłownią, weekendowymi wypadami i wieczornymi imprezami. Potrzebowałam wtedy towarzystwa, a ona wskoczyła w moje życie jak brakująca część układanki. Załatwiła mi nawet posadę sekretarki w banku, w którym sama pracowała od początku studiów. Dzięki temu mogłam przenieść się do kawalerki babci — stać mnie było na czynsz. Zanim udało mi się skończyć polonistykę, Aleksandra wyszła za mąż za jednego z dyrektorów banku, urodziła pierwsze dziecko i zrobiła dyplom z prawa. Rok później urodziła drugie dziecko, zrobiła dyplom z marketingu, cały czas nie przestając pracować. Kiedy została zastępcą dyrektora marketingu, zrezygnowałam z sekretarkowania i poszłam na staż do gazety codziennej. Dostałam o połowę mniej pieniędzy, ale dziennikarstwo polubiłam. — Co to znaczy „polubiłam"? — wściekła się Aleksandra, gdy jej o tym powiedziałam. — Polubić da się wszystko, a wyżyć na poziomie nie ze wszystkiego! Rzeczywiście, zamiast powiększać stan posiadania, z braku miejsca redukowałam w kawalerce kolejne funkcje. Z gazety odeszłam jednak dopiero po rozstaniu z klonem Bregovicia. Aleksandra załatwiła mi wysoko płatną pracę w firmie public rela-

tions, w której zaczęłam wszystko od początku. Jej determinacja, by pchnąć moją karierę do przodu, była tak wielka, że gdyby była mężczyzną, podejrzewałabym ją o zapłodnienie Magdy w celu ustąpienia mi pola w firmie. W każdym razie nie chciałam zawieść pokładanego we mnie zaufania. — No dobrze, ale czy ciebie ta praca interesuje? — Karolina wycelowała we mnie widelec znad talerza z sałatką. Siedziała na futrzaku z kuflem piwa stojącym obok skrzyżowanych nóg/ Przycupnęłyśmy obok niej z Moniką, Aleksandrze zostawiając łóżko. — Ale co znaczy, czy ją „interesuje"? — nadęła się Aleksandra, rozpinając marynarkę. Pod spodem miała błyszczący pas cekinowy. — Skąd to masz? — zapytałam. — To? — Aleksandra wskazała na pas. — Przywiozłam z Mediolanu. — Byłaś w Mediolanie? — zainteresowała się Monika. — Nic nie mówiłaś! — A o czym tu mówić? — Wzruszyła ramionami Aleksandra. — Mediolan jak Mediolan, obleciałam sklepy z ciuchami, zjadłam służbowy lunch, rozdałam parę wizytówek i przyleciałam dziś rano. A pas spodobał mi się, bo ma taką małą kieszonkę, w sam raz na wizytówki. O tu... — Specjalny pas na wizytówki z napisem „dyrektor" — mruknęła Karolina. — Może chcesz pożyczyć go do sesji mody? — Zmrużyła oczy Aleksandra, ale Karolina zamachała tylko rękoma, wskazując na upchaną w ustach sałatę. Karolinę znałam najdłużej. W przedszkolu byłyśmy nierozłączne od etapu krasnali do starszaków. Potem, kiedy przenieśliśmy się całą rodziną do mniejszego miasta, Kasię, Karolinę i mnie wysyłano razem na kolonie, po których pisywałyśmy do siebie ilustrowane listy. Na dobre spotkałyśmy się znów na studiach. Karolina poszła

na historię sztuki na wyraźne życzenie ojca, autora wielu podręczników z tej dziedziny (sama marzyła o rzeźbie, ale ojciec gardził praktyką). Po tym wydziale znalazła pracę stylistki w piśmie dla kobiet. — Więc pytam — powtórzyła uparcie Karolina — czy ciebie to, co robisz, interesuje? — Och, Karolina, myślisz jak dziecko... — wtrąciła się znów Aleksandra. Siedziała z podkulonymi nogami na zaścielonym żółtą kapą łóżku, z dala od futrzaka, który obsiadłyśmy z Karoliną i Moniką. Najszczęśliwsza byłaby pewnie w knajpie, ale Karolina nie uznawała babskich wieczorów w miejscach publicznych, wiedząc z doświadczenia, że wszechobecni znajomi Aleksandry przerwą każdą rozmowę, byle tylko zaliczyć powitanie pełne cmokanych w powietrze całusów. Monika też nalegała na domowe spotkania, bo miejsc publicznych nie znosiła. Najlepiej czuła się w swoim mieszkaniu, na powierzchni porównywalnej z moją — dzielonej z mężem i dzieckiem — i chętnie nie wytykałaby stamtąd nosa. Monika była dzieckiem „placówkowym". Między dyplomatycznymi wojażami rodziców zakotwiczyła na kilka lat w liceum, do którego chodziła Karolina, ale maturę zrobiła w Niemczech. Tam zaczęła studia, ale z miłości do Pawła wróciła do Polski. Tu skończyła germanistykę, pojeździła znów po świecie jako tłumaczka, po czym urodziła dziecko i z ulgą osiadła w domowych pieleszach. — Czy mnie to interesuje?... — powtórzyłam bezmyślnie pytanie. Nie zastanawiałam się nad tym. Wszyscy robili kariery. Skoro miałam takie możliwości, to... Nie chciało mi się teraz o tym myśleć. — Pewnie, że każdy chciałby grzebać w ciuchach i jeszcze za to dostawać pieniądze — wyręczyła mnie Aleksandra — to łatwe i przyjemne, ale nie wszyscy mogą robić to samo. Poza tym dobrze mieć przed sobą jakąś perspektywę awansu... — „Awans" to słowo z tego samego gatunku co „etat", „pen-

sja" czy „szkolenie". Nie jestem fanką... — skrzywiła się Karolina. — Przepraszam, a co jest złego w szkoleniach? — zaperzyła się Aleksandra. — Na przykład to, że ludzie nie mają czasu dla rodzin — włączyła się nieoczekiwanie Monika i umilkła wystraszona. Paweł, jej mąż, znany był z namiętności do szkoleń i nawet, jeśli firma nigdzie go nie wysyłała, wysyłał się sam w czasie wolnym od pracy. Monika tkwiła całymi dniami z małym dzieckiem, od czasu do czasu pocieszając się towarzystwem teściowej, która pomagała równolegle czterem siostrom Pawła, rozsianym po całym kraju. Rodzice Moniki wciąż mieszkali za granicą, a pomocy nianiek nie życzył sobie Paweł („Za drogo, żyjemy tylko z mojej pensji"). Nic dziwnego, że szkolenia były jej wrogiem. — Och, nie piernicz!... — żachnęła się Aleksandra. — Mam męża, dom i dwoje dzieci i jestem pewna, że przez moje wyjazdy krzywda im się nie dzieje. A propos — zwróciła się do mnie — spotkałam na lunchu twojego przyszłego szefa. — Przyszłego szefa? Zamiast Magdy? — Nie bądź głupia! Zamiast Magdy będziesz ty, jak się postarasz, a on przychodzi w miejsce konusa, który wynosi się do konkurencji mojego banku. Jest strasznie przystojny... — Konus? — zgubiła się Monika. — Nieee, latin lover, ten, co konusa zastąpi! — Jak przystojny? — zainteresowała się Karolina. Lubiła precyzyjne dane. — Jak... jak Benjamin Bratt, były narzeczony Julii Roberts. — To rzeczywiście latin — skrzywiła się Karolina, dojadając kukurydzę. — Można wiedzieć, o kim mówicie? — nie dawała za wygraną Monika. — O takim facecie — wyjaśniłam i podniosłam do góry kufel z piwem. — Za nas! — Dzisiaj jest Dzień Dziecka — nagle wtrąciła Monika nie a propos.

— Co kupiłaś Ali? — zainteresowała się Aleksandra. — Ja moje obkupiłam w Mediolanie. Kupę forsy wydałam! — Książeczkę jej dałam. I poszłyśmy do parku i na lody... — To może wypijemy za dzieci? — zaproponowała Karolina. — Daj spokój! — Aleksandra uniosła smukły kieliszek z białym winem i stuknęła nim delikatnie w mój kufel. — Za następne dziewięć miesięcy! Za twoją karierę! Piknik integracyjny odbywał się w obejściu starannie wystylizowanym na wiejskie. Odkurzane irchą stare dyszle i wyczesane grzebieniem kozy błyszczały w letnim słońcu. Alkohol podany przez gospodarza (druciane okulary i ręce pianisty) smakował ogniskiem, ale zagryziony pajdą prostokątnego chleba dał się przełknąć. Po obejściu plątały się kury, kaczki, dużo kotów oraz zaproszonych osób. Grupki, w które zbijało się towarzystwo, były na razie sztywnawe — upał nie nastrajał do picia alkoholu, a co za tym idzie — do fraternizacji. Tylko fotografowie uwijali się pracowicie, wciskając się gościom między wódkę a zakąskę. Panie ubrane były w suknie na ramiączkach w wersji ostrożnie weekendowej (czytaj: wielkie sumy pieniędzy płacone za coś, co wyglądało zwyczajnie, ale zwyczajne być nie mogło), panowie bez wyjątku nosili jasne spodnie i koszulki polo, a wszyscy zasłonięci byli ciemnymi okularami, jak na balu ślepców. W jasnych spodniach i koszulce polo wyglądałam jak pan, brakowało mi tylko ciemnych okularów. Nie wiem, dlaczego tak się ubrałam, choć równie dobrze mogłam nic nie wkładać, bo czerwcowy upał zwalał z nóg ludzi i zwierzęta. Nawet koza, przyszła ofiara konkursu na dojenie, smętnie grzebała kopytem w pyle podwórka. Aleksandrę zobaczyłam z daleka. W koszulce naramiączkach, zwanej szumnie sukienką, prezentowała opalone nogi aż do samego końca, wodząc zdobywczym spojrzeniem po twarzach personelu mojej firmy.

— Czyja to dupa? — Usłyszałam za sobą głos jednego z informatyków. — Może tego nowego? — zastanowił się ktoś inny. — To on już pracuje? — Pracować to nie, ale pewnie przyszedł napić się za darmo. — Myślisz, że ma coś pod spodem? — A co ja, pedał jestem? — oburzył się informator informatyka. — O niej mówię... Przyjrzałam się mężczyznom otaczającym Aleksandrę, ale nie dostrzegłam żadnego, którego bym wcześniej nie widziała. Nie podeszłam do Aleksandry, wiedziałam z doświadczenia, że trzeba jej dać trochę czasu na odcedzenie z tłumu adoratorów tego właściwego — nie znosiła, kiedy jej się w tym przeszkadzało. Nie wiedziałam, co robiła z ofiarą po omotaniu jej, ale miałam podejrzenia, że posiadanie męża nie miało tu nic do rzeczy. Z musztardówką pełną wódki przedefilowałam wzdłuż stajni i upewniwszy się, że nikt nie patrzy w moją stronę, skręciłam za narożnik. Odgłosy rozmów i śmieszków dochodziły tu bardzo słabo, za to woń końskich ekskrementów przyprawiała o zawrót głowy. Łyknęłam gorzałki, odpędzając natrętną myśl, że powinnam wrócić, skąd przyszłam, i wmieszać się w tłum. Moja praca w dużej mierze opierała się na kontaktach, a tu zaproszono sporo osób, z którymi kontakt byłby pożądany z punktu widzenia przyszłej kariery, zwłaszcza że Magda była na urlopie macierzyńskim... Powinnam tam wrócić, ale słońce tak grzało, że postanowiłam zostać jeszcze chwilę dla zebrania odwagi. Osunęłam się pod ścianę stajni i wystawiłam twarz do słońca. Nie wygrzewałam się od roku, bo zeszłego lata nie odważyłam się wziąć urlopu tuż po podjęciu nowej pracy. Nie robiłam też od dawna innych rzeczy. Na przykład futrzaka — w przypisanej mu funkcji — używałam ostatnio w połowie kwietnia, bo już w maju, kiedy drukarz doniósł o ciąży żony, nie skorzystałam z oferty, żeby zaliczyć „pożegnalne rypanko".

0 drukarzu nie myślałam od dawna. Szczerze mówiąc, nigdy o nim nie myślałam. Przypominało mi o nim tylko pudełko po szpilkach, które kupiłam sobie na urodziny — wciąż stało pod wieszakiem i czekało na wyniesienie do zsypu. Siedząc pod stajnią, myślałam, że mam na sobie ten sam stanik z różą, który włożyłam na dwudzieste dziewiąte urodziny. Zamiast stringów, które po wyjściu drukarza wyrzuciłam do kosza na śmieci, miałam zwykłe majtki. Nie zamierzałam się katować — stringi wrzynały się między pośladki, chociaż Aleksandra twierdziła, że bez nich nie ma seksu. O seksie w mojej sytuacji mogłam zapomnieć, szczęśliwie o niewygodnej bieliźnie też. — Czy mogę cię spić arbuzem? — zapytał ktoś nade mną. W popłochu otworzyłam oczy, prosto w słońce. — O kurde! — jęknęłam, rozmazując palcami tusz do rzęs. Świetlny świder wkręcił się pod powieki zielono-czarnymi plamami, a ja próbowałam ratować twarz przed kompromitacją. Miałam pracować nad kontaktami, a właśnie paliłam zalążek jednego z nich. Wstałam oparta o cudzą rękę, którą wymacałam w powietrzu oślepi ona jaskrawymi packami. Dłoń była ciepła, sucha i należała do mężczyzny — sądząc po głosie, którym pocieszył mnie niemrawo: — Powinnaś posiedzieć trochę w ciemnościach, to szybciej przejdzie. — Nie chcę do stajni! — Stanęłam dęba, natykając się na ścianę gęstniejącego odoru. — Nie do stajni cię ciągnę, tylko do izby. Kiedyś okien prawie nie mieli, więc chałupa jest ciemna. Chodź, upiekę ci chleb. I tak to się zaczęło. Od chleba, a może od słońca. Trudno powiedzieć. Początek lipca gruchnął urwaniem chmury. Pomyślałam, że to dobry moment, żeby ustalić termin urlopu. — Może w połowie sierpnia? Co myślisz? — zapytałam, siadając przed biurkiem konusa.

Siadanie było z mojej strony czystą socjotechniką — gdybym stała, on zerwałby się, żeby nie być niższy, a wtedy okazałoby się, że jednak wciąż jest. Siedząc, miałam szansę na pozytywne rozpatrzenie mojej prośby. — Nic z tego — powiedział konus. To jednak bałach z tymi socjotechnikami... — No to kiedy? — Skuliłam się. — W ogóle — odparł konus i zawiesił się. Wzorował się w tym na komputerach, tyle że zresetowanie go było niemożliwe. Przeczekałam jakiś czas, wsłuchana w bębnienie deszczu na nieotwieralnej szybie. Podmuchy powietrza trzeba było sobie wyobrażać, ciesząc się z dobrodziejstw klimatyzacji. — Jedziesz na kurs. We wrześniu — wydusił wreszcie. — Na kurs? — Zatrzepotałam rzęsami. O wysłanie na kurs prosiłam od kilku miesięcy, czując, że uczenie się „z praktyki" nieuchronnie wiedzie mnie na zawodowe manowce, konus zasłaniał się jednak brakiem funduszy. — Na kurs? Dlaczego? — „Dlaczego"?! — wykrzywił się sarkastycznie. — Jak się sypia z szefem, to są rezultaty. „Chciałbyś, karakanie" — zamierzałam wrzasnąć, ale głos zamarł hi w gardle. Konus zawiesił się finalnie, a ja usiadłam przed swoim komputerem i napisałam do Aleksandry: „Widziałaś tego chłopaka w dżinsach i w błękitnym podkoszulku, z którym wyszłam z imprezy?" „Wszyscy widzieli. Jak było?" — odpisała natychmiast. „On jest kucharzem, prawda? Piekł chleb, pomagał gospodarzowi, serwował arbuza z likierem..." Zamiast odpowiedzi na ekranie, zadzwonił telefon. — Kretynko! — wrzasnęło — kogo on ci przypomina z wyglądu, co?! — Antonia Banderasa? George'a Clooneya? Boże drogi... — zdenerwowałam się, bo wszystkie nazwiska wyleciały mi nagle z głowy — tego, jak mu tam... Hugh Granta?! — Benjamina Bratta — powiedziała grobowym głosem Aleksandra.

— O kurwa! — stęknęłam. Przespałam się z sobowtórem narzeczonego Julii Roberts. Z moim przyszłym szefem! W słuchawce zapadła martwa cisza. Przez długą chwilę słyszałam tylko wściekłe stukotanie klawiatury dochodzące z pokoju konusa i kompulsywne pstrykanie zapalniczką po drugiej stronie słuchawki — nie licząc bębnienia deszczu. — Czy ty, kiedy sypiasz z obcymi facetami, nie masz zwyczaju dowiadywać się przedtem, kim są? — zagaiła Aleksandra pozornie ugodowo, zaciągając się dymem. — Rozumiem, że lubisz fachowców, drukarz, kucharz, hydraulik, ale coś takiego przekracza wszelkie granice! — Niestety, nie wymieniliśmy wizytówek — zajadowiciłam niepotrzebnie, bo zgadzałam się z Aleksandrą. To, co zrobiłam, było niewybaczalne. Miałam ochotę zaszlochać. — Ale dlaczego sugerował, że jest kucharzem?! — zapytałam zamiast tego. — Bo pomaga kumplowi prowadzić to gospodarstwo z kozami. Ma tam nawet chyba jakieś udziały, nie wiem dokładnie, ale mogę sprawdzić, jak chcesz... — Nie! O nic go nie pytaj, na litość boską! — Przecież nie jego bym pytała — obraziła się Aleksandra. — Aleks! Jeszcze tylko jedno. Czy... czy on ma żonę? — Nie! — roześmiała się Aleksandra. — Nie ma i chyba nie będzie miał. Słynie z tego, że zalicza wszystko, co chodzi. O, przepraszam... Do Aleksandry odezwałam się znów dopiero w sierpniu. W lipcu była jak zwykle w Juracie, a ja przez ten czas i tak nie miałam siły kontaktować się z nikim, nawet ze sobą. „Kucharz Julii Roberts zadzwonił po trzydziestu czterech i pół dnia milczenia. Mówi, że był na szkoleniu w Stanach — poinformowałam ją w e-mailu, gdy wróciła. — Zaprosił mnie na płonące naleśniki. Zgodziłam się, zanim skończył zdanie. Co myślisz?"

„Bez komentarza — odpisała Aleksandra. — Przypominam, że od września to on będzie decydował o twojej pensji. Lepiej zrób z tym coś do tego czasu. Jak naleśniki?" „Pyszne, hm... Jeszcze lepsze niż gorący chleb i pijany arbuz. Tylko coś mi po nich niedobrze". „To kara boska — zawyrokowała Aleksandra. — Co teraz?" „Zaprosiłam go do swojej kawalerki". „Dobry pomysł. Porzuci cię, jak zobaczy to futrzane truchło przy łóżku. Obiecaj mi, że potem je wyrzucisz". Niestety, tego nie mogłam jej obiecać. Wieczór zdołałam przygotować siłami firmy dowożącej pod same drzwi spolszczoną chińszczyznę. Musiałam tylko przełożyć do miseczek i obłożyć zieleniną oraz pałeczkami. No i zapalić świece zapachowe. Cżułam się marnie, odrzucało mnie na samą myśl o jedzeniu, a poza tym czym mogłam zaimponować kucharzowi? Jajecznicą?! Szczęśliwie usprawiedliwiała mniejednopalnikowa kuchenka turystyczna piastująca funkcję czysto formalną, bo od dawna nie przychodziło mi do głowy, co mogłabym na niej ugotować. Na stanik z różyczką narzuciłam kusy T-shirt i przejrzałam się w lustrze. Gdyby jakiś dziennikarz zechciał sportretować mnie w wysokonakładowym piśmie kobiecym, chciałabym, żeby wyglądało to następująco: „Wita mnie w progu przestronnego apartamentu w dżinsach i bawełnianym podkoszulku odkrywającym kilka centymetrów płaskiego brzucha. To zasługa ćwiczeń, które uprawia pięć razy w tygodniu. Nie katuje się dietami, uważa, że pracuje wystarczająco ciężko, aby pozwolić sobie od czasu do czasu na odrobinę kulinarnego szaleństwa. Tiramisu to jej przysmak. Przede mną stawia pachnący sernik polany sosem czekoladowym. — Kiedy nauczyłaś się piec ciasta? — pytam. — Jak byłam nastolatką. Teraz nie miałabym na to czasu — odpowiada, odgarniając do tyłu błyszczące włosy. Twarz bez śladu makijażu, gładka cera bez zmarszczek. Nie tak wyobraża-

łem sobie kobietę sukcesu piastującą wysokie stanowisko w firmie public relations". Prawdomówne lustro pokazywało, że z opisem marzeń zgadzały się tylko dżinsy i podkoszulek. A widoczne za mną dwadzieścia jeden metrów kwadratowych zwykle robiło na gościach takie wrażenie, że obejrzawszy całość, pytali spontanicznie: „A gdzie są drzwi do drugiego pokoju?". Mój latin lover nie zapytał o to i tym mnie między innymi ujął. Oraz tym, że kiedy już pozbył się bukietu wielkości papachy, przytulił mnie do siebie i szepnął czule: — Trochę blado wyglądasz. Dobrze się czujesz? Na co ja, zaciągając się dyskretnie zapachem kwiatów, zdołałam wybełkotać: — Pewnie za dużo wczoraj... Dalej miało być „pracowałam", niestety, fizjologia kazała mi zatkać usta wolną dłonią i dopaść sedesu w momencie, gdy długo wstrzymywany paw szybował zgrabnym łukiem w stronę muszli klozetowej. To nie szkodzi, że wylądował trochę obok. Dla nas wieczór i tak się skończył. Telefon od Kasi wyciągnął mnie spod prysznica. — A, dzień dobry, co tam słychać? — zaterkotała. Kasia posługuje się telefonem, jakby Bell wynalazł go wczoraj i wynajął ją do testowania wynalazku. Górną część słuchawki trzyma z dala od ucha, w dolną krzyczy niemiłosiernie, zaczynając zawsze tak samo, bez różnicy, czy rozmawia ze mną czy ze swoją głuchą teściową. — W porządku, właśnie... — zaczęłam nieczujnie, zapominając, że pytania Kasi są z reguły retoryczne. — Dzwonię, bo chciałam powiedzieć, że obiad w niedzielę jest o pierwszej, więc żebyś się nie spóźniła. — Którą niedzielę? — przeraziłam się. W niedzielę mieliśmy jechać na rajd starych samochodów, zaczęłam już nawet szukać pilotki z lat trzydziestych.

— Tę, co wypada koło Matki Boskiej Zielnej. — Matki której? — W połowie sierpnia — zniecierpliwiła się Kasia. — Dziewczynki bardzo chciałyby cię zobaczyć — dodała jak zwykle, chociaż dziewczynki ledwo odpowiadały na moje powitania, a ja nie odróżniałam jednej od drugiej. Rzadko się widywałyśmy. — Mogłabyś przywieźć jakichś znajomych — dorzuciła moja siostra. — Jakich znajomych, na litość boską?! — No nie wiem, siedzisz tyle w tej stolicy, to może wreszcie kogoś poznałaś. W twoim wieku już dawno wypadałoby... — Nie wiem, czy będę miała czas — przerwałam, owijając się szczelniej ręcznikiem. Na podłodze wokół moich stóp wykwitły mokre placki. — Chyba lepiej spędzać dni wolne od pracy z rodziną, niż siedzieć samemu, nie? — Nie siedzę samemu. To znaczy sama. — A widzisz. Jak zmienisz zdanie, to zadzwoń. Zawsze znajdzie się dodatkowy schabowy — powiedziała Kasia i rozłączyła się, jak zwykle bez ostrzeżenia. Pod koniec wakacji chciało mi się na zmianę rzygać i jeść. Do tego wszystkiego zadzwonił Purzyński Piotr z propozycją służbowego lunchu. — Moje nazwisko Purzyński Piotr, ale to nieważne, bo dzwonię w sprawie lunchu. Słyszę, że pani Magda nieobecna, a my tu akurat gościmy panią dyrektor z amerykańskiego oddziału i jednego pana z Francji, więc pomyślałem, czy pani Magda nie zechciałaby do nas dołączyć, a właściwie pani, skoro pani Magda nieobecna, prawda? — Pani Magda jest na urlopie macierzyńskim — poinformowałam najcieplej, jak umiałam. — Chętnie dołączyłabym do państwa w jej imieniu, tylko najpierw muszę się w tej sprawie porozumieć z szefem. — Pewnie, szef na pierwszym, z przeproszeniem, miejscu!

No dobra, to oddzwoń, kochaniutka, do mnie i powiedz, czy zgoda jest. Tu sekretarka będzie, znaczy żywa kobieta, nie automatyczna, to poinformuje panią, gdzie się spotykamy, bo coś ten Francuz niezdecydowany. Salmonelli się boi, podobnież... Konus przez roztargnienie wyraził zgodę na lunch — siedział z głową w szufladzie, szykując się do odlotu. W drodze do restauracji zdrętwiała mi lewa strona ciała — ręka, noga, bark i pół twarzy. Zamierzałam przejrzeć się w lusterku wstecznym, żeby sprawdzić, czy zsiniała, ale taksówkarz mrugnął do mnie tłusto, więc wsadziłam nos w szybę. Kiedy wysiadałam, nie czułam już odrętwienia, ale wróciły mdłości. Czy to rak mózgu? Żołądka? Cukrzyca? Nerwica? Pewnie wegetatywna, bo w biurze wszyscy ją mają, chociaż niby nie jest zaraźliwa. Zagraniczni goście Purzyńskiego Piotra byli pochodzenia polskiego. Pani dyrektor w makijażu Joan Collins i wściekle czerwonym kostiumiku dziarsko dobijała czterdziestki, Francuz z wielkim nosem spowity w szarości, piastujący równorzędne stanowisko, wyglądał na jej syna. Purzyński Piotr miał byczy kark, wąsy i małe oczka schowane w tłuszczu. Sapał przy jedzeniu i opowiadał dowcipy, których nawet ja nie mogłam zrozumieć. Na lunch podano szparagi, które ledwo skubnęłam. Miałam do nich uraz — kiedyś po konferencji prasowej trafiłam na tak żylaste, że żułam je dobre pięć minut, a w końcu w panice połknęłam cały kłąb, bo ktoś mnie o coś zapytał. Teraz, podziwiając zmiażdżone szparagi w roześmianych ustach Purzyńskiego, znów poczułam falę mdłości. Tak samo musiał się czuć George Bush ojciec, który na wizji zwymiotował sushi, a następnie osunął się na ramię zmienionego w słup soli Japończyka. Wiadomo, sushi jest ohydne, a Azjaci tężeją z byle powodu, ale teraz syn musi wszystko odkręcać. By odwrócić uwagę od drażliwego tematu, skupiłam się na konwersacj i. Amerykańska pani dyrektor prześlizgiwała się właśnie wzrokiem po pośladkach kelnerów. — W tej agencji mają superrezorty, a w cenę wkluczone są

różne sporty... — tokowała ze wzrokiem zahaczonym na rozporku biedaka serwującego jaja bez koszulek. Francuz z bólem przełykał białe wino. Zapewne pochodziło z fałszywej winnicy. — A pani, gdzie jeździ na vacation? — Pani dyrektor spojrzała na mnie spod sztywnej grzywki w kształcie łychy od koparki. — Eee... — odparłam. Od dawna nigdzie nie wyjeżdżałam, bo pracowałam. Musiałam utrzymać etat i mieszkanie w stolicy, nie mogłam pozwolić sobie na wyjazdy. — Tak myślałam. — Machnęła ręką w czerwonym rękawie. Złota biżuteria wysunęła się spod niego i brzęknęła bizantyjsko. Francuz zzieleniał. — Tutejsze dziewczyny starocie — wyjaśniła asertywnie Joan Collins. — Tu trzydzieście latów to emeryt. Ja tu czuć starą. „Bo ty starą być" — pomyślałam nieżyczliwie, a Francuz beknął aprobująco. — Jaką musie ty lubujesz w? — zatroskała się amerykańska pani dyrektor, wskazując nożem Francuza. — O, Żodasę, był taki kiedyś, pamiętam! Voulez vous couchez avec moi, ce soir... — rozmarzył się Purzyński Piotr, a Francuz pokrył się potem. — Nie żadne żodasę, ale AU Saints... — wyszeptał Francuz ochryple i padł, przecinając nosem żółtko w majonezie. Purzyński Piotr odwiózł Francuza na pogotowie, wtykając mi w windzie piersiówkę ze słowami: „Pij, dziecko, to czyściocha, trzeba się zdezynfekować! A bo to wiadomo, co za francę ten żabojad ze sobą przywlókł?". „Nie mam farta do jedzenia" — napisałam Aleksandrze po powrocie do pracy. „Przyjdź do mnie — odpisała. — Mam świeże. Będzie Monika i Karolina. Jak kucharz Julii R.?" „Odnosił się dziś do mnie z rezerwą. Nic dziwnego. Gdyby to on zwymiotował na mój widok, też nie byłabym wylewna (sic!). No nic, może jeszcze nie wszystko stracone".

Przed wyjściem do Aleksandry zerknęłam w lustro. Na głowie kłębiło się niepokojąco. Sięgnęłam po szczotkę i przypomniałam sobie, jak Kasia chodziła przez kilka miesięcy w chustce na głowie, twierdząc, że od czesania zgrzyta jej w zębach. Była w kolejnej ciąży i za nic nie chciała obciąć włosów, bo szwagier krótkie fryzury tolerował tylko u poborowych. Aleksandra uważała krótkie włosy za stylowe. Pewnie dlatego dwa razy w tygodniu wręczała mi wizytówkę swojej fryzjerki. Ja jednak nie chciałam chodzić do żadnych obcych zakładów, bo miałam Ewę. Duża i dziarska, szarpała mnie za łeb, jakbym była klaczą, ale w jej rękach czułam się pewnie. Przeczesując splątane włosy, obiecałam sobie niedługo do niej pójść. I do lekarza w sprawie żołądka. Najlepiej do prywatnego — nie miałam czasu na wpatrywanie się z nadzieją w drzwi boga pierwszego kontaktu razem z tłumem staruszek, piknikujących od czwartej rano, jak na seąuelu z festiwalu Woodstock. Nakładając pod oczy korektor, przypomniałam sobie rady Aleksandry. Pomyślałam też o Kasi, o małym mieście i o groźbie powrotu na prowincję. „Teraz masz czas na zrobienie kariery..." „W twoim wieku należałoby..." „Czy ciebie to interesuje..." — zawirowały strzępki zdań. Wpatrując się w bladą twarz w lustrze, przestałam odróżniać, które pochodzą od Aleksandry, a które od Kasi, Karoliny czy Moniki. Mój własny głos leżał zwinięty w kłębek i udawał, że ich nie słyszy. Zakręciłam tubkę z korektorem, wyszłam z łazienki i sięgnęłam po ryzę papieru. Wyciągnęłam z niej kartkę, a potem napisałam: Właśnie zakochałam się we własnym szefie. Wiem, że nie powinnam się z nim spotykać, bo według Aleksandry: a) przeleciał połowę swojego byłego biura (żeńską), b) po pijanemu przeleciałby drugą (?!...), c) wikłanie się w romans bez przyszłości (patrz punkt a i b) zrujnuje dobrze zapowiadającą się karierę (urlop macie-

rzyński Magdy, szkolenie za miesiąc, kontakty zawodowe — Joan Collins i chory Francuz), d) jeśli zrujnuje i stracę pracę, to będę musiała wrócić do miasteczka i zostać Kasią (wyjść za szwagra?!). Ergo: — powinnam delikatnie wycofać się z układu łóżkowego (np. złapać szefa na obmacywaniu nastolatki o tuszy greyhou-nda, do czego musi w końcu dojść, skoro jest taki, jak mówi Aleksandra), — zająć się pracą i przez dziewięć miesięcy wyrobić sobie w firmie solidną pozycję (może Magda znów zajdzie w ciążę?), — wziąć życie w swoje ręce (nawet Ania z Zielonego Wzgórza nie żyła tylko marzeniami, a czekanie na Gilberta umilała sobie pracą). Aleksandra przywitała mnie bez cienia wyrzutu. Boleśnie szczupła (dieta plus siłownia z elementami TBC? DDT? ABS?), z modnymi kosmyczkami przyklejonymi do cienkiej szyi, krążyła wokół nas w fartuszku w kwiatki a la Laura Ashley, jak zwykle bardzo z siebie zadowolona. Patrząc na nią z mieszaniną zazdrości i uznania, zorientowałam się, że jest dokładnie taka, jaka być powinna — ma wszystko, ale na to nie wygląda. Wygląda na nastolatkę z zaskakującymi atutami, takimi jak mąż („To chyba strasznie młodo wyszła pani za mąż..."), dzieci („Czy to pani młodsze rodzeństwo?"), sukces zawodowy („To PANI jest dyrektorem?! Przepraszam, myślałem, że ten pan... Ach, to pani asystent..."), umiejętności kulinarne („Ale kiedy pani ma na to wszystko czas?"), wspaniały wygląd („Jak pani to robi, że wygląda jak modelka?"). Przy niej prezentowałyśmy się jak wybrakowany towar z odkrytymi wadami. Monika, przysypiająca nad pomidorami z mo-zarellą po kolejnej zarwanej nocy z dzieckiem, ja ze swoim brakiem życiowej konsekwencji (gdybym została w banku, jak radziła mi Aleksandra, byłabym już dobrze ustawionym pracow-

nikiem marketingu czy innej dochodowej specjalności, a nie zaczynała wszystkiego od początku w wieku, w którym obrotni byli już poustawiani). Nawet Karolina, ze swoim wspaniałym wyglądem (dziewczyny silne jak Jagienka z Krzyżaków, wysokie jak Mickiewiczowska Grażyna, o rysach Kurcewiczówny z Ogniem i mieczem zawsze uważałam za piękne, choć to niemodne), nawet ona nie miała przecież tego wszystkiego co Aleksandra. Być może Karolina pomyślała o tym samym, bo szarpnęła krzaczek bazylii z nieobecnym wyrazem twarzy. Świeży zapach zakleił mi gardło mdlącą falą. — Jezu! — stęknęłam. — Będę rzygać... — oznajmiła równolegle Monika. — Nie tu! Tam! Albo nie, tam! — wrzasnęła Aleksandra, wskazując palcem jednej ręki drzwi łazienki, drugą rękę rozczapierzając w stronę zlewu. — Miska, miska! Szybko! — Straciła głowę Karolina, podtykając pod nos Moniki salaterkę z sałatą i awokado w sosie winegret. Podobnie jak moja, twarz Moniki zrównała się barwą z kolorem dania. Obie musiałyśmy w tym momencie przypominać zamaskowanych żołnierzy na poligonie — szczęśliwie to Monika wyglądała na ofiarę. Na mnie nikt nie zwrócił uwagi. — Muszę wam coś powiedzieć — wyjąkała Monika, gdy bazylia przestała wreszcie śmierdzieć. — Chyba już nie musisz. — Aleksandra zdjęła fartuszek i przycupnęła na krześle z wszystkowiedzącym uśmiechem. — Jesteś pewna?... — zamruczała obrzydliwym tonem doświadczonej wieloródki. — Nie do końca, bo nie zrobiłam jeszcze testu. Ale tak samo się czułam, jak byłam w ciąży z Alusią... Paczka papierosów leżała na samym dnie torby, przywalona notatnikiem, telefonem komórkowym, etui na okulary, etui na szminkę, samą szminką... — Rzygałam przez trzy pierwsze miesiące. Zwłaszcza jak poczułam dym papierosowy... ...pudełkiem z nicią dentystyczną, pudełkiem z pudrem, pudeł-