mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Rawinis Marian Piotr - Dworek pod malwami 2

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Rawinis Marian Piotr - Dworek pod malwami 2.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 52 osób, 47 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 572 stron)

Pamięci mojej Matki Jadwigi Wiktorii Kuklińskiej (1926-2009)

Rozdział 1. KRÓLOWA ZAUŁKÓW

FOTOGRAFIA STASIA Czerwiec 1911 W salonie dworu w Kalinówce zawisła fotografia Stasia Kalinowskiego. Szesnastoletni chłopiec w gimnazjalnym mundurze, z niesfornymi, falującymi włosami uśmiechał się i śmiało patrzył przed siebie. Fotografia wisiała obok rysunku, jaki wykonał niegdyś Janek Kalinowski, jego stryjeczny dziadek, ten który wprost ze szkoły poszedł do powstania 1863 roku. Pani Katarzyna zatrzymywała się czasem przed fotografią i w milczeniu patrzyła na twarz wnuka. – Gdzie jesteś? – pytała. – Gdzie się podziewasz, kochany chłopcze? Wywieziony z białostockiego więzienia gdzieś w głąb Rosji, Staś Kalinowski zaginął bez śladu. Jako więzień polityczny skazany na karę twierdzy nie miał prawa nie tylko do odwiedzin, ale nawet do korespondencji. Przekonała się o tym boleśnie jego babka, która wiele razy próbowała dowiedzieć się czegoś o losach wnuka poprzez urzędy i sądy. Te jednak ignorowały jej pytania i prośby. Michał Kalinowski wcale nie mówił o młodszym synu. Gdy w jego towarzystwie ktoś wspomniał Stasia, chmurzył się i wychodził. – Chyba go nie zapomniałeś, Michale? – spytała kiedyś starsza pani. – Nie możesz zapomnieć. – Nie zapomniałem – burknął w odpowiedzi. – Ale rozmawiać o nim nie chcę. Był zasmucony bezskutecznymi poszukiwaniami śladów syna i rozmowami z adwokatami. – To sprawa najwyższej rangi – mówili prawnicy. – Nawet do akt nie można zajrzeć, są tajne do ostatniej kartki. – A obrońca? – upierał się pan Michał. – Każdy oskarżony powinien mieć obrońcę. – Pański syn miał obrońcę z urzędu. – To zapewne był oficer – zauważył Kalinowski.

– Oczywiście. – Zatem ktoś nie bezstronny. Musiał wypełniać rozkazy przełożonych. – Procedura innego adwokata nie przewiduje. – Ale to oznacza, że mój syn nie miał możliwości się bronić. – Naturalnie, że miał. Mógł przecież bronić się sam. Jeśli był na tyle mądry, żeby mówić prawdę... W takich przypadkach sąd okazuje łaskawość. – Na czym miałaby polegać? Przecież ja nawet nie wiem, gdzie on teraz jest. Po takich rozmowach Kalinowski wracał do domu smutny i zniechęcony. Oczekiwanie na jakiekolwiek odpowiedzi z wysokich urzędów przedłużało się, żadna wiadomość nie nadchodziła, a pan Michał pogrążał się w smutku i beznadziei. Wyrzucał sobie zaniedbania w opiece nad Stasiem, uważając że mogły się przyczynić do jego tragicznego losu. Przecież to on pochwalał jego przyjaźń z Florianem Sawickim, on wysłał syna na praktykę do Białegostoku, gdzie Staś najwyraźniej wpadł w nieodpowiednie towarzystwo. – Florian to zły duch Stasia – mówił w domu. – Starszy, ze skłonnością do grania bohatera, zaimponował chłopakowi, potrafił go zaciekawić i najwyraźniej wciągnął w coś zabronionego... Po długich rozmowach, roztrząsaniu racji, setkach przypuszczeń i prób odgadywania, co i jak się wydarzyło, zła rola Sawickiego wydawała się prawdopodobna. Nie było jednak jak tego potwierdzić. Florian w Kalinówce się nie pokazywał, nie przysłał wiadomości czy choćby wyrazów współczucia z powodu tego, co się stało. – Pewnie i jego aresztowali – zgadywała pani Katarzyna. – Inaczej przecież zawiadomiłby nas, co i jak. To taki porządny chłopiec. Pan Kalinowski myślał o synu często, nieomal bez przerwy, zastanawiając się, gdzie jest, w jakich warunkach żyje. Niczego nie był pewny – ani miejsca pobytu, ani warunków, ani nawet tego, czy syn żyje.

Czasem popadał w ponure zamyślenie, stawał się opryskliwy. Zdarzało się to nawet w obecności pułkownika Mikołaja Kawelina, do którego jeździł na karty. Carski pułkownik, jak zawsze otoczony grupą oficerów garnizonu, ziemian i artystów, znajdował najwłaściwsze słowa pocieszenia. – Michaił – mówił do Kalinowskiego. – Pamiętaj, że życie masz tylko jedno, więc nie poświęcaj go na błahostki. Nie pij byle czego i byle czego nie jedz. Świat stworzył dobre trunki, zbyt dobre, żeby się miały zmarnować. Napełniał kieliszki wódką i nakazywał surowo: – Pij! Dusza mniej boli. *** Podobnie jak pan Michał pozostali domownicy Kalinówki przyczynę kłopotów Stasia upatrywali w jego przyjaźni z Florianem Sawickim. – On chyba coś przeczuwał – ujawnił pannie Klementynie Hoffmann Ignaś Kalinowski, starszy brat Stasia. Przypomniał sobie, jak kiedyś brat wspomniał, że spodziewa się, iż w jego życiu nastąpi niebawem ważna zmiana. – Jakby się spodziewał czegoś takiego – mówił z zastanowieniem. – Jakoś tak niedawno rozmawialiśmy o przyszłości. Ja się martwiłem, czy nam starczy ziemi do podziału, gdy nam los nowego niespodziewanego sąsiada dał, a on wcale nie był zmartwiony. Powiedział, że dla mnie Kalinówki starczy, bo on nie zamierza na gospodarstwie zostać, a wybiera się do obcych krajów. – Lepiej nie wspominaj o tym ojcu – przestrzegała panna Hoffmann. – On i tak jest niezadowolony, że Staś się zaplątał w takie sprawy. Po co ma martwić się jeszcze więcej. O złej roli Floriana Sawickiego praktykantka była przekonana. – Według naukowego podejścia musi być przyczyna, skoro jest skutek. To zapewne Florian przyniósł bombę i zostawił ją w pokoju Stasia, za wiedzą lub pod jego nieświadomość. A później zawiadomił policję, sam albo

