mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Quick Amanda - Vanza 1 - Ruiny

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Quick Amanda - Vanza 1 - Ruiny.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 40 osób, 40 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 312 stron)

AMANDA QUICK Ruiny

Zaciemnione okna starodawnych ruin dawały pewne wyobrażenie o usposobieniu pana domu. „Ruiny" pani Amelii York Rozdział pierwszy Szalony Mnich z Monkcrest dumał przy kominku. Zdawało mu się, że stoi na krawędzi studni i spogląda w dół w ciemne wody melancholii. Nie zanurzył się jeszcze w jej głębinach, ostatnio jednak zauważył, że z coraz większym trudem utrzymuje równowagę. Przez wiele lat opierał się pokusie wpatrywania się w ciemności. Studiowanie ksiąg oraz obowiązki związane z samotnym wy­ chowywaniem dwóch pełnych życia synów sprawiły, że jego uwaga skupiała się na poważniejszych sprawach. Jednak półtora miesiąca temu jego następca, Carlton, oraz młodszy syn, William, w towarzystwie starego guwernera udali się na kontynent, aby odbyć Wielką Podróż. Szalony Mnich dziwił się, widząc, jak po ich wyjeździe pusto­ szeją komnaty opactwa Monkcrest. Był teraz sam ze swą wierną służbą i psem, Elfem. Wiedział, że kiedy Carlton i William wrócą, 5

AMANDA QUICK nic nie będzie już takie samo jak kiedyś. Jego - teraz w wieku siedemnastu i dziewiętnastu lat - synowie staną się lada chwila mężczyznami. Byli silni, inteligentni i niezależni jak młode orły gotowe do samodzielnego lotu. Wiedział, że skłonność do spoglądania w ciemności ma we krwi. Odziedziczył ją po przodkach, długiej linii mężczyzn noszących przed nim tytuł lorda Monkcrest. Pomiędzy nimi było kilku odpowie­ dzialnych za przezwisko prześladujące całą resztę: Szaleni Mnisi. Wielki pies wyciągnięty przed kominkiem ożywił się nieco, jak gdyby wyczuł niepokój swego pana. Zwierzę uniosło masywny łeb i z niepokojem spojrzało na Leo. - To burza, Elf. Cała ta energia nasyca powietrze elektrycznoś­ cią. Na człowieka o moim usposobieniu musi to wywierać jakiś niezdrowy wpływ. Elf nie wyglądał na całkowicie usatysfakcjonowanego tym wyjaśnieniem, niemniej jednak położył łeb z powrotem na potęż­ nych łapach. Metalowe ćwieki na szerokiej skórzanej obroży na jego grubym karku połyskiwały w blasku tańczących płomieni. Leo przyjrzał się uważnie srebrnym nitkom wokół pyska Elfa. Ostatnio podczas golenia zauważył w lusterku w swoich ciemnych włosach podobne. - Czy to możliwe, żebyśmy się starzeli, Elf? Pies mruknął coś z lekkim niesmakiem. Nie zadał sobie nawet trudu, aby otworzyć oczy. - Dzięki Bogu. Zdjąłeś mi kamień z serca. - Leo sięgnął po stojący na stole, prawie już pusty, kieliszek brandy i pociągnął łyczek. - Przez chwilę byłem odrobinę zaniepokojony. Na zewnątrz wył wicher. Przez ostatnią godzinę smagał gwałtow­ nie kamienne ściany starodawnego opactwa od pokoleń zamieszkane­ go przez Szalonych Mnichów. Od czasu do czasu błyskawice przecinały jeszcze ciemności, oświetlając bibliotekę niesamowitym blaskiem, najgorsze jednak już przeszło. Wściekłość żywiołów gasła. Leo rozmyślał nad tym, że ostatnio jego badania nad tajemną wiedzą dawnych cywilizacji już nie wystarczają, aby odwrócić uwagę od studni. 6

RUINY - Przyczyną nie może być fakt, że poświęcam im zbyt mało czasu, raczej zbyt wiele. Być może to już najwyższy czas, abyśmy znów wybrali się na polowanie, Elf. Pies uderzył ogonem w podłogę na znak, że całkowicie zgadza się z tą sugestią. - Niestety, tak się składa, że w naszej okolicy już od miesięcy nie ma żadnej interesującej zwierzyny. - Leo znów łyknął nieco brandy. - W każdym razie muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie, żeby nie skończyć jak bohater jednej z tych mrożących krew w żyłach powieści, które cieszą się takim powodzeniem w biblio­ tekach publicznych. Elf zastrzygł uchem. Leo podejrzewał, że jego pies jeszcze mniej niż on sam interesuje się romansami, horrorami i ponurymi tajemnicami, wypełniającymi powieści grozy. - Mogę sobie wyobrazić, jak nocami przemierzam opustoszałe, zniszczone, pokryte pajęczynami komnaty, wypatrując w ciemnych kątach zjaw i widm jednocześnie rozglądając się, czy nie wpadnie mi w ręce jakaś piękna, bezbronna heroina. Myśl o pięknej, bezbronnej heroinie nie poprawiła mu humoru. Problem w tym, że już od bardzo długiego czasu nie miał kobie­ ty - ani bezbronnej, ani żadnej innej. Być może to właśnie było tego wieczoru przyczyną jego nie­ pokoju. Zerknął na zastawione książkami półki. Nic go nie zaintereso­ wało. Zdawało się, że nuda przeniknęła go aż do kości. Pomyślał o kolejnym kieliszku brandy. Elf ocknął się i uniósł łeb. Tym razem nie spojrzał na Leo. Jego uwaga skupiła się na oknie biblioteki. - Czyżbyś niepokoił się tą burzą? Bywały już gorsze. Pies zignorował go. Wstał powoli i na krótką chwilę zamarł w bezruchu. Potem podbiegł do okna; jego ogromne łapy poruszały się bezszelestnie po wschodnim dywanie. Widząc zachowanie psa, Leo zmarszczył czoło. Ktoś w środku nocy zbliżał się do opactwa Monkcrest. W środku nocy i wiosennej burzy. 7

AMANDA QUICK - To niemożliwe - powiedział. - Nikt nie śmiałby pojawić się tutaj nie zaproszony. Ja zaś nie zapraszałem nikogo od czasu, kiedy w zeszłym miesiącu bawił tu ten idiota Gilmartin. Skrzywił się na samo wspomnienie tamtej krótkiej wizyty. Charles Gilmartin twierdził, że jest uczonym, okazał się jednak szarlatanem i głupcem. Leo nie tolerował ani jednych, ani drugich. Pomyślał, że musiał wtedy naprawdę potrzebować inteligentnego towarzystwa, skoro w ogóle zgodził się spędzić jakiś czas z tym człowiekiem. Jeszcze jedna daleka błyskawica przecięła nocne niebo. Nie towarzyszyło jej uderzenie piorunu, ale przytłumiony stukot kół powozu na bruku podwórca. Ktoś rzeczywiście miał czelność przybyć do opactwa nie za­ proszony. - Diabli nadali. - Leo ujął delikatną szyjkę kryształowej karafki i nalał sobie jeszcze brandy. - Ktokolwiek to jest, bez wątpienia liczy na nocleg, Elf. Pies spoglądał spokojnie w okno. - Finch go odprawi. Finch pracował w opactwie od czasów, gdy Leo był jeszcze chłopcem. Miał dużą praktykę w odprawianiu nieproszonych gości. W okolicy krążyły legendy o niegościnności Szalonych Mnichów. W opowieściach o ich złych manierach było coś więcej niż ziarno prawdy. Właściciele opactwa Monkcrest znani byli z długiej tradycji unikania tych, którzy mogliby ich znudzić. Taka polityka nie przyczyniała się raczej do zbyt aktywnego życia społecznego. Elf warknął cichutko. Leo zauważył jednak, że nie było to jego zwykłe ostrzegawcze warknięcie. Zabrzmiało raczej jak wyraz psiej ciekawości. Powóz na zewnątrz się zatrzymał. Końskie kopyta tańczyły po bruku. Od strony stajni dało się słyszeć jakieś głosy. Woźnica zawołał, żądając, by ktoś zajął się końmi. - Ruszże tyłek, człowieku. W powozie mam szacowną damę wraz ze służącą. Będą potrzebowały ogrzać się przy kominku 8

RUINY i zjeść coś przyzwoitego. Pospiesz się trochę. Po tej cholernej burzy konie zrobiły się narowiste. Leo znieruchomiał. - Damę? O czym on, u diabła, mówi? Elf z postawionymi uszami wciąż bacznie wpatrywał się w okno. Leo niechętnie odstawił kieliszek brandy, wstał i podszedł do okna. Stanął za psem i położył dłoń na jego szerokim łbie. Podwórzec opactwa był sceną niezwykłej aktywności. Z ciemności wyłaniał się oświetlony lampami zarys niewielkiego zabłoconego pojazdu. Od strony stajni nadchodziło dwóch chłop­ ców stajennych, aby zająć się końmi. Woźnica zawinięty w obszerną opończę zszedł z kozła i otworzył drzwiczki powozu. - Kimkolwiek są, musieli się zgubić. - Leo zwrócił się do Elfa: - Finch wskaże im zaraz właściwą drogę i będzie po kłopocie. Na frontowych schodach opactwa pojawił się Finch. Stary lokaj widocznie posilał się właśnie w kuchni, w jednej ręce trzymał bowiem jeszcze kawał sera, a drugą pospiesznie zapinał płaszcz na swym wydatnym brzuchu. Otarł dłonią resztki sera z ust i zaczął wymachiwać rękami. Mimo że miał pełne usta, a okno było zamknięte, mówił dostatecz­ nie głośno, by Leo mógł go zrozumieć. - Co tu się dzieje? - Finch schodził po schodach. - Kim jesteście, żeby przyjeżdżać tu bez zapowiedzi o tak bezbożnej godzinie? Pociągany rosnącą ciekawością Leo otworzył okno, aby lepiej słyszeć. Deszcz prawie już ustał, ale porywisty wiatr niósł jeszcze dość wilgoci, żeby zmoczyć mu włosy. Elf wystawił nos przez okno i wwąchiwał się w nocne powietrze. - Macie gości, człowieku. - Woźnica wyciągnął rękę, aby pomóc wysiąść pasażerowi powozu. - To rezydencja lorda Monkcrest - oświadczył Finch. - Pan nie oczekuje żadnych gości. Przybyliście pod niewłaściwy adres. Zanim jednak woźnica mógł odpowiedzieć, z powozu wysiadła kobieta. Jej twarz była zasłonięta kapturem peleryny. Najwyraźniej nieuprzejme powitanie Fincha nie zbiło jej z tropu. 9

AMANDA QUICK - Przeciwnie - oświadczyła tonem nie znoszącym sprzeciwu. Jej głos był zimny i szorstki. - Opactwo Monkcrest jest właśnie miejscem, do którego zamierzaliśmy dotrzeć. Bądź łaskaw zawia­ domić jego lordowską mość, że ma gości. Jestem Beatrice Poole. Towarzyszy mi służąca. Zanocujemy tutaj. Finch wyprostował się; zdecydowanie przewyższał wzrostem Beatrice, która, jak zauważył Leo, nie była zbyt wysoka. Jednakże ten brak rekompensował z nawiązką jej władczy sposób bycia, którego nie powstydziłby się sam Wellington. - Jego lordowską mość nie przyjmuje nie zaproszonych gości - warknął Finch. - Bzdura. Mnie przyjmie. - Madame... - Zapewniam cię, że tak. Nie odjadę stąd, dopóki z nim nie porozmawiam. - Beatrice zwróciła się w stronę powozu. - Chodź, Sally. Już dosyć wycierpiałyśmy z powodu tej burzy. Taka pogoda jest dobra w powieści, ale w prawdziwym życiu jest raczej uciążliwa. - Święte słowa, madame. - Z powozu wygramoliła się hoża, silnie zbudowana kobieta. - Taka noc nie nadaje się ani dla ludzi, ani dla zwierząt, n'est-ce past Na dźwięk tak okropnego francuskiego akcentu Leo aż uniósł brwi. Gotów był się założyć, że owa Sally - kimkolwiek była - nie spędziła we Francji ani godziny. - Zaraz się ogrzejemy i wysuszymy - powiedziała Beatrice. - Wolnego. - Finch rozpostarł ramiona, aby zablokować dostęp do frontowych schodów. - Nie możecie tak po prostu wprosić się do opactwa Monkcrest. - Z pewnością nie przyjechałam tutaj z daleka tylko po to, aby pozwolić odesłać się z kwitkiem - poinformowała go Beatrice. - Mam sprawę do jego lordowskiej mości. Jeżeli nie zamierzasz zaprowadzić mnie do domu, to bądź tak dobry i usuń się z drogi. - To jego lordowską mość wydaje tutaj rozkazy - powiedział Finch jak najbardziej stanowczo. - Jestem pewna, że gdyby wiedział, co się tutaj dzieje, natych­ miast kazałby ci zaprosić nas do środka. 10

RUINY - Z czego wynika, że nie znacie wcale jego lordowskiej mości - odparował Finch. - Słyszałam, że lord Monkcrest jest wielkim ekscentrykiem - powiedziała Beatrice. - Nie mogę jednak uwierzyć, aby mógł wydać dwie bezbronne, niewinne i wyczerpane kobiety na pastwę tej okropnej burzy. - Ta dama wyraża się nieco patetycznie, nieprawdaż? - Leo bezwiednie podrapał Elfa za uszami. - Coś mi mówi, że nasza pani Poole nie jest ani bezbronna, ani niewinna. Nie wygląda również na bardzo zmęczoną. Elf poruszył jednym uchem. - Kobieta, która ośmiela się przybyć nie zaproszona do Monk­ crest w noc taką jak ta jedynie w towarzystwie służącej, nie jest jakimś tam delikatnym kwiatuszkiem. Pies przysunął się bliżej do otwartego okna. Finch cofał się po schodach z rozpostartymi ramionami. - Madame, nalegam, aby wróciła pani do powozu. - Nie bądź śmieszny. - Beatrice napierała na niego z deter­ minacją marszałka polnego. Leo uśmiechnął się delikatnie. - Biedny Finch nie ma najmniejszych szans, Elf. - Poczekajcie. - W głosie Fincha zabrzmiała nuta desperacji. - Na skraju wsi jest zajazd. Możecie spędzić tam noc. Rano poin­ formuję jego lordowską mość, że pani życzy sobie z nim rozmawiać. Jeżeli wyrazi zgodę, to poślę pani wiadomość. - Spędzę tę noc pod tym dachem, a wraz ze mną ci, którzy mi towarzyszą. - Kobieta machnęła ręką w kierunku woźnicy. - Zaprowadź Johna do czystej, suchej kwatery. Potrzebny będzie również kufel piwa i gorący posiłek. Ten dzielny człowiek dość już się wycierpiał podczas tej okropnej podróży. Nie chciałabym, żeby się przeziębił. Moja służąca, oczywiście, zostanie ze mną. Woźnica posłał Finchowi triumfujący uśmiech. - Nie rób sobie kłopotu. Wystarczy kilka plasterków szynki, kawałek pasztetu, jeśli akurat masz pod ręką, i piwo. Choć przyznam, że mam szczególną słabość do puddingów. 11

AMANDA QUICK - Daj mu pudding i wszystko, o co prosi - powiedziała Beatrice. - W końcu zasłużył sobie na to po tym nieszczęśliwym spotkaniu z rozbójnikiem. - Z rozbójnikiem? - Finch wytrzeszczył oczy. - To było okropne. - Sally chwyciła się ręką za gardło i zaczęła się trząść. - Ci łajdacy, wiesz, oni nie zawahają się przed porwaniem niewinnych niewiast, takich jak madame i moi. Diabelnie nam się udało, że nie zostałyśmy... - Wystarczy, Sally - przerwała jej szybko Beatrice. - Nie trzeba dramatyzować. Obie wyszłyśmy z tego bez szwanku. - Co za rozbójnik? - domagał się wyjaśnień Finch. - Na ziemiach należących do opactwa Monkcrest nie ma rozbójników. Żaden nie śmiałby się tu pokazać. - Właśnie, co za rozbójnik? - powtórzył cichym głosem Leo i wychylił się jeszcze bardziej z okna. - Był po drugiej stronie rzeki - wyjaśniła Beatrice. - Zaraz za mostem. Nieprzyjemny typek. Na szczęście miałam pistolet, a John również był uzbrojony. Razem zdołaliśmy wyperswadować mu ten napad. Woźnica wykrzywił się do Fincha. - Zauważ jednak, że ten łajdak nie zwrócił na mnie zbytniej uwagi. To pani Poole napędziła mu stracha. Mam wrażenie, że nigdy jeszcze nie stanął naprzeciw kobiety uzbrojonej w pistolet. Prawdopodobnie dobrze się zastanowi, zanim spróbuje obrabować następny powóz. Finch puścił te szczegóły mimo uszu. - Jeżeli spotkaliście rozbójnika po drugiej stronie rzeki, to nie stało się to na ziemiach należących do opactwa Monkcrest. - A cóż to za różnica? - zdziwiła się Beatrice. - Rozbójnik pozostaje rozbónikiem. - Dopóki rozbójnik trzyma się z daleka od Monkcrest, jego lordowska mość nie musi się nim zajmować - zauważył Finch. - To bardzo wygodne stanowisko - powiedziała Beatrice. - Madame, zdaje się, że nie rozumie pani sytuacji - rzekł nieuprzejmie Finch. - W pewnych sprawach jego lordowska mość jest bardzo wymagający. 12

RUINY - Tak jak ja. Kiedy już zajmiesz się Johnem, możesz przysłać nam tacę z gorącą herbatą dla mnie i Sally. Jak tylko się od­ świeżymy, spotkam się z jego lordowską mością. - I postaw na tej tacy pół kwarty dżinu, s'il vous plait - dorzuciła Sally. - Dla celów leczniczych, oczywiście. Beatrice uniosła suknię i spróbowała wyminąć Fincha. - Mógłbyś być tak dobry i zejść mi z drogi? - Opactwo Monkcrest nie jest jakąś cholerną oberżą, pani Poole! - ryknął Finch. - W takim razie obsługa i wikt powinny zdecydowanie prze­ wyższać te, z którymi miałyśmy do czynienia zeszłej nocy w po­ dróży. Bądź łaskaw zawiadomić jego lordowska mość, że będę gotowa zobaczyć się z nim za pół godziny. W tym momencie powiew wiatru odrzucił kaptur z twarzy Beatrice i Leo mógł wreszcie zobaczyć rysy jej twarzy w blasku światła wydobywającego się przez uchylone drzwi domostwa. Miała wysokie, inteligentne czoło; kształt nosa wyrażał stanow­ czość, a szczęka była ładnie zarysowana. Kobieta miała około trzydziestu lat i była stworzona do wydawania poleceń. Bez wątpienia światowa osoba, uznał Leo. Jedna z tych, które zawsze dostają to, czego chcą. Beatrice znów zasłoniła się kapturem. - Mam powiedzieć jego lordowskiej mości, że pani zobaczy się z nim za pół godziny? - Finch zgarbił się i pochylił głowę jak byk gotujący się do szarży. - Nie rozkazuje się jego lordowskiej mości, jak gdyby był jakimś cholernym lokajem. - Boże, nie zamierzałam wcale rozkazywać lordowi Monkcrest - przerwała mu gładko Beatrice. - Pomyślałam jednak, że jego lordowska mość życzyłby sobie wiedzieć, co dzieje się pod jego dachem. - Zapewniam panią, madame, że jego lordowska mość ma swoje sposoby dowiadywania się o wszystkim, co dzieje się w jego domu i na ziemiach należących do Monkcrest - obwieścił Finch złowieszczym głosem. - Sposoby nie znane zwykłym ludziom, jeżeli wiesz, pani, co mam na myśli. - Rozumiem, że czynisz aluzję do tych wielce interesujących 13

