mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 181
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 071

Quinn Julia - Sekretny pamiętnik Mirandy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :869.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Quinn Julia - Sekretny pamiętnik Mirandy.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 126 stron)

JULIA UINN Sekretny pamiętnik Mirandy Cheever

Prolog Miranda Cheever nie zapowiadała się na piękność. Jej oczy i włosy miały pospolity brązowy kolor; mimo niezwykle długich nóg nie potrafiła stąpać z wdziękiem. Matka nieraz mawiała, że chodzi jak na szczudłach. Niestety ludzie z jej środowiska przywiązywali ogromną wagę do wyglądu. A Miranda, chociaż miała tylko dziesięć lat, wiedziała już, że pod tym względem uchodzi za znacznie gorszą od większo­ ści dziewczynek. Dzieciom zazwyczaj uświadamiają to ich rówieś­ nicy. Taki właśnie przykry incydent zdarzył się na przyjęciu urodzi­ nowym, kiedy bliźnięta O1ivia i Winston Bevelstake, dzieci hrabio- stwa Rudland, kończyły jedenaście lat. Dom Mirandy znajdował się niedaleko Haverbreaks, starej siedziby Rudlandów położonej pod Ambleside w hrabstwie Cumberland. Dziewczynka pobierała nauki razem z O1ivią i Winstonem, kiedy przebywali w swojej re­ zydencji. Ta trójka stała się nierozłączna i z rzadka tylko zdarzało im się bawić z innymi dziećmi. Tym bardziej że najbliżsi sąsiedzi mieszkali dobrą godzinę jazdy od nich. Jednakże kilka razy do roku, zazwyczaj z okazji urodzin, or­ ganizowano przyjęcie, na które zapraszano dzieci okolicznej ary­ stokracji i ziemiaństwa. Tamtego pamiętnego dnia lady Rudland jęknęła w sposób zgoła nieprzystojący damie, gdy osiemnaścioro 7

smarkaczy nanosiło pokłady błota do jej bawialni, gdyż ogrodowe party przerwał nagle deszcz. - Masz błoto na policzku, Liwy. - Miranda sięgnęła po chu­ steczkę, żeby zetrzeć brud. - Lepiej pójdę do łazienki - westchnęła dramatycznie 01ivia. - Zanim mama to zobaczy. Znów będzie narzekać. Nie znoszę tego. -Zobaczysz, że nie zwróci uwagi. Tyle błota na dywanie... - Mi­ randa zerknęła na Williama Evansa, który z dzikim okrzykiem rzucił się właśnie na sofę - i na meblach - dokończyła z kwaśnym uśmiechem. -Wszystko jedno, lepiej, żebym się umyła. - O1ivia wyśliznęła się z pokoju. Miranda przez chwilę spoglądała na pozostałe dzieci, zadowalając się, jak zwykle, rolą obserwatora. Nagle spostrzegła, że ktoś do niej podchodzi. - Co podarowałaś Olivii na urodziny? Odwróciła się. Koło niej stanęła Fiona Bennet, wystrojona w białą sukienkę z różową szarfą. - Książkę. Olivia lubi czytać. A ty? Fiona trzymała w rękach kolorowe pudełeczko, obwiązane srebrnym sznurkiem. - Wstążki. Jedwabne, atłasowe, nawet aksamitne. Chcesz zo­ baczyć? - Są zapakowane. Fiona wzruszyła ramionami. - Och, wystarczy ostrożnie rozwiązać supeł. Robię tak w każde święta. - Pociągnęła za sznureczek i uniosła wieczko. Mirandzie zaparło dech. Na czarnym welwecie leżały co naj­ mniej dwa tuziny wstążek, każda ślicznie zawiązana na kokardkę. - Wspaniałe! Mogę jedną wyjąć? Fiona skrzywiła się niezadowolona. - Mam czyste ręce. - Miranda wyciągnęła przed siebie dłonie. - No, dobrze. Dziewczynka sięgnęła po fiołkową kokardę. Poczuła pod pal­ cami śliską miękkość atłasu. Kokieteryjnie przyłożyła wstążeczkę do włosów. 8 -Jak ci się podobam? Fiona przewróciła oczami. - Och, tylko nie tę, Mirando! Przecież każdy wie, że fiołkowe wstążki pasują do jasnych włosów. Przy brązowych po prostu nik­ ną. To nie dla ciebie. Miranda odłożyła kokardę na miejsce. -A jaki kolor pasuje do brązowych? Moja mama ma ciemne włosy i nosi zielone wstążki. -A moja mama mówi, że zielone najlepiej wyglądają przy jas­ nych włosach. Zresztą wszystko najbardziej pasuje do jasnych. Miranda rozzłościła się nagle. - A które ty będziesz nosić? Przecież też masz brązowe włosy. -Wcale nie! - prychnęła Fiona z irytacją. - Ależ tak! -Nie! Miranda zrobiła krok do tyłu. - Lepiej przejrzyj się w lustrze, jak wrócisz do domu. Twoje włosy wcale nie są jasne. Fiona zatrzasnęła głośno wieczko pudełka. - Ale kiedyś były, a twoje nigdy! Moja mama mówi, że mam włosy w kolorze ciemny blond. To lepsze niż ciemnobrązowe, jak u ciebie. - Ciemnobrązowe wcale nie są brzydkie! - zaprotestowała Mi­ randa. Pomyślała jednak, że większość dorosłych byłaby innego zdania. - No i - dodała jadowicie Fiona - masz takie duże usta! Dłoń Mirandy powędrowała do warg. Wiedziała, że nie jest tak ładna jak inne dziewczynki, ale nigdy nie przyglądała się swoim ustom. Spojrzała na złośliwie uśmiechniętą Fionę. - A ty masz pełno piegów! Fiona drgnęła tak gwałtownie, jakby ktoś uderzył ją w twarz. - Zbledną, nim skończę osiemnaście lat. Moja mama co wie­ czór smaruje je sokiem z cytryny. Za to tyjesteś brzydka i nic ci nie pomoże! 9

- Wcale nie jest brzydka! Odwróciły się ku Olivii, która właśnie wróciła z łazienki. - Wiem, że ją lubisz - wycedziła Fiona - bo blisko mieszka i ra­ zem się uczycie. Ale Miranda nie jest ładna. Mama mówi, że nigdy nie znajdzie męża. Błękitne oczy 01ivii błysnęły niebezpiecznie. Jedyna córka lor­ da Rudlanda zawsze była wierna swoim przyjaciołom. - Miranda dostanie lepszego męża niż ty! Ma ojca baroneta, a twój jest tylko zwykłym panem Bennetem! - Dużo mu z tego przyjdzie, skoro nie ma ani grosza - Fiona powtórzyła to, co zapewne usłyszała w domu. -I Miranda także! - Zamknij się! Ty głupia krowo! - wybuchnęła Olivia, tupiąc nogą. - To moje urodzinowe przyjęcie, a ty jesteś niemiła. Wynoś się stąd! Fiona się przestraszyła. A jeśli Olivia się na nią obrazi? To cór­ ka najwyżej postawionych ludzi w okolicy. Rodzice zawsze jej to powtarzali. - Przepraszam - bąknęła. - Przeproś Mirandę. - Przepraszam, Mirando. Miranda milczała, dopóki Olivia nie trąciła jej nogą. - Przyjmuję twoje przeprosiny - mruknęła niechętnie. Fiona wycofała się pospiesznie. - Nie mogę uwierzyć, że nazwałaś ją głupią krową - wyszeptała Miranda. - Chciałam ci pomóc. - Dałabym sobie radę. No i nie mówiłam tak głośno. - Mama uważa, że nie mam ani krzty zdrowego rozsądku i je­ stem popędliwa - westchnęła Olivia. - No bo nie masz. - Mirando! -I tak cię lubię. -A ja ciebie. Nie przejmuj się Fioną. Gdy będziesz dorosła, wyjdziesz za Winstona, a wtedy zostaniemy siostrami. 10 Miranda z powątpiewaniem spojrzała na brata Ołivii, który za­ zwyczaj ciągnął ją za włosy. - Nie wiem, czy bym chciała - odparła niepewnie. - Bzdura. To byłoby wspaniałe. Wiesz, że Winston zrobił Fio- nie dziurę w sukience! Miranda uśmiechnęła się szeroko. - No, chodź. - O1ivią chwyciła ją za rękę. - Rozpakujemy pre­ zenty. Obiecuję, że przy twoim najgłośniej jęknę z radości! Poszły do pokoju O1ivii. Na szczęście poradziły sobie z pre­ zentami do czwartej. O tej porze dzieci miały już wracać do siebie. Po żadne z nich nie przyjechała służba, bo zaproszenie do Haver- breaks było okazją, żeby ich rodzice mogli pokazać się u hrabio- stwa. Prócz rodziców Mirandy, rzecz jasna, O piątej wciąż jeszcze siedziała w bawialni, podziwiając wraz z Olivią prezenty. - Nie rozumiem, co się mogło stać z twoimi rodzicami - po­ wiedziała lady Rudland. - Mama pojechała do Szkocji w odwiedziny do babci, a tata pewnie o mnie zapomniał. Często mu się to zdarza, kiedy pracuje nad jakimś manuskryptem. Tłumaczy z greckiego. - Wiem. - Mama 01ivii się uśmiechnęła. - Ze starogreckiego. -Och, wiem! - Lady Rudland westchnęła. Dla Ruperta Cheevera nie istniało nic ważniejszego od jego pasji. - Nie musisz przecież wrócić do domu. - Odprowadzę ją - ofiarowała się 01ivia. - Ty i Winston powinniście przejrzeć prezenty i napisać po­ dziękowania. Jeśli nie zrobicie tego dzisiaj, zapomnicie, co od kogo dostaliście. - Przecież nie możesz odesłać Mirandy ze służącym. Nie mia­ łaby z kim rozmawiać po drodze. -Ależ ja mogę rozmawiać ze służbą. Zawsze tak robię. - Nasi służący - szepnęła Olivia - zawsze patrzą na mnie z góry. - Bo zwykle na to zasługujesz. - Lady Rudland dała córce de­ likatnego klapsa. 11