pod przymusem, gdzie jest ta bomba. Zastanawiali się, ona i Ignaś Kalinowski, jakiego sposobu użyć, aby dowiedzieć się wszystkiego o okolicznościach, które spowodowały uwięzienie Stasia. Wcześniej nie było na to czasu, wszyscy zajmowali się próbami dotarcia do uwięzionego, podania mu bielizny, pieniędzy, prowiantu, ustalenia jego losów. Teraz, gdy został wywieziony, przyszedł czas na szukanie odpowiedzi na wcześniej postawione pytania. Panna Klementyna żywiła pełną admirację dla metod opisywanych przez angielskiego autora Conan Doyle’a i przekonywała Ignasia, że tylko naukowe podejście pozwoli na ustalenie, co i jak się zdarzyło. – Ale jak się dowiedzieć, czy ten Florian odegrał taką rolę, jak przypuszczamy – zastanawiał się Ignaś. – Przecież go właściwie nie znamy. No i Staś zapewniał w rozmowie z panią baronową, że Florian nie jest niczemu winny. – To prawda – zgodziła się Klementyna. – Musimy zdobyć o nim więcej informacji. Wiemy tylko, że uczęszczał do gimnazjum w Białymstoku i mieszkał u ciotki. Trzeba go odszukać i zadać kilka pytań. Cała tajemnica się rozwiąże, gdy go wypytamy. Będzie musiał wyjaśnić, jak było z bombą. Ignaś Kalinowski zasadniczo przychylał się do jej pomysłów, ale uważał, że powinni przekonać do nich Michała Kalinowskiego. Panna Hoffmann była innego zdania. – Na razie nic nie mówmy – zaproponowała. – Powiemy, gdy będziemy wiedzieli coś konkretnego. – Ale coś musimy wymyślić, żebym mógł pojechać do Białegostoku – zauważył. – Przecież ojciec będzie pytał, po co tam się wybieram. Panna Klementyna miała gotową odpowiedź. – Ja pojadę – stwierdziła zdecydowanie. – Powiem, że muszę. Mnie pan Kalinowski nie będzie wypytywał. Ignaś się zgodził. Jeśli Hoffmannówna da do zrozumienia, że sprawa jest prywatna lub dyskretna, ojciec nie zapyta o szczegóły. Ale obawiał się,

że sam wyjazd do miasta niewiele załatwi. – Co dalej? – zapytał. – Pojedziesz do Białegostoku i co poczniesz? Kogo będziesz pytała? Wątpił, żeby Klementyna odnalazła Sawickiego. Florian nie pojawił się w Kalinówce od czasu aresztowania Stasia, co mogło znaczyć, że albo się boi powiązania swojej osoby ze sprawą, albo że sam jest w nią zaplątany. Może nawet został aresztowany, jak jego przyjaciel. – Musimy to ustalić – powtarzała Klementyna. – Bez informacji o Florianie nie będziemy wiedzieć niczego. Ignaś zgadzał się z założeniem, że Florian Sawicki powinien wiedzieć, w czym uczestniczył wraz ze Stasiem. Gdyby udało się ustalić, czego dotyczyło oskarżenie, może dałoby się ustalić, jakie środki obrony należy podjąć. – Ale jak go znaleźć? – martwił się Ignaś. – W mieście żyją tłumy... Klementyna uśmiechnęła się. – Dowiemy się od jego ciotki – odpowiedziała pewnym tonem. – Wiemy, że mieszkał u ciotki. Ona będzie wiedziała, co się z nim dzieje. – Prawda – zgodził się Ignaś i popatrzył z podziwem na dziewczynę. – Ale jak znajdziesz ciotkę, skoro nie wiemy nawet, jak się nazywa? – To proste – śmiała się panna Klementyna. – Wiedziałbyś, gdybyś trochę poczytał. Kto obowiązkowo ma adres Floriana? No, kto? Szkoła przecież! Nawet jeśli Floriana teraz tam nie ma, to adres wzięty w szkole doprowadzi nas do miejsca, gdzie zastaniemy jego ciotkę. – Prawda – powtórzył Ignaś z uznaniem. – Tego wszystkiego nauczyłaś się z tych angielskich książek? Panna Hoffmann potwierdziła z powagą. – Znacznie więcej, mój drogi. Którąś z nich mogę ci pożyczyć. Ignaś uśmiechnął się niepewnie. – Chętnie, o ile jest po rosyjsku. – Nie, mam tylko francuski przekład. Ignaś nie zdecydował się, bo jego znajomość tego języka nie pozwalała

