Douglas Preston
Lincoln Child
Laboratorium
Laboratorium jest fikcją literacką.
Korporacja GeneDyne, Foundation for
Genetic Policy, Holocaust Memoriał
Fund, Holocaust Research Foundation,
hemocyl, PurBlood, X-FLU - oraz
oczywiście samo Mount Dragon - są
wytworami wyobraźni autora. Wszelkie
podobień-stwo tych i innych nazw
wymienionych w książce do istniejących
insty-tucji jest czysto przypadkowe.
Wszystkie opisane osoby i wydarzenia
są fikcyjne. W podanych programach
badawczych i procedurach nie na-leży
doszukiwać się żadnego podobieństwa
do stosowanych przez ja-kiekolwiek
korporacje, instytucje, uczelnie,
ministerstwa lub słby rządowe.
Jeromeowi Prestonowi Seniorowi
D.P.
Luchie, moim rodzicom i Ninie
Soller L.C.
Podziękowania
Przede wszystkim dziękujemy
naszym agentom literackim, Harveyowi
Klingerowi i Matthew Snyderowi.
Wznosimy na waszą cześć toast naj-
lepszą szkocką whisky. Nigdy nawet nie
zaczęlibyśmy tej książki, gdy-by nie
wasza pomoc i zachęta.
Dziękujemy także następującym
osobom z Tor/Forge: Tomowi Do-
hertyemu, udzielającemu nam równie
nieocenionego wsparcia; Bobo-wi
Gleasonowi, który wierzył w nas od
początku; Lindzie Quinton za ożywcze i
słuszne rady marketingowe - a także
Natalii Aponte, Karen Lovell i
Stephenowi de las Heras za wszelką
udzieloną nam pomoc.
Za wsparcie techniczne dziękujemy
specjalistom medycznym: Lee Suckno,
Bryowi Benjaminowi, Frankowi
Calabrese oraz Tomowi Ben-jaminowi.
Lincoln Child dziękuje Denisowi
Kellyemu - dobremu koledze,
wspaniałemu szefowi i wyrozumiałemu
słuchaczowi. Dziękuje Juliette za
cierpliwość i zrozumienie. A także
Chrisowi Englandowi za wyja-śnienie
pewnych zawiłości slangu. Trzym się,
Chris!
Tony'emu Trischce, z jego
przedwojennym fordem granadą i mnó-
stwem czekoladowych ciasteczek, za
koncerty na bandżo, powiernic-two i
miłe towarzystwo.
Douglas Preston dziękuje żonie
Christine, która aż czterokrotnie
przebyła z nim pustynię Jornada del
Muerto, a także Selene, która tak bardzo
mu pomogła. Aletheia świetnie się
spisała, biwakując z nami na pustyni,
chociaż miała dopiero trzy latka.
Dziękuję za pomoc moje-mu bratu
Dickowi, autorowi Strefy śmierci. A
także redakcjom gazet
9
„Smifhsonian" i „New Mexico",
które pomogły sfinansować naszą wy-
prawę starym hiszpańskim szlakiem
przez pustynię Jornada, znanym pod
nazwą Camino Real de Tierra Adentro.
Walter Nelson, Roeliff Annon i
Silvio Mazzarese towarzyszyli nam w
konnej wyprawie po pustyni i byli
wspaniałymi kompanami. Ponad-to
dziękujemy następującym osobom, które
uprzejmie pozwoliły nam przejechać
przez ich rancza: Benowi i Jane Cainom
z Bar Cross Ranch, EvelynFitezFite
Ranch, Shaneowi Shannonowi,byłemu
zarządcy Ar-mandaris Ranch, Tomowi
Waddellowi, obecnemu zarządcy
Armanda-ris, Tedowi Turnerowi i Jane
Fondzie, właścicielomArmandaris, oraz
Harryemu F Thompsonowi Jr. z
Thompson Ranches. Historyczne in-
formacje Gabrielle Palmer były bardzo
pomocne - jak zwykle.
Specjalne podziękowania należą się
Jimowi Ecklesowi z poligonu
rakietowego w White Sands za pamiętną
wycieczkę po ogromnym, obejmującym
5000 kilometrów kwadratowych terenie.
Przepraszamy za swobodę, z jaką
potraktowaliśmy rzeczywistość,
opisując White Sands, który
niewątpliwie jest jednym z najlepiej
dowodzonych (z tro-ską o środowisko)
wojskowym poligonem w kraju.