- A może odprowadzi cię Nigel? - Nigel! -jęknęła Oliwia. - Mirando, ty to masz szczęście! Miranda uniosła brwi. Nigdy jeszcze nie spotkała starszego brata Olivii. - Bardzo dobrze. Będę mogła go poznać. Tyle mi o nim mówiłaś. - Nie znasz go? - zdziwiła się lady Rudland. - Przecież zawsze przyjeżdża do domu na Gwiazdkę. A prawda, ty wtedy bywasz w Szkocji. Zagroziłam, że zabronię mu powrotu, jeśli nie pojawi się na urodzinach bliźniąt, ale on nie chciał uczestniczyć w przyję­ ciu ze strachu, że któraś z matek zacznie go swatać ze swoją dzie­ sięcioletnią córką! - Nigel ma dziewiętnaście lat i wszyscy uważają go za świetną partię - wtrąciła 01ivia. - Ma tytuł wicehrabiego i do tego jest bar­ dzo przystojny. Wyraźnie podobny do mnie. - Olivio! - upomniała ją matka. -Ależ tak, mamo. Byłabym bardzo przystojna, gdybym była chłopcem. - Całkiem ładnie wyglądasz jako dziewczynka, Livvy. - Miran­ da spojrzała na jasne loki przyjaciółki z odrobiną zazdrości. -I ty też. Weź sobie jedną ze wstążek od Fiony. Nie muszę mieć ich aż tyle. Miranda się uśmiechnęła, słysząc to kłamstwo. 01ivia była wspaniałą przyjaciółką! Spojrzała na kokardy i, jakby na złość Fio- nie, wybrała właśnie fiołkową. - Dziękuję ci. Założę ją na ponie­ działkowe lekcje. - Wołałaś mnie, mamo? Miranda odwróciła się ku drzwiom i zamarła. Stał w nich naj­ piękniejszy młodzieniec, jakiego kiedykolwiek widziała. Ołivia mówiła, że brat ma dziewiętnaście lat, Mirandzie wydawało się, że jest dorosły. Był wysoki, miał szerokie ramiona, a w jego włosach - ciemniejszych niż u Olivii - zauważyła jaśniejsze pasemka. Ale najbardziej zachwyciły ją jego oczy, równie błękitne jak u siostry. I z takimi samymi figlarnymi błyskami. Matka Mirandy zawsze mawiała, że człowieka można poznać po oczach. 12 - Nigel, czy mógłbyś odwieźć Mirandę? Jej ojca coś musiało zatrzymać w domu. Miranda zauważyła, że skrzywił się wyraźnie, słysząc swoje imię. - Oczywiście. Olivio, czy przyjęcie się udało? - Było wspaniale! - A gdzie Winston? - Bawi się szablą, którą dostał od Billy'ego Evansa. - Mam nadzieję, że nieprawdziwą? - Na całe szczęście! - przerwała mu lady Rudland. - W po­ rządku, Mirando, możesz jechać. Twój płaszcz jest chyba w pokoju obok? - Zniknęła w drzwiach i po chwili wróciła z wyświechtanym brązowym płaszczykiem. -Jedziemy. - Olśniewający młodzieniec podał rękę Miran­ dzie. Włożyła płaszcz i wyciągnęła ku niemu dłoń. To było coś cu­ downego. - Zobaczymy się w poniedziałek! - zawołała w ślad za nią Oli- via. -I nie przejmuj się tą głupią Fioną! - Olivio! - Fiona jest naprawdę głupia, mamo. Nigdy więcej jej nie za­ proszę. Miranda pozwoliła, by brat 01ivii prowadził ją przez hol. Głosy Olivii i jej matki ucichły w oddali. - Dziękuję za pomoc, Nigel. Znowu się skrzywił. - Bardzo przepraszam - dodała pospiesznie. - Powinnam była powiedzieć „milordzie", prawda? Tylko że Olivia i Winston zawsze mówią o tobie po imieniu, więc... - Spuściła oczy. Ale się wygłu­ piła! Młodzieniec się zatrzymał i nachylił, żeby spojrzeć jej w twarz. - Nie martw się tym „milordem", Mirando. Zdumiała się. 13

- Nie cierpię mojego imienia - wyjaśnił. - W takim razie jak mam się do ciebie zwracać? Wciąż się krzy­ wisz, kiedy twoja mama mówi „Nigel". Na jej buzi malowała się śmiertelna powaga. Wzruszyło go to. Była tylko małą dziewczynką, ale jej brązowe oczy miały w sobie coś bardzo pociągającego. - No to jak mam mówić? - powtórzyła. - Turner - odparł szczerze. Wydawało się, że zdziwiło ją to niezmiernie. Stała bez słowa, jedynie z błyskiem w swoich wielkich oczach. -Trochę dziwne imię, ale mnie się podoba - powiedziała w końcu. - Dużo lepsze niż Nigel, nie sądzisz? - Sam je wymyśliłeś? Słyszałam, że ludzie czasem tak robią. Pewnie wielu wolałoby mieć inne imię niż to, które noszą. - A jakie ty byś sobie wybrała? - Nie wiem, ale nie Mirandę. Coś bardziej zwyczajnego. Wszy­ scy myślą, że Miranda musi być kimś niezwykłym, i są mną roz­ czarowani. - Nonsens, jesteś idealną Mirandą. - Dziękuję, Turnerze - uśmiechnęła się uradowana. - Mogę cię tak nazywać? - Oczywiście, Nie wymyśliłem tego, to po prostu mój tytuł. Wicehrabia Turner. W Eton używam go zamiast Nigela. - Pasuje do ciebie. - Dziękuję - odparł serio, jakby przejmując jej poważny ton. - No, czas w drogę - dodał, wyciągając ku niej rękę, Miranda szyb­ ko przełożyła wstążkę z prawej dłoni do lewej. - Co to takiego? - Kokarda. Fiona Bennet podarowała Olivii dwa tuziny wstą­ żek. Twoja siostra pozwoliła mi wziąć sobie jedną. Oczy Turnera się zwęziły. Wyglądał teraz zupełnie jak Olivia, kiedy mówiła: „I nie przejmuj się tą głupią Fioną". Wyjął kokardę z jej ręki. 14 - Wstążki należy nosić we włosach. - Nie pasuje do sukienki - zaprotestowała słabo, gdy przewią­ zywał wstążką jej loki. -Jak wyglądam? - spytała cichutko. - Po prostu nadzwyczajnie. - Naprawdę? - Naprawdę. Zawsze uważałem, że fiołkowe wstążki pasują do ciemnych włosów. Właśnie wtedy Miranda się w nim zakochała. Zapomniała po­ dziękować za komplement. - Możemy już ruszać? - spytał. Skinęła głową. Nie potrafiła wykrztusić słowa. Poszli do stajni. - Chyba pojedziemy konno - powiedział. -Jest zbyt ładnie na powóz. Miranda znów skinęła głową. Rzeczywiście było bardzo ciepło jak na marzec. - Mogłabyś wziąć kucyka 01ivii. Z pewnością nie będzie się gniewać. - Liwy nie ma kucyka - Miranda wreszcie zdołała się odezwać - tylko klacz. Ja też mam klacz. Nie jesteśmy już małe. Turner stłumił śmiech. - Przepraszam, masz rację. Po kilku minutach konie osiodłano i wyruszyli ku domostwu Cheeverów, odległemu o kwadrans jazdy. Miranda milczała. Była szczęśliwa i nie miała ochoty na rozmowę. - Dobrze się bawiłaś na przyjęciu? - Nie do końca. - Dlaczego? Zobaczył, że wargi jej zadrżały. Najwyraźniej nie chciała o tym opowiadać. - No... - przygryzła wargę -jedna z dziewczynek powiedziała mi coś przykrego. - Doprawdy? - Nie miał zamiaru być natrętny, nie wypytywał więc jej o szczegóły. 15

I dobrze zrobił, po chwili odparła równie szczerze, jak uczyni­ łaby to jego siostra: - Olivia powiedziała, że Fiona Bennet jest głupia, a ja się wcale tym nie martwię. Turnerowi udało się zachować poważną minę. -Ja też, skoro Fiona była dla ciebie nieuprzejma. - Wiem, że nie jestem ładna! - wybuchnęła Miranda - Ale ona nie powinna mówić mi o tym, nie dbając, co sobie pomyślę! Turner patrzył na nią przez chwilę, nie wiedząc, jak ją pocie­ szyć. Prawda, że nie była pięknością, nie uwierzyłaby więc, gdyby ją o tym zapewnił. Ale nie była też brzydka. Po prostu... wyglą­ dała niezbyt korzystnie. Z kłopotu wybawiły go następne słowa Mirandy. - To przez te brązowe włosy. Uniósł brwi ze zdziwienia. - Nikomu się nie podobają - wyjaśniła. -I brązowe oczy także. Jestem za chuda i mam długą twarz, w dodatku bladą. - N o cóż, to prawda... - Miranda spojrzała na niego żałoś­ nie - że masz brązowe włosy i oczy. Nie można temu zaprzeczyć. - Przechylił głowę, udając, że przygląda się jej uważnie. - Jesteś raczej szczupła i rzeczywiście masz dosyć bladą, pociągłą twarz... Mirandzie drgnęły wargi i Turner przestał się z nią droczyć. - .. .Tylko że ja, widzisz, wolę właśnie takie włosy i oczy. - Kłamiesz. - Nie. Zawsze lubiłem kobiety szczupłe i blade, z brązowymi włosami i oczami. Miranda spojrzała na niego podejrzliwie. -I z pociągłymi twarzami? - H m , nie zastanawiałem się nad tym, ale z pewnością takie twarze bardziej mi się podobają. - Fiona mówiła, że mam za duże usta - dodała Miranda, wręcz wyzywająco. Turner musiał znów stłumić śmiech. - Nigdy przedtem tego nie zauważyłam. 16 - Ależ nie są wcale zbyt duże. - Mówisz tak, żebym się przestała martwić. - Miranda spojrza­ ła na niego gniewnie. - Owszem, nie chcę, żebyś się zamartwiała, ale nie dlatego to powiedziałem. Kiedy Fiona Bennet znów zacznie ci dokuczać, po­ wiedz, że się myli. Nie masz dużych ust, tylko pełne wargi. - Co to za różnica? - Cóż. - Westchnął. - Duże usta nie są atrakcyjne, a pełne war­ gi, owszem. - Och! - Miranda wydawała się zadowolona. - Fiona ma cien­ kie wargi. - Pełne wargi są o całe niebo lepsze niż cienkie - powiedział z naciskiem. Polubił tę małą. - Dlaczego? Turner postanowił zignorować reguły, które mu wpajano. - Bo są lepsze do całowania. Miranda poróżowiała, a potem się uśmiechnęła. - Naprawdę? Turner poczuł się nagle bardzo zadowolony z siebie. - Wiesz co? Powinienem poczekać, aż podrośniesz. - Od razu pożałował tych słów. Z pewnością Miranda spyta go, co dokładnie miał na myśli, a on nie potrafi tego wyjaśnić. Przechyliła tylko głowę na bok, jakby zastanawiając się nad tym, co powiedział. - Chyba masz rację - odparła w końcu. - Spójrz tylko na moje nogi. Odkaszlnął głośno, żeby zamaskować śmiech. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Są takie długie. Mama zawsze mówi, że mam nogi aż po szyję. - Uważam, że zaczynają się w odpowiednim miejscu. - To była metafora - zachichotała. Miała bogate słownictwo jak na dziesięciolatkę. -Wcale do mnie nie pasują. Pewnie dlatego nie umiem tańczyć -wyjaśniła. - Zawsze następuję O1ivii na palce! 2 - Sekretny pamiętnik... 17

- Dlaczego? - Uczymy się tańca razem - wyjaśniła. - A gdyby nogi pasowa­ ły do reszty mojego ciała, nie byłabym taka niezręczna. Myślę, że masz rację. Muszę trochę podrosnąć. - Świetnie - odparł zadowolony, że udało mu się powiedzieć dokładnie to, co trzeba. - Chyba już dojeżdżamy? Miranda spojrzała na szary kamienny dom, stojący tuż nad jednym z wielu strumieni, które łączyły ze sobą jeziora. W drzwi wchodziło się prosto z mostku. - Dziękuję za towarzystwo. Obiecuję, że nigdy nie powiem do ciebie „Nigelu". - A uszczypniesz 01ivię, gdyby tak mówiła? Miranda zachichotała i zakryła usta dłonią, ale kiwnęła głową. Turner zeskoczył z konia i pomógł jej zsiąść. -Wiesz, co powinnaś robić, Mirando? - spytał nagle. - Prowa­ dzić pamiętnik. Zamrugała ze zdziwienia. - Dlaczego? Kto miałby go czytać? - Nikt prócz ciebie samej. No, może kiedyś twoje wnuki. Znów przechyliła głowę na bok. -A jeśli ich nie będę miała? Turner przeczesał dłonią włosy. - Za dużo pytań zadajesz, moja miła. - No, ale jeżeli nie będę mieć wnuków? Boże, ależ była uparta! - Może kiedyś staniesz się sławna i dzieci będą się o tobie uczyć w szkole. Jeśli nie napiszesz pamiętnika, skąd się dowiedzą, jaka byłaś naprawdę? Miranda spojrzała na niego z powątpiewaniem. - Chcesz wiedzieć, dlaczego uważam, że powinnaś prowadzić pamiętnik? - spytał. Skinęła głową bez słowa. - Bo kiedy podrośniesz i dojrzejesz, staniesz się piękną kobietą. A wtedy zajrzysz do pamiętnika i zrozumiesz, jak głupie są dziew- 18 czynki w rodzaju Fiony Bennet. I rozbawi cię to, co matka mówiła o twoich nogach. Może się uśmiechniesz na myśl o naszej dzisiej­ szej rozmowie. Miranda patrzyła na niego tak, jakby był jednym z greckich bo­ gów, o których wiecznie czytał jej ojciec. -Wiesz co? Myślę, że Olvia jest bardzo szczęśliwa, mając ta­ kiego brata. -A ja myślę, że jest bardzo szczęśliwa, mając taką przyja­ ciółkę. - Na pewno się wtedy uśmiechnę, Turnerze - szepnęła. Nachylił się i pocałował jej dłoń, jakby była najpiękniejszą damą w całym Londynie. -Wierzę ci, moja mała. - Skinął jej głową, zręcznie wskakując na konia. Miranda patrzyła za nim, dopóki nie zniknął w oddali. Stała w miejscu jeszcze długo potem. Późnym wieczorem weszła do gabinetu ojca. Ślęczał nad ja­ kimś tekstem i nie widział, że wosk z przekrzywionej świecy kapie na biurko. - Tato, ile razy mam ci przypominać, żebyś uważał na świecę? - westchnęła i ją wyprostowała. - Och, nie widziałem tego. -I nie siedź przy jednej świeczce. Tu jest zbyt ciemno na czy­ tanie. - Naprawdę? Nie zauważyłem. Czy nie powinnaś już być w łóżku? - Niania pozwoliła mi położyć się dzisiaj pół godziny później. - No dobrze, niech i tak będzie. - Ojciec znów pochylił się nad papierami. -Tato... - O co chodzi, Mirando? - Westchnął. - Czy masz jakiś zeszyt? Taki jak bruliony, z których przepisu­ jesz tłumaczenia na czysto? 19

-Chyba tak. - Wysunął dolną szufladę biurka i poszperał w niej. - O, jest jeden. Ale po co ci zeszyt? - Chcę prowadzić pamiętnik. - Doprawdy? Godny pochwały pomysł. - Dziękuję. Poproszę cię o drugi, gdy ten mi się skończy. - W porządku. Dobranoc, kochanie. Miranda przycisnęła zeszyt do piersi i poszła na górę do swojej sypialni. Wyjęła kałamarz, pióro i otworzyła pamiętnik na pierwszej stronie. Napisała u góry datę, a potem, po długim namyśle, nakreś­ liła jedno jedyne zdanie. Wystarczyło jednak za wszystkie inne. 2 marca 1810 Dzisiaj się zakochałam. 1 Nigel Bevelstoke - lepiej znany wszystkim jako Turner - potrafił robić mnóstwo rzeczy. Znał łacinę i grekę. Umiał uwodzić kobiety po francusku i po włosku. Mógł trafić do ruchomego celu, jadąc na koniu, i dokład­ nie wiedział, ile wolno mu wypić, żeby nie narazić na szwank włas­ nej godności. Potrafił fechtować się po mistrzowsku i recytować przy tym Szekspira lub Johna Donne'a. Krótko mówiąc, umiał robić wszystko to, co powinien umieć dżentelmen. Powiadano, że brylował w każdej dziedzinie. Podzi­ wiano go i szanowano. Nie był jednak przygotowany na tę chwilę. Nigdy też bardziej nie czuł, że wszyscy na niego patrzą, gdy zbliżał się do grobu, by rzucić bryłkę ziemi na trumnę żony. - Tak nam przykro - mówili 'wszyscy - tak nam strasznie przykro. Tymczasem Turner - nie dbając o to, że Bóg gotów go ukarać - myślał jedynie: A mnie wcale! Ach, właściwie był niemalże wdzięczny Letycji. Kiedy się to zaczęło? Kiedy stracił swój honor. Licho wie, jak wielu ludzi się orientowało, że przyprawiała mu rogi. Przez cały czas. 21

Stracił złudzenia. Teraz ledwie to sobie przypominał, ale kiedyś osądzał innych o wiele życzliwiej. Wierzył, że jeśli będzie ich trak­ tował uczciwie i z szacunkiem, odpłacą mu tym samym. Ale to nie była prawda. Z rękami założonymi za plecy, szedł sztywno krok w krok za pastorem, który składał ciało Letycji do grobu. I miał świadomość, że tego pragnął. Że chciał się od niej w końcu uwolnić. I że nie chciał ani nie mógł jej opłakiwać. -Jakie to straszne - szepnął ktoś za nim. Skrzywił się z bólem. Nie, wcale nie straszne. Właściwie śmiesz­ ne! Podobnie jak to, że przez cały rok będzie chodził w czerni na znak żałoby po kobiecie, która wyszła za niego, bo nosiła w łonie cudze dziecko. I tak go opętała, tak omamiła, że nie mógł myśleć o niczym prócz tego, byją posiąść. Mówiła, że go kocha i uśmiecha­ ła się niewinnie, kiedy wyznawał jej miłość i zaprzedawał duszę. Była jego marzeniem. A potem stała się koszmarem. Straciła to dziecko. Ojcem był jakiś włoski hrabia, przynajmniej tak mówiła. Miał już żonę czy też nie mógł się z nią ożenić, może zresztą jedno i drugie. Turner gotów był jej przebaczyć. Każdy po­ pełnia błędy. Lecz Letycja nie chciała jego miłości. Może władzy i satysfakcji z tego, że zniewoliła go swoim urokiem. Zastanawiał się, czy cieszyło ją, gdy wpadł w jej sieci. A może odczuwała tylko ulgę? Nie miała za wiele czasu. Trzy miesiące. A teraz była tu. Albo może tam? Sam nie wiedział, jak określić miejsce, gdzie się teraz znajdowała. Zresztą mogło to być gdzie­ kolwiek. Żałował tylko, że spoczęła na jego ziemi, pomiędzy in­ nymi Bevelstoke'ami, którzy zeszli z tego świata. Na kamiennej płycie wyryto jej imię i gdy po stu latach ktoś na nią spojrzy, po­ myśli, że musiała być piękną kobietą i że to smutne, iż zmarła tak młodo. Spojrzał na młodego pastora. Niedawno objął parafię i zapewne wciąż jeszcze był przeświadczony, że może uczynić świat lepszym. - Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz - mówił kapłan, spoglądając na mężczyznę, którego miał za pogrążonego w żalu 22 wdowca. To niby ja, pomyślał Turner cierpko. Ktoś stojący za nim, pociągnął nosem. A pastor, w którego błękitnych oczach widniało całkiem nie­ uzasadnione współczucie, ciągnął: - W nadziei zmartwychwstania... Dobry Boże! -I życia wiecznego. Pastor spojrzał na Turnera i nagle drgnął. Co właściwie wyczy­ tał z jego twarzy? Chyba nic dobrego. Rozległo się chóralne: „Amen" i pogrzeb się skończył. Wszyscy wpatrywali się w pastora i Turnera, gdy duchowny ujął go za ręce ze słowami: - Będzie jej panu brakowało. - Nie! - odwarknął. - Nie mnie! Trudno wprost uwierzyć, że mógł powiedzieć cos podobnego. Miranda spojrzała na słowa, które właśnie napisała na czter­ dziestej drugiej stronicy swego trzynastego zeszytu. Po raz pierw­ szy od pamiętnego dnia sprzed dziesięciu lat nie wiedziała, co jesz­ cze zanotować. Nawet gdy zdarzały się jej nijakie dni (a najczęściej takie właśnie bywały), zawsze udawało jej się coś nagryzmolić. Wstałam. Ubrałam się. Zjadłam na śniadanie grzanki, jajka i bekon. Czytałam „Rozważną i romantyczną", książkę jakiejś' nieznanej damy. Schowałam „Rozważną i romantyczną"przed tatą. Zjadłam na obiad kurczę, chleb i ser. Odmieniałam czasowniki francuskie. Napisałam list do babci. Zjadłam na kolację pieczyste, ziemniaki i pudding. Położyłam na stole tragedię (chodzi o książkę, nie o zdarzenie). Ojciec tego nie zauważył. Poszłam spać. 23

Spalam. Śniłam o nim. A teraz, gdy zdarzyło się coś tak istotnego i doniosłego, jak nigdy przedtem, nie potrafiła napisać nic poza tym jednym zdaniem. - No cóż, Mirando - szepnęła, patrząc, jak atrament wysycha na czubku pióra. - Nie zdobędziesz sławy jako autorka pamiętni­ ków! - Co powiedziałaś? Miranda zamknęła gwałtownie zeszyt. Nie zauważyła, że do pokoju weszła Olivia. - Nic - odparła pospiesznie. 01ivia rzuciła się na łóżko. - Co za okropny dzień! Miranda przytaknęła, obracając się z krzesłem w jej stronę. - Cieszę się, że przyjechałaś. - 01ivia westchnęła. -I jestem ci wdzięczna, że zostajesz na noc. -Jasne - odparła. Nie wyobrażała sobie, aby mogła opuścić 01ivię w chwili, gdy ta najbardziej jej potrzebowała. - Co tam pisałaś? Miranda spojrzała na pamiętnik. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że zazdrośnie zakrywa rękami okładkę. - Nic takiego. 01ivią spojrzała w sufit, ale szybko zwróciła wzrok ku przyja­ ciółce. - Nieprawda. - Niestety prawda. - Dlaczego „niestety"? Miranda zmrużyła oczy. Olivia zadała jej zupełnie proste pyta­ nie, lecz odpowiedź wcale nie była taka oczywista. - Cóż - mruknęła. Spojrzała na pamiętnik, z którego zdjęła dłonie, jakby odpowiedź mogła w magiczny sposób pojawić się na okładce. - To wszystko, co mam. "wszystko, co mnie dotyczy. 01ivia zerknęła podejrzliwie na brulion. 24 - To zwykły zeszyt. - To moje życie. -A o mnie się zwykle mówi, że dramatyzuję -jęknęła Olivia. - Mam na myśli co innego - odparła Miranda z pewnym znie­ cierpliwieniem - zapisuję tu wszystko, co się tylko zdarzy. Odkąd skończyłam dziesięć lat. -Wszystko? Miranda pomyślała o tych licznych dniach, gdy pilnie zapisy­ wała, co jadła, i niewiele poza tym. - Tak, wszystko. - Nie potrafiłabym prowadzić pamiętnika. - Nie wątpię. Olivia przekręciła się na bok i wsparła głowę na dłoni. - Zbyt łatwo się ze mną zgadzasz. Miranda skwitowała to uśmiechem. 01ivia położyła się z kolei na plecach. - Pewnie wspomnisz o tym, że mam kiepską pamięć? -Już to zrobiłam. - Naprawdę? - spytała Olivia, po chwili milczenia. - Napisałam, że łatwo się czymś nużysz. - Hm, to w gruncie rzeczy prawda - odparła przyjaciółka po krótkim namyśle. Miranda znów zerknęła na biurko, gdzie blask świecy odbijał się w kałamarzu. Poczuła się nagle zmęczona, lecz - na nieszczęście - nie śpiąca. Raczej znużona. I niespokojna. -Jestem wyczerpana - oświadczyła 01ivia, wstając z łóżka. Mi­ randa odwróciła dyskretnie głowę, gdy tamta wkładała nocną bieliz­ nę. Służąca ułożyła ją wcześniej na pościeli. -Jak myślisz, jak długo Turner tu zostanie? - spytała Miranda, walcząc z chęcią, by ugryźć się w język. Nienawidziła się za to, że rozpaczliwie pragnie go ujrzeć, choćby przelotnie. Tak było od lat. Nawet gdy się żenił, siedziała w ławce kościelnej, patrząc na niego. I przez cały czas widziała, jak spogląda na żonę z tym samym odda­ niem i zachwytem, jakie czuła we własnym sercu. 25