na swobodne czytanie. – Ale mogłabyś mi opowiedzieć co ważniejsze sprawy – zaproponował. Panna Klementyna westchnęła. – Opowiadanie nie zastąpi czytania – zauważyła. – No dobrze, spróbuję. Przecież będziesz moim Watsonem. – Czym? – spytał Kalinowski. Hoffmannówna wzniosła oczy ku niebu. – Święci Pańscy! – mruknęła. – On rzeczywiście nie wie, o kim mowa! Doktorem Watsonem będziesz. Moim pomocnikiem. *** Baronowa Olga von Tromm w krótkim czasie aż dwa razy odwiedziła Kalinówkę, by zdać pani Katarzynie sprawozdanie ze swoich starań w sprawie ustalenia losów Stasia. Poprzez liczne znajomości i koneksje próbowała dotrzeć do jakichś konkretnych informacji o miejscu pobytu młodego Kalinowskiego, a także dowiedzieć się, czy i w jaki sposób można by mu pomóc. Za drugim razem przywiozła list. Był to projekt błagalnego adresu do cara Mikołaja II, aby Stasia Kalinowskiego, ze względu na jego młody wiek objęto monarszą łaską. Proponowała w nim poręczenie za skazanego, zobowiązując się do zatrudnienia młodego człowieka w swoim majątku, aby pozostawał pod kontrolą i wyrósł z niedorzecznych, dziecięcych zachowań. Na tle użytych w liście sformułowań doszło do lekkiej kontrowersji, ponieważ pani Katarzyna Kalinowska opierała się przed wystąpieniem do cara w nadmiernie uniżony sposób. – Jakże mam go prosić i błagać? – pytała. – Ciemiężyciela mam błagać, żeby nie był taki srogi? Nie usłucha, skoro ma kamienne, nieczułe serce. Inaczej przecież nie kazałby aresztować dzieci. Pani Olga przekonywała, że poruszyła wszystkich możliwych znajomych i krewnych, aby i oni podjęli działania w obronie młodego Stasia Kalinowskiego.

– Rzecz w tym, aby prośba doszła do samego cara – tłumaczyła. – On wiele spraw ma na głowie, urzędnicy zaś i sekretarze nie pozwalają mu zapoznać się z ich szczegółami, sami podejmują decyzje w jego imieniu. Im zaś więcej ludzi będzie powiadomionych o sprawie Stasia, tym więcej będą o niej mówić w różnych miejscach i przy różnych osobach i tym większa jest nadzieja, że car usłyszy o tym przypadku, zażąda akt, a wtedy być może przychyli się do naszej prośby. – A jeśli nie? Pani Olga była dobrej myśli. – Trzeba próbować, szanowna pani. Tyle razy, i na takie sposoby, jakie są tylko możliwe. A pismo? No cóż, skoro chcemy uzyskać łaskę, musimy o nią poprosić. Znalazła jeszcze jeden argument. – Pani z pewnością pamięta owo wskazanie naszego wieszcza, Mickiewicza? Jeśli nie można być lwem, trzeba być lisem. Pani Katarzyna złagodziła swoje stanowisko. – No, chyba żeby według wskazań Mickiewicza... – zgodziła się po namyśle.

KLEMENTYNA NA TROPIE Brama do gimnazjum przy ulicy Kościelnej w Białymstoku była zamknięta, w szkole trwały zajęcia. Klementyna Hoffmann nie chciała jednak wchodzić do środka, nawet na plac przed szkołą. Postanowiła zaczekać, aż uczniowie zaczną po lekcjach wychodzić na ulicę. Nie mogli jej minąć niezauważeni, niezależnie od tego, czy poszliby na ulicę Aleksandrowską, czy też Kościelną w kierunku śródmieścia. Czekanie trwało dość długo, wyszła jedna klasa, potem druga. Kilkudziesięciu młodych ludzi grupkami opuściło plac szkolny, z hałasem wybiegając za ogrodzenie, uśmiechnięci i rozradowani z wolnej części popołudnia. Niektórzy zainteresowali się stojącą w pobliżu dorożką, kilku zrobiło głupie miny w kierunku pasażerki. Klementyna znużona długim czekaniem obserwowała z nudów budynki, słupy sieci elektrycznej, na której przysiadały jakieś małe, rozjazgotane ptaszki, ale co chwila zerkała na zamkniętą furtkę na plac szkolny, a gdy ktoś przez nią wychodził, uważnie mu się przyglądała. Choć jednak minęło wiele czasu, w żadnym z uczniów nie rozpoznała Floriana Sawickiego. Dorożkarz drzemał na koźle, budził się co jakiś czas, oglądał na pasażerkę i pytał: – Czekamy jeszcze? – Czekamy – odpowiadała, a on zapadał w kolejną drzemkę. Kilka minut po czwartej wyglądało na to, że wszyscy opuścili już szkołę. Wyszli z niej nauczyciele, jedni dostojnym, inni pospiesznym krokiem. Na koniec pojawił się woźny w czarnym sukiennym mundurze, rozejrzał się po podwórzu i podszedł do bramy, żeby ją zamknąć od środka. Klementyna szturchnęła woźnicę, pospiesznie wysiadła z pojazdu i podeszła do ogrodzenia. – Kogo pani uważa? – zapytał szpakowaty woźny, uchylając czapki. Panna Hoffmann uśmiechnęła się uprzejmie.