AMANDA QUICK plotek na temat zwyczaju jego lordowskiej mości, mówiących, że interesuje się on sprawami nadprzyrodzonymi. Ja osobiście w to nie wierzę. - A może powinnaś, pani. Dla własnego dobra. Beatrice zachichotała. - Nie próbuj mnie przestraszyć, dobry człowieku. Tracisz tylko czas. Nie wątpię, że tutejsi wieśniacy znajdują przyjemność w tych opowieściach, ja jednak uważam się za autorytet w tego rodzaju sprawach i nie wierzę w bzdury, które słyszałam. Leo uniósł brwi. - Autorytet? Co, u diabła, ona ma na myśli? Elf nadal węszył. Tymczasem na podwórcu Beatrice doszła już widocznie do granic swojej cierpliwości. - Sally, nie będziemy stać ani chwili dłużej. Wejdźmy do środka. - Ruszyła do przodu z szybkością, która bez wątpienia zaskoczyła Fincha. Leo przyglądał się z niechętnym podziwem, jak zgrabnie wymija lokaja, wbiega po schodach i znika w sieni. Sally deptała jej po piętach. Na dole stał Finch z otwartymi ustami. Woźnica poklepał go ze współczuciem po ramieniu. - Nie wiń siebie, człowieku. Przez ten krótki czas, jak pracuję dla niej, zauważyłem, że pani Poole jest jak żywioł. Jeżeli wyznaczy sobie jakiś ceł, najlepszą rzeczą, jaką można zrobić, jest zejść jej z drogi. - Jak długo dla niej pracujesz? - zapytał Finch ponurym głosem. - Wynajęła mnie wczoraj rano, abym przywiózł ją do Monk- crest. Ale to wystarczająco dużo czasu, żeby się dowiedzieć czegoś o tej pani. Muszę jej jednak przyznać, że w odróżnieniu od reszty ludzi z towarzystwa dba o swoją służbę. Po drodze jedliśmy całkiem dobrze. Nigdy też nie krzyczy na człowieka i nie przeklina jak niektórzy. Finch gapił się na puste schody. - Muszę z nią coś zrobić. Jego lordowska mość będzie wściek- ły. 14

RUINY - Na twoim miejscu nie przejmowałbym się zbytnio swoim panem - powiedział wesoło woźnica. - Nawet jeżeli jest trochę zdziwaczały, jak mówią niektórzy, to i tak pani Poole sobie z nim poradzi. - Nie znasz jego lordowskiej mości. - Nie, ale,jakjuż mówiłem, znam trochę panią Poole i myślę, że twój Szalony Mnich trafił wreszcie na równego przeciwnika. Leo cofnął się i zamknął okno. - Ten woźnica może mieć rację, Elf. Roztropny człowiek powinien bez wątpienia zachować dużą ostrożność we wszelkich kontaktach ze straszną panią Poole. Elf wykonał ruch będący u psów odpowiednikiem wzruszania ramionami i poczłapał z powrotem do kominka. - Zastanawiam się, po co tutaj przyjechała. - Leo przeciągnął dłonią po wilgotnych włosach. - Przypuszczam, że jest tylko jeden sposób uzyskania odpowiedzi na to pytanie. Elf jak zwykle nie odpowiadał. Usiadł przed kominkiem i zam­ knął oczy. Jego pan westchnął i sięgnął po sznurek od dzwonka, aby wezwać Fincha. - Nie ma wątpliwości, że będę tego żałował. Chociaż z drugiej strony wieczór zapowiada się bardziej interesująco niż przed godziną. Beatrice wypiła solidny łyk bardzo gorącej herbaty. - Cudownie. Tego właśnie mi było trzeba. Sally przyglądała się uważnie temu, co stoi na przyniesionej z kuchni tacy. - Nie widzę tu cholernego dżinu. - Utkwiła wzrok w nieszczęs­ nej służącej. - Gdzie jest mój dżin? Dziewczyna cofnęła się o krok. - Kucharka dała trochę własnego. Jest w karafce. - W tej śmiesznej małej butelce? - Sally przyglądała się małej kryształowej karafce wzrokiem pełnym wątpliwości. - Mam nadzieję, że to wystarczy. - Nalała sobie spory kieliszek i wypiła połowę jednym haustem. - Mais oui. 15

AMANDA QUICK Westchnąwszy z ulgą, dziewczyna zajęła się przygotowywaniem tostów i kawałków zimnego pasztetu. - Niech to wszyscy diabli. - Sally wypiła jeszcze jeden łyk i opadła na fotel przy kominku. - Myślałam już, że nigdy tu nie dotrzemy, madame. Ten rozbójnik i burza. Można by pomyśleć, że jakieś moce piekielne sprzysięgły się nie dopuścić nas do tego miejsca, n'est-ce pas? - Nie opowiadaj głupstw, Sally. Talerze na tacy zadzwoniły donośnie, a Beatrice usłyszała cichutkie, przestraszone sapnięcie. - Och - szepnęła dziewczyna. - Przepraszam, psze pani. Beatrice spojrzała na nią i stwierdziła, że służąca jest młoda, najwyżej szesnastoletnia. - Czy coś się stało? - Nie, psze pani. - Dziewczyna pospiesznie ustawiła talerze i przesunęła słoik z dżemem. - Nic się nie stało. Beatrice uniosła brwi. - Jak masz na imię? - Alice, psze pani. - Wyglądasz, jakbyś właśnie zobaczyła ducha, Alice. Jesteś chora? - Nie. Naprawdę, psze pani. - Dziewczyna wycierała nerwowo ręce o fartuch. - Jestem zdrowa jak koń, jak by powiedziała moja mamuśka. Prawdę mówię. - Z przyjemnością to słyszę. Sally przyjrzała się uważnie dziewczynie. - Ja tam myślę, że ona jest śmiertelnie przerażona. Alice wyprostowała się dumnie. - Nie jestem niczym przerażona. - Au contrary - powiedziała Sally nieco wyniosłym tonem. - Au contraire - poprawiła ją Beatrice. - Au contraire - powtórzyła posłusznie Sally. Alice patrzyła na Sally z ciekawością. - Kucharka mówi, że jesteś francuską służącą madame. Czy to prawda? - Absolument. - Sally była z siebie bardzo dumna. - Tam 16