Zawsze za nim tęskniła. Zawsze go kochała. Był kimś, kto spra­ wił, że uwierzyła w siebie. Nie wiedział, ile dla niej zrobił, i pewnie nigdy się tego nie dowie. Ani tego, że Miranda darzy go żarliwym uczuciem, które nigdy nie osłabnie. 01ivia wsunęła się do łóżka. - Kładziesz się już? - spytała sennie. -Jeszcze nie. - Olivia nie mogła zasnąć, jeśli w pokoju paliła się świeca, Miranda nie potrafiła tego pojąć, jej nie przeszkadzał nawet ogień na kominku. Gdy Olivia chrząknęła znacząco i przewróciła oczami, podeszła i zdmuchnęła świeczkę. - Pójdę na chwilę do biblioteki - wyjaśniła, wkładając pamięt­ nik pod pachę. - Dziękuję... - wymruczała jeszcze 01ivia. Gdy Miranda, otulona szlafrokiem, podeszła ku drzwiom, przyjaciółka już spała. Miranda przycisnęła brodą pamiętnik do piersi, żeby zawią­ zać pasek. Nieraz już nocowała u Olivii, ale nie chciała błądzić po ciemku w cudzym domu, ubrana w samą koszulę. Noc była ciemna, choć księżyc rzucał ledwie odrobinę światła przez okna. Mimo to zdołała dotrzeć do biblioteki. Olivia zawsze usypiała wcześniej od niej, bo -jak mawiała - Mirandzie zbyt wiele myśli tłukło się po głowie. Zazwyczaj Miranda zabierała ze sobą pa­ miętnik i wędrowała z nim do biblioteki, żeby pisać. Mogłaby popro­ sić o osobną sypialnię. Problem w tym, że matka Olivii uważała za ekstrawagancję ogrzewanie dwóch pokojów zamiast jednego. Nie przeszkadzało jej to. W gruncie rzeczy cieszyła się, że nie sypia sama. We własnym domu miała zbyt wiele spokoju. Ukocha­ na matka zmarła prawie rok wcześniej. Podczas żałoby ojciec jesz­ cze bardziej zamknął się w sobie i skoncentrował na bezcennych manuskryptach. Córka musiała sama troszczyć się o siebie. Zwró­ ciła się wtedy ku Bevelstoke'om, którzy przyjęli ją bardzo serdecz­ nie. Olivia nosiła nawet przez trzy miesiące żałobę. - Gdyby umarła mi kuzynka - powiedziała na pogrzebie - mu­ siałabym zrobić to samo. A ja kochałam twoją matkę dużo bardziej niż kuzynki. 26 Miranda była tym wzruszona, mimo że słowa Olivii powinny ją były zaszokować. - Chyba znasz moje kuzynki? - Przyjaciółka westchnęła. I oby­ dwie się zaśmiały. Miranda śmiała się na pogrzebie własnej matki! Później pojęła, że 01ivia dała jej najcenniejszy dar, na jaki było ją stać. - Bardzo cię lubię, Liwy - powiedziała wtedy. Olivia ujęła ją za rękę, nachylając się ku niej. -Wiem - powiedziała półgłosem. -Ja ciebie też. - Potem wy­ prostowała się i była już taka jak zawsze. - Bez ciebie zachowywała­ bym się niemożliwie. Mama nieraz mówi, że tylko twoja obecność sprawia, że nie obrażam wszystkich wokół. Zapewne z tego właśnie powodu lady Rudland postanowiła wspierać Mirandę podczas londyńskiego sezonu. Ojciec - prze­ czytawszy list, który dostał od niej w tej sprawie - odetchnął z ulgą i szybko wyłożył odpowiednią kwotę. Sir Rupert Cheever nie był co prawda wyjątkowo bogaty, ale miał dość środków, żeby opła­ cić jedynej córce sezon w Londynie. Nie starczyło mu natomiast cierpliwości, by ją tam zawieźć. A prawdę mówiąc, nie obchodziło go to wcale. Debiut obydwu dziewcząt opóźnił się o rok, bo Miranda nosiła żałobę po matce. Lady Rudland postanowiła, że 01ivia też pocze­ ka. Dwadzieścia lat to prawie tyle samo, co dziewiętnaście. Prawdę mówiąc, nikt się też nie martwił, czy 01ivia zrobi dobrą partię. Z jej prezencją, żywym usposobieniem i - co sama podkreślała - solid­ nym posagiem musiała odnieść sukces. Śmierć Letycji dodatkowo opóźniła realizację planów. Należa­ ło odbyć kolejną żałobę, nie dłuższą co prawda niż sześć tygodni. W końcu Letycja była tylko bratową, a nie rodzoną siostrą. Spóźnią się więc z przybyciem na sezon, ale cóż, nie było na to rady. W głębi serca Miranda cieszyła się z tego. Już sama myśl o ba­ lach w Londynie wprost ją przerażała. Nie uważała się za nieśmiałą. Nie lubiła tylko tłumów i ludzi, którzy jej się przyglądają. To było coś okropnego. 27

Nic nie mogę na to poradzić, powtarzała sobie, schodząc po schodach. W każdym razie dużo gorzej byłoby samotnie tkwić w Ambleside. Na dole zatrzymała się, nie wiedząc, gdzie pójść. W bawialni stało lepsze biurko, lecz w bibliotece będzie cieplej. Skądinąd jednak... Hm... A to co znowu? Spojrzała w głąb holu. W gabinecie lorda Rudlanda paliło się w kominku. Trudno było uwierzyć, że o tej porze ktoś jeszcze czu­ wa w tym domu. Bevelstoke'owie zawsze kładli się wcześnie. Po­ deszła cicho do drzwi. -Och! Z głębi ojcowskiego fotela wyjrzał ku niej Turner. - Panna Cheever! - mruknął, nie zmieniając niedbałej pozy. - Co za niespodzianka! Turner nie wiedział, dlaczego tak go zaskoczył widok Mirandy, stojącej w drzwiach gabinetu. Kiedy usłyszał kroki w holu, w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób wiedział, że to ona. Co prawda jego bliscy spali zwykle o tej porze jak susły, nie mógł się więc spo­ dziewać, że to ktoś z nich błądzi w ciemnościach po domu. Jej obecność była zresztą oczywista. Ta czujna, uważnie przy­ patrująca się wszystkiemu - wielkimi jak u sowy oczyma - dziew­ czyna należała do tego domu. Nie pamiętał, kiedy ją zobaczył po raz pierwszy. Ledwie wtedy od ziemi odrosła. Stała się domow­ nikiem i towarzyszyła im nawet podczas takich okazji jak dzisiej­ sza, kiedy nie należałoby się spodziewać obecności kogoś spoza rodziny. - Pójdę sobie - powiedziała. -Nie. Niby dlaczego miałaby to zrobić? Bo czuł się, jak ostatni głu­ piec? Bo za wiele wypił? Bo nie chciał być sam? - Zostań. - Machnął energicznie ręką. W końcu ktoś powinien dotrzymać mu towarzystwa. - Napijemy się. Zdumiało ją to. 28 - Nikt inny nie golnie ze mną głębszego - mruknął. -Ja nie mogę. - Dlaczego? - Bo nie powinnam - odparła. Wydawało mu się, że zmar­ szczyła brwi. No cóż, zirytowałją. Dobrze było wiedzieć, że znów jest w stanie zirytować jakąś kobietę, nawet tak niedoświadczoną jak ona. - Skoro już tu przyszłaś - wzruszył ramionami - to możesz napić się brandy. Przez chwilę milczała. Przysiągłby, że czuje jej wzburzenie. Wreszcie położyła jakąś książeczkę na stoliku przy drzwiach i po­ deszła bliżej. - Tylko jeden kieliszek. Uśmiechnął się. - Bo znasz granice i wiesz, kiedy pozostajesz trzeźwa? Spojrzała mu prosto w twarz. - Bo ich nie znam. - Co za mądrość u tak młodej osoby. - Mam dziewiętnaście lat - odparła, bynajmniej niewyzywa- jąco. Po prostu stwierdzała fakt. Uniósł brwi. -Jakjuż mówiłem... - Kiedy ty miałeś dziewiętnaście lat... Uśmiechnął się cierpko, widząc, że nie dokończyła zdania. -Kiedy ja miałem dziewiętnaście lat - powtórzył, napełniając jej kieliszek - byłem głuptasem. - Nalał sobie tyle samo i wychylił trunek jednym haustem. Kieliszek stuknął głośno o stolik. Turner odchylił się w tył i za­ łożył dłonie za kark. -Jak każdy dziewiętnastolatek. Spojrzał na nią spod oka. Nie tknęła brandy. Nawet nie usiadła. - Myślałam, że brandy sączy się powoli. 29