– Nikogo już chyba nie ma, tak? – spytała zafrasowanym głosem. – To brat chyba już wyszedł. – Wszyscy wyszli – potwierdził woźny. – To pewnie i brat też. Jak jego nazwisko? – Sawicki. Stróż pokiwał głową. – Nie ma. – Nie widziałam – Klementyna była zaskoczona. – Długo stoję, a nie widziałam, żeby wychodził. Stróż założył łańcuch na kratę przy furtce i przypiął do niej kłódkę. – Wiem, co mówię – pochwalił się. – Florian ma na imię. Czego właściwie panna tu szuka? Przecież jego wyrzucili. – Wyrzucili? – zdziwiła się panna Hoffmann. – Jak to? – A tak, za łeb i wyrzucili – potwierdził stróż i przekręcił klucz w zamku. – I dobrze, bo to dzikus, a nie chłopak. Pani mówi – brat? No, proszę, znaczy w domu się nie przyznał. To do niego podobne. Ale to trzeba do pana dyrektora iść, on wszystko powie. Tylko że teraz i jego nie ma. Wyszedł z innymi. Klementyna sięgnęła do rękawa i wysunęła z niego rożek rublowego banknotu. – Pomóżcie mi – poprosiła. Kiedy się zastanawiał nad możliwością zarobku, szybko opowiedziała przygotowaną historyjkę. Florian to jej brat przyrodni. Obraził się na rodziców, z ciotką zamieszkał, ona nie wie gdzie. Przyjechała niedawno, chciała go odszukać, jakoś pomóc, bo podobno nie było mu najlepiej. Ale nic o nim nie wie, tylko że tu do szkoły chodził. Ojcu nie powiedziała, że się do niego wybiera. Pomyślała, że pomówi z bratem, jakoś przekona do powrotu. Przeprosiłby może i ułożyłyby się sprawy. Stróż pokiwał głową ze zrozumieniem. – Taki hardy? To do niego podobne... Klementyna wysunęła banknot z rękawa.

– Macie tu odpowiedzialne zajęcie – powiedziała. – Roboty wam na pewno nie brakuje. Ale porozmawiajcie ze mną, proszę. Zapłacę za wasz czas. Na pewno wiecie o uczniach wszystko. Może nie mniej niż sam pan dyrektor. – Porozmawiać można, czemu nie – zgodził się woźny i pogładził wskazującym palcem płowe wąsy. – Pan dyrektor to nie bardzo lubi, jak kto obcy wypytuje. Ale jak panna mówi, że on brat... Klementyna dyskretnie podała banknot pomiędzy prętami furtki. – Liczyłam, że się spotkamy, jak ze szkoły będzie wychodził po lekcjach i wtedy pomówimy. A teraz to sama nie wiem, gdzie szukać. Pan dyrektor pewnie ma jego adres, ale to chyba jutro musiałabym przyjechać... Zagrzmiało, wiatr zaszumiał na ulicy. Panna Klementyna odruchowo spojrzała w niebo. Było zachmurzone, za chwilę należało spodziewać się deszczu. – Wiem, gdzie mieszka – oznajmił woźny. – Byłem tam, akurat na zeszłą wiosnę, jak mnie pan dyrektor posłał. Ulica Słonimska. Numeru nie pamiętam, ale to będzie jasny dom po prawej stronie, pierwsze piętro. Zaraz za sklepikiem, schodki takie wysokie. Zapamiętałem, bo wcale nie były z błota odczyszczone. Jak ja bym tak marnie dbał o nasze schody, to by mi pan dyrektor dał! – Jasny dom, za sklepikiem? – powtórzyła Klementyna. – Jasny – potwierdził. – Trzy schodki przed wejściem, jeden nadkruszony trochę. Panna Hoffmann podziękowała uśmiechem. – To może tam go znajdę – powiedziała z nadzieją. – Nie wiem, czy będzie chciał rozmawiać, jeśli go wyrzucili ze szkoły. Ojciec jest surowy, nie pochwali go za takie zachowanie i trzymanie wszystkiego w tajemnicy. – Pewnie, pewnie – zgodził się woźny. – Ja tam dokładnie nie wiem, jak było. Ot, zwyczajny chłopak, tylko trochę psotny. Często w kozie zostawał po lekcjach. On najwięcej z całej szkoły. Teraz to inny jest, bo chłopcy w tym wieku, wie panna, to tylko by szaleli...

Klementyna podziękowała uprzejmie i zawróciła do powozu. Ale przypomniała sobie, że powinna postawić jeszcze jedno pytanie. – A czemu go wyrzucili? – spytała. – Czy nie za nieprawomyślność? Stróż obejrzał się za siebie i przyciszył głos. – To panna nie wie? Myślała, że za bunt? A gdzie tam! Za złodziejstwo zwykłe. Szalik ukradł koledze. A zapierał się w żywe oczy, że to nie on. Co to za historia była! Policja przyszła do szkoły, żandarmi. Taki wstyd! No, a potem go wyrzucili, to się więcej nie pokazał. *** Klementyna Hoffmann łatwo znalazła dom, o którym mówił stróż z gimnazjum. Duży, drewniany budynek, dwupiętrowy, z balkonem. Przylegał do niego ogródek, podobnie jak w innych domach przy ulicy. W ogródku bawiły się kilkuletnie dzieci. Na podwórzu, pod ścianą, siedziała jakaś babka, opatulona w chustki, z opuszczoną głową, jakby spała. Ale nie spała, ponieważ co jakiś czas podnosiła rękę, a na ten znak podbiegały do niej trzy chudawe kury, którym babka oszczędnie wydzielała ziarno. Klementyna przed otwartymi drzwiami do sieni chwilę się zawahała. Dochodziły zza nich odgłosy kłótni i ciskania przedmiotami. Panna Hoffmann wiedziała, że musi wejść na piętro, a w tej sytuacji wymagało to odwagi. W półmroku odnalazła schody i wspięła się po nich, starając się nie dotykać nieco chwiejnej poręczy. Minęła kilkoro drzwi, wyzwiska dochodziły z dołu, na piętrze ktoś tylko podśpiewywał ochrypłym, pijanym głosem. Ostatnie drzwi po prawej stronie były odrapane jak inne, nie miały numeru ani tabliczki z nazwiskiem. Dziewczyna wahała się, nie mając pewności, czy dobrze ją skierowano. Zanim podniosła rękę, aby zapukać, drzwi otworzyły się nagle na szerokość dłoni i pokazała się w nich twarz starszej, siwowłosej kobiety. Zaskoczona Klementyna drgnęła i cofnęła się o krok. Kobieta zlustrowała ją uważnie i spytała obcesowo:

– Czego chcesz? – Szukam kogoś – odpowiedziała Klementyna, odzyskując głos. – Tu nikogo nie ma – burknęła tamta i zamierzała zamknąć drzwi. Ale panna Hoffmann odzyskała już nie tylko głos, ale i zwykłą pewność siebie. – Jestem krewną – skłamała gładko. Siwa kobieta wzruszyła ramionami. – Nie mam grosza – wyjaśniła tonem, który zapewne miał odstręczać. – Nie płacę jego długów. Dziewczyna na tyle przemogła niechęć, by położyć rękę na skrzydle drzwi i nie pozwolić ich zatrzasnąć – Nie przyszłam po zapłatę – wyjaśniła. – Szukam Floriana. Czy to wy jesteście jego ciotką? Kobieta wzruszyła ramionami. – Tu nikogo takiego nie ma. Klementyna nie dała się odprawić. – Wiem, że on tu mieszka. Albo przynajmniej mieszkał. Możemy porozmawiać? Nie pożałuje pani. Siwowłosa wahała się przez krótką chwilę. – Wyprowadził się – oznajmiła. – Dawno? – Niedawno. – Zostawił adres? Kobieta znowu usiłowała zamknąć drzwi. Zatrzymała się, gdy Klementyna pokazała jej swoją portmonetkę. Zadźwięczały monety. – No, nie wiem – odpowiedziała kobieta. – Różni przychodzą i pytają. Ja przecie nic nie wiem. Mieszkał, ale się wyprowadził, mówię. Cały czas patrzyła na portmonetkę, a Klementyna gratulowała sobie w duchu dobrego pomysłu. W portmonetce nie było wielkiej sumy, ale dźwięk monet, choć drobnych, robił wrażenie. – Szukam Floriana, bo to trochę mój krewny – powtórzyła panna

Hoffmann. – Kiedy ostatni raz był u nas, coś zostawił. Chciałam to odnieść. Oblicze kobiety zadrgało. – Zostawił? – powtórzyła z nadzieją. – Tak – potwierdziła dziewczyna. – Przyniosłam te pieniądze. – A ile? – spytała kobieta. Klementyna prychnęła. – Po co pani wiedzieć, skoro go tu nie ma? Kobieta otworzyła drzwi trochę szerzej. Za nią stała może ośmioletnia dziewczynka w podniszczonej sukienczynie, trzymając matkę za skraj sukni. Miała wielkie oczy, które Klementyna uznała za głodne. Tak pisali o tym w romansach, jakie czytywała: wielkie, głodne oczy. – Może wiem, gdzie jest – zaryzykowała kobieta. Hoffmannówna nabrała podejrzeń, że nieznajoma może chcieć ją oszukać, ale nie miała wyboru. Drzwi na końcu korytarza otworzyły się, wyszedł stamtąd mocno chwiejnym krokiem jakiś niski mężczyzna. Aż usta otworzył na widok tak dużej niewiasty. Nagle złapała go czkawka. – Boże święty! – jęknął. – Mam zwidy... I zawrócił do swojego mieszkania, na wszelki wypadek trzymając się ściany. – Wezmę te pieniądze dla Floriana – zaofiarowała się siwowłosa. – Czasem tu zachodzi, bo jestem jakby jego ciotką. – Jakby? To znaczy nie taką prawdziwą? – Prawdziwą – szybko potwierdziła kobieta, ale w jej głosie nie było przekonania. – Pewnie, że prawdziwą. Każdy to powie na tej ulicy, wszyscy mnie tu znają. Dziewczynka u jej kolan patrzyła na Klementynę prawie nieruchomym wzrokiem. W świetle korytarza panna Hoffmann nie była może zbyt widoczna, ale na pewno strój, jaki miała na sobie, należał do najbardziej eleganckich na całej ulicy od wielu lat, może nawet od zawsze. Kobieta za drzwiami dostrzegła swoją szansę i wystąpiła z propozycją.