Oczywiście na te-renie poligonu
rakietowego White Sands nie ma takiego
miejsca jak Mount Dragon.
Dziękujemy też wszystkim ludziom,
którzy pomogli nam przy pi-saniu
Laboratorium, oraz autorom innych
książek: Jimowi Cushowi, Larry'emu
Bemowi, Markowi Gallagherowi,
Chrisowi Yango, Davido-wi
Thomsonowi, Bayowi i Ann
Rabinowitzom, Bruceowi Swansonowi,
Edowi Sempleemu, Alanowi
Montourowi, Bobowi Wincottowi,
uczestnikom forum literackiego
CompuServe, a także innym, zbyt licz-
nym, aby ich tu wymienić. Ta książka
powstała dzięki waszemu entu-
zjazmowi.
Nasze symbole krzyczą do
Wszechświata
I lecą niczym strzały łowcy.
W nocne niebo.
Lub wbijają ostre groty w ciało.
Pędzą jak pożar przez równiny,
Gnając bizony.
Franklin Burt
Jedno okno na Apokalipsę to więcej
niż potrzeba. Susan Wright/Robert L.
Sinsheimer, „Bulletin of Atomie
Scientists"
Wstęp
Dźwięki rozchodzące się nad długim
zielonym trawnikiem były tak słabe, że
mogłyby być krakaniem wron w
pobliskim lesie lub poryki-waniem muła
na odległej farmie po drugiej stronie
rzeki. Prawie nie zakłócały ciszy
wiosennego poranka. Trzeba było
bardzo uważnie się w nie wsłuchać, by
nabrać pewności, że to krzyki.
Masywny budynek administracji
Featherwood Park był na pół skry-ty
wśród starych krzewów bawełny. Spod
frontowego wejścia powoli ruszył
prywatny ambulans, chrzęszcząc
oponami na żwirowym pod-jeździe.
Gdzieś z sykiem zamknęły się
automatyczne drzwi.
W bocznej ścianie budynku
znajdowały się niepozorne białe drzwi
dla personelu. Lloyd Fossey podszedł
do nich i machinalnie wprowa-dził
kombinację cyfr na panelu szyfrowego
zamka. Próbował zacho-wać w pamięci
dźwięki tercetu fortepianowego e-moll
Dworzaka, ale po chwili zrezygnował.
Tutaj, wewnątrz budynku, krzyki były o
wiele głośniejsze.
W rejestracji dzwoniły telefony, na
biurku zalegały sterty pa-pierów.
- Dzień dobry, doktorze Fossey -
powiedziała pielęgniarka.
- Dzień dobry - odparł, przyjemnie
zdziwiony, że w tym zamiesza-niu
zdołała obdarzyć go uśmiechem. -
Widzę, że mamy tu dziś ruch jak na
Grand Central.
- Z samego rana przybyło dwóch,
trzask-prask, jeden za drugim -
wyjaśniła, jedną ręką wypełniając
formularz, a drugą podając mu listę. -A
teraz ten. Sądzę, że już pan o nim wie.
15
- Trudno go nie słyszeć. - Fossey
wziął listę, sięgnął do kieszeni po pióro
i zawahał się. - Czy ten hałaśliwy gość
jest mój?
- Nie, doktora Garriota - odparła
pielęgniarka i spojrzała na nie-go. -
Pański jest pierwszy z tych na liście.
Gdzieś otwarły się drzwi i nagle
znów rozległy się wrzaski, teraz
znacznie głośniejsze, z kontrapunktem
innych głosów. Potem drzwi znów się
zamknęły, odcinając wszystkie dźwięki.
- Chciałbym zobaczyć tego
ostatniego przyjętego - oświadczył
Fossey, oddając listę i sięgając po kartę
przyjęć. Pospiesznie przej-rzał ją,
notując w pamięci płeć, wiek i
jednocześnie usiłując odtwo-rzyć akordy
andante Dworzaka. Zatrzymał wzrok na
napisie „Oddział zamknięty".
- Widziała pani tego pierwszego? -
zapytał. Pielęgniarka przecząco
pokręciła głową.
- Powinien pan porozmawiać z
Willem. Zabrał go na dół prawie
godzinę temu.
Oddział zamknięty szpitala
Featherwood Park miał tylko jedno
okno. Znajdowało się ono w
pomieszczeniu strażnika i wychodziło na
scho-dy wiodące na dół, do piwnicy
oddziału drugiego. Doktor Fossey na-
cisnął przycisk dzwonka i za grubą
pleksiglasową szybą ujrzał bladą twarz i
rozczochrane włosy Willa Hartunga. Po
chwili zniknął i drzwi otworzyły się z
odgłosem przypominającym huk strzału.