Patrzył, jak ostrożnie siada na krześle. Nie tuż koło niego, ale i nie za daleko. Nadal nie spuszczała z niego wzroku. Mógł się .; domyślać, czego się po nim spodziewa. Czyżby sądziła, że się na nią rzuci? - Brandy - oświadczył takim tonem, jakby zwracał się do licz­ nego towarzystwa - najlepiej podawać w tym, co się ma pod ręką. W takim wypadku... - Ujął swój kieliszek i patrzył, jak blask ko­ minka odbija się w rżniętym szkle. Nie skończył zdania. Nie wy­ dawało się to konieczne. Poza tym zajęty był nalewaniem sobie kolejnej porcji. - Zdrówko. -I znów wychylił wszystko do dna. Zerknął na Mirandę. Nie wiedział, czy na jej twarzy maluje się wyraz potępienia, czy współczucia. Wzrok miała nieodgadniony. Chciał, żeby powiedziała cokolwiek. Wystarczyłby jakiś nonsens o kieliszkach, by przestał myśleć, że jest dopiero wpół do jedenastej i że nie wcześniej niż za jakieś pół godziny będzie mógł wreszcie stwierdzić, iż ten przeklęty dzień ma się wreszcie ku końcowi. - Powiedz, jak ci się podobała ceremonia? - Zachęcił ją spoj­ rzeniem do wygłoszenia czegoś więcej niż zwykłe frazesy. Zaskoczyło ją to. Po raz pierwszy dostrzegł u niej cień jakiś emocji. - Mówisz o pogrzebie? -A jakże - odparł z pozorną beztroską. - Był... interesujący. - Stać cię na lepszą odpowiedź. Przygryzła dolną wargę. Przypomniał sobie, że Letycja też tak robiła, gdy jeszcze chciała uchodzić za niewiniątko. Skończyła z tym, kiedy miała na palcu obrączkę. Nalał sobie ponownie. - Czy nie myślisz, że... - Nie! - rzucił gwałtownie. Całej brandy świata nie byłoby mu dosyć tej nocy. Wtedy ujęła kieliszek i pociągnęła mały łyczek. - Byłeś wspaniały. 30 Niech to licho! Zakrztusił się i zaczął prychać niczym niedo­ świadczony gołowąs, który po raz pierwszy spróbował trunku. - Co masz na myśli? Uśmiechnęła się łagodnie. - Lepiej pij mniejszymi łykami. Wytrzeszczył na nią oczy. - Rzadko kiedy mówi się szczerze o zmarłych. Nie wiem, czy to była odpowiednia chwila, ale... ona nie należała do najmilszych osób, prawda? Wyglądała spokojnie i niewinnie, lecz spojrzenie miała prze­ nikliwe. - Nie jesteś czasami mściwa, Mirando? - mruknął. Wzruszyła ramionami i znów upiła trochę brandy. Jak zauwa­ żył, nieduży łyczek. -Ani trochę - odparła. Nie wierzył jej. - Po prostu potrafię obserwować. - Doprawdy? Zesztywniała. - Co masz na myśli? Czuł palące pragnienie, kiedy na nią patrzył. Nie wiedział, dla­ czego tak go to cieszy, i nie mógł nic na to poradzić. Od tak dawna nie było w nim żadnej radości. Nachylił się ku niej tylko po to, żeby się przekonać, czy zdołałby ją objąć. - To ja cię obserwowałem. Zbladła. Dostrzegał to nawet w blasku kominka. - Wiesz, co teraz widzę? - wymruczał. Z półotwartymi ustami pokręciła głową. - Ze ty mnie obserwujesz. Zerwała się tak gwałtownie, że o mało nie przewróciła krzesła. - Muszę już iść. Ta rozmowa jest niestosowna i późno już... - Spokojnie, Mirando - odparł, również wstając. - Nie dener­ wuj się. Ty każdego obserwujesz. Myślisz, że tego nie zauważyłem? Chwycił ją za ramię. Zdrętwiała, ale nie próbowała mu się wy­ rywać. 31

Zacisnął mocniej palce. Byle tylko jej dotknąć. Byle tylko nie pozwolić jej odejść. Nie chciał być sam. Pragnął ją rozzłościć, gdyż i on był zły. Czuł tę wściekłość od lat. - Powiedz mi - wyszeptał, biorąc ją pod brodę. - Czy już się całowałaś? 2 iranda marzyła o takiej chwili całymi latami. I w tych marze­ niach zawsze wiedziała, co powiedzieć. Teraz jednak mogła tylko patrzeć na Turnera bez tchu. Dosłownie bez tchu. Dziwne, zawsze myślała, że to wyrażenie jest przenośnią, A tymczasem naprawdę nie mogła zaczerpnąć powietrza. - Chyba nie - odparła w końcu i ledwo dosłyszałajego odpowiedź, tak mocno huczało jej w głowie. Powinna stąd uciec, ale stała, nie mo­ gąc się ruszyć. Odkąd skończyła dziesięć lat, pragnęła czegoś takiego, choć na początku nie wiedziała oczywiście, czego oczekiwać... Dotknął wargami jej ust. -Jak cudownie! - mruknął, pokrywając delikatnymi pocałun­ kami policzek Mirandy, aż do podbródka. Czuła się jak w niebie. Jak nigdy przedtem. Nagle coś się zmie- niło, zupełnie tak, jakby przeszył ją prąd. Nie była pewna, co to miało oznaczać, więc wciąż stała, przyjmując pocałunki, które teraz zmierzały znów ku jej ustom. - Rozchyl wargi - zażądał. I zrobiła to, bo był Turnerem, a ona go pragnęła. Od zawsze. Jego język wślizgnął się do środka. Poczuła, że coś ją jeszcze silniej popycha ku niemu. Jego palce i usta żądały od niej czegoś, czego wcale nie chciała ofiarować. Nie o takiej chwili marzyła od lat. On jej wcale nie pragnął. Nie miała pojęcia, dlaczego ją cału­ je, ale tak czy inaczej nie pragnął jej. A już na pewno nie kochał, W tym pocałunku nie było serdeczności. M 32 - Pocałuj mnie i ty, do licha - warknął i żarliwiej nakrył jej war­ gi swoimi. Był bezwzględny, gniewny. Po raz pierwszy tej nocy Mi­ randę ogarnął strach. Próbowała powiedzieć „nie", ale głos uwiązł jej w gardle. Jego dłoń odnalazła jakoś drogę ku jej pośladkom. Próbował dotykać jej w najskrytszych miejscach. A ona nie rozumiała, jak może go pragnąć i brzydzić się nim. I jak może go kochać, a jednocześnie nienawidzić. Szarpnął nią, zadając jej ból. - Nie! - Odepchnęła jego ręce i oparła mu dłonie na piersi. -Nie! Cofnął się wreszcie, szorstko, bez cienia pożądania. - Mirando Cheever - mruknął przeciągle -jesteś tego pewna? Uderzyła go w twarz. Oczy mu się zwęziły. Nic nie powiedział. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytała twardo. - Dlaczego cię pocałowałem? - wzruszył ramionami. - A dla­ czego nie? - Nie jestem taka! - krzyknęła. Była przerażona bólem, który usłyszała we własnym głosie, chociaż pragnęła okazać gniew. - Nie pójdzie ci ze mną łatwo! Rozbawiło go to tylko. - Bardzo jesteś zabawna. Taka oburzona! - Przestań natychmiast! - parsknęła. Nie do końca rozumiała jego insynuacje, ale nienawidziła go za nie. - Dlaczego mnie cało­ wałeś? Przecież mnie nie kochasz! Wbiła paznokcie w dłonie. Jaka była głupia! Po cóż mu to mówi? Tylko się zaśmiał. - Zapomniałem, że masz dopiero dziewiętnaście lat. I nie wiesz, że niekoniecznie trzeba się całować z miłości. - Nawet mnie nie lubisz! - Bzdura. - Zamrugał, jakby chciał sobie przypomnieć, że ją zna. - Oczywiście, że cię lubię. - Nie jestem Letycją! 3 - Sekretny pamiętnik... 33

W sekundę później jego dłoń ścisnęła ją boleśnie za ramię. - Ani mi się waż o niej wspominać! Słyszysz?! Miranda w osłupieniu dojrzała jego pełne furii spojrzenie. - Przepraszam! - powiedziała pospiesznie. - Proszę, puść mnie. Nieznacznie rozluźnił chwyt i patrzył na nią tak, jakby chciał przewiercić ją wzrokiem na wskroś. Jak na widmo. Jakby naprawdę widział w niej Letycję. - Turner, proszę cię, to boli! Oprzytomniał nieco i się cofnął. - Przepraszam. - Spojrzał gdzieś w bok. - Wybacz mi ten wy­ bryk. .. To wszystko. Powinna odejść, ale była wściekła i nie mogła się powstrzymać, żeby nie powiedzieć: - Żałuję, że cię tak unieszczęśliwiła. - Lubisz słuchać plotek, co? - Nie! Ja... tylko tak powiedziałam. - Doprawdy? Znów przygryzła wargę. Z całej siły. Zastanawiała się, co od­ powiedzieć. Oczywiście, doszły ją plotki, ale większości rzeczy do­ myśliła się sama. Był taki zakochany, kiedy się z nią żenił! Świata za nią nie widział. Gdy Miranda zobaczyła go parę miesięcy później, wyglądał cał­ kiem inaczej. - Mirando! - przynaglił ją. - Każdy, kto cię znał przed ślubem, wiedział, że byłeś nieszczę­ śliwy. -Jak to możliwe? - Turner spoglądał prosto na nią, a w jego spojrzeniu było coś takiego, że mogła mu tylko powiedzieć prawdę. - Przedtem byłeś roześmiany, radosny. -A teraz? - Teraz stałeś się chłodny i bezwzględny. Przymknął oczy. Miranda przez chwilę myślała, że z bólu, lecz później zmierzył ją ostrym spojrzeniem i uśmiechnął się krzywo. 34 - A więc takim mnie widzisz? I ze skrzyżowanymi rękami popatrzył ku półkom z książkami. - Powiedz mi, odkąd stałaś się taka przenikliwa? Miranda usiłowała walczyć z rozczarowaniem. Złość znów wzięła w nim górę. Przymknął na chwilę oczy i miał wrażenie, że ją słyszy i rozumie każde słowo, nawet te niewypowiedziane. - Zawsze taka byłam. Zauważyłeś to dawno temu. - Ach, te wielkie, brązowe oczy! Wypatrywałaś mnie wszędzie. Myślisz, że o tym nie wiedziałem? Łzy zakręciły się jej w oczach. Jak mógł być taki okrutny? - Byłeś dla mnie wtedy bardzo miły. - To było dawno. - Nikt nie wie tego lepiej ode mnie. Nie odpowiedział. Milczała, aż wreszcie się odezwał. - Wynoś się. Głos miał ochrypły, pełen bólu. Odeszła. Tej nocy nic nie zapisała w swoim pamiętniku. Następnego dnia zbudziła się z jednym wyraźnym celem. Chcia­ ła wrócić do domu. Nie chciała zostać na śniadaniu. Nie dbała nawet o deszcz. Nie mogła dłużej przebywać z nim w tym samym domu. Wszystko to było zbyt smutne. Turner, którego kiedyś znała i uwielbiała, nie istniał. Czuła to, rzecz jasna, już wcześniej, gdy odwiedzał rodzinę. Najpierw w jego oczach dostrzegła złość, po­ tem w kątach warg zarysowały się gniewne bruzdy. Zdawała sobie z tego sprawę, ale aż dzisiaj nie przyznała się do tego przed sobą. -Wstajesz? Olivia była ubrana. Wyglądała uroczo nawet w żałobie. - Niestety. - Co się stało? Miranda otworzyła usta, ale Olivia wcale nie czekała na odpo­ wiedź. 35