– Flaszkę przyniosła? – zapytała. – Bez flaszki nic nie powiem. Klementyna pokręciła głową. – Niech pani posłucha – zaproponowała. – Chcę się zobaczyć z Florianem. Jak mi pani powie, gdzie go znajdę, dam na flaszkę. Kobieta zaśmiała się z nagłą przewagą. – To ty posłuchaj! – odezwała się nagle z siłą w głosie. – Chcesz pogadać, czemu nie. Ale na początek przynieś flaszkę. Szarpnęła drzwiami i zatrzasnęła je nieznajomej przed nosem. Klementyna Hoffman zeszła na dół, znów ocierając się o awanturę na parterze. Nie zwracała na hałasy większej uwagi, przejęta tym, co usłyszała od siwowłosej kobiety. Nie ulegało wątpliwości, że ciotka Floriana, prawdziwa czy nieprawdziwa, może znać miejsce jego pobytu. Dziewczyna dopiero co, zeszłego lata, czytała francuski przekład opowieści o sławnym detektywie Sherlocku Holmesie i doskonale znała stosowane przez niego metody. Jeśli ktoś kłamie, ma coś do ukrycia. Przeszła przez podwórze i skierowała się do następnego budynku. Był to parterowy dom z wejściem od szczytu. Na otwartych skrzydłach okiennic widniały zachęcające napisy: „Wina, wódki, likiery”. Panna Klementyna wątpiła, żeby w tej okolicy znaleźli się chętni na likiery. Otworzyła drzwi i zatrzymała się w progu. Małe pomieszczenie wypełniał tłum klientów. Za ladą stał mężczyzna z przylizanymi włosami, na tle półki z butelkami trzymał beczkę z piwem. W sali stały trzy małe stoliki, gęsto obsiedziane przez gości. Klementyna spodziewała się samych mężczyzn, ale okazało się, że są tu przynajmniej dwie kobiety – niemłode, śmiejące się hałaśliwie. Klienci wyglądali na mieszkańców dzielnicy, robotników, sezonowych pomocników do wszystkiego, bezrobotnych, a może i niebieskie ptaki. Na jej widok gwar ucichł nagle i wszystkie oczy zwróciły się w kierunku nowej klientki. Tak jak to robiła zwykle, Klementyna udała, że nie zauważa tych spojrzeń. Podeszła do lady i, jak gdyby robiła to codziennie, poprosiła o butelkę wódki.

Sprzedawca, zaskoczony nie mniej od swoich gości, błyskawicznie postawił na stole nieco mętny płyn. Miała już płacić, gdy nagle pomyślała o czymś więcej. – Dwie butelki. I pęto kaszanki. Sklepikarz wystawił butelki na ladę, zakąskę zręcznie rzucił na podręczną wagę, po czym zawinął w skrawek gazety. – Trzydzieści osiem kopiejek będzie. Klementyna podała papierowego rubla. Już gdy to robiła, zrozumiała, że postępuje bardzo nierozważnie. Oczy niektórych mężczyzn bardzo pożądliwie patrzyły na jej portmonetkę. Nikt nie ruszył się z miejsca, ale miała wrażenie, że zaraz zażądają wszystkiego, co ma przy sobie. Miała pewien kłopot z zabraniem zakupów, trzech przedmiotów na dwie ręce, ale poradziła sobie. Butle przytuliła do swoich wielkich piersi, w dłoni trzymając gazetę z kaszanką. Wyszła bez oglądania się za siebie. Gdyby to zrobiła, zobaczyłaby, jak od stolika wstaje dwóch młodych mężczyzn i rusza jej śladem. Siwowłosa kobieta musiała czekać na powrót gościa, bo otworzyła drzwi, jak tylko Klementyna stanęła przed nimi. – Przyniosłaś? Bardzo dobrze! Wyciągnęła rękę po flaszki, ale dziewczyna przecząco pokręciła głową. Siwowłosa westchnęła z rezygnacją, otworzyła drzwi. Czarnookiej dziewczynki nie było przy niej. Pomieszczenie składało się z jednej dość dużej izby, z wnęką zasłoniętą zwisającą od sufitu perkalową kotarą. Był tu stół, krzesła, jakieś garnki, wanienki, stos szmat i nie wiadomo czego jeszcze. Nędza pomieszczenia nie zrobiła na Klementynie wielkiego wrażenia. Słyszała o życiu robotników – piją, przepijają wszystko, żyją często na poziomie zwierząt. Ignaś Kalinowski mówił, że tak postępują z biedy. Gdyby zarabiali więcej, stać by ich było na więcej, a tak starcza tylko na wódkę. Klementyna miała inne przekonania i śmiała się z Ignasia, że naczytał się socjalistycznych broszur i mówi głupoty.

– Ziarnko do ziarnka, aż zbierze się miarka – przekomarzała się z nim niedawno. – Od nas się uczcie, od Poznaniaków. Kobieta pokazała Klementynie krzesło, rękawem omiatając przed nią róg stołu. Z uznaniem przyjęła zarówno widok dwóch butelek, jak i dodatkowy zakup. – O! – powiedziała z zadowoleniem. – Panna, widzę, wysoko kulturalna jest. Poweselała od razu i podśpiewując pod nosem sięgnęła do skrzynki przy oknie, która była rodzajem kredensu, i wyjęła z niej dwie szklanki. Klementyna pokręciła głową. – Sama się napijcie. Ja mam interesy do załatwienia. Kobieta chwyciła już flaszkę, otwierała ją i rozlewała trunek. – Interesy? – zdziwiła się. – To jakże bez wódki? Ale jak panna chcesz. Ja nikogo nie przymuszam. Wychyliła pół szklanki jednym haustem, skrzywiła się, a po chwili jej twarz wyraźnie złagodniała. Klementyna oceniła, że siwowłosa kobieta ma znacznie mniej lat, niż początkowo jej się wydawało. Zapewne nie przekroczyła jeszcze czterdziestki, choć w pierwszej chwili można ją było wziąć za babkę Floriana, nie za jego ciotkę. – Ma panna gest! – pochwaliła. – Zupełnie inaczej jak ten, co był tu przed nią. Czujność Klementyny nagle się wyostrzyła. – Ktoś był przede mną? Co za jeden? Siwowłosa wzruszyła ramionami. – A kto go tam wie? Policjant. Policjanta poznam na wiorstę. Sięgnęła szybko do butelki, jakby w obawie, że zostanie jej zaraz pozbawiona. – Nic mu nie powiedziałam! – zapewniła. – Nic a nic. Chciał, jak panna, widzieć się z Florianem, to mówię, że nie wiem, gdzie jest. Najpierw nie uwierzył, ale postał trochę, postraszył i poszedł. No, zdrowie panny! – Ale pani wie, gdzie jest Florian? – spytała Klementyna z nadzieją.