- Jak się pan ma, doktorze - powitał
Fosseya strażnik, wchodząc za kontuar i
odkładając na bok egzemplarz sonetów
Szekspira.
- „Szczęsnym zaiste, panie WH." -
odparł lekarz, zerknąwszy na książkę.
- Ma pan poczucie humoru, doktorze
Fossey. Marnuje się pan w tym
zawodzie. - Hartung podał mu listę,
głośno pociągając nosem. Na drugim
końcu kontuaru jakiś nowy pielęgniarz
wypełniał karty chorobowe.
- Może mi pan coś powiedzieć o
porannym pacjencie? - zapytał Fossey,
podpisując listę i oddając ją
Hartungowi.
16
Will wzruszył ramionami.
- Starszy gość. Nie miał ochoty na
rozmowę. - Znów wzruszył ramionami. -
Nic dziwnego, zważywszy, że niedawno
podano mu haldol.
Fossey zmarszczył brwi i wyciągnął
spod pachy kartę pacjenta. Tym razem
dokładnie przeczytał wpis.
- Mój Boże! Sto miligramów w
ciągu dwunastu godzin.
- Zdaje się, że w Albuquerque
General uwielbiają psychotropy -
mruknął Will.
- No cóż, przepiszę lekarstwa po
badaniu wstępnym - powiedział Fossey.
- A na razie dość haldolu. Nie potrafię
zebrać wywiadu od sztywniaka.
- Jest w szóstce - oświadczył Will. -
Zaprowadzę pana.
Na kolejnych drzwiach wymalowany
dużymi czerwonymi literami na-pis
ostrzegał: UWAGA!
NIEBEZPIECZEŃSTWO UCIECZKI.
Nowy pielęgniarz wpuścił ich do
środka, głośno wciągając powietrze
przez przednie zęby
- Znasz moje zdanie na temat
umieszczania nowo przybyłych na
oddziale zamkniętym przed dokonaniem
badań wstępnych -powie-dział Fossey,
gdy ruszyli pustym korytarzem. - Pacjent
może nabrać uprzedzeń, co z góry
postawi nas na straconej pozycji.
- Przykro mi, doktorze, ale to nie
moja decyzja - odparł Will, przystając
przed odrapanymi czarnymi drzwiami. -
Ci z Albuquerque bardzo na to nalegali.
- Otworzył drzwi, odsunął ciężką
zasuwę i za-wahał się. - Mam wejść z
panem? - zapytał.
Fossey potrząsnął głową.
- Zawołam pana, jeśli stanie się
nadpobudliwy.
Pacjent leżał na wznak na noszach,
ramiona miał wyciągnięte wzdł boków,
nogi wyprostowane. Stojąc w drzwiach,
Fossey nie mógł dostrzec całej jego
twarzy - widział jedynie wydatny nos i
ster-czący podbródek, pokryty szczeciną
parodniowego zarostu. Cicho zamknął
drzwi i ruszył naprzód. Wykładzina
podłogowa amortyzowała
17
jego kroki. Nie odrywał oczu od
leżącego. Pierś mężczyzny unosiła się w
regularnym oddechu pod krzyżującymi
się na niej grubymi brezen-towymi
pasami noszy. Trzeci pas przytrzymywał
nogi mężczyzny, spę-tane w kostkach
rzemiennymi jarzmami.
Fossey zatrzymał się, odchrząknął i
zaczekał na reakcję.
Zrobił krok naprzód, potem jeszcze
jeden, obliczając w myślach.
Czternaście godzin od opuszczenia
Albuquerque General. Haldol po-winien
już przestać działać.
Ponownie chrząknął.
- Dzień dobry, panie... - zaczął, a
potem zerknął do karty, szuka-jąc
nazwiska.
- Doktor Franklin Burt - usłyszał
cichy głos z noszy. - Proszę wy-baczyć,
że nie wstaję, żeby uścisnąć panu dłoń,
ale jak pan widzi...
Leżący mężczyzna nie dokończył
zdania. Zaskoczony Fossey pod-szedł i
spojrzał na niego z bliska. Doktor
Franklin Burt. Znał to nazwi-sko. Znów
spojrzał w kartę, sprawdził pierwszą
stronę. No tak: doktor Franklin Burt,
biolog molekularny, doktor nauk
medycznych, absol-went Johns Hopkins
Medical School. Pracownik naukowy
Pustynnego Ośrodka Badawczego
GeneDyne. Na marginesie ktoś umieścił
znaki zapytania obok rubryki „zawód".
- Doktor Burt? - zapytał z
niedowierzaniem, znowu spoglądając na
Douglas Preston Lincoln Child Laboratorium Laboratorium jest fikcją literacką. Korporacja GeneDyne, Foundation for Genetic Policy, Holocaust Memoriał Fund, Holocaust Research Foundation, hemocyl, PurBlood, X-FLU - oraz oczywiście samo Mount Dragon - są wytworami wyobraźni autora. Wszelkie podobień-stwo tych i innych nazw wymienionych w książce do istniejących insty-tucji jest czysto przypadkowe. Wszystkie opisane osoby i wydarzenia są fikcyjne. W podanych programach badawczych i procedurach nie na-leży
doszukiwać się żadnego podobieństwa do stosowanych przez ja-kiekolwiek korporacje, instytucje, uczelnie, ministerstwa lub słby rządowe. Jeromeowi Prestonowi Seniorowi D.P. Luchie, moim rodzicom i Ninie Soller L.C. Podziękowania Przede wszystkim dziękujemy naszym agentom literackim, Harveyowi Klingerowi i Matthew Snyderowi. Wznosimy na waszą cześć toast naj- lepszą szkocką whisky. Nigdy nawet nie zaczęlibyśmy tej książki, gdy-by nie
wasza pomoc i zachęta. Dziękujemy także następującym osobom z Tor/Forge: Tomowi Do- hertyemu, udzielającemu nam równie nieocenionego wsparcia; Bobo-wi Gleasonowi, który wierzył w nas od początku; Lindzie Quinton za ożywcze i słuszne rady marketingowe - a także Natalii Aponte, Karen Lovell i Stephenowi de las Heras za wszelką udzieloną nam pomoc. Za wsparcie techniczne dziękujemy specjalistom medycznym: Lee Suckno, Bryowi Benjaminowi, Frankowi Calabrese oraz Tomowi Ben-jaminowi. Lincoln Child dziękuje Denisowi
Kellyemu - dobremu koledze, wspaniałemu szefowi i wyrozumiałemu słuchaczowi. Dziękuje Juliette za cierpliwość i zrozumienie. A także Chrisowi Englandowi za wyja-śnienie pewnych zawiłości slangu. Trzym się, Chris! Tony'emu Trischce, z jego przedwojennym fordem granadą i mnó- stwem czekoladowych ciasteczek, za koncerty na bandżo, powiernic-two i miłe towarzystwo. Douglas Preston dziękuje żonie Christine, która aż czterokrotnie przebyła z nim pustynię Jornada del Muerto, a także Selene, która tak bardzo mu pomogła. Aletheia świetnie się
spisała, biwakując z nami na pustyni, chociaż miała dopiero trzy latka. Dziękuję za pomoc moje-mu bratu Dickowi, autorowi Strefy śmierci. A także redakcjom gazet 9 „Smifhsonian" i „New Mexico", które pomogły sfinansować naszą wy- prawę starym hiszpańskim szlakiem przez pustynię Jornada, znanym pod nazwą Camino Real de Tierra Adentro. Walter Nelson, Roeliff Annon i Silvio Mazzarese towarzyszyli nam w konnej wyprawie po pustyni i byli wspaniałymi kompanami. Ponad-to dziękujemy następującym osobom, które
uprzejmie pozwoliły nam przejechać przez ich rancza: Benowi i Jane Cainom z Bar Cross Ranch, EvelynFitezFite Ranch, Shaneowi Shannonowi,byłemu zarządcy Ar-mandaris Ranch, Tomowi Waddellowi, obecnemu zarządcy Armanda-ris, Tedowi Turnerowi i Jane Fondzie, właścicielomArmandaris, oraz Harryemu F Thompsonowi Jr. z Thompson Ranches. Historyczne in- formacje Gabrielle Palmer były bardzo pomocne - jak zwykle. Specjalne podziękowania należą się Jimowi Ecklesowi z poligonu rakietowego w White Sands za pamiętną wycieczkę po ogromnym, obejmującym 5000 kilometrów kwadratowych terenie.
Przepraszamy za swobodę, z jaką potraktowaliśmy rzeczywistość, opisując White Sands, który niewątpliwie jest jednym z najlepiej dowodzonych (z tro-ską o środowisko) wojskowym poligonem w kraju. Oczywiście na te-renie poligonu rakietowego White Sands nie ma takiego miejsca jak Mount Dragon. Dziękujemy też wszystkim ludziom, którzy pomogli nam przy pi-saniu Laboratorium, oraz autorom innych książek: Jimowi Cushowi, Larry'emu Bemowi, Markowi Gallagherowi, Chrisowi Yango, Davido-wi Thomsonowi, Bayowi i Ann Rabinowitzom, Bruceowi Swansonowi,
Edowi Sempleemu, Alanowi Montourowi, Bobowi Wincottowi, uczestnikom forum literackiego CompuServe, a także innym, zbyt licz- nym, aby ich tu wymienić. Ta książka powstała dzięki waszemu entu- zjazmowi. Nasze symbole krzyczą do Wszechświata I lecą niczym strzały łowcy. W nocne niebo. Lub wbijają ostre groty w ciało. Pędzą jak pożar przez równiny, Gnając bizony.
Franklin Burt Jedno okno na Apokalipsę to więcej niż potrzeba. Susan Wright/Robert L. Sinsheimer, „Bulletin of Atomie Scientists"
Wstęp Dźwięki rozchodzące się nad długim zielonym trawnikiem były tak słabe, że mogłyby być krakaniem wron w pobliskim lesie lub poryki-waniem muła na odległej farmie po drugiej stronie rzeki. Prawie nie zakłócały ciszy wiosennego poranka. Trzeba było bardzo uważnie się w nie wsłuchać, by nabrać pewności, że to krzyki. Masywny budynek administracji Featherwood Park był na pół skry-ty wśród starych krzewów bawełny. Spod frontowego wejścia powoli ruszył prywatny ambulans, chrzęszcząc oponami na żwirowym pod-jeździe.
Gdzieś z sykiem zamknęły się automatyczne drzwi. W bocznej ścianie budynku znajdowały się niepozorne białe drzwi dla personelu. Lloyd Fossey podszedł do nich i machinalnie wprowa-dził kombinację cyfr na panelu szyfrowego zamka. Próbował zacho-wać w pamięci dźwięki tercetu fortepianowego e-moll Dworzaka, ale po chwili zrezygnował. Tutaj, wewnątrz budynku, krzyki były o wiele głośniejsze. W rejestracji dzwoniły telefony, na biurku zalegały sterty pa-pierów. - Dzień dobry, doktorze Fossey - powiedziała pielęgniarka.
- Dzień dobry - odparł, przyjemnie zdziwiony, że w tym zamiesza-niu zdołała obdarzyć go uśmiechem. - Widzę, że mamy tu dziś ruch jak na Grand Central. - Z samego rana przybyło dwóch, trzask-prask, jeden za drugim - wyjaśniła, jedną ręką wypełniając formularz, a drugą podając mu listę. -A teraz ten. Sądzę, że już pan o nim wie. 15 - Trudno go nie słyszeć. - Fossey wziął listę, sięgnął do kieszeni po pióro i zawahał się. - Czy ten hałaśliwy gość jest mój?
- Nie, doktora Garriota - odparła pielęgniarka i spojrzała na nie-go. - Pański jest pierwszy z tych na liście. Gdzieś otwarły się drzwi i nagle znów rozległy się wrzaski, teraz znacznie głośniejsze, z kontrapunktem innych głosów. Potem drzwi znów się zamknęły, odcinając wszystkie dźwięki. - Chciałbym zobaczyć tego ostatniego przyjętego - oświadczył Fossey, oddając listę i sięgając po kartę przyjęć. Pospiesznie przej-rzał ją, notując w pamięci płeć, wiek i jednocześnie usiłując odtwo-rzyć akordy andante Dworzaka. Zatrzymał wzrok na napisie „Oddział zamknięty".
- Widziała pani tego pierwszego? - zapytał. Pielęgniarka przecząco pokręciła głową. - Powinien pan porozmawiać z Willem. Zabrał go na dół prawie godzinę temu. Oddział zamknięty szpitala Featherwood Park miał tylko jedno okno. Znajdowało się ono w pomieszczeniu strażnika i wychodziło na scho-dy wiodące na dół, do piwnicy oddziału drugiego. Doktor Fossey na- cisnął przycisk dzwonka i za grubą pleksiglasową szybą ujrzał bladą twarz i rozczochrane włosy Willa Hartunga. Po chwili zniknął i drzwi otworzyły się z odgłosem przypominającym huk strzału.
- Jak się pan ma, doktorze - powitał Fosseya strażnik, wchodząc za kontuar i odkładając na bok egzemplarz sonetów Szekspira. - „Szczęsnym zaiste, panie WH." - odparł lekarz, zerknąwszy na książkę. - Ma pan poczucie humoru, doktorze Fossey. Marnuje się pan w tym zawodzie. - Hartung podał mu listę, głośno pociągając nosem. Na drugim końcu kontuaru jakiś nowy pielęgniarz wypełniał karty chorobowe. - Może mi pan coś powiedzieć o porannym pacjencie? - zapytał Fossey, podpisując listę i oddając ją
Hartungowi. 16 Will wzruszył ramionami. - Starszy gość. Nie miał ochoty na rozmowę. - Znów wzruszył ramionami. - Nic dziwnego, zważywszy, że niedawno podano mu haldol. Fossey zmarszczył brwi i wyciągnął spod pachy kartę pacjenta. Tym razem dokładnie przeczytał wpis. - Mój Boże! Sto miligramów w ciągu dwunastu godzin. - Zdaje się, że w Albuquerque
General uwielbiają psychotropy - mruknął Will. - No cóż, przepiszę lekarstwa po badaniu wstępnym - powiedział Fossey. - A na razie dość haldolu. Nie potrafię zebrać wywiadu od sztywniaka. - Jest w szóstce - oświadczył Will. - Zaprowadzę pana. Na kolejnych drzwiach wymalowany dużymi czerwonymi literami na-pis ostrzegał: UWAGA! NIEBEZPIECZEŃSTWO UCIECZKI. Nowy pielęgniarz wpuścił ich do środka, głośno wciągając powietrze przez przednie zęby
- Znasz moje zdanie na temat umieszczania nowo przybyłych na oddziale zamkniętym przed dokonaniem badań wstępnych -powie-dział Fossey, gdy ruszyli pustym korytarzem. - Pacjent może nabrać uprzedzeń, co z góry postawi nas na straconej pozycji. - Przykro mi, doktorze, ale to nie moja decyzja - odparł Will, przystając przed odrapanymi czarnymi drzwiami. - Ci z Albuquerque bardzo na to nalegali. - Otworzył drzwi, odsunął ciężką zasuwę i za-wahał się. - Mam wejść z panem? - zapytał. Fossey potrząsnął głową. - Zawołam pana, jeśli stanie się
nadpobudliwy. Pacjent leżał na wznak na noszach, ramiona miał wyciągnięte wzdł boków, nogi wyprostowane. Stojąc w drzwiach, Fossey nie mógł dostrzec całej jego twarzy - widział jedynie wydatny nos i ster-czący podbródek, pokryty szczeciną parodniowego zarostu. Cicho zamknął drzwi i ruszył naprzód. Wykładzina podłogowa amortyzowała 17 jego kroki. Nie odrywał oczu od leżącego. Pierś mężczyzny unosiła się w regularnym oddechu pod krzyżującymi się na niej grubymi brezen-towymi pasami noszy. Trzeci pas przytrzymywał
nogi mężczyzny, spę-tane w kostkach rzemiennymi jarzmami. Fossey zatrzymał się, odchrząknął i zaczekał na reakcję. Zrobił krok naprzód, potem jeszcze jeden, obliczając w myślach. Czternaście godzin od opuszczenia Albuquerque General. Haldol po-winien już przestać działać. Ponownie chrząknął. - Dzień dobry, panie... - zaczął, a potem zerknął do karty, szuka-jąc nazwiska. - Doktor Franklin Burt - usłyszał
cichy głos z noszy. - Proszę wy-baczyć, że nie wstaję, żeby uścisnąć panu dłoń, ale jak pan widzi... Leżący mężczyzna nie dokończył zdania. Zaskoczony Fossey pod-szedł i spojrzał na niego z bliska. Doktor Franklin Burt. Znał to nazwi-sko. Znów spojrzał w kartę, sprawdził pierwszą stronę. No tak: doktor Franklin Burt, biolog molekularny, doktor nauk medycznych, absol-went Johns Hopkins Medical School. Pracownik naukowy Pustynnego Ośrodka Badawczego GeneDyne. Na marginesie ktoś umieścił znaki zapytania obok rubryki „zawód". - Doktor Burt? - zapytał z niedowierzaniem, znowu spoglądając na