mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 657
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 744

Putney Mary Jo - Upadłe Anioły 5 - Okruchy tęczy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Putney Mary Jo - Upadłe Anioły 5 - Okruchy tęczy.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 342 stron)

Waleczny żołnierz, wspaniały człowiek, oddany przyjaciel... Zalety lorda Michaela Kenyona można by wyliczać w nieskończoność. Niestety, ten mężczyzna niemal bez skazy nie ma szczęścia w miłości. Już po raz drugi w swym niezbyt długim życiu obdarza uczuciem mężatkę. Na dodatek czasy - wojen napoleońskich - nie sprzyjają miłości. Czy lord Kenyon i jego ukochana Catherine odnajdą szczęście? Czy miłość doda im sił do przezwyciężenia piętrzących się trudności?

MARY JO PUTNEY OKRUCHY TĘCZY

Na cześć uzdrawiającej mocy przyjaźni, a więc na cześć Alice, Suzl, Merrila i Bobby'ego

PROLOG Londyn, czerwiec 1816 roku Potrzebowała męża i to bardzo szybko. Tłumiąc histeryczny śmiech, Catherine Melbourne obejrzała się przez ramię na budynek, który właśnie opuściła. Widok biura prawnego natychmiast ją otrzeźwił. To nie był sen. W ciągu półgodziny zyskała dziadka oraz szansę na spadek. O dziadku przedtem nie słyszała. Spadek może całkowicie odmienić jej życie. Nie będzie musiała szukać pracy, dzięki której ledwie zdoła się utrzymać wraz z Amy. Dostanie tyle pieniędzy, że wystarczy na wygodne życie. Mówiło się też o zabytkowym domostwie, wyspie i dziedzictwie. Jej córkę czeka przyszłość, na jaką zasłużyła. Oczywiście na nią samą spadnie również odpowiedzialność, ale to jest w końcu zrozumiałe. Zawsze z nią się zmagała. Pojawił się tylko jeden problem. Musi przekonać nowo odnalezionego dziadka, że ma męża i że oboje są godni tytułów lorda i lady Skoal. Poczuła powracający przypływ histerii, tym razem bez śmiechu. Co ma począć? Zacisnęła usta. Będzie kłamać, to nie ulega wątpliwości. Powinna powiedzieć panu Harwellowi o niedawnej śmierci Colina. Jednak prawnik oznajmił bez ogródek, że jako samotna, Catherine nie miałaby najmniejszych szans na otrzymanie spadku. Torquil Penrose, dwudziesty siódmy dziedzic Skoal, nie dopuszczał myśli, by kobieta mogła władać jego wyspą. Catherine musi więc znaleźć mężczyznę, który nie tylko wcieli się w rolę męża, ale wykona to zadanie tak przekonująco, że umierający dziadek uczyni ją swoją spadkobierczynią. Do kogo ma się zwrócić? Odpowiedź przyszła natychmiast: lord Michael Kenyon. Był dobrym przyjacielem. Co ważniejsze, nie kochał się w niej. Poza tym podczas ostatniego spotkania obiecał jej, że jeśli kiedykolwiek będzie znajdowała się w potrzebie, on jej pomoże. Doskonale wiedziała, gdzie go szukać. Był synem księcia i bohaterem wojennym, więc gazety zamieszczające wiadomości towarzyskie regularnie o nim wspominały. Lord M.K. spędza sezon w mieście jako gość hrabiostwa S. Lorda M.K. widziano w parku na przejażdżce z panną F. Lord M.K. towarzyszył uroczej pani A. w operze. Informacje te nie mogły ujść uwagi Catherine.

Jeśli Michael nie odmówi pomocy, spędzi z nim sporo czasu. Oznacza to ścisłą kontrolę własnych uczuć. Potrafiła nad nimi zapanować zeszłej wiosny w Brukseli. Potrafi i tym razem. Znacznie gorsze było to, że nie będzie mogła powiedzieć mu prawdy. Michael uważa, że ma wobec niej wielki dług wdzięczności. Dowiedziawszy się o jej wdowieństwie i wiel- kich kłopotach finansowych, może uznać - a nawet jest to wielce prawdopodobne - że najlepszą formą pomocy będzie propozycja małżeństwa. Ta myśl wywołała dziwne uczucie, kłujące gdzieś pod żebrami. Michael nie zgodzi się przecież na takie małżeństwo, jakie wiązało ją z Colinem. Żaden normalny mężczyzna nie mógłby na to przystać. Ona też nie będzie w stanie się przyznać do swego potwornego upadku; już sama myśl o tym wywołuje skurcz w żołądku. Najprościej i najbezpieczniej będzie pozwolić mu myśleć, że Colin żyje. Znajdowała się daleko od Mayfair. Zanim tam dotrze, ułoży sobie w głowie wszystkie kłamstwa. Gdy po dniu pełnym niemiłych wstrząsów Michael Kenyon wszedł do Strathmore House, lokaj podał mu wizytówkę. - Milordzie, jakaś dama czeka na pana. Pierwsze słowa Michaela zaliczały się do takich, które nie nadają się do druku. Potem spojrzał na wizytówkę, pani Colin Melbourne. Dobry Boże, Catherine. Tylko tego mu brakowało. Ona jest tutaj, pod tym dachem. Ta myśl wywołała w nim takie zniecierpliwienie, że ledwie zdążył zapytać, gdzie czeka na niego. Skoro tylko uzyskał odpowiedź, podążył do saloniku i otworzył drzwi na oścież. - Catherine? Wyglądała przez okno, ale gdy wszedł, obróciła się. Skromnie zaczesane ciemne włosy i szara sukienka podkreślały jej urodę. Po rozstaniu z nią modlił się, aby już nigdy nie doszło do następnego spotkania. Przez ostatni rok wiele czasu i wysiłku poświęcił próbie wyrzucenia jej z pamięci. Jednak teraz, gdy znalazła się w pobliżu, nie interesowało go, jaką cenę przyjdzie mu później zapłacić; widok Catherine był niczym powiew świeżego powietrza w kopalni węgla. - Lordzie Michaelu, przepraszam, że zawracam panu głowę - zaczęła niepewnie. Przez moment usiłował zapanować nad sobą, potem przemaszerował przez pokój. - Czemu tak oficjalnie, Catherine? - powiedział swobodnie. - Dobrze, że cię widzę. Jak zawsze wyglądasz uroczo.

Ujął jej dłonie i na moment ogarnęło go przerażenie, że dopuści się czegoś niewybaczalnego. Niebezpieczna chwila minęła; ucałował ją delikatnie, po przyjacielsku w policzek. Uwolnił jej ręce i odsunął się na bezpieczną odległość. - Co słychać u Amy? - Zmusił się również do dodania: - A u Colina? Catherine uśmiechnęła się. - Amy jest cudowna. Nie poznałbyś jej. Od ostatniej wiosny urosła o prawie osiem centymetrów, przysięgam. Colin - zawahała się - wciąż przebywa we Francji. Głos Catherine brzmiał obojętnie, jak zawsze, gdy mówiła o mężu. Michael podziwiał jej spokój. - Zagubiłem gdzieś dobre maniery - powiedział. - Proszę, usiądź. Zadzwonię, aby przynieśli herbatę. Spojrzała na swe splecione ręce. Jej profil przypominał renesansową świętą. - Lepiej od razu przystąpię do rzeczy. Potrzebuję dość niecodziennej przysługi. Gdy usłyszysz, o co chodzi, może... zechcesz mnie wyrzucić. - Nigdy - powiedział spokojnie. - Catherine, zawdzięczam ci życie. Możesz prosić mnie o wszystko. - Niepotrzebnie wyolbrzymiasz moje zasługi. - Podniosła wzrok, jej zadziwiająco wyraziste oczy spoglądały zza ciemnej kurtyny rzęs. - Przykro mi, ale potrzebuję męża. Chwilowego męża.

KSIĘGA PIERWSZA DROGA DO PIEKŁA

1 Salamanka, Hiszpania, czerwiec 1812 roku Siwowłosy chirurg uważnie przyglądał się leżącemu na prymitywnym stole mężczyźnie. Zmęczonym ruchem przetarł czoło, rozmazując przy tym krew. - Nieźle pan oberwał, kapitanie - powiedział z wyraźnym szkockim akcentem. - Czy nikt panu nie powiedział, że ataku kartaczy nie należy blokować własną piersią? - Niestety, nie - wyszeptał z trudem lord Michasi Kenyon. - W Oksfordzie wykładają głównie teorię, a nie przedmioty użyteczne. Może należało pójść do tego nowego koledżu wojskowego. - Wyciągnięcie wszystkich odłamków stanowi prawdziwe wyzwanie. Zobaczymy, czy mi się uda ta sztuka. - Chirurg pozwolił sobie na makabryczny żart. - Proszę wypić trochę brandy. Potem przystąpię do pracy. Sanitariusz przytknął butelkę do ust Michaela; ten zmusił się do przełknięcia możliwie największej ilości ognistego płynu. Niestety, brakowało zarówno czasu, jak i brandy, aby naprawdę mógł się upić. Gdy Michael skończył, chirurg rozciął resztki kurtki i koszuli pacjenta. - Kapitanie, miał pan niesamowite szczęście. Gdyby Francuzi prawidłowo załadowali proch, nie zostałoby z pana wystarczająco dużo do identyfikacji. Rozległo się nieprzyjemne zgrzytanie metalu o metal. Następnie chirurg wyciągnął kulę z ramienia Michaela. Towarzyszył temu tak ogromny ból, że cały świat pociemniał. Pacjent przygryzł wargi, aż do krwi. Zanim chirurg ponownie zadał ból, Michael zapytał korzystając z chwili odpoczynku. - Bitwa... wygrana? - Chyba tak. Mówią, że Francuzi uciekają gdzie pieprz rośnie. Znów tego dokonaliście, chłopcy. - Lekarz usiłował dostać się do następnej kuli. Michael z wielką ulgą zapadł w ciemność. Świadomość częściowo wróciła. Przepełnił go potworny ból, który tłumił zmysły i wzrok. Przy każdym oddechu miał wrażenie, że jego klatkę piersiową i płuca przebija sztylet. Leżał na sienniku w kącie stodoły służącej za szpital polowy. Było ciemno. Gołębie niespokojnie gruchały na krokwi. Uskarżały się na wtargnięcie do ich domu. Sądząc po mieszaninie jęków i ciężkich oddechów, ranni musieli leżeć na klepisku niemal ramię przy ramieniu. Palący upał hiszpańskiego dnia ustąpił przejmującemu chłodowi

nocy. Zabandażowany tors Michaela przykryty został gryzącym wełnianym kocem. Niepotrzebnie - paliła go gorączka wywołana zakażeniem i gorsze niż ból pragnienie. Pomyślał o domu w Walii. Zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek dane mu będzie zobaczyć bujną zieleń wzgórz. Pewnie nie; słyszał kiedyś od chirurga, że tylko co trzeci człowiek wylizuje się z poważnej rany. Perspektywa śmierci niosła ze sobą jakąś dozę spokoju. Ból minie. Poza tym przybył przecież do Hiszpanii przeświadczony, że tylko śmierć może wyzwolić go od nierozwiązywalnego dylematu. Pragnął zapomnieć zarówno o Caroline, kobiecie, którą kochał mocniej niż honor, jak i o okropnym przyrzeczeniu; złożył je myśląc, że nigdy nie będzie musiał go wypełnić. W pewnym sensie zaciekawiony zaczął się zastanawiać, kto odczuje jego brak. Bez wątpienia towarzysze broni, ale oni przywykli do tego typu strat. Na drugi dzień stanie się „biednym, starym Kenyonem”, po prostu jeszcze jednym poległym. Nikt z rodziny nie odczuje żalu, chyba że w wyniku irytacji spowodowanej koniecznością zastąpienia modnych strojów żałobną czernią. Ojciec, książę Ashburton, wydusi z siebie kilka banałów na temat woli bożej. W skrytości ducha będzie jednak zadowolony, że uwolnił się od najmłodszego syna, którym pogardzał. Jeśli ktokolwiek rzeczywiście odczuje żal po jego śmierci, będą to jego najstarsi przyjaciele, Lucien i Rafe. No i oczywiście Nicholas, ale Michael nie mógł zmusić się do myślenia o nim. Niewesołe rozważania przerwał kobiecy głos, chłodny i czysty jak górskie źródło w Walii. Dziwnie było usłyszeć angielską damę w takim miejscu. Prawdopodobnie była to jedna z tych nieustraszonych oficerskich żon, które wybrały „pójście za odgłosem bębnów” i towarzyszenie mężom w trudach i niebezpieczeństwach wojennego życia. - Czy chce pan wody? - zapytała miękko. Nie mógł mówić, skinął więc tylko głową. Silne ramię uniosło go. Roztaczała zapach świeżego tymianku i lawendy hiszpańskich wzgórz, wyczuwalny nawet poprzez odór ran i śmierci. Przyćmione światło skrywało rysy jej twarzy. Jego głowa spoczęła w ciepłym zagłębieniu. Gdyby mógł się poruszyć, wcisnąłby twarz w miękkie kobiece ciało. Wtedy byłby gotów na odejście w pokoju. Nie mógł przełykać, miał zbyt wysuszone gardło. Woda wylała mu się z ust i spłynęła na brodę. - Przepraszam, nie trzeba było tyle panu dawać - stwierdziła rzeczowo. - Spróbujmy jeszcze raz.

Przechyliła naczynie tak, że tylko kilka kropli skapnęło na spierzchnięte wargi rannego. Zdołał przełknąć wystarczająco dużo, aby złagodzić palenie w gardle. Cierpliwie podawała mu coraz więcej; za każdym razem tylko troszeczkę, aż ugasił dręczące pragnienie. Odzyskawszy zdolność mówienia, wyszeptał: - Dziękuję pani. Jestem... ogromnie wdzięczny. - Proszę. - Opuściła go na słomę, potem wstała i podeszła do sąsiedniego siennika. Po chwili z wielkim smutkiem powiedziała: Vaya eon Dios, idź z Bogiem. Było to hiszpańskie pożegnanie, znacznie bardziej odpowiednie dla umarłych niż dla żywych. Po jej odejściu Michael ponownie się zdrzemnął. Był na wpół rozbudzony, gdy przyszli sanitariusze i zabrali ciało z sąsiedniego siennika. Wkrótce na tym miejscu położono kolejnego rannego. Przybysz majaczył w gorączce. Bez przerwy mruczał: „Mamo, mamo, gdzie jesteś?” Głos zdradzał młody wiek i olbrzymie przerażenie. Michael próbował odgrodzić się od przepełnionych bólem błagań, bez skutku. Coraz ciszej wypowiadane słowa świadczyły o tym, że chłopiec nie pożyje długo. Biedak. W nogach Michaela odezwał się nowy głos. Był to szkocki chirurg; polecił przyprowadzić panią Melbourne. - Doktorze Kinlock, sam ją pan odesłał do domu - odezwał się zdziwiony sanitariusz. - Była wykończona. - Nie wybaczyłaby nam, gdyby się dowiedziała, że ten chłopak tak umarł. Przyprowadź ją. Po jakimś czasie Michael usłyszał delikatny szelest damskich spódnic. Otworzył oczy i zobaczył idącą ostrożnie kobietę. Towarzyszył jej doktor, który niósł latarnię. - Na imię ma Jem - powiedział chirurg przyciszonym głosem. - Pochodzi z któregoś ze wschodnich hrabstw. Chyba z Suffolk. Biedak, dostał w brzuch i długo już nie pociągnie. Kobieta kiwnęła głową. Chociaż Michael nadal miał zamglony wzrok, odniósł wrażenie, że jest brunetką o hiszpańskim owalu twarzy. Ale gdy się odezwała, zorientował się, że to ta sama osoba, która wcześniej podała mu wodę. - Jem, chłopcze, czy to ty? Monotonne przywoływanie matki ucichło. Drżąc z wielkiej ulgi, powiedział: - Och, mamo, mamo, tak się cieszę, że tu jesteś. - Bardzo mi przykro, że trwało to tak długo, Jemie. - Uklękła obok siennika chłopca, a następnie pochyliła się i pocałowała go w policzek.

- Wiedziałem, że przyjdziesz. - Jem niepewnie zaczął szukać jej ręki. - Teraz, gdy jesteś tutaj, już się nie boję. Proszę... zostań ze mną. Ujęła jego dłoń. - Nie martw się chłopcze. Nie zostawię cię samego. Chirurg, zawiesiwszy latarnię na gwoździu wbitym nad siennikiem chłopca, odszedł. Pani Melbourne usiadła na słomie, opierając się o ścianę i położyła głowę Jema na swoich kolanach. Gdy pogłaskała go po włosach, westchnął z wielką ulgą. Zaczęła śpiewać spokojną kołysankę. Głos kobiety ani razu nie załamał się, chociaż gdy z Jema uchodziło powoli życie, jej policzki błyszczały od łez. Michael zamknął oczy, czuł się lepiej. Ciepło i wspaniałomyślność pani Melbourne przypominały mu o wszystkim, co dobre i prawdziwe. Tak długo, jak istnieją podobne jej ziemskie anioły, może warto jest żyć. Odpłynął w sen, a jej miękki głos rozgrzewał go niczym świeca broniąca dostępu ciemnościom. Słońce chowało się za horyzontem, gdy Jem po raz ostatni z trudem zaczerpnął powietrza, potem znieruchomiał. Catherine ułożyła go z powrotem na słomie. Odczuwała nie dający się ukoić łzami żal. Był taki młody. Gdy wstała, ledwo mogła się utrzymać na zdrętwiałych nogach. Oparta o nie obrobioną kamienną ścianę czekała, aż mięśnie dojdą do siebie. Spojrzała na leżącego po lewej mężczyznę. Koc zsunął się z niego odsłaniając owiniętą pokrwawionymi bandażami szeroką pierś. Powietrze wciąż było chłodne, więc pochyliła się i naciągnęła koc. Potem przyłożyła dłoń do jego czoła. Ze zdziwieniem stwierdziła, że gorączka opadła. Gdy dawała mu wodę, nie postawiłaby i półpensówki na jego szansę przeżycia. Był to jednak wysoki, dobrze zbudowany młody człowiek. Być może drzemały w nim siły, dzięki którym będzie mógł dojść do siebie. Miała taką nadzieję. Zmęczona skierowała się do drzwi. Podczas lat spędzonych w obozie dowiedziała się wiele rzeczy przydatnych w opiece nad rannymi, zdobyła też spore umiejętności chirurgiczne. Nie zdołała się jednak przyzwyczaić do widoku cierpienia. Po ogłuszającej wrzawie poprzedniego dnia surowy krajobraz tchnął ciszą i spokojem. Zanim dotarła do namiotu, opadło z niej napięcie. Jej mąż Colin jeszcze nie wrócił ze służby. Stajenny Bates spał na zewnątrz, strzegąc kobiet kapitana. Gdy potwornie zmęczona wśliznęła się do namiotu, spośród kocy wyjrzała ciemna główka Amy. Z nonszalancją weterana dziewczynka zapytała: - Mamo, czy nadszedł czas wymarszu?

- Nie, laleczko. - Catherine ucałowała czoło córki. Po potwornościach polowego szpitala możliwość uściskania zdrowego ciałka dziecka stanowiła cudowną odmianę. - Myślę, że zostaniemy tu dzisiaj. Po bitwie zawsze jest dużo do zrobienia. Amy omiotła matkę surowym spojrzeniem. - Potrzebujesz snu. Obróć się, to rozepnę ci suknię. Catherine z uśmiechem wykonała polecenie. Wyrzuty sumienia wywołane zabraniem córki na wyprawę wojenną ścierały się ze świadomością, że życie stworzyło cud w postaci tego dziecka: dobrze rozwiniętego, mądrego i znacznie ponad wiek uzdolnionego. Zanim Amy poradziła sobie z poplamioną suknią matki, usłyszały odgłos kopyt końskich, szczęk uprzęży i szorstki głos kapitana. Po chwili Colin wtoczył się do namiotu. Miał większość cech energicznego oficera kawalerii, a otaczające go osoby zawsze wiedziały, że jest w pobliżu. - Dzień dobry paniom. - Niedbale zwichrzył włosy Amy. - Catherine, słyszałaś o wczorajszej szarży kawalerii? - Nie czekając na odpowiedź, z kosza wyciągnął pieczone udko chudego kurczaka i wgryzł się w nie. - To był najpiękniejszy manewr, w jakim kiedykolwiek uczestniczyłem. Jak burza, z wrzaskiem ruszyliśmy na Francuzów i zmietliśmy ich z pola. Nie tylko wzięliśmy tysiące jeńców i setki sztuk broni, ale zdobyliśmy też dwa orły! Nigdy jeszcze do czegoś podobnego nie doszło. Pozłacane sztandary francuskich regimentów, zwane orłami, zaprojektowane były na wzór sztandarów cesarskiego Rzymu, a ich zdobycie stanowiło wyjątkowy wyczyn. - Słyszałam - odpowiedziała Catherine. - Nasi żołnierze byli wspaniali. Spędziła noc, opiekując się tymi, którzy zapłacili własną cenę za zwycięstwo. Obgryzłszy mięso, Colin wyrzucił kość przez rozsznurowany otwór namiotu. - Ruszyliśmy za Francuzami, ale bez powodzenia. Jeden z tych cholernych hiszpańskich generałów nie wykonał rozkazu starego Hookeya i nie ustawił ludzi przy rzece, a potem nie starczyło mu odwagi, aby przyznać się do błędu. Catherine zignorowała przekleństwo. Dziecka żyjącego pośród żołnierzy nie da się uchronić przed nieprzystojnym językiem. - Cóż, można zrozumieć punkt widzenia generała. Sama nie chciałabym wyznać takiego błędu lordowi Wellingtonowi. - Szczera prawda. - Colin ściągnął zakurzoną kurtkę. - Czy jest jeszcze coś do jedzenia? Gdyby któryś z zabitych francuskich koni został przyzwoicie upieczony, zjadłbym go. Amy spojrzała na ojca z wyrzutem.

- Mama musi odpocząć. Niemal całą noc spędziła w szpitalu. - Ale twój ojciec stoczył wczoraj bitwę - zauważyła delikatnie Catherine. - Przygotuję śniadanie. Wychodząc z namiotu, przeszła koło męża. Spod końskiego odoru i błota przebijał zapach piżmowych perfum. Gdy odwołano pogoń za Francuzami, Colin z pewnością odwiedził swoją obecną przyjaciółkę, wesołą wdówkę z Salamanki. Panna do wszystkiego, żona sierżanta z kompanii Colina, nie przyjdzie jeszcze co najmniej przez godzinę, więc Catherine sama przyklęknęła koło ognia. Dorzuciła do żaru gałązek. Zmęczona zastanawiała się, jak to jej życie potoczyło się w zupełnie innym kierunku, niż wyobrażała to sobie w marzeniach. Gdy mając szesnaście lat wychodziła za Colina, wierzyła w romantyczną miłość i radosną przygodę. W zamian za to znalazła samotność i umierających chłopców, takich jak Jem. Zniecierpliwiona wstała i zawiesiła kociołek nad ogniem. W jej życiu nie było miejsca na rozczulanie się nad sobą. Choć opieka nad rannymi przynosiła ból, dawała również satysfakcję. Robiła przecież coś, co naprawdę miało znaczenie. Mimo że małżeństwo nie spełniało jej oczekiwań, oboje z Colinem nauczyli się wystarczająco dobrze koegzystować. A do kochania? Cóż, miała Amy. Szkoda tylko, że nie mogła mieć więcej dzieci. Trzeba zacisnąć zęby, powiedziała sobie, los jej przecież sprzyjał.

2 Penreith, Walia, marzec 1815 roku Michael Kenyon starannie odhaczył ostatnią pozycję w spisie. Nowy sprzęt górniczy dobrze działał, niedawno wynajęty zarządca posiadłości doskonale pracował, a inne interesy Michaela również toczyły się gładko. Skoro osiągnął te cele, nadszedł czas na znalezienie sobie żony. Wstał zza sekretery i spojrzał na otulony mgłą krajobraz. Od pierwszego spojrzenia pokochał tę dramatycznie piękną dolinę i dwór ze zwietrzałego kamienia. Musiał jednak przyznać, że zimą Walia jest odludnym miejscem, nawet dla mężczyzny, który wreszcie odnalazł w sobie spokój. Minęło ponad pięć lat od jego ostatniego związku z kobietą. Pięć długich, trudnych lat od czasu, kiedy chorobliwa obsesja zniszczyła poczucie honoru i godności. Szaleństwo, przydatne podczas walki, skrzywiło mu duszę. Zdrowy rozsądek powrócił dopiero wówczas, gdy znalazł się o włos od popełnienia prawdziwie niewybaczalnego czynu. Myśli Michaela zmieniły kierunek; wspomnienia związane ze zdradą najgłębszych przekonań były zbyt bolesne. Jednak ludzie, którym wyrządził krzywdę, przebaczyli mu z własnej woli. Nadszedł czas, aby przestał biczować się za przeszłe uczynki i spojrzał w przyszłość. Powrócił temat żony. Nie miał wygórowanych oczekiwań. Choć nie mógł świecić przykładem, był przystojny, dobrze urodzony, a jego fortuna zaliczała się do większych. Miał też wystarczająco dużo wad, aby każda szanująca się kobieta pragnęła uczynić go lepszym. Nie szukał wielkiej namiętności. Była to ostatnia rzecz, jakiej pragnął. Nie czuł się zdolny do tego rodzaju miłości. To, co uważał za olbrzymią pasję, okazało się pokręconą, patetyczną obsesją. Zamiast rozglądać się za romansami, poszuka ciepłej i inteligentnej kobiety, dobrej towarzyszki. Kogoś, kto ma już za sobą pewne doświadczenia. Musi jednak być wystarczająco atrakcyjna, aby zechciał pójść z nią do łóżka. Nieprzeciętna uroda nie jest konieczna. Na podstawie własnych doświadczeń mógł stwierdzić, że oszałamiający wygląd jest niebezpieczny. Dzięki Bogu, ma już za sobą wczesną młodość i towarzyszące jej idiotyczne przewrażliwienie. Ocena osobowości i powierzchowności nie stanowi problemu. Znacznie trudniejsze do potwierdzenia, ale też znacznie ważniejsze, są uczciwość i stuprocentowa lojalność. Zdążył już zrozumieć, i to w przykry sposób, że bez uczciwości niczego się nie osiągnie.

W tym rejonie Walii mieszkało niewiele odpowiednich kobiet, na sezon więc musi wyjechać do Londynu. Wspaniale będzie oddać się przez kilka miesięcy wyłącznie przyjemnościom. Może dopisze mu szczęście i znajdzie miłą kobietę, z którą spędzi resztę życia. Jeśli nie, nadejdą następne sezony. Zadumę Michaela przerwało pukanie do drzwi. Gdy zezwolił na wejście, lokaj podał mu podniszczony podczas podróży woreczek. - Milordzie, wiadomość dla pana z Londynu. Otworzywszy przesyłkę, Michael znalazł list zapieczętowany sygnetem hrabiego Strathmore'a. Niecierpliwie złamał wosk. Poprzednia pilna wiadomość od Luciena wzywała go na intrygującą misję ratowniczą. Może Luce znów odkrył coś równie interesującego, dzięki czemu łatwiej będzie przetrwać zimowe miesiące? Jednak kiedy przebiegł wzrokiem zwięzłe przesłanie, lekkomyślność ulotniła się. Po dwukrotnym przeczytaniu listu wstał. - Sprawdź, czy zajęto się posłańcem Strathmore'a. Powiedz też kucharzowi, że mogę nie wrócić na obiad. Jadę do Aberdare. - Tak, milordzie. - Nie mogąc opanować ciekawości, lokaj zapytał: - Złe wieści? Michael uśmiechnął się ponuro. - Właśnie urzeczywistnił się najgorszy sen Europy. Myśli Michaela tak dalece były przepełnione otrzymanymi wieściami, że jadąc przez dolinę do wielkiego dworu hrabiostwa Aberdare prawie nie czuł chłodnej mgły. Dotarłszy do celu, zsiadł z konia, lejce rzucił stajennemu, a następnie przeskakując po dwa stopnie naraz, wbiegł do domu. Jak zwykle podczas wizyt w Aberdare ogarnęło go zdziwienie, że ponownie dane mu będzie oddychać w domu Nicholasa, tak zwyczajnie jak wówczas, gdy obaj byli uczniami w Eton. Trzy czy cztery lata temu taka swoboda byłaby równie nierealna, jak wschód słońca na zachodzie. Ponieważ Michael uważany był niemal za członka rodziny, lokaj od razu zaprowadził go do salonu. Lady Aberdare siedziała obok wspaniale rzeźbionej kołyski, w której leżał jej maleńki synek Kenrick. Michael uśmiechnął się do hrabiny. - Dzień dobry, Clare. Domyślam się, że nie jesteś w stanie spuścić z oczu wicehrabiego Tregar. - Witaj, Michaelu. - Jej oczy błysnęły, gdy podawała mu rękę. - To bardzo poniżające. Czuję się jak kocica strzegąca swoich kociąt. Moja przyjaciółka Marged zapewnia mnie jednak, że za miesiąc albo dwa wróci mi rozsądek.

- Zawsze byłaś rozsądna. - Michael pocałował ją serdecznie w policzek. Samym swym istnieniem Clare dawała świadectwo wszystkiemu, co dobre i prawdziwe w kobietach. Uwolniwszy jej rękę zajrzał do kołyski. - Niesamowite, jak maleńkie można mieć palce. - Ale ma zadziwiająco silny uścisk - stwierdziła z dumą. - Daj mu szansę zademonstrowania. Michael pochylił się nad kołyską i delikatnie dotknął dłoni niemowlęcia. Kenrick zagulgotał i zacisnął miniaturową piąstkę wokół palca Michaela. Gest maleństwa głęboko go poruszył. Ten mikroskopijny człowieczek stanowił żyjący dowód miłości Clare i Nicholasa. Miał niebezpiecznie czarowny uśmiech ojca i żywe niebieskie oczy matki. Kenrick, noszący imię po dziadku ze strony ojca, był mostem łączącym przeszłość z przyszłością. Dziecko Michaela, gdyby żyło, miałoby teraz prawie pięć lat... Myśl trudna była do zniesienia, więc delikatnie uwolnił palec i wyprostował się. - Czy Nicholas jest w domu? - Nie, ale lada moment powinien wrócić. - Brwi Clare złączyły się. - Czy coś się stało? - Napoleon uciekł z Elby i wylądował we Francji - wyjaśnił obojętnie Michael. W instynktownym geście obronnym ręka Clare powędrowała do kołyski. Usłyszeli, jak ktoś stojący w drzwiach gwałtownie zaczerpnął powietrza. Michael obrócił się i zobaczył hrabiego Aberdare'a. Jego ciemne włosy, wilgotne odjazdy we mgle, gładko przylegały do głowy. Na ogół żywe rysy twarzy teraz były nienaturalnie nieruchome. - Czy są jakieś wieści na temat reakcji Francuzów? - zapytał. - Najwyraźniej witają go radośnie. Wiele wskazuje na to, że w ciągu najbliższych dwóch tygodni król Ludwik ucieknie, ratując własną skórę, a Bonaparte zasiądzie w Paryżu i ponownie obwoła się cesarzem. Ludwik nie zdobył chyba serc poddanych. - Michael wyciągnął z kieszeni list. - Przysłał to Lucien. Nicholas przeczytał pismo i zmarszczył brwi. - Jestem zaskoczony; jednak, mimo wszystko, taki rozwój sytuacji był nieunikniony. - Czułem identycznie to samo - powiedział powoli Michael. - Jak gdybym czekał na taką wiadomość, a teraz, gdy przyszła, nie rozumiem. - Nie przypuszczam, aby mocarstwa sprzymierzone przyjęły to jako fakt dokonany i pozwoliły Napoleonowi zatrzymać tron. - Wątpię. Ponownie trzeba będzie stoczyć bitwę. - Michael pomyślał o minionych, długich latach wojny. - W Bogu pokładam nadzieję, że gdy tym razem pokonamy

Bonapartego, będziemy mieli wystarczająco rozumu, aby go ściąć albo przynajmniej zesłać gdzieś daleko od Europy. Clare spojrzała spokojnie znad listu. - Wrócisz do armii? Ta myśl dopiero zaczęła kiełkować w głowie Michaela. - Prawdopodobnie. Myślę, że Wellington zostanie odwołany z Kongresu Wiedeńskiego i postawiony na czele sił sprzymierzonych, powołanych do odparcia Napoleona. Ponieważ większość jego doborowych oddziałów nadal pozostaje w Ameryce, będzie potrzebował doświadczonych oficerów. Clare westchnęła. - Dobrze, że chrzest Kenricka jest za dwa dni. Źle by się stało, gdyby zabrakło ojca chrzestnego. Zostaniesz tak długo? - Za nic nie opuściłbym chrztu. - Michael uśmiechnął się zadziornie. Chciał usunąć troskę z jej oczu. - Mam tylko nadzieję, że nie trafi mnie grom, gdy obiecam wyrzec się diabła i wszelkich jego działań, aby móc kierować duchowym rozwojem Kenricka. Nicholas zachichotał. - Gdyby Bóg był pedantem w tych sprawach, miejsce każdego chrztu otaczałaby spalenizna. Clare nie chciała, aby odwracano jej myśli. Odezwała się niemal ze złością. - Cieszy cię powrót na wojnę, prawda? Michael pomyślał o gmatwaninie emocji, jakie wybuchły w nim podczas lektury listu Luciena. Wielki szok i złość na Francuzów, ale również głębsze, trudne do określenia uczucia. Pragnienie odpokutowania za grzechy; intensywne ożywienie, którego doświadczał w obliczu nadciągającej śmierci; ciemne podniecenie na myśl o ponownym wykorzystaniu siejących zgubę umiejętności, w których przodował. Nie chciał o tym rozmawiać, nawet z Clare i Nicholasem. - Bardzo żałowałem, że odesłano mnie do domu jako niezdolnego do walki. W rezultacie straciłem możliwość uczestniczenia w ostatecznym zepchnięciu Napoleona z Pół- wyspu Pirenejskiego do Francji. Ponowne starcie z Francuzami dałoby mi uczucie spełnienia. - Wszystko to bardzo piękne - sucho stwierdził Nicholas. - Ale proszę, nie daj się zabić. - Francuzom nie udała się ta sztuka wcześniej, przypuszczam, że i tym razem nie osiągną sukcesu. - Potem z wahaniem dodał: - Jeśli coś mi się stanie, dzierżawa kopalni wróci do was. Nie chciałbym, aby wpadła w ręce obcych.

Twarz Clare ściągnęła się. Zbyt rzeczowo mówił o śmierci. - Nie obawiaj się - zapewnił ją Michael. - Tylko raz zostałem poważnie ranny. Ale wtedy nie miałem przy sobie amuletu. Wierz mi, drugi raz nie popełnię tego błędu. - Co to za amulet? - spytała zaintrygowana. - To coś, co Lucien zaprojektował i wykonał w Oksfordzie. Bardzo mi się spodobało, więc mi podarował. Szczerze mówiąc, mam to przy sobie. - Michael wyciągnął z płaszcza srebrną tubę i podał ją Clare. - Lucien nazwał to kalejdoskopem, używając greckiego określenia na piękną formę. Spójrz z tego końca, a potem obróć go do światła. Postąpiła zgodnie z instrukcją i zachłysnęła się z podziwu. - Wielkie nieba, jak cudownie pomalowana gwiazda. - Obróć powoli tubę, a wzór ulegnie zmianie. Gdy wykonywała polecenie, usłyszeli słabiutkie grzechotania. Westchnęła z zachwytem. - Wspaniałe. Jak to działa? - To chyba zasługa kawałków kolorowego szkła i kilku zwierciadełek parabolicznych. Tak czy inaczej, rezultat jest magiczny. - Uśmiechnął się na wspomnienie własnego zdu- mienia, gdy po raz pierwszy spoglądał w tubę. - Wyobrażałem sobie, że w kalejdoskopie znajdują się okruchy tęczy; jeśli będziesz odpowiednio patrzeć na połamane kawałki, w końcu znajdziesz właściwy wzór. - Więc to twój symbol nadziei - powiedziała miękko. - Chyba tak. - Miała rację; kiedy miał wrażenie, że nie zdoła już naprawić strzaskanego życia, znajdował pocieszenie w studiowaniu wspaniałych, stale nowych wzorów. Wyjście z chaosu, porządek. Koniec udręki, nadzieja. Nicholas wyjął tubę z rąk Clare i zajrzał do środka. - Mmm, cudowne. Zapomniałem o tym. Gdyby Lucien nie miał pecha i nie urodził się hrabią, zostałby pierwszorzędnym inżynierem. Wszyscy się roześmiali. Ze śmiechem łatwiej było nie myśleć o tym, co może przynieść przyszłość.

3 Bruksela, Belgia, kwiecień 1815 roku Adiutant gestem wskazał Michaelowi, aby wszedł do biura. W środku książę Wellington pochylał się nad plikiem papierów. Gdy podniósł wzrok, jego twarz złagodniała. - Majorze Kenyon, cieszę się, że pana widzę. Najwyższy czas, aby ci z Gwardii Konnej przysłali mi kogoś kompetentnego, zamiast chłopców, którzy nie mają nic prócz listów polecających od wpływowych rodzin. - Kosztowało mnie to trochę wysiłku, sir - odpowiedział Michael. - Ale w końcu przekonałem ich, że mogę się przydać. - Potem dostanie pan regiment, ale na razie chcę zatrzymać pana w sztabie. - Książę wstał, podszedł do okna i gniewnym spojrzeniem omiótł oddział maszerujących holenderskich i belgijskich żołnierzy. - Wszystko byłoby łatwiejsze, gdybym miał tu swoją armię z Półwyspu. Tymczasem zbyt wielu brytyjskich rekrutów nie wąchało jeszcze prochu. Jedyni doświadczeni żołnierze to Holendrzy i Belgowie. Oni jednak służyli pod sztandarami Napoleona i nie ma pewności, której stronie życzą zwycięstwa. Prawdopodobnie uciekną, gdy tylko rozpoczną się działania. - Zaśmiał się nieprzyjemnie. - Nie wiem, czy ta armia wystraszy Bonapartego, ale, na Boga, mnie przeraża. Michael zdusił uśmiech. Ponury humor księcia wskazywał na brak respektu wobec sytuacji, która mogłaby wytrącić z równowagi człowieka mniejszego kalibru. Przez kilka minut rozmawiali o obowiązkach, które Wellington zamierzał powierzyć Michaelowi. Potem przeszli do obszernego pomieszczenia, gdzie w odległym kącie zgrupo- wało się wielu pracujących tu adiutantów. - Kenyon, dostał już pan kwaterę? - zapytał książę. - Nie, sir. Przyszedłem prosto tutaj. - Bruksela pęka w szwach od wojska i przedstawicieli śmietanki towarzyskiej. - Książę spojrzał na pokój. Kiedy między oficerami mignął kawałek białego muślinu, powiedział: - Chyba widzę tu rozwiązanie. Czyżby to pani Melbourne odrywała moich pomocników od pracy? Grupka rozsypała się, ukazując roześmianą kobietę. Michael spojrzał na nią i zesztywniał od stóp do głów. Przed nim stała piękność. Jej uroda wstrzymywała bicie serca i jak narkotyk działała na umysł. Była równie oszałamiająca jak jego kochanka Caroline i jej

widok podziałał na niego w ten sam sposób. Poczuł się jak ryba, która właśnie połknęła zwiastujący śmierć haczyk. Gdy dama podeszła i podała księciu rękę, Michael przypomniał sobie, że ma trzydzieści trzy lata, wyszedł już z wieku miłości od pierwszego spojrzenia na śliczną twarzyczkę. Jednak uroda tej kobiety nawet w klasztorze mogłaby wywołać wrzenie. Jej lśniące, ciemne włosy upięte były z tyłu z prostotą podkreślającą klasyczną doskonałość rysów, a wdzięczna figura charakteryzowała się zmysłową bujnością, zdolną nawiedzać sny każdego mężczyzny. Do Wellingtona odezwała się żartobliwie: - Przykro mi, że przeszkodziłam pańskim oficerom. Przyszłam tu, aby przekazać wiadomość dla pułkownika Gordona. Już wychodzę, zanim zaaresztuje mnie pan za działanie na korzyść wroga! - Przenigdy - odrzekł z galanterią Wellington. - Kenyon, czy spotkał pan panią Melbourne na Półwyspie? Jej mąż jest kapitanem trzeciego regimentu dragonów. Zaskoczony spokojem we własnym głosie, Michael powiedział: - Chyba nie miałem przyjemności. Kawaleria i piechota na ogół nie wchodzą sobie w drogę. Książę zachichotał. - Prawda, ale pani Melbourne była również znana jako święta Katarzyna; opiekowała się rannymi. Pani Melbourne, to major lord Michael Kenyon. Odwróciła się do Michaela. Coś błysnęło w jej oczach, a potem zgasło. Podała dłoń i uśmiechnęła się przyjaźnie. Oczy miała tak uderzające jak całą resztę, w odcieniu jasnej, przejrzystej wody morskiej. Nigdy przedtem nie widział podobnych. - Pani Melbourne. - Gdy pochylał się nad jej dłonią, słowa księcia ułożyły kawałki rozbitych wspomnień we właściwy wzór. Dobry Boże, czy to możliwe, aby ta elegancka, swobodna kobietka była tą samą, którą widział w szpitalu po bitwie pod Salamanką? Trudno w to uwierzyć. Wyprostował się, a książę powiedział: - Major Kenyon właśnie przyjechał do Brukseli i potrzebuje kwatery. Czy pani i pani Mowbry zmieścicie u siebie kolejnego oficera? - Tak. - Zrobiła komicznie ponurą minę. - Jeśli zniesie pan życie pod tym samym dachem z trojgiem dzieci i zmienną liczbą zwierzaków. Prócz mojego męża i kapitana Mow- bry'ego, mieszka u nas jeszcze jeden kawaler, kapitan Wilding.

Tym razem rozpoznał niski, kojący głos, którego nucenie towarzyszyło ostatnim chwilom umierającego chłopca. Ta lśniąca istota rzeczywiście była damą z Salamanki. Za- dziwiające. - Wilding jest pańskim przyjacielem, prawda? - zauważył książę. W głowie Michaela zabrzmiało ostrzeżenie: będzie cholernym głupcem, jeśli zamieszka w tym samym domu co kobieta, która wywarła na nim takie wrażenie. Mimo to powiedział: - Tak, lubię też zwierzęta i dzieci. - Więc proszę do nas dołączyć - odezwała się ciepło. - Przy takim przepełnieniu miasta i tak prędzej czy później musielibyśmy kogoś przyjąć. Równie dobrze może się to stać teraz. Zanim Michael znalazł czas na ponowne przemyślenie zaproszenia lub na uprzejmą odmowę, Wellington powiedział: - A więc ustalone. Kenyon, oczekuję pana rano. Pani Melbourne, spodziewam się zobaczyć panią w przyszłym tygodniu na moim skromnym przyjęciu. - Z największą przyjemnością. - Uśmiechnęła się. Gdy książę wrócił do biura, powiedziała: - Majorze, idę właśnie do domu. Czy mogę pana zaprowadzić? Mieszkamy przy rue de la Reine, niedaleko Bramy Namur. Wyszli przed budynek. Nie oczekiwał jej ani powóz, ani służąca. - Z pewnością nie chodzi pani bez towarzystwa? - zapytał. - Wprost przeciwnie - odparła łagodnie. - Lubię spacerować. Domyślał się, że dla kobiety, która zdecydowała się pójść za odgłosem bębnów, Bruksela musi być bardzo spokojnym, ujarzmionym miejscem, ale żadna czarująca dama nie powinna sama chodzić po mieście pełnym żołnierzy. - Proszę więc pozwolić, abym panią odprowadził. Stajenny i ordynans Michaela czekali w pobliżu na koniach. Mieli także jego bagaż. Zatrzymał się więc i polecił im jechać za sobą. Gdy Michael i pani Melbourne ruszyli wzdłuż rue Royale, wsunęła rękę pod jego ramię. Nie był to gest zwiastujący flirt. Stanowił raczej wyraz braku skrępowania szczęśliwej i przyzwyczajonej do towarzystwa mężczyzn mężatki. Czas przestać zachowywać się jak oszołomiony wół, pomyślał Michael. - To bardzo miłe z pani strony, że pozwoliła mi, pani dzielić z sobą kwaterę. W mieście pewno trudno jest znaleźć dobre mieszkanie - zauważył.

- Kenneth Wilding z radością przyjmie drugiego piechura pod swój dach. Uśmiechnął się. - Jestem przekonany, że zdaje sobie pani sprawę, że jeden żołnierz piechoty bez trudu może równać się dwom oficerom kawalerii. - Choć kawaleria brytyjska znana jest z tego, że goni za nieprzyjacielem tak zaciekle jak za lisem, nie ma powodu bycia wobec niej uszczypliwym - stwierdziła ze śmiechem. - I proszę nazywać mnie Catherine. Będziemy przecież mieszkać razem, jak brat i siostra, przez nieokreślony czas. Brat i siostra. Była tak nieświadoma paraliżującego efektu, jaki na nim wywarła, że powoli zaczął się odprężać. Dzielił już kwatery z małżeństwami, może więc zrobić to ponownie. - W takiej sytuacji proszę mówić do mnie Michael. Długo jesteś w Brukseli? - Dopiero około dwóch tygodni. Anne Mowbry i ja mieszkałyśmy już razem i wspólne prowadzenie domu opanowałyśmy do perfekcji. - Rzuciła mu rozbawione spojrzenie. - Nasza stancja, jeśli mogę się tak wyrazić, jest bardzo dobra. Mężczyzna pracujący w różnych godzinach zawsze znajdzie coś do zjedzenia. Kolację podajemy każdemu, kto jest w domu, na ogół starcza też dla jednego lub dwóch niespodziewanych gości. W zamian za to wymagamy, aby wszelkie pijatyki odbywały się gdzie indziej. Dzieci potrzebują snu. - Tak, proszę pani. Czy są jakieś inne zasady, które powinienem poznać? Zawahała się, a potem dodała ze skrępowaniem: - Doceniłybyśmy, gdybyś płacił bez opóźnień. Innymi słowy, było u nich krucho z pieniędzmi. - Załatwione. Proszę mi tylko powiedzieć, ile i kiedy. Kiwnęła głową i spojrzała na jego zielony mundur strzelca. - Czy przyjechałeś z Ameryki Północnej? - Nie, opuściłem armię w zeszłym roku, po abdykacji Napoleona, i wiodłem ciche życie cywila. Usłyszawszy jednak, że ponownie czmychnął... - Wzruszył ramionami. - Życie cywila - powiedziała tęsknie. - Ciekawa jestem, jakie to uczucie mieszkać zawsze w jednym domu. - Nigdy tego nie doświadczyłaś? Potrząsnęła głową. - Ojciec był w armii, więc to jedyne życie, jakie znam. Nic dziwnego, że nauczyła się tworzyć przytulne warunki w dowolnym miejscu. Jej mąż to szczęściarz.

