mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Rawinis Marian Piotr - Saga rodu z Lipowej 34 - Milena

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :747.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Rawinis Marian Piotr - Saga rodu z Lipowej 34 - Milena.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 75 osób, 87 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 364 stron)

M.P. Rawinis Milena Saga rodu z Lipowej 34

Korzyść z najemników Lato 1420 Szli już wiele mil. Słońce dawno minęło południe, a oni nadal szli za przewodnikiem, skręcając to w lewo, to w prawo, darli się pod górę, to znów zbiegali w dół, turlali się po stromych zboczach, potykali się o kamienie, o własne nogi albo nogi kamratów. Ktoś jęczał, ktoś przeklinał, ktoś mruczał coś, co mogło być modlitwą. Ale szli wszyscy. Co jakiś czas Mateusz Lipowski przystawał, odwracał się w siodle i pokazywał wyciągniętą ręką pobliski pagórek, skałę lub samotne drzewo. Oznaczało to: pobiec tam i z

powrotem. Nie wydawał poleceń głosem, a tylko gestem, i początkowo usiłowali udawać, że nie rozumieją. Pachołkowie z biczami jednak, jadący za nimi w niewielkim oddaleniu, szybko nauczyli ich rozumieć polecenia pana starosty. Przed wieczorem szli już noga za nogą, w ponurym milczeniu, głodni, osłabli, nie widzący świata wokoło. Niektórzy mdleli, a omdlałych budzono przemocą i bólem. Przy źródle, tuż nad rzeką, pan starosta pozwolił przystanąć. Gdy pachołkowie z biczami odstąpili, Czesi padli tam, gdzie stali - na drodze, wśród trawy, pod

drzewo, jeden na drugiego. Długi czas potem słychać było jęki, sapanie i skomlenie nad bolącymi nogami i pustymi brzuchami. Byli tak zmęczeni, że nie mieli siły bić się o miejsce przy źródle. W końcu napili się wszyscy, a później, leżąc pokotem, marzyli tylko o tym, żeby nie ruszyć się z miejsca, jak najdłużej się da. Po pewnym czasie starosta skinął na pachołków i kazał im zmusić więźniów do wstania. Teraz dopiero był łaskaw do nich przemówić. - Słuchajcie, ludzie - odezwał się po niemiecku. - Dobry król polski, Władysław Jagiełło, zapytał, czemu ma was karmić, darmozjady.

Odpowiedziałem, że dowiem się, czy jesteście jeszcze coś warci. Widzi mi się, że niewiele. Niektórzy z was pamiętają mojego ojca, albo i brata. Wiem, że mieli opinię srogich. Otóż ja jestem do nich tylko trochę podobny. Naprawdę jestem znacznie gorszy. Miłościwy król nie wie, co z wami zrobić, a żywić już nie chce. Są tacy, co mu radzą, by was odesłał do Czech, bo żaden z was pożytek. Ale w Czechach teraz władza króla Zygmunta, a on nie da wam ani się pomodlić, tylko od razu łby każe zdjąć. - Pojęliście? Zaszemrali miedzy sobą, ale żaden nie

odezwał się głośno. Pachołkowie z biczami stali zbyt blisko, żeby którykolwiek próbował otworzyć usta niepytany. - Obiecałem królowi dowiedzieć się, co jesteście warci - ciągnął Mateusz. - Przekonajcie mnie, że nie zapomnieliście o karności. Jeśli przekonacie, wezmę was na królewski żołd. Nie przekonacie, diabeł z wami zatańcuje. Kazał pachołkom wyrysować linię na ziemi. - Służba będzie trudna - zapowiedział. - Tak trudnej jeszcze nie zaznaliście. Kto

się więc czuje na siłach, niech przejdzie na drugą stronę kreski. Kto nie chce, niech zostanie na miejscu. Przeszli wszyscy, jedni szybko, inni wolniej, ale nikt nie wybrał powrotu do lochu. Jedni, bo czuli się wystarczająco silni, innym było wszystko jedno, najsłabszym chodziło tylko o kilka dni widoku otwartego nieba. Mateusz Lipowski pozwolił im na kolejny odpoczynek, ale ten nie trwał długo. Ledwie bowiem rozsiedli się nad strumieniem, na drodze wiodącej tuż obok pokazał się nagle orszak, bardzo podobny do tego, jaki sami niedawno

stanowili. Na przedzie jechał konny rycerz, za nim postępowali zbrojni pachołkowie, potem szedