mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Preston Douglas - Nieznany

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Preston Douglas - Nieznany.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 27 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1549 stron)

Douglas Preston Lincoln Child Laboratorium Laboratorium jest fikcją literacką. Korporacja GeneDyne, Foundation for Genetic Policy, Holocaust Memoriał Fund, Holocaust Research Foundation, hemocyl, PurBlood, X-FLU - oraz oczywiście samo Mount Dragon - są wytworami wyobraźni autora. Wszelkie podobień-stwo tych i innych nazw wymienionych w książce do istniejących insty-tucji jest czysto przypadkowe. Wszystkie opisane osoby i wydarzenia są fikcyjne. W podanych programach badawczych i procedurach nie na-leży

doszukiwać się żadnego podobieństwa do stosowanych przez ja-kiekolwiek korporacje, instytucje, uczelnie, ministerstwa lub słby rządowe. Jeromeowi Prestonowi Seniorowi D.P. Luchie, moim rodzicom i Ninie Soller L.C. Podziękowania Przede wszystkim dziękujemy naszym agentom literackim, Harveyowi Klingerowi i Matthew Snyderowi. Wznosimy na waszą cześć toast naj- lepszą szkocką whisky. Nigdy nawet nie zaczęlibyśmy tej książki, gdy-by nie

wasza pomoc i zachęta. Dziękujemy także następującym osobom z Tor/Forge: Tomowi Do- hertyemu, udzielającemu nam równie nieocenionego wsparcia; Bobo-wi Gleasonowi, który wierzył w nas od początku; Lindzie Quinton za ożywcze i słuszne rady marketingowe - a także Natalii Aponte, Karen Lovell i Stephenowi de las Heras za wszelką udzieloną nam pomoc. Za wsparcie techniczne dziękujemy specjalistom medycznym: Lee Suckno, Bryowi Benjaminowi, Frankowi Calabrese oraz Tomowi Ben-jaminowi. Lincoln Child dziękuje Denisowi

Kellyemu - dobremu koledze, wspaniałemu szefowi i wyrozumiałemu słuchaczowi. Dziękuje Juliette za cierpliwość i zrozumienie. A także Chrisowi Englandowi za wyja-śnienie pewnych zawiłości slangu. Trzym się, Chris! Tony'emu Trischce, z jego przedwojennym fordem granadą i mnó- stwem czekoladowych ciasteczek, za koncerty na bandżo, powiernic-two i miłe towarzystwo. Douglas Preston dziękuje żonie Christine, która aż czterokrotnie przebyła z nim pustynię Jornada del Muerto, a także Selene, która tak bardzo mu pomogła. Aletheia świetnie się

spisała, biwakując z nami na pustyni, chociaż miała dopiero trzy latka. Dziękuję za pomoc moje-mu bratu Dickowi, autorowi Strefy śmierci. A także redakcjom gazet 9 „Smifhsonian" i „New Mexico", które pomogły sfinansować naszą wy- prawę starym hiszpańskim szlakiem przez pustynię Jornada, znanym pod nazwą Camino Real de Tierra Adentro. Walter Nelson, Roeliff Annon i Silvio Mazzarese towarzyszyli nam w konnej wyprawie po pustyni i byli wspaniałymi kompanami. Ponad-to dziękujemy następującym osobom, które

uprzejmie pozwoliły nam przejechać przez ich rancza: Benowi i Jane Cainom z Bar Cross Ranch, EvelynFitezFite Ranch, Shaneowi Shannonowi,byłemu zarządcy Ar-mandaris Ranch, Tomowi Waddellowi, obecnemu zarządcy Armanda-ris, Tedowi Turnerowi i Jane Fondzie, właścicielomArmandaris, oraz Harryemu F Thompsonowi Jr. z Thompson Ranches. Historyczne in- formacje Gabrielle Palmer były bardzo pomocne - jak zwykle. Specjalne podziękowania należą się Jimowi Ecklesowi z poligonu rakietowego w White Sands za pamiętną wycieczkę po ogromnym, obejmującym 5000 kilometrów kwadratowych terenie.

Przepraszamy za swobodę, z jaką potraktowaliśmy rzeczywistość, opisując White Sands, który niewątpliwie jest jednym z najlepiej dowodzonych (z tro-ską o środowisko) wojskowym poligonem w kraju. Oczywiście na te-renie poligonu rakietowego White Sands nie ma takiego miejsca jak Mount Dragon. Dziękujemy też wszystkim ludziom, którzy pomogli nam przy pi-saniu Laboratorium, oraz autorom innych książek: Jimowi Cushowi, Larry'emu Bemowi, Markowi Gallagherowi, Chrisowi Yango, Davido-wi Thomsonowi, Bayowi i Ann Rabinowitzom, Bruceowi Swansonowi,

Edowi Sempleemu, Alanowi Montourowi, Bobowi Wincottowi, uczestnikom forum literackiego CompuServe, a także innym, zbyt licz- nym, aby ich tu wymienić. Ta książka powstała dzięki waszemu entu- zjazmowi. Nasze symbole krzyczą do Wszechświata I lecą niczym strzały łowcy. W nocne niebo. Lub wbijają ostre groty w ciało. Pędzą jak pożar przez równiny, Gnając bizony.

Franklin Burt Jedno okno na Apokalipsę to więcej niż potrzeba. Susan Wright/Robert L. Sinsheimer, „Bulletin of Atomie Scientists"

Wstęp Dźwięki rozchodzące się nad długim zielonym trawnikiem były tak słabe, że mogłyby być krakaniem wron w pobliskim lesie lub poryki-waniem muła na odległej farmie po drugiej stronie rzeki. Prawie nie zakłócały ciszy wiosennego poranka. Trzeba było bardzo uważnie się w nie wsłuchać, by nabrać pewności, że to krzyki. Masywny budynek administracji Featherwood Park był na pół skry-ty wśród starych krzewów bawełny. Spod frontowego wejścia powoli ruszył prywatny ambulans, chrzęszcząc oponami na żwirowym pod-jeździe.

Gdzieś z sykiem zamknęły się automatyczne drzwi. W bocznej ścianie budynku znajdowały się niepozorne białe drzwi dla personelu. Lloyd Fossey podszedł do nich i machinalnie wprowa-dził kombinację cyfr na panelu szyfrowego zamka. Próbował zacho-wać w pamięci dźwięki tercetu fortepianowego e-moll Dworzaka, ale po chwili zrezygnował. Tutaj, wewnątrz budynku, krzyki były o wiele głośniejsze. W rejestracji dzwoniły telefony, na biurku zalegały sterty pa-pierów. - Dzień dobry, doktorze Fossey - powiedziała pielęgniarka.

- Dzień dobry - odparł, przyjemnie zdziwiony, że w tym zamiesza-niu zdołała obdarzyć go uśmiechem. - Widzę, że mamy tu dziś ruch jak na Grand Central. - Z samego rana przybyło dwóch, trzask-prask, jeden za drugim - wyjaśniła, jedną ręką wypełniając formularz, a drugą podając mu listę. -A teraz ten. Sądzę, że już pan o nim wie. 15 - Trudno go nie słyszeć. - Fossey wziął listę, sięgnął do kieszeni po pióro i zawahał się. - Czy ten hałaśliwy gość jest mój?

- Nie, doktora Garriota - odparła pielęgniarka i spojrzała na nie-go. - Pański jest pierwszy z tych na liście. Gdzieś otwarły się drzwi i nagle znów rozległy się wrzaski, teraz znacznie głośniejsze, z kontrapunktem innych głosów. Potem drzwi znów się zamknęły, odcinając wszystkie dźwięki. - Chciałbym zobaczyć tego ostatniego przyjętego - oświadczył Fossey, oddając listę i sięgając po kartę przyjęć. Pospiesznie przej-rzał ją, notując w pamięci płeć, wiek i jednocześnie usiłując odtwo-rzyć akordy andante Dworzaka. Zatrzymał wzrok na napisie „Oddział zamknięty".

- Widziała pani tego pierwszego? - zapytał. Pielęgniarka przecząco pokręciła głową. - Powinien pan porozmawiać z Willem. Zabrał go na dół prawie godzinę temu. Oddział zamknięty szpitala Featherwood Park miał tylko jedno okno. Znajdowało się ono w pomieszczeniu strażnika i wychodziło na scho-dy wiodące na dół, do piwnicy oddziału drugiego. Doktor Fossey na- cisnął przycisk dzwonka i za grubą pleksiglasową szybą ujrzał bladą twarz i rozczochrane włosy Willa Hartunga. Po chwili zniknął i drzwi otworzyły się z odgłosem przypominającym huk strzału.

- Jak się pan ma, doktorze - powitał Fosseya strażnik, wchodząc za kontuar i odkładając na bok egzemplarz sonetów Szekspira. - „Szczęsnym zaiste, panie WH." - odparł lekarz, zerknąwszy na książkę. - Ma pan poczucie humoru, doktorze Fossey. Marnuje się pan w tym zawodzie. - Hartung podał mu listę, głośno pociągając nosem. Na drugim końcu kontuaru jakiś nowy pielęgniarz wypełniał karty chorobowe. - Może mi pan coś powiedzieć o porannym pacjencie? - zapytał Fossey, podpisując listę i oddając ją

Hartungowi. 16 Will wzruszył ramionami. - Starszy gość. Nie miał ochoty na rozmowę. - Znów wzruszył ramionami. - Nic dziwnego, zważywszy, że niedawno podano mu haldol. Fossey zmarszczył brwi i wyciągnął spod pachy kartę pacjenta. Tym razem dokładnie przeczytał wpis. - Mój Boże! Sto miligramów w ciągu dwunastu godzin. - Zdaje się, że w Albuquerque

General uwielbiają psychotropy - mruknął Will. - No cóż, przepiszę lekarstwa po badaniu wstępnym - powiedział Fossey. - A na razie dość haldolu. Nie potrafię zebrać wywiadu od sztywniaka. - Jest w szóstce - oświadczył Will. - Zaprowadzę pana. Na kolejnych drzwiach wymalowany dużymi czerwonymi literami na-pis ostrzegał: UWAGA! NIEBEZPIECZEŃSTWO UCIECZKI. Nowy pielęgniarz wpuścił ich do środka, głośno wciągając powietrze przez przednie zęby

- Znasz moje zdanie na temat umieszczania nowo przybyłych na oddziale zamkniętym przed dokonaniem badań wstępnych -powie-dział Fossey, gdy ruszyli pustym korytarzem. - Pacjent może nabrać uprzedzeń, co z góry postawi nas na straconej pozycji. - Przykro mi, doktorze, ale to nie moja decyzja - odparł Will, przystając przed odrapanymi czarnymi drzwiami. - Ci z Albuquerque bardzo na to nalegali. - Otworzył drzwi, odsunął ciężką zasuwę i za-wahał się. - Mam wejść z panem? - zapytał. Fossey potrząsnął głową. - Zawołam pana, jeśli stanie się

nadpobudliwy. Pacjent leżał na wznak na noszach, ramiona miał wyciągnięte wzdł boków, nogi wyprostowane. Stojąc w drzwiach, Fossey nie mógł dostrzec całej jego twarzy - widział jedynie wydatny nos i ster-czący podbródek, pokryty szczeciną parodniowego zarostu. Cicho zamknął drzwi i ruszył naprzód. Wykładzina podłogowa amortyzowała 17 jego kroki. Nie odrywał oczu od leżącego. Pierś mężczyzny unosiła się w regularnym oddechu pod krzyżującymi się na niej grubymi brezen-towymi pasami noszy. Trzeci pas przytrzymywał

nogi mężczyzny, spę-tane w kostkach rzemiennymi jarzmami. Fossey zatrzymał się, odchrząknął i zaczekał na reakcję. Zrobił krok naprzód, potem jeszcze jeden, obliczając w myślach. Czternaście godzin od opuszczenia Albuquerque General. Haldol po-winien już przestać działać. Ponownie chrząknął. - Dzień dobry, panie... - zaczął, a potem zerknął do karty, szuka-jąc nazwiska. - Doktor Franklin Burt - usłyszał

cichy głos z noszy. - Proszę wy-baczyć, że nie wstaję, żeby uścisnąć panu dłoń, ale jak pan widzi... Leżący mężczyzna nie dokończył zdania. Zaskoczony Fossey pod-szedł i spojrzał na niego z bliska. Doktor Franklin Burt. Znał to nazwi-sko. Znów spojrzał w kartę, sprawdził pierwszą stronę. No tak: doktor Franklin Burt, biolog molekularny, doktor nauk medycznych, absol-went Johns Hopkins Medical School. Pracownik naukowy Pustynnego Ośrodka Badawczego GeneDyne. Na marginesie ktoś umieścił znaki zapytania obok rubryki „zawód". - Doktor Burt? - zapytał z niedowierzaniem, znowu spoglądając na