Siwowłosa wychyliła kolejną szklankę i uśmiechnęła się obiecująco. – Może wiem. Może i pannie powiem. Tamtemu nie powiedziałam, bo nie miał podejścia. Panna ma... Rozczuliła się nagle i zaczęła opowiadać o swoim ciężkim losie. – Mój mnie zostawił z dzieciakiem. Poszłam do fabryki papierosów, ale mnie niedługo potem wywalili za bramę, bo pyskata byłam. Akurat trafił się lokator. Spokojny, dobry chłopak. Regularnie płacił, jak należy. Sierota, mówił, jest. Nie wiedziałam, że ma rodzinę. Taki akuratny, grzeczny. „Ciotko” do mnie mówił. Aż któregoś razu dowiedziałam się, że z Antoszczakiem się zadał. Ostrzegałam Floriana, że to nie dla niego towarzystwo. Bo Antoszczak to prawdziwy zbój, mówią, że i mokrą robotą nie pogardzi. Nie słuchał, razem gdzieś chodzili, a Florian i czasem trochę pieniędzy miał. Nie wtrącaj się, powiedział do mnie. To myślę, że on ani brat, ani swat. No i doigrał się widać, bo nagle wszyscy zaczęli go szukać. Policja i różni inni... Była już mocno wstawiona. Klementyna przeraziła się, że za chwilę będzie tak pijana, że nie zdąży ujawnić kryjówki Floriana. – Gdzie Sawicki? – spytała odbierając butelkę. – Czy może u tego Antoszczaka się schował? Siwowłosa wyciągnęła otwartą dłoń. – Rubla daj – zażądała. – Bo nic więcej nie powiem. Dziewczyna podała banknot, ale wciąż nie wypuszczała go z ręki. – Gdzie jest? Siwowłosa uchwyciła brzeg rubla brudnymi palcami. – Czasem nocuje niedaleko, u Trzepizura. Trzecia ulica po lewej stronie. Nie zawsze, ale tam go można spotkać. To szwagier Antoszczaka. Ta głupia policja o tym nie wie, bo jakby wiedzieli, to by go znaleźli. Hoffmannówna puściła banknot. Siwowłosa chuchnęła na pieniądz i schowała go zaraz pod koszulą na piersiach. – Panna naprawdę z rodziny? – powtórzyła pytanie. – Bo jak nie, to lepiej tam nie chodzić. Trzepizur nerwowy jest i obcych nie lubi.

– Z rodziny – potwierdziła zdecydowanie Klementyna. – A wy lepiej nie mówcie nikomu, że tu byłam. Gospodyni przygotowała sobie kolejkę, urwała spory kęs kaszanki i wcisnęła ją do ust. – A co mam mówić? – wzruszyła ramionami. – To niby nie wiem, jak to jest? Panna Hoffmann odwróciła się i odeszła, stąpając wolno po pełnej dziur podłodze korytarza, a następnie po schodach. Wychodziła już na zewnątrz, gdy dogoniły ją szybkie kroki. Były lekkie, więc domyśliła się, że to dziewczynka z czarnymi oczami. Mała biegła, dłoń miała zaciśniętą w piąstkę, jak dziecko, któremu dano pieniądze na zakupy. Minęła Klementynę, może nawet się uśmiechnęła, i pobiegła do sklepiku na rogu. Panna Klementyna westchnęła. Dobrze wiedziała, na co siwowłosa przeznaczy większość zarobku. Spojrzała w perspektywę uliczki i ruszyła nią dalej, zamierzając od razu pójść pod wskazany adres. Nie było tu chodnika, musiała iść brzegiem ulicy, dość błotnistej po niedawnych opadach. Domy stawały się coraz mniejsze i uboższe. Wiedziała, że niektóre mają tylko frontowe ściany z cegły, pozostałe zaś postawiono z drewna. W ten sposób omijano carski nakaz, aby nowe budynki w mieście stawiać tylko z trwałych materiałów. Na bocznych uliczkach błoto było większe, chałupki mniejsze, ogrody zarośnięte, drewniane parkany krzywe i z nierównymi sztachetkami. – Czy wyjdę stąd żywa? – zapytała siebie Klementyna Hoffmann.

KRÓLOWA ZAUŁKÓW Dwóch mężczyzn za sobą zobaczyła nie od razu, ale od razu ich rozpoznała. Spotkała ich w sklepie – knajpie na rogu, gdy robiła zakupy dla siwowłosej. Przypomniała sobie, że widzieli, jak otwierała portmonetkę i odgadła, że będą chcieli zobaczyć, ile pieniędzy ma przy sobie. Nabrała przekonania, że zechcą jej odebrać gotówkę. Obejrzała się w próżnej nadziei na spotkanie stójkowego, a wtedy zobaczyła, że tamci przyspieszyli kroku. Ona też ruszyła szybciej, ale wiedziała, że spotkanie jest nieuniknione. Dogonili ją na rogu następnej uliczki. Mieli może po dwadzieścia lat, spod kaszkietów patrzyły bezczelne, pewne siebie oczy. – Czego tu szukasz? – spytał jeden. Był wysoki i bardzo chudy, z ostającymi uszami. Jego ubranie udawało podmiejską elegancję, z kieszonki znoszonej szarej marynarki wystawała liliowa chusteczka. – Pomożemy, jakby co – dodał drugi, znacznie mniejszy, rudowłosy i piegowaty, w kraciastym kaszkiecie z pomponem. Klementyna przystanęła, zerknęła na boki. Na ulicy nie było nikogo, a oni znajdowali się o kilka kroków. – Nie potrzebuję pomocy – rzuciła odważnie. Zaśmiali się, popatrzyli po sobie. – Na pewno? – spytał pierwszy. – Panna kogoś szukasz, a my tu wszystkich znamy. Zaprowadzimy, a w razie czego obronimy. – Nie potrzebuję obrony – odpowiedziała. – Każdy potrzebuje – sprzeciwił się mały. – To jest niebezpieczna okolica. Nie ma dnia, żeby jakiegoś nieboszczyka nie wynieśli... Podeszli na trzy kroki i śmiali się, gdy Klementyna przyjęła pozycję, którą wzięli za obronną – rozstawiła nogi, ręce wyciągnęła przed siebie. – Zgłupiałaś? – zapytał wyższy. – Chcesz się bić? – Nie chcę – zaprzeczyła Klementyna. – Ale jak się wam wydaje,