RUINY w Londynie wszystkie wielkie panie chcą mieć francuskie służące, tak samo jak francuskie krawcowe i francuskie modystki. - Och. - Alice była pod wrażeniem. Beatrice zmarszczyła czoło. - Alice, nie obawiasz się chyba tego, jak zareaguje twój pan na moją nieoczekiwaną wizytę. W przeciwieństwie do tego, co mówił lokaj, nie wierzę, aby jego lordowska mość winił służbę za moją obecność pod jego dachem. - Nie, psze pani - powiedziała szybko Alice. - To nie to. Pracuję tu tylko kilka tygodni, ale wiem, że jego lordowska mość nie winiłby mnie za coś, co nie było moją winą. Każdy wie, że on jest dziwakiem... - Przerwała przestraszona własnymi słowami. - Dziwakiem? - zapytała szybko Sally. - Que c'est? Twarz Alice przybrała barwę jasnej czerwieni. - No, jest Szalonym Mnichem. Moja mamuśka mówi, że jego ojciec i dziadek też byli dziwni, ale nie chciałam powiedzieć, że... Beatrice zrobiło się żal dziewczyny. - Uspokój się, Alice. Obiecuję, że nie powtórzę jego lordowskiej mości, że nazwałaś go dziwakiem. Młoda służąca mężnie starała się naprawić sytuację. - Miałam na myśli, że w tej okolicy każdy wie, że Szaleni Mnisi dbają o swoich ludzi. To dobrzy panowie, psze pani. - W takim razie nie powinnaś się go obawiać. - Beatrice uśmiechnęła się. - Jednak na wypadek, gdyby ktokolwiek pod tym dachem obawiał się czegoś w związku z zaistniałą sytuacją, pozwól, że cię zapewnię, iż zamierzam wyjaśnić wszystko waszemu panu. Kiedy skończę z nim rozmawiać, wszystko się wyjaśni. Alice wytrzeszczyła na nią oczy. - Ale, psze pani, on już to wie. Chciałam powiedzieć, że on już wie wszystko. Sally spojrzała na nią groźnie. - Co ty mówisz, do cholery? Alice najwyraźniej nie zauważyła, jak gładko Sally przechodzi z francuszczyzny na angielski żargon. Na jej młodej twarzy malował się lęk i podniecenie. 17

AMANDA QUICK - Słyszałam, jak Finch mówił kucharce, że kiedy poszedł zawiadomić jego lordowska mość o waszym przyjeździe, to pan już o tym wiedział. - Quel zdumiewające - szepnęła Sally. Beatrice była rozbawiona. - Nie może być. - Właśnie, psze pani. To bardzo dziwna sprawa. Finch mówi, że jego lordowska mość wiedział wszystko o waszej wizycie. Ze przyjechaliście aż z Londynu i że masz francuską służącą, i że po drugiej stronie rzeki zatrzymał was rozbójnik. Wiedział nawet, że chciałaś się z nim spotkać za pół godziny. - Z tym rozbójnikiem? - zapytała uprzejmie Beatrice. - Wolała­ bym raczej, jeśli to możliwe, uniknąć kolejnego spotkania. - Nie, psze pani - niecierpliwiła się Alice. - Z jego lordowska mością. Lord Monkcrest z pewnością zadbał o to, aby służba wierzyła w jego wszechwiedzę, pomyślała Beatrice. - Nie masz chyba na myśli, że... - zaczęła. Alice pokiwała głową z przekonaniem. - Nikt nie wie, skąd jego lordowska mość może o tym wszystkim wiedzieć, ale kucharka mówi, że zawsze tak było. Finch mówi, że pan ma swoje sposoby. - Aha, jego lordowska mość ma swoje sposoby. - Beatrice wypiła kolejny łyk herbaty. - Alice, przykro mi, że muszę cię rozczarować, podejrzewam jednak, iż twój pan nie posłużył się żadną metafizyczną intuicją, ale prawdopodobnie otworzył okno, wystawił głowę i podsłuchiwał, kiedy rozmawiałam z jego lokajem. Dziewczyna zesztywniała obrażona przypuszczeniem, że jej pan mógłby zajmować się czymś tak wulgarnym jak podsłuchiwanie. - Och nie, psze pani. Jestem pewna, że nic takiego nie zrobił. Dlaczego miałby wystawiać głowę, kiedy padał deszcz? - To rzeczywiście dziwne zachowanie - mruknęła Beatrice. - A może zastanowiłybyśmy się, dlaczego nazywają go Szalonym Mnichem, hmm? Alice była przybita faktem, że tajemnicze sposoby lorda nie 18

RUINY wywarły większego wrażenia na Beatrice. Powoli cofała się do drzwi. - Proszę o wybaczenie, psze pani, ale czy będę jeszcze po­ trzebna? - Na razie nie. Dziękuję ci, Alice. - Tak, psze pani. - Dziewczyna pospiesznie opuściła pokój. Beatrice poczekała, aż zamkną się za nią drzwi, po czym sięgnęła po grzankę i ugryzła kawałek. - Umieram z głodu. - Moi też - Sally sięgnęła po duży kawał pasztetu i widelec. - Możesz się śmiać z tego spotkania z rozbójnikiem, jeśli chcesz, madame. Przysięgam jednak, że niewiele brakowało, a straciłybyś­ my życie. Widziałam jego oczy. Okropność. - Na szczęście miałyśmy dobrego woźnicę. John nie ma raczej skłonności do wpadania w panikę. - Ha. - Sally włożyła do ust duży kawał pasztetu. - Wszyscy woźnice są tacy sami. Lekkomyślni. I wciąż pijani, jak panowie. Ale to nie John, tylko twój mały pistolet, madame, wystraszył tego typa. - Wiem, że to była trudna podróż, Sally. Jestem ci wdzięczna, że z miejsca zgodziłaś się ze mną jechać. O tej porze nie byłabym w stanie wyciągnąć z miasta mojej kuzynki ani ciotki. Miały zaproszenia na bardzo ważne przyjęcie. Nie chciałam zaś brać ze sobą mojej biednej gosposi. Pani Cheslyn nie jest dobrym podróżnikiem. Sally wzruszyła ramionami. - Nie przejmuj się, madame. Cieszę się, że mam możliwość poprawić swój francuski akcent. Wkrótce skończę Akademię i zacznę szukać pracy w jakimś ważnym domu. Muszę mieć dobry akcent, n'est-ce pas? - Twój akcent z dnia na dzień staje się coraz lepszy. Czy wybrałaś już sobie imię? - Wciąż jestem rozdarta pomiędzy czymś prostym jak Marie a czymś bardziej szykownym. Co powiesz na Jacqueline, madame? - Bardzo ładnie. - Mais oui. - Sally sięgnęła po kieliszek z dżinem. - W takim razie Jacqueline. 19

AMANDA QUICK Beatrice uśmiechnęła się. Szczęśliwie dla Sally i jej skandalicz­ nego akcentu, zatrudnianie francuskich pokojówek było teraz w modzie. Aby zdobyć francuską pokojówkę, wiele pań z towarzys­ twa byłoby gotowych przymknąć oko na podejrzany akcent. Francuskich pokojówek było po prostu za mało. Tak jak francuskich krawcowych lub francuskich modystek. W takiej sytuacji nie można być zbyt wybrednym. Oczywiście, zreflektowała się natychmiast Beatrice, gdyby któryś z potencjalnych pracodawców Sally dowiedział się kiedykol­ wiek, że nie tylko akcent, ale i jej przeszłość pozostawia wiele do życzenia, sprawa by się skomplikowała. Sally, tak jak i inne kobiety uczęszczające do Akademii, dorabiała sobie kiedyś jako prostytutka w najgorszych lupanarach Londynu. Beatrice wraz z przyjaciółką, Lucy Harbor - znaną przez swoich klientów jako ekskluzywna francuska krawcowa madame D'Ar- bois - nie próbowały wcale zabierać biednych kobiet z ulicy. Ponieważ im samym groziła bieda, obie były zbyt zajęte ratowaniem się przed karierą guwernantki, aby ratować innych. Ale kiedy wyrobiły już sobie jako taką pozycję w nowych zawodach, do­ świadczenia życiowe i wychowanie Beatrice, która była córką pastora, dały o sobie znać. Pierwsza młoda dziewczyna, krwawiąca na skutek poronienia, zapukała do drzwi sklepu Lucy miesiąc po jego otworzeniu. Beatrice i Lucy zaniosły ją na górę do ciasnego mieszkania, które dzieliły. Kiedy się upewniły, że dziewczyna przeżyje, uknuły spisek, aby znaleźć jej nową pracę. Przepustką do lepszego życia był udawany francuski akcent. Plan zrobienia z młodej prostytutki francuskiej pokojówki powiódł się tak dobrze, że założyły Akademię. Od tamtej rozstrzygającej nocy upłynęło już pięć lat. Beatrice była teraz właścicielką niewielkiej kamienicy w mieście. Lucy, której finansowo powodziło się lepiej niż przyjaciółce - głównie za sprawą niebotycznie drogich sukni, które szyła i sprzedawała - wyszła za mąż za bogatego kupca tekstylnego, wysoko ceniącego jej talent do interesów. Choć przeprowadziła się do ładnego 20

RUINY nowego domu w drogiej dzielnicy, nie przestała jednak prowadzić zakładu krawieckiego jako madame D'Arbois. Beatrice i Lucy zamieniły swoje dawne mieszkanie nad sklepem na salę wykładową i wynajęły człowieka, który uczył podstaw francuskiego zdesperowane młode kobiety. Od czasu do czasu któraś z dziewcząt wracała na ulicę. Beatrice załamywała się wtedy na pewien czas. Lucy, dużo bardziej prak­ tyczna, zajmowała filozoficzne stanowisko. Nie można ocalić wszystkich. Beatrice wiedziała, że przyjaciółka ma rację, niemniej jednak w głębi serca pozostała córką pastora i niełatwo było jej zaakcep­ tować te porażki. Sally przyglądała się uważnie kamiennym ścianom komnaty. - Oberżystka mówiła, że tu straszy. Myślisz, madame, że to prawda? - Myślę, że nie - powiedziała zdecydowanym głosem Beatrice. - Odnoszę jednak wrażenie, że atmosfera tajemnicy unosząca się wokół pana tego domu sprawia zdecydowaną przyjemność jego służbie. Sally wzdrygnęła się. - Szaleni Mnisi z Monkcrest. Ciarki przechodzą człowiekowi po plecach, n'est-ce pas? Beatrice uśmiechnęła się. - Nie mów mi tylko, że naprawdę uwierzyłaś we wczorajsze opowieści oberżystki. - To były historie, po których człowieka dręczą nocne koszmary. Wszystkie te wilki, wiedźmy i czary. Okropność. - Wierutne bzdury. - To dlaczego pozwoliłaś jej, madame, gadać aż do północy? - odparowała Sally. - Uznałam, że to niezły sposób na zabicie czasu. Sally nie miała pojęcia o przyczynach szalonej wyprawy na pustkowia hrabstwa Devonshire. Według niej, Beatrice przyjechała, żeby zobaczyć się z lordem Monkcrest w jakichś niejasnych sprawach rodzinnych. Co w rzeczy samej Było prawdą, pomyślała Beatrice.

AMANDA QUICK - Z tego, co o nim mówią, można by pomyśleć, że wyszedł prosto z powieści pani York. - Kolejny dreszcz przebiegł po plecach Sally. - Quel tajemniczy, n'est-ce pas? Wygląda mi na takiego jegomościa, co to mieszka w rozsypujących się ruinach, śpi w kryptach i nigdy nie pokazuje się w świetle dziennym. Beatrice była zaskoczona. - Chcesz powiedzieć, że czytasz powieści pani York? - No, sama to może nie czytam tak dobrze - przyznała Sally. - Ale zawsze znajdzie się jakaś dziewczyna, która przeczyta je innym na głos. Najbardziej lubię te kawałki z duchami i krwawymi palcami ukazującymi się w ciemnych korytarzach. - Rozumiem. - Czekamy teraz na najnowszą powieść pani York, Zamek cieni. Rose mówi, że jej pani kupiła egzemplarz i jak tylko skończy czytać, Rose pożyczy ją od niej i przeczyta nam. - Nie miałam pojęcia, że lubisz powieści grozy. - Beatrice poczuła wyraźne zadowolenie. - Z przyjemnością pożyczę ci mój własny egzemplarz Zamku cieni. Oczy Sally wyrażały zachwyt. - To bardzo miło z pani strony, pani Poole. Wszystkie będziemy pani bardzo wdzięczne. Nie tak wdzięczne jak ja, pomyślała Beatrice. Zawsze sprawiało jej przyjemność, kiedy się dowiadywała, że komuś podobają się powieści, które pisała pod pseudonimem Amelii York. Nie zdradziła jednak Sally prawdziwej tożsamości jej ulubionej autorki. Tylko Lucy i członkowie rodziny wiedzieli, że Beatrice utrzymuje się z pisania. Idąc za przykładem Sally, zaczęła się rozglądać po komnacie. Opactwo Monkcrest było bardzo malownicze. Grube kamienne ściany, drzwi zwieńczone łukami oraz niezliczone mroczne kory­ tarze sprawiały, że domostwo nadawałoby się świetnie do którejś z jej powieści. Droga, którą dotarły do swoich komnat, prowadziła przez długą galerię wypełnioną licznymi dziełami sztuki i antykami. Stojące w niszach greckie, rzymskie i fenickie posągi przyglądały się im 22

RUINY beznamiętnym kamiennym wzrokiem. W ciemnych kątach stały gabloty wypełnione ceramicznymi skorupami i starym szkłem. Widocznie Monkcrest był nie tylko uczonym, ale kolekcjonerem antyków, pomyślała Beatrice. Zamknęła oczy i poddała się na­ strojowi panującemu wewnątrz tych starych kamiennych murów. Czuła lekki niepokój. Coś jakby ciężar przeszłości. Było to nieokreślone, bardzo delikatne i trudne do opisania wrażenie, które nawiedzało ją często w obliczu bardzo starych budowli lub dzieł sztuki. Wokół niej przepływały jakieś niewidzialne postaci. Panował tu nastrój pełen melancholii. Melancholia często ją nawiedzała, kiedy Beatrice była w starych budowlach. Tu jednak można było również wyczuć obietnicę przyszłości. Ten dom zaznał już szczęścia i wyglądało na to, że zazna go także w przy­ szłości. Jego historia ciążyła jej w jakiś sposób. Nie tak jednak, aby miała obawiać się nocnych koszmarów lub bezsenności. Otwierając oczy, zdała sobie sprawę, że najsilniejszym wraże­ niem, jakiego dostarczyło jej opactwo Monkcrest, było poczucie osamotnienia. - Pomyśl, madame, że mogłabyś mieszkać w takiej ruinie - odezwała się Sally. - Być może jego lordowska mość naprawdę jest obłąkany. - Monkcrest wcale nie jest ruiną. Opactwo jest dość stare, wydaje się jednak, że znajduje się w dobrym stanie. To nie jest dom szaleńca. Beatrice nie próbowała dzielić się wrażeniami ze swoją towa­ rzyszką. Były częścią jej duszy i nigdy nie potrafiła ująć ich w słowa. Była jednak całkowicie przekonana, że mówi prawdę. Lord Monkcrest mógł być niegościnnym odludkiem i ekscen­ trykiem, nie był jednak szalony. Sally wzięła kolejny kawałek pasztetu. - Skąd możesz wiedzieć, madame, że Szalony Mnich nie zamknie nas w piwnicy i nie wykorzysta do jakichś tajemnych rytuałów? - Z tego, co wiem o tego typu sprawach, to do większości takich rytuałów potrzebne są dziewice. - Beatrice uśmiechnęła się. - Żadna z nas nie spełnia tego warunku. 23

AMANDA QUICK - Mais oui. - Sally rozjaśniła się. - Co za ulga, prawda? Chyba jeszcze napiję się dżinu. Beatrice była pewna zarówno tego, że Monkcrest gardzi wiedzą tajemną, jak tego, że jest przy zdrowych zmysłach. Był szanowanym autorytetem w sprawach starożytności i znawcą starych legend. Dużo pisał na ten temat i zawsze z naukowego punktu widzenia. W odróżnieniu od niej, pomyślała ze smutkiem, w swoich pracach nie próbował uwydatniać roli czynnika nadprzyrodzonego. W ciągu kilku ostatnich dni przeczytała kilka jego długich, nudnych artykułów, które napisał dla Towarzystwa Antykwarycz­ nego. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że Monkcrest cał­ kowicie pogardza wszelkimi elementami sensacji, które były specjalnością jej kuchni. Gdyby się dowiedział, że utrzymuje się z pisania strasznych powieści, prawdopodobnie kazałby jej natychmiast opuścić opac­ two. Taka możliwość jednak nie istniała. Fakt, że to ona jest Amelią York, był jednym z jej najgłębiej skrywanych sekretów. Poza tym w przeciwieństwie do tego, co mówiła służba, Beatrice wiedziała na pewno, że Szalony Mnich nie jest czarownikiem. A skoro tak, to nie będzie mógł zajrzeć w kryształową kulę i odkryć jej tożsamości. Sally wciąż popijała dżin. - Z tego, co mówił ten gruby lokaj, wynika, że jego lordowska mość nie przepada za towarzystwem - powiedziała. - Ciekawe zatem, dlaczego tak szybko zgodził się z tobą spotkać? Beatrice pomyślała o pustce, którą dawało się wyczuć w opactwie Monkcrest. - Może się nudzi.

Coś sunęło w ciemności, jakby widmo, któremu przeszkadzała jej obecność i które nie mogło teraz zapaść Z powrotem w głęboki sen. „Ruiny" pani Amelii York Rozdział drugi Przybyła pani aż tutaj, stawiając czoło rozbójnikom, kiepskim oberżom i burzy tylko po to, aby zapytać mnie o Zakazane Pierścienie Afrodyty? - Leo ścisnął mocniej rzeźbioną krawędź marmurowego obramowania kominka. - M a d a m e , niewiele może mnie jeszcze zadziwić, ale pani się to u d a ł o . Te przeklęte Pierścienie. Niemożliwe. Oczywiście, słyszał jakieś niewiarygodne plotki. Plotki w spra­ wach dotyczących antyków kultywował tak samo, jak c h ł o p kultywuje swoją ziemię. Ostatnio słyszał nawet, że po dwustu latach tajemnicze Zakazane Pierścienie znów się pojawiły, nie zwracał jednak uwagi na takie opowieści. Sprzedawca antyków, który dostarczył mu tych wiadomości, twierdził, że Zakazane Pierścienie pokazały się w pewnym lon­ dyńskim lombardzie, po czym szybko stamtąd zniknęły, praw­ dopodobnie wykupione przez jakiegoś naiwnego kolekcjonera. 25