- Pospiesz się. Włóż coś na siebie, a ja ci przyślę pokojówkę. Jest po prostu niezrównana w układaniu włosów. Miranda zastanawiała się, kiedy 01ivia zauważy, że przyjaciółka nie reaguje na polecenia. -Wstawaj, Mirando! Drgnęła gwałtownie. - O Boże, Olivio! Czy nikt ci nigdy nie mówił, że to nieludzkie krzyczeć komuś prosto do ucha? Olivia nachyliła się nad nią. - Prawdę mówiąc, nie wyglądasz najlepiej. - Bo nie najlepiej się czuję. - Miranda przewróciła się na drugi bok. - Więc chodźmy szybko na śniadanie, to ci na pewno pomoże. - Nie jestem głodna. - Przecież musisz coś zjeść! Miranda zacisnęła zęby. Taki animusz przed dziewiątą! Powin­ no się tego zabronić! - Mirando! Nakryła głowę poduszką. -Jeśli jeszcze raz tak wrzaśniesz, zamorduję cię. - Mamy mnóstwo do zrobienia! O czym ona do licha mówi? - Co mianowicie? Olivia odrzuciła poduszkę na bok. - Przyśnił mi się wspaniały pomysł. -Żartujesz! -Owszem, żartuję. Ale naprawdę przyszło mi to do głowy w łóżku. - 01ivia uśmiechnęła się przebiegle. A potem jeden jedy­ ny raz poczekała, póki nie usłyszała wreszcie od Mirandy: - No, co takiego? -Ty. -Ja? - Ty i Winston. Przez chwilę Miranda milczała. - Zwariowałaś! - parsknęła. 36 Olivia wzruszyła ramionami i usiadła. - Nie, wymyśliłam coś bardzo sprytnego. Pomyśl tylko! Prze­ cież to byłoby idealne wyjście! Miranda nie mogła myśleć o żadnym mężczyźnie, który nosił nazwisko Bevelstoke, nawet jeśli chodziło tylko o Winstona. -Znasz go dobrze i jesteście w jednym wieku. - 01ivia wyli­ czała kolejne argumenty na palcach. Miranda pokręciła głową i przesunęła się na drugą stronę łóżka, lecz Olivia nie dała się jej wymknąć. - Nie musiałabyś wcale jechać na sezon - ciągnęła. - Tyle razy mówiłaś, że nie chcesz! I że nie cierpisz rozmów z ludźmi, których nie znasz. Miranda próbowała czmychnąć przed nią do gotowalni. - Skoro znasz już Winstona, nie będziesz musiała rozmawiać z nikim obcym. A poza tym - 01ivia rozpromieniła się na samą myśl - oznacza to, że zostałybyśmy siostrami! Miranda bez słowa zapinała suknię, zabraną z gotowalni. - Tak, to byłoby wspaniałe, 01ivio - odparła. Cóż innego mog­ ła powiedzieć. - Och, cudownie, że się zgadzasz! - wykrzyknęła 01ivia i ob­ jęła ją z całych sił. Miranda nadal nic nie mówiła, głowiąc się, jak wybrnąć z tej sytuacji. Olivia puściła ją wreszcie, wciąż wniebowzięta. - Tylko że Winston nie ma o niczym pojęcia. - Chcesz go wyswatać, czy chcesz, żeby był szczęśliwy? -Jedno i drugie, oczywiście - szczerze przyznała Oilvia. Opad­ ła na pobliski fotel. - Czy to ma jakieś znaczenie? Miranda chciała coś powiedzieć, ale Olvia okazała się szybsza. -Jasne, że nie. Liczy się wspólnota celów, Mirando. Dziwne, że dotąd o tym nie pomyślałyśmy! Miranda stała tyłem do niej, skrzywiła się, słysząc te słowa. Nie była zainteresowana Winstonem. Zanadto ją zaprzątały rojenia o Turnerze. 37

- Winston zerkał na ciebie wczoraj wieczorem. -W pokoju było tylko pięć osób, więc nie mógł na mnie nie patrzeć. - Cała rzecz w tym, jak patrzył - upierała się Olivia. -Jakby cię nigdy przedtem nie widział. Miranda kończyła się ubierać. -Jestem pewna, że się mylisz. -A ja nie! Obróć się, zapnę ci guziki. Nigdy się nie mylę,jeśli chodzi o takie rzeczy. Miranda czekała cierpliwie, aż Olivia upora się z guzikami. Przyszło jej coś na myśl. - Kiedy miałaś okazję się o tym przekonać? Żyjemy na prowin­ cji. Któż tu szaleje z miłości? - No, a Billy Evans i... - Przecież on się musiał ożenić. Musiał. Wiesz o tym dobrze. Olivia zapięła ostatni guzik i zakręciła Mirandą wkoło. Minę miała wyjątkowo figlarną, nawet jak na nią. - Owszem, ale dlaczego musiał? Bo się obydwoje kochali! - Nie przypominam sobie, żebyś przepowiadała ich małżeń­ stwo. - Bzdura, właśnie że tak, ale ty wtedy byłaś w Szkocji. Nie mog­ łam ci o tym napisać, bo takie rzeczy robią wyjątkowo przykre wra­ żenie w liście. Miranda nie była pewna, czy w przypadku niepożądanej ciąży list może cokolwiek zmienić, lecz Olivia pod jednym względem nie mijała się z prawdą. Miranda rzeczywiście wyjechała na sześć tygodni do swoich dziadków ze strony matki. A że Billy Evans oże­ nił się właśnie wtedy, nie mogła więc jej zaprzeczyć. - Chodźmy na śniadanie - powiedziała ponuro. Nie było spo­ sobu, żeby się stąd wymknąć po cichu. Poza tym poprzedniego wieczoru Turner przebrał miarę w piciu i jeśli jest jakaś sprawiedli­ wość na tym świecie, przeleży cały ranek z bólem głowy. - Nie, Maria musi cię jeszcze uczesać - zdecydowała Olivia. - Nie wolno nam zdawać się na przypadek. Musimy być teraz 38 piękne, to nasz obowiązek. Och, nie patrz na mnie w taki sposób! Jesteś o wiele ładniejsza, niż myślisz. -Olivio... - Źle się wyraziłam. To nie ty jesteś ładna, tylko ja. Ładniutka i pospolita. W tobie jest coś więcej. - Mam pociągłą twarz. -Wcale nie, a przynajmniej o wiele mniej niż w dzieciństwie. - Olivia przechyliła głowę na bok i zamilkła. Zamilkła! - Co się stało? - spytała podejrzliwie Miranda. - Myślę, że po prostu twoja uroda dojrzała. Niemal tych samych słów użył Turner wiele lat temu, Miran­ da znienawidziła się za to, że tak dokładnie pamięta tę rozmowę. A najgorsze było to, że omal się z tego powodu nie rozpłakała. Olivia dostrzegła jej wzburzenie. Objęła mocno przyjaciółkę. - Och, Mirando, tak bardzo cię kocham! Powinnyśmy zostać najlepszymi siostrami. Nie mogę się tego doczekać! Miranda zeszła na śniadanie pół godziny później. Obiecywała sobie, że nigdy więcej nie zgodzi się na układanie włosów, skoro straciła przez nie tyle czasu. Była głodna. - Dzień dobry, kochani - rzuciła 01ivia, biorąc talerz z kreden­ su. - Gdzie się podziewa Turner? Miranda zmówiła w duchu dziękczynną modlitwę, ciesząc się z jego nieobecności. - Pewnie został w łóżku, biedak. To był dla niego ciężki ty­ dzień. Odpowiedziała jej głucha cisza. Nikt z Bevelstoke'ów nie lubił Letycji. - Mam nadzieję, że zbytnio nie zgłodnieje - przerwała milcze­ nie Olivia. - Kolacji także nie jadł. - Olivio, jego żona dopiero co zmarła - odezwał się Winston. - Ni mniej, ni więcej tylko skręciła sobie kark. Zdobądź się na wy­ rozumiałość. 39

- Właśnie dlatego, że go kocham, troszczę się o niego - odparła Olivia z irytacją, którą okazywała tylko bratu bliźniakowi. - On nic nie je! - Kazałam mu zanieść tacę do pokoju. - Matka położyła kres sprzeczce. - Dzień dobry, Mirando. Miranda drgnęła. Wpatrywała się w Olivię i Winstona. - Dzień dobry, lady Rudland - odpowiedziała pospiesznie. - Mam nadzieję, że dobrze pani spała. - Tak dobrze, jak można się było spodziewać - westchnęła hra­ bina i upiła łyk herbaty. - Los nas ciężko doświadczył. Dziękuję, że zostałaś z nami na noc. Wiem, że to było prawdziwą pociechą dla 01ivii. - Cieszę się, że mogłam coś dla niej zrobić. - Miranda w ślad za Olivia podeszła do kredensu i nałożyła sobie jedzenie na talerz. Kiedy wróciła do stołu, okazało się, że Olivia przeznaczyła jej miej­ sce koło Winstona. Usiadła i powiodła wzrokiem po Bevelstoke'ach. Wszyscy uśmiechali się do niej. Lord i lady Rudland wręcz z błogością, Oli- via nieco przebiegle, a Winston... - Dzień dobry, Mirando - pozdrowił ją serdecznie. W jego oczach dostrzegła zainteresowanie. Boże, czyżby Olivia się nie myliła? Winston patrzył na nią w inny sposób niż zwykle. - Dzień dobry - odparła kompletnie wytrącona z równowagi, Winston był przecież w gruncie rzeczy jej bratem. Nie mógł więc myśleć o niej jako..'. No i ona o nim też nie. Ajeśli było inaczej? - Czy zamierzasz zostać w Haverbreaks do południa? Może wybralibyśmy się po śniadaniu na przejażdżkę? Boże, O1ivia miała rację! Miranda otworzyła usta ze zdu­ mienia. -Ja... jeszcze nie wiem. O1ivią kopnęła ją pod stołem. -Och! - Czy to makrela? - spytała z troską lady Rudland. 40 - Przepraszam..- odkaszlnęła Miranda - tak, ość! -Właśnie dlatego nigdy nie jadam ryb na śniadanie! - oświad­ czyła 01ivia. - No i jak, Mirando? - dopytywał się Winston. Uśmiechał się wspaniałym chłopięcym uśmiechem, zdolnym złamać tysiąc nie­ wieścich serc. - Przejedziemy się? Miranda odsunęła się nieco od Olivia. - Niestety nie zabrałam ze sobą stroju do konnej jazdy. - Była to prawda. W dodatku fatalnie się złożyło, bo Miranda zaczęła już myśleć, że przejażdżka z Winstonem mogłaby ją uwolnić od uczu­ cia do Turnera. - Możesz wziąć mój. - Olivia uśmiechnęła się do niej słodko znad grzanki. - Powinien na ciebie pasować. - A więc jesteśmy umówieni - uznał Winston. -Wspaniale! Od wieków nie mieliśmy okazji, żeby razem pojeździć. Miranda nagle poczuła, że się uśmiecha! Entuzjazm Winstona był zaraźliwy. - Od dobrych paru lat. Jakoś zawsze byłam w Szkocji, kiedy ty wracałeś ze szkoły. - Ale nie tym razem - oznajmił uszczęśliwiony i uśmiechnął się do niej znad filiżanki z herbatą. Miranda zdumiała się, jak bardzo podobny jest do Turnera, gdy ten był młodszy. Winston miał teraz dwadzieścia lat, o rok więcej niż Turner, kiedy się w nim zakochała. 11 kwietnia 1819 Odbyłam dziś wspaniałą przejażdżkę z Winstonem. Bardzo przypo­ mina brata; gdybyż tyłko Turner był tak uprzejmy, pełen względów i po­ czucia humoru! Turner nie spał dobrze. Wcale go to nie zdziwiło, bo ostatnio rzadko mu się zdarzało przespać spokojnie noc. Rankiem był wciąż poirytowany i zły - głównie na siebie. Co u licha sobie myślał, całując Mirandę Cheever? Traktował ją przecież jak młodszą siostrę. Owszem, wściekł się wczoraj i może 41

nawet za wiele wypił, ale to nie usprawiedliwiało jego zachowania. Letycja zniszczyła wiele z jego dobrych cech, lecz, na Boga, wciąż jeszcze pozostawał dżentelmenem! Nawet go nie pociągała, w każdym razie nie bardzo. Wiedział, czym jest pożądanie, ta szarpiąca trzewia potrzeba posiadania. Do Mirandy czuł coś, czego nie umiał określić. Coś całkiem innego. Te jej wielkie, brązowe oczy, które wszystko widziały! Zawsze denerwowało go jej spojrzenie. Nawet jako dziecko była zaska­ kująco mądra. A w ojcowskim gabinecie czuł, że go przejrzała na wskroś, chociaż sama ledwie dorosła. Zirytowało go to i zareago­ wał w jedyny sposób, jaki przyszedł mu do głowy. Jedyny i bardzo nieodpowiedni. Powinien ją przeprosić. Już sama myśl o tym była nie do znie­ sienia. Dużo łatwiej byłoby udawać, że nic się nie wydarzyło i zig­ norować ją na całą resztę życia. Ale to nie wchodziło w grę, jeśli miał ją nadal traktować jak siostrę. A ponadto nie pozwalał mu na to honor. Letycja zabiła w nim większość dobrych cech, coś jednak mu­ siało pozostać. A jeżeli dżentelmen uchybi w czymś kobiecie, po­ winien ją przeprosić. Nim zszedł na dół, rodzina skończyła posiłek. Pospiesznie zjadł śniadanie i popił je kawą, czarną jak pokuta. - Czy coś jeszcze, proszę pana? Spojrzał na lokaja. - Nie. Nie teraz. Lokaj się wycofał, lecz nie wyszedł z jadalni. Turner zdecydo­ wał, że czas mu już opuścić Haverbreaks. Za dużo tu było ludzi. Niech to licho, matka pewnie poleciła służbie, żeby nie spuszczała z niego oka. Zasępiony wstał od stołu i wyszedł do holu. Uprzedził służą­ cego, że wyjadą stąd jak najprędzej, za jakąś godzinę. Pozostawało mu już tylko odszukać Mirandę, przeprosić ją, a potem zaszyć się we własnym domu. Usłyszał śmiech. 42 Winston i Miranda wrócili właśnie, zaróżowieni od świeżego powietrza i słońca. Turner zmarszczył czoło i się zatrzymał, chcąc sprawdzić, jak długo potrwa, nim go dostrzegą. - To było wtedy - Miranda najwyraźniej kończyła jakąś opo­ wieść - kiedy się przekonałam, że O1ivii nie można wierzyć, jeśli chodzi o czekoladę. Winston się uśmiechnął. Patrzył na nią z sympatią. - Zmieniłaś się, Mirando. Zarumieniła się uroczo. - Nie tak bardzo. Po prostu dorosłam. - Istotnie. Mógłby się zamknąć! - pomyślał Turner. - Czy nie przyszło ci do głowy, że kiedy skończysz szkołę, będę już trochę inna niż wtedy, kiedy mnie żegnałeś przed wyjazdem? - Coś w tym rodzaju. - Winston uśmiechnął się szeroko. - Ale muszę przyznać, że zmieniłaś się na korzyść. - Dotknął jej włosów, uczesanych w gładki kok. - Daję słowo, że nie będę cię więcej za nie ciągnął! Znów poczerwieniała. To było więcej, niż Turner mógł znieść. -Witajcie. Jaki miły ranek - powiedział głośno, nie fatygując się, by do nich podejść. - Mamy już popołudnie - odparł Winston. - Może dla niewtajemniczonych - odciął się Turner z krzywym uśmieszkiem. - Czy w Londynie poranek trwa do drugiej? - spytała zimno Miranda. - Tylko wtedy, gdy poprzedni wieczór przyniósł rozczaro­ wanie. - Turner! - zawołał z wyrzutem Winston. Turner wzruszył ramionami. - Muszę pomówić z Mirandą - odparł, nie patrząc na brata, Miranda wydawała się zaskoczona, a może też trochę zła? - To zależy tylko od niej - odpowiedział Winston. Turner spojrzał jej w oczy. 43

- Powiadom mnie, kiedy będziesz gotowa wrócić do domu. Pojadę z tobą. Winston otworzył usta zaskoczony. - Słuchaj - powiedział dość oficjalnym tonem. - Miranda jest damą. Powinieneśją najpierw spytać, czy chce, abyś jej towarzyszył. Turner spojrzał na brata w taki sposób, że ten cofnął się o krok, a potem ponownie zwrócił się do Mirandy. - Pojadę z tobą. - J a - Posłał jej takie spojrzenie, że przytaknęła, zaciskając wargi w nietypowy dla siebie sposób. - Oczywiście, milordzie. - Prawie zapomniałam - zwróciła się do Winstona - że Turner koniecznie chciał pomówić z moim ojcem o jakimś manuskrypcie. Co za spryciara! Turner o mało się nie roześmiał. - Turnerze - spytał z powątpiewaniem Winston - interesujesz się manuskryptami? - To moja nowa namiętność - rzucił obojętnie brat. Winston przenosił wzrok z jednego na drugie, aż w końcu zło­ żył sztywny ukłon Mirandzie. - No cóż, było mi bardzo miło. - Mnie także - odparła, a Turner poznał po jej tonie, że nie kłamała. Stał nadal w wyczekującej pozie. Winston rzucił mu poiryto­ wane spojrzenie. - Czy zobaczymy się jeszcze, nim wrócę do Oksfordu? - spytał Mirandę. - Mam nadzieję, że tak. Nie mam żadnych planów na najbliż­ szych kilka dni, więc... Turner ziewnął. Miranda odchrząknęła. - Z pewnością spotkamy się niebawem. Może razem z Olivią przyjedziecie do nas na herbatę? - Będzie mi bardzo miło. 44 Turner bez specjalnego zainteresowania oglądał paznokcie. - Gdyby O1ivia nie mogła się do mnie wybrać - ciągnęła Mi­ randa spokojnie - chętnie powitam cię samego. Oczy Winstona rozbłysły. - Będę zachwycony - mruknął, pochylając się nad jej dłonią. - Gotowa jesteś? - warknął Turner. Miranda zachowała kamienny wyraz twarzy. -Nie. -Pospiesz się. Nie będę czekał cały dzień. Winston spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Co cię ugryzło? Turner sam się nad tym zastanawiał. Kwadrans wcześniej chciał jak najprędzej opuścić dom rodziców, a teraz upierał się, że odwie­ zie Mirandę. Upierał się, bo miał swoje powody. - Wszystko w porządku - odparował. - Nie czułem się lepiej od lat. A dokładnie od 1816 roku. Winston przestępował niepewnie z nogi na nogę, a Miranda odwróciła głowę. W 1816 roku, o czym wszyscy dobrze wiedzieli, Turner się ożenił. - Od czerwca - dodał Turner ironicznie. - Przepraszam, co masz na myśli? - spytał Winston oschłym tonem. - Od czerwca 1816 roku. Turner posłał bratu nieszczery uśmiech, a potem zwrócił się do Mirandy: - Będę na ciebie czekał w westybulu. Nie ociągaj się. 3 Nie ociągaj się! - powtarzała gniewnie Miranda po raz nie wiado­ mo który. Pakowała ubrania. Nie umawiała się z nim, a on nawet 45

jej nie spytał, czy może ją odwieźć. Tylko rozkazał, żeby przyszła! A potem, kiedy już ją pouczył, żeby się pospieszyła, nie poczekał wcale na odpowiedź! Czy tak mu było spieszno pozbyć się jej z domu? Nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. -Już odjeżdżasz? Do pokoju wśliznęła się O1ivia. - Muszę wrócić do domu - odparła Miranda, wybierając właśnie tę chwilę, żeby zdjąć suknię przez głowę. Nie zależało jej zbytnio na tym, by ujrzeć wyraz twarzy Olivia. - Twój strój do konnej jazdy położyłam na łóżku - dodała. Jej głos stłumiły zwoje muślinu. - Ale dlaczego? Ojcu wcale cię nie brakuje. Jak dobrze, że użyła właściwego argumentu, pomyślała Miran­ da ironicznie, choć sama wygłaszała tę opinię mnóstwo razy. - Mirando! - nalegała przyjaciółka. Miranda stanęła do niej tyłem tak, aby Olivia mogła zapiąć jej guziki. - Nie chcę nadużywać gościnności. - Co takiego? Nie mów głupstw! Matka chętnie by ci pozwo­ liła zamieszkać z nami na stałe, gdyby to było możliwe. Zresztą niedługo wyjeżdżamy razem do Londynu. -Jeszcze tam nie jesteśmy. - Cóż to ma do rzeczy? Nic nie miało. Miranda zacisnęła zęby. - Posprzeczałaś się z Winstonem? - Ależ skąd. - Któż mógłby się sprzeczać z Winstonem prócz Ołivii? - Więc o co chodzi? - O nic. - Miranda spokojnie sięgnęła po rękawiczki. - Twój brat chce porozmawiać z moim ojcem o pewnym rękopisie. - Winston? - zdziwiła się 01ivia. - Turner. - Turner? Dobry Boże, czy ona nigdy nie przestanie pytać? 46 - Tak - wyjaśniła Miranda. - Chce zaraz wyjechać, tak żeby mógł mnie odwieźć do domu. To ostatnie było akurat kłamstwem, lecz Miranda uznała, że - z uwagi na okoliczności - całkiem zręcznym. Poza tym może te­ raz, kiedy Turner pragnie odjechać do domu w Northumberland, wszystko wróci do normy. Ziemia znów zacznie obracać się wokół Słońca. Olivia wsparła się o framugę drzwi w taki sposób, że Miranda nie mogła jej ominąć. - Dlaczego jesteście na siebie źli? Przecież zawsze lubiłaś Tur­ nera! Miranda o mało się nie roześmiała. A potem niewiele brakowało, aby zaczęła płakać. Jak mógł potraktować ją niczym pierwszą lepszą ladacznicę? Jak śmiał uczynić ją tak nieszczęśliwą właśnie tutaj, w Haverbreaks, w miejscu, które przez ostatnich parę lat było bardziej jej domem niżjego? Odwróciła się. Nie mogła pozwolić, by 01ivia zobaczyła jej twarz. Jak mógł ją pocałować, jeśli to nic dla niego nie znaczyło? - Mirando - spytała miękko Olivia - dobrze się czujesz? - Doskonale. - Miranda odsunęła ją pospiesznie, kierując się ku drzwiom. - Nie wyglądasz na... - Przykro mi z powodu Letycji - prychnęła Miranda. I tak było w istocie. Każdy, kto potrafił do tego stopnia unieszczęśliwić Tur­ nera, zasługiwał na współczucie! Lecz Olivia nie dała się zwieść i gdy Miranda zbiegała po scho­ dach, podążała tuż za nią. - Z powodu Letycji! - wykrzyknęła. - Chyba żartujesz! Miranda, kurczowo uczepiona poręczy, ześlizgnęła się na dół. - Letycja była wstrętną wiedźmą i unieszczęśliwiła Turnera. No właśnie! - Mirando! Mirando! Och, to ty, Turnerze? Dzień dobry! 47

-Witaj, Olivio - odparł uprzejmie, składając jej krótki ukłon. - Miranda opłakuje Letycję. To nie do zniesienia! - Olivio! -jęknęła Miranda. Turner mógł nienawidzić zmarłej żony, dał temu wyraz na pogrzebie, ale pewnych rzeczy się po pro­ stu nie mówi! To wbrew dobremu wychowaniu. Turner ledwie spojrzał na Mirandę. Jedną brew miał ironicznie uniesioną. -Coś podobnego! Przecież jej nienawidziłeś. Wszyscy o tym wiemy! - ciągnęła Olivia. -Jesteś szczera aż do bólu, moja droga siostrzyczko - mruknął Turner. - Zawsze mówiłeś, że nie lubisz hipokryzji - odcięła się. - To prawda. - Spojrzał na Mirandę. - Możemy ruszać? - Zabierasz ją do domu? - spytała Olivia, chociaż dopiero co Miranda powiedziała jej dokładnie to samo. - Chcę porozmawiać z jej ojcem. - Czy nie mógłby jej odwieźć Winston? - Olivio! - Miranda nie wiedziała, czy jest bardziej zakłopota­ na tym, że przyjaciółka swatają z Winstonem, czy tym, że robi to w obecności Turnera. - To nie Winston musi pomówić z jej ojcem - wyłgał się gładko Turner. - Ale mógłby z wami pojechać. - Nie w mojej kariolce. - Bierzesz kariolkę?! - zdumiała się Olivia. Powóz był nowiut­ ki, wysoki, szybki, lśniący. 01ivia nieraz prosiła, żeby pozwolono jej nim powozić. Turner uśmiechnął się szeroko. Przez chwilę wyglądał jak daw­ niej. Jak mężczyzna, którego Miranda niegdyś znała i lubiła. -Może jej nawet oddam na jakiś czas lejce - powiedział, naj­ wyraźniej tylko po to, żeby dokuczyć siostrze. Podziałało. Olivia wydała z siebie dziwny, gardłowy dźwięk. -Zegnaj, droga siostrzyczko - zawołał Turner ze złośliwym uśmieszkiem. Ujął Mirandę za łokieć, prowadząc ją ku drzwiom. 48 - Zobaczymy się później... albo raczej zobaczysz tylko mnie. Gdy będę odjeżdżał. Miranda starała się nie wybuchnąć śmiechem, kiedy schodzili po stopniach. - Byłeś okropny! Wzruszył ramionami. -Należało się jej. - Nie! - Miranda uznała, że powinna się ująć za przyjaciółką, nawet jeśli niebywale ją rozbawiła cała scena. - Dlaczego? - Bo potraktowałeś ją naprawdę okropnie. - Och, jak najbardziej - zgodził się, pomagając Mirandzie wsiąść do kariolki. Dziewczyna zastanawiała się, jak to możliwe, że uśmiecha się do niego i myśli, iż nie darzy go już taką niechęcią, a może mu nawet przebaczy. Przez kilka minut siedzieli bez słowa. Kariolka była bardzo szy­ kownym pojazdem i Miranda mimo woli poczuła się jak księżna, siedząc wysoko nad poziomem drogi. -Całkiem zawróciłaś w głowie Winstonowi - odezwał się w końcu. Zesztywniała. Mogła mu zaprzeczyć, ale wtedy wyszłaby na kokietkę, albo też przyznać mu rację, co zabrzmiałoby chełpliwie. Albo rzucić w odpowiedzi coś sarkastycznego. Lub też, Boże ucho­ waj, wzbudzić w nim zazdrość! - Myślę, że powinienem dać ci swoje błogosławieństwo. Mirandzie odebrało mowę. Turner wpatrywał się w trakt. Do­ dał po chwili: - Byłoby to z pewnością korzystne dla ciebie małżeństwo, a i on lepiej chyba nie mógłby trafić. Może nie masz pieniędzy, których młodszemu synowi bardzo potrzeba, ale nadrobiłabyś wszystko rozsądkiem. No i uczuciowością. - Och, ja... - Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Był to kom­ plement, choć trochę blady. Nie miała ochoty, żeby wychwalał jej zalety jedynie po to, żeby połączyć ją w parę z bratem. No i wcale 4 - Sekretny pamiętnik... 49

nie chciała słyszeć o sobie, że jest „uczuciowa". Piękna, egzotycz- na urzekająca - owszem! Ale nie uczuciowa. Co za żałosne okre- ślenie. Zrozumiała, że Turner czeka, by dokończyła przerwaną wypo- wiedź, więc wyjąkała: -Dziękuję. - Nie chcę, żeby mój brat zrobił ten sam błąd, co ja. Spojrzała na niego. Twarz miał ściągniętą, a oczy utkwione w trakcie, jakby jedno jedyne spojrzenie, rzucone na nią, mogło sprawić, że cały świat się zawali. - Błąd? - powtórzyła. -Jeden szczególny błąd - uciął ostro. - Letycja? - wymknęło się jej. Kariolka zwolniła tempo, a potem stanęła. Wreszcie na nią spojrzał. - Właśnie. - Co ona ci takiego zrobiła? - spytała półgłosem. Było to bar­ dzo osobiste pytanie i wyjątkowo niestosowne, ale nie mogła się powstrzymać. Nie teraz, kiedy spojrzał jej prosto w oczy. Mimo wszystko nie należało o to pytać! Zacisnął szczęki i spoj­ rzał gdzieś w bok. - Nic, o czym można by powiedzieć damie. -Turnerze... Odwrócił się znów ku niej. Oczy mu płonęły. - Czy wiesz, w jakich okolicznościach zmarła? Miranda kiwnęła głową, mówiąc: - Spadła z konia. - Tak- odparł gniewnie. - Bo się jej spieszyło do kochanka. O tym nie wiedziała. - Była też w ciąży. - Boże! Jak mi przy... - Nie mów tak. Mnie nie jest żal. Miranda zakryła dłonią usta. - Dziecko nie było moje. 50 Dławiło ją w gardle. Co miała mu odpowiedzieć? Lepiej było milczeć. - Pierwsze też nie było moje - dodał z rozdętymi nozdrzami, krzywiąc usta. Całkiem jakby nią gardził i rzucał jej wyzwanie. - Tur... - Wydawało jej się, że powinna coś powiedzieć, ale była szczerze wdzięczna, kiedy jej przerwał. - Była w ciąży, kiedy się z nią żeniłem. Właśnie dlatego się po­ braliśmy, jeśli już musisz wiedzieć. - Zaśmiał się ponuro i powtó­ rzył: -Jeśli już musisz wiedzieć. To doprawdy komiczne, że ja nie wiedziałem! Powiedział to z taką goryczą, że przeszył ją ból. Dziwiła się, co go tak odmieniło. Teraz wiedziała. Wiedziała też, że nigdy już nie będzie go nienawidzić. - Tak mi przykro - szepnęła. I naprawdę tak było. Nic nie mog­ ło jej sprawić większej przykrości. - To nie twoja... - urwał nagle i odkaszlnął, a po chwili dodał: - Dziękuję. Ujął lejce, lecz zanim ruszył, zapytała: - Co teraz zrobisz? Uśmiechnął się do niej, niewesoło, jednym kątem ust. - Co zrobię? - powtórzył. -Wyjedziesz do Northumberland? Do Londynu? Ożenisz się po raz drugi? - Nie wiem. - Twoja matka... - Miranda odchrząknęła - chciałaby, żebyś był w Londynie podczas debiutu 01ivii. - 01ivia nie potrzebuje mojej pomocy. Znów ją zaczęło dławić w gardle. - Ona nie, ale ja - tak. Zaskoczyło go to. Odwrócił się ku niej. - Ty? Myślałem, że okręciłaś sobie mojego brata wokół małego palca. - Nie - odparła pospiesznie - to znaczy... nie wiem. On jest jeszcze bardzo młody, prawda? 51

- Starszy od ciebie. - O trzy miesiące - odcięła się. - Wciąż jeszcze studiuje. Nie ożeni się zbyt szybko. Pochylił się w jej stronę i spojrzał na nią bystro. - Chciałabyś szybko wyjść za mąż? Miranda miała ochotę zeskoczyć z kariolki. Na pewno była to jedna z tych rozmów, których dama nie potrafi znieść. - Owszem, chciałabym kiedyś wyjść za mąż - odparła z waha­ niem. Zaczęły ją palić policzki. Zerknęła na niego. Turner przypatrywał się jej badawczo. Szczerze jej ulżyło, kiedy wreszcie przerwał milczenie. -W porządku. Zastanowię się nad tym. W końcu jestem ci coś winien. O Boże, w głowie jej zawirowało. - Słucham? - Przede wszystkim przeprosiny. Zeszłej nocy zrobiłem rzecz niewybaczalną. Właśnie dlatego uparłem się, żeby cię odwieźć do domu. - Odchrząknął i przez moment patrzył w inną stronę. - Po­ winienem więc cię przeprosić, ale wolałem zrobić to w cztery oczy. W przeciwnym razie musielibyśmy wyraźnie powiedzieć mojej rodzinie, z jakiego powodu to robię. Myślę, że nie chciałabyś tego. - Raczej ty byś tego nie chciał. Westchnął i przeczesał dłonią po włosach. - Rzeczywiście, nie chciałbym. Nie mogę powiedzieć, żebym był dumny z mojego zachowania, i wolałbym, aby moi bliscy o nim nie wiedzieli. Ale myślałem też o tobie. - Przyjmuję przeprosiny. Turner odetchnął z ulgą. - Nie wiem, dlaczego to zrobiłem - ciągnął. - Nawet cię nie pragnąłem. Nie mam pojęcia, co mnie napadło. Ale to nie była twoja wina. Spojrzała na niego. Nietrudno było rozszyfrować jej uczucia. - Ach, niech to! - sapnął z irytacją i odwrócił wzrok. - Dosko­ nale! Całuję dziewczynę, a potem jej mówię, że nie budzi we mnie 52 pożądania. Przepraszam cię, Mirando. To wszystko fatalnie wyszło. Zachowałem się jak osioł. Nie poznaję siebie. -Może powinieneś napisać poradnik? - spytała z goryczą. - Sto i jeden sposobów, jak obrazić młodą damę. Założę się, że znasz je wszystkie. Nabrał głęboko tchu. Nie był przyzwyczajony przepraszać. - Tak naprawdę jesteś bardzo atrakcyjna. Miranda słuchała tego z niedowierzaniem. Zdumiały ją nie tyle słowa, ile samo to, że je wypowiedział. Wprawił tym ich obo­ je w zakłopotanie. Lepiej by było, gdyby zamilkli, lecz pełne bólu spojrzenie dziewczyny obudziło w nim jakieś zapomniane uczucie. Poczuł, że musi naprawić to, co zniszczył. Miranda miała dziewiętnaście lat. Jej doświadczenia z mężczy­ znami ograniczały się do Winstona i jego samego. W obydwu wi­ działa wcześniej braci. Biedna dziewczyna. Musi się teraz okropnie czuć. Winston nagle ujrzał w niej Wenus, królową Elżbietę i Naj­ świętszą Pannę w jednej osobie, a Turner położył kres jego zalo­ tom. Nietuzinkowy dzień dla młodej dziewczyny z prowincji. A teraz siedziała przy nim, sztywna, z uniesionym podbród­ kiem. Ale nie czuł w niej nienawiści, choć tylko na takie uczucie zasługiwał. - Musisz mnie wysłuchać - powiedział, ujmując ją za ręce. -Je­ steś całkiem pociągająca. - Spojrzał na nią uważniej po raz pierwszy od wielu lat. Nie była klasyczną pięknością, lecz miała coś w sobie. Te wielkie brązowe oczy mogły ująć za serce. Miała piękną cerę, wytwornie bladą, kontrastującą z ciemnymi gęstymi włosami. Lek­ ko się kręciły i wydawały się miękkie. Chwycił ją za nie przecież zeszłej nocy. Dlaczego nie pamięta, jakie były w dotyku? Stanow­ czo powinien był to zauważyć! -Turnerze... -Całkiem... - Co całkiem? -Jesteś całkiem ładna. - Pokręcił lekko głową, jakby chciał się wyzwolić spod jej uroku. 53