że darmo oddam cokolwiek, jesteście w błędzie. Spodobała się im ta wojownicza postawa. Trącili się łokciami. – W cyrku mogłaby występować – zauważył mniejszy. – Cha cha cha! – zaśmiał się wyższy. – Chyba jako słoń! Nieomal pokładali się ze śmiechu. A gdy się już pośmiali, wyższy wyciągnął rękę. – Dawaj, co masz. Portmonetkę, zegarek... Pokręciła głową. – Nie dam – powiedziała zdecydowanie. – Jak to nie dasz? – zdziwił się mały. – Słyszałeś, Chudy? Mówi, że nie da. Wysoki poprawił kaszkiet. – Dość gadania! Dawaj fanty, bo ci zaraz buźkę przefasonujemy na cacy. Klementyna sięgnęła w górę i wyjęła z włosów długi szylkretowy grzebień. Ustawiła go w dłoni na sztorc, jak nóż. Znowu ich rozbawiła. – Ty to widzisz?! – zanosił się od śmiechu wyższy. – Trzeba uciekać, bo nas uczesze! – Oj, bo się posikam! – rechotał drugi. To on sięgnął po jej torebkę. Klementyna uderzyła na odlew. Mały zupełnie nie spodziewał się czynnego oporu, cios ramienia trafił go w twarz, a siła wynikająca z zamachu i wagi kobiety odrzuciła go na płot. Walnął plecami o deski, jęknął z bólu. Panna Hoffmann nie czekała, co zrobi wyższy. Gwałtownym ruchem nastąpiła na jego stopę, a gdy krzyknął pod ciosem obcasa, odepchnęła od siebie. Zachwiał się, wywrócił na plecy. Zanim, oszołomiony, zorientował się, o co chodzi, przyklękła na nim, przygniatając do podłoża. Była tak wielka i ciężka, że nie miał najmniejszych szans na podniesienie się o własnych siłach. Pociemniało mu w oczach, gdy chwyciła go za nos i ścisnęła w garści. Wolną ręką podłożyła grzebień pod drugi pantofel, wygięła. Grzebień trzasnął i pękł, strzelając wokół ostrymi odłamkami. Trzymając resztkę

grzebienia w palcach, z ostrymi, nierównymi krawędziami, podsunęła go przed twarz leżącego. Kolejnym szarpnięciem odsłoniła marynarkę na piersi mężczyzny, a ostrze przyłożyła w miejscu serca. – Wiesz, co to jest? – spytała syczącym szeptem. – To szylkret. Jest ostry jak brzytwa. Jedno pchniecie i po tobie! Zrozumiał niebezpieczeństwo, stęknął, oczy zaszkliły mu się z przerażenia. – Co ty? – próbował się bronić. – To przecież był żart. – Żart? – nacisnęła grzebień, przebijając koszulę i skórę. – Może jeszcze powiesz, że naprawdę chcieliście pomóc. – Chcie... chcieliśmy... – wycharczał z jej kolanem przy podbródku. Gdyby przesunęła się jeszcze tylko mały kawałek, ogromnym ciałem naparłaby na gardło i udusiłaby, może i wbrew woli, samym ciężarem. Jego mały towarzysz stał obok, trzymając się za krzyże. Nie skoczył kumplowi na pomoc, sam nie zaatakował. Był tak oszołomiony przebiegiem wypadków, że nagle dostał czkawki. Klementyna z pogardą splunęła obok głowy leżącego. – Głupki! Nie z takimi dawałam sobie radę! Nawet gdyby im powiedziała wcześniej, że w gospodarstwie nie bała się zmierzyć z buhajem, co ważył osiem czy dziewięć pudów, zapewne by nie dali wiary. Teraz byli skłonni uwierzyć w bardziej nieprawdopodobne opowieści. – Znasz Antoszczaka? – spytała, naciskając kolanem leżącego. – Antoszczaka? – wytrzeszczył oczy Chudy. – Znam. Pewnie w głowie mu się nie mieściło, aby ktoś tak ubrany jak panna Klementyna mógł znać miejscowego bandytę i złodzieja. – Mam interes do jego szwagra – oznajmiła panna Hoffmann. – Mogę go zrobić z wami, albo z kim innym. Nie wiem, czy dobrze was wybrałam. Zwolniła ucisk, odsunęła się, żeby wysoki mógł podnieść się i usiąść. Jego kolega pomagał mu odzyskać równowagę, otrzepywał ubranie. – Zostaw! – syknął Chudy. – Pani ma do nas sprawę.