AMANDA QUICK Leo nie wierzył w autentyczność tych zabytkowych przedmiotów ani w opowieści, które słyszał, nie przytoczono bowiem wystar­ czających dowodów na ich poparcie. Świat antyków obfitował w niewiarygodne historie i powtarzane szeptem opowieści o dziw­ nych wydarzeniach i rzadkich obiektach. Przez całe życie Leo zajmował się oddzielaniem prawdy od kłamstwa i nauczył się nie przyjmować niczego na wiarę. Zasadę tę stosował nie tylko podczas badań, ale również w życiu prywatnym. Według legendy, Zakazane Pierścienie Afrodyty były jednymi z najbardziej tajemniczych przedmiotów poszukiwanych przez antykwariuszy. Z tego, co Leo wiedział, wynikało, że ich historia znana była tylko niewielu uczonym i garstce kolekcjonerów. Doświadczenie zaś podpowiadało mu, że takie tematy rzadko porusza się w czasie towarzyskich konwersacji. Dzisiaj jednak stanął twarzą w twarz z kobietą, która nie tylko znała tę legendę, ale chciała się dowiedzieć na jej temat jak najwięcej. Ze wszystkich prawdopodobnych przyczyn nocnej wizyty kobiety, której nigdy przedtem nie widział na oczy, ta była najbardziej zdumiewająca. Z drugiej strony, pomyślał ponuro, wszystko, co dotyczyło tego spotkania, trudne było do przewidzenia. Od początku iry­ towało go, że nie może oderwać wzroku od Beatrice. Aby nie zauważyła, że się jej przygląda, ograniczył się do obserwowania jej kątem oka. Wydało mu się to niedorzeczne. Nie potrafił sobie w żaden sposób wyjaśnić tej fascynacji. Czuł się trochę jak zahipnotyzowany. Beatrice siedziała w jednym z dwóch foteli stojących przy kominku. Trudno było uwierzyć, że odbyła właśnie długą męczącą podróż. Unosząca się wokół niej aura kobiecej żywotności przy­ ciągała jego uwagę jak nektar pszczoły. Nie znał się zbytnio na modzie, ale potrafił docenić jej elegancję i gust. Złociste włosy zaczesane gładko do góry podkreślały przyjemny dla oka kształt głowy i wdzięczny łuk szyi. Spadające na skronie delikatne loki wyglądały tak, jakby właśnie wysunęły się ze spinek, i nadawały całości pewien wystudiowany niedbały wygląd. 26

RUINY Stanik jej sukni ujawniał delikatną krągłość niewielkich jędrnych piersi i szczupłą figurę. Przybrana falbankami złota suknia z długimi rękawami układała się we wdzięczne fałdy wokół szczupłych, zakrytych pończochami kostek. Delikatna wełniana tkanina była bardzo piękna. Suknia pasowała doskonale i na pierwszy rzut oka widać było, że została zaprojektowana przez utalentowaną kraw­ cową. Bardzo drogą krawcową, pomyślał Leo. Ta suknia była częścią, która nie pasowała do reszty układanki. Poza nią nic nie wskazywało na to, że kobieta jest majętna. Beatrice nie przybyła tutaj własnym powozem z ubranymi w liberie lokajami i liczną służbą. Woźnicę wynajęła nie dalej jak wczoraj. Nie miała na sobie żadnej biżuterii, a jej służąca posługiwała się językiem ulicy. Na jedno pytanie, które z jakiegoś powodu nurtowało go najbardziej, otrzymał już odpowiedź. Dała mu delikatnie do zrozumienia, że jest wdową. Gdyby miał zgadywać, powiedziałby, że mąż zostawił jej nieco pieniędzy, z pewnością jednak nie był to wielki majątek. Skąd zatem ta suknia? Beatrice była... przez chwilę nie mógł znaleźć właściwego słowa, interesująca. To prawda, choć nie cała prawda, przyznał niechętnie. Była dużo więcej niż interesująca. Właściwie była inna niż wszystkie kobiety, które do tej pory spotkał. Jej delikatne, ładnie wyrzeźbione rysy ożywiała inteligencja i siła osobowości. Nie była piękna, a więc nie pomylił się w swojej pierwszej ocenie. Zbliżała się do trzydziestki, choć wskazywała na to raczej jej pewność siebie niż wygląd. W młodości prawdopodobnie nie była ozdobą sal balowych Londynu, pomyślał Leo. On jednak z pewnością zauważyłby ją, jeżeli znalazłaby się gdzieś w pobliżu. Nie sposób było ją zig­ norować. Pobudzała jego ciekawość i niepokoiła. Obecność tej kobiety w jakiś niejasny sposób pobudzała zmysły Leo. Czuł, że Beatrice jest w stanie przeniknąć maskę chłodu i tajem­ niczości, którą odgradzał się od świata. To złudzenie, powtarzał sobie, niemniej jednak niepokojące. Nie podobało mu się to uczucie. 27

AMANDA QUICK Doszedł do wniosku, że częścią problemu są jej oczy, trochę zielone, a trochę złote. Jednak to nie ich kolor przyciągał jego uwagę, ale niepokojąca świadomość, że ta kobieta na niego patrzy. Intrygowało go to i jednocześnie sprawiało, że miał się na baczności. Czuł, że Beatrice przygląda mu się z ukosa równie uważnie, jak on jej. Ta obserwacja wywarła na nim dziwne wrażenie. Powstrzymał się od nagłej i niewytłumaczalnej chęci odejścia od kominka. Nie mógł przecież krążyć po pokoju niczym Elf niecier­ pliwiący się przed polowaniem. - Uważam, że jest pan jedyną osobą w całej Anglii, która może mi pomóc, milordzie - powiedziała Beatrice. - Pańskie wnikliwe studia nad dawnymi legendami nie mają sobie równych. Tylko pan może zapoznać mnie z pewnymi faktami dotyczącymi Zaka­ zanych Pierścieni. - A zatem przebyła pani tak długą drogę tylko po to, aby mnie wypytać. - Leo pokręcił głową. - Nie wiem sam, czy powinienem czuć się zaszczycony, czy przerażony. Z pewnością nie musiała pani zadawać sobie tego trudu. Wystarczyło do mnie napisać. - Sprawa jest nie cierpiąca zwłoki, milordzie. A szczerze mówiąc, pańska reputacja pozwalała mi przypuszczać, że mogę nie otrzymać odpowiedzi na mój list we właściwym czasie. Uśmiechnął się lekko. - Innymi słowy, słyszała pani, że mam skłonność do ignoro­ wania tematów, które mnie niezbyt interesują. - Lub tych, które uważa pan za nienaukowe albo oparte na niezdrowej ciekawości. Wzruszył ramionami. - Nie zaprzeczam. Wciąż otrzymuję listy od ludzi, którzy bez wątpienia zbyt wiele czasu poświęcają czytaniu powieści. - Czyżby miał pan coś przeciw powieściom, milordzie? - Głos Beatrice zabrzmiał, o dziwo, całkiem neutralnie. - Nie przeciw wszystkim, jedynie przeciw powieściom grozy. Wie pani, co mam na myśli. Te, które mówią o sprawach tajem­ niczych i nadprzyrodzonych. - O, tak. Powieści grozy. 28