Zagłębili się w miłej pogawędce. Lata spędzone na Półwyspie wyposażyły ich we wspólne wspomnienia. Wszystko było bardzo niewymuszone z wyjątkiem niczym nie zmąconej świadomości lekkiego nacisku jej palców na jego rękę. Uznając, że powinien wspomnieć ich pierwsze spotkanie, powiedział: - Catherine, w pewien sposób zetknęliśmy się już ze sobą trzy lata temu. Uniosła brwi, a na jej czole ukazała się czarująca zmarszczka. - Przykro mi, ale nie pamiętam. - Zostałem ranny pod Salamanką. Leżałem w szpitalu polowym, odczuwałem palące pragnienie, a ty podałaś mi wodę. Nigdy wcześniej nie byłem nikomu tak wdzięczny. Obróciła się i spojrzała mu w twarz, jakby próbując przywołać wspomnienie. - Nie ma powodu, abyś pośród tylu innych zapamiętała właśnie mnie. Ale może przypominasz sobie chłopca leżącego na sąsiednim sienniku. Przywoływał matkę i ciebie wziął za nią. Zostałaś przy nim do końca. - Ach... - Westchnęła, a niefrasobliwy wdzięk ustąpił miejsca czułości kobiety, która pocieszała Jema. - Biedny chłopak. Tak mało mogłam dla niego zrobić. Tak cholernie mało. - Odwróciła głowę. - Powinnam przyzwyczaić się już do takich scen, ale chyba nigdy nie zdołam. Wielka uroda Catherine do głębi poruszyła Michaela, a jej współczucie wywołało kolejny, znacznie silniejszy cios. Lata spędzone na wojnie spowodowały, że wysoko cenił delikatność. Zanim odpowiedział, wziął głęboki, spokojny wdech. - Łatwiej być gruboskórnym. Ale, mimo że wywołuje to znaczniejszy ból, wiele przemawia za zachowaniem w pamięci wyjątkowości i wartości każdej osoby, której życie splata się z naszym. Zmierzyła go wzrokiem. - Rozumiesz to, prawda? Większość żołnierzy woli nie rozumieć. - Kontynuowała żywo: - Zmierzamy do tamtego domu na rogu. W Brukseli koszty wynajmu są niewielkie, zdołaliśmy więc znaleźć miejsce z miłym ogrodem dla dzieci, obszerną stajnią, a nawet powóz za śmiesznie niską cenę. Duży, ładny dom otoczony był murem. Michael otworzył bramę przed Catherine, potem skinął na służących, którzy spokojnie i powoli podążali za nimi. Oczy młodego ordynansa Bradleya rozszerzały się jak spodki, gdy patrzył na Catherine. Michael nie mógł mieć mu tego za złe, sam przecież reagował podobnie.

Ignorując ogłupiały wyraz twarzy chłopaka, Catherine opisała domowników, a potem wskazała obu służącym drogę do stajni za domem. Niedawna słabość zniknęła. Znów była doskonale zorganizowaną żoną oficera. Kiedy wprowadziła Michaela do środka, troje dzieci i dwa psy zbiegły ze schodów, czyniąc hałas zaskakująco głośny jak na ich małe nóżki. Usłyszeli prośbę wyrażoną jasnym sopranikiem. - Skończyliśmy lekcje, mamo. Możemy pobawić się w ogrodzie? W czasie gdy dzieci i długi, niski pies wirowały wokół Catherine, drugi - cętkowana bestia o nieokreślonym pochodzeniu - zaczął obszczekiwać Michaela. Catherine zawołała ze śmiechem: - Cisza, proszę, albo wypłoszymy majora Kenyona i poszuka sobie innej kwatery. Clancy, przestań szczekać. Opinia Michaela na jej temat stała się jeszcze lepsza: nie tylko dzieci, ale i pies ucichli gwałtownie. Catherine otoczyła ramieniem wyższą dziewczynkę, na oko dziesięcioletnią. - To moja córka, Amy. Amy, to major lord Michael Kenyon. Zamieszka z nami. Skłonił się z powagą. - Panno Melbourne. Dziewczynka wykonała wdzięczny dyg. Miała uderzająco niebieskie oczy i ciemne włosy matki. - To przyjemność, majorze Kenyon. Catherine kontynuowała. - A to jest panna Molly Mowbry i panicz James Mowbry. Włosy obojga były rude, a twarzyczki żywe. Molly miała około ośmiu czy dziewięciu lat, jej braciszek o kilka lat mniej. Ich maniery również były nienaganne. - Jest pan lordem? - zapytała Molly po wstępnej wymianie kurtuazji. - To tylko tytuł grzecznościowy. Mój ojciec jest księciem, ale nie zostanę prawdziwym lordem, mam starszego brata. - Och. - Molly przetrawiała odpowiedź. - Kapitan Wilding uczy nas rysunku. Czy pan umie coś użytecznego? Amy szturchnęła ją łokciem i syknęła: - Nie zadawaj takich pytań. Duże orzechowe oczy Molly zamigotały. - Czy to było niegrzeczne? Michael uśmiechnął się. - O tyle, że obawiam się, iż brak mi jakichkolwiek interesujących umiejętności.

- Naprawdę? - powiedziała rozczarowana. Próbował wymyślić coś, co mogłoby zainteresować dziecko. Na pewno nie było to górnictwo ani strategie inwestycyjne. - Cóż, umiem przewidzieć nadejście burzy, ale nie przypuszczam, bym komuś potrafił przekazać tę wiedzę. Jej twarzyczka rozjaśniła się. - Może pan spróbować. Interwencja Catherine przerwała dalszą rozmowę. - Major musi się rozgościć. Idźcie na dwór, weźcie ze sobą Clancy'ego i Ludwika Leniwego. Michael obserwował, jak dzieci i psy wykonują polecenie. - Ludwik Leniwy? - Jest długim, ospałym łajdakiem. Większość czasu przesypia. To jego jedyna umiejętność - odezwał się ktoś. Michael obrócił się i zobaczył drobną, ładną, rudą istotę. Schodziła na dół. Przedstawiła się z uśmiechem: - Jestem Anne Mowbry. Po wzajemnych prezentacjach gawędzili przez kilka minut, aż Anne oznajmiła otwarcie: - Proszę o wybaczenie, ale ponownie jestem przy nadziei i w tym stanie mam ochotę jedynie na sen. Michaela rozbawiła jej szczerość. Była atrakcyjna, przyjacielska i czarująca. Ale, chwała Bogu, na jej widok nie dostał małpiego rozumu, tak jak na widok Catherine. Zanim Anne odeszła, Catherine zaczęła wchodzić po schodach. - Michaelu, twój pokój jest na górze. Zaprowadziła go do słonecznego pomieszczenia, którego okna wychodziły na boczną uliczkę. - Kenneth mieszka po drugiej stronie korytarza. Pościel na łóżku jest świeża; wiedzieliśmy, że wkrótce ktoś w tym pokoju zamieszka. Obróciła się i spojrzała mu w twarz. Opromieniało ją wpadające przez okno słońce. Otoczona światłem wyglądała jak bogini, zbyt piękna jak na ziemską istotę. A jednak miała też ciepłą zdolność tworzenia wokół siebie spokoju i radości, czym przypomniała Clare. Za plecami Catherine znajdowało się łóżko. Przez głowę Michaela przemknęło wariackie marzenie, aby postąpić do przodu, wziąć ją w ramiona i rozciągnąć na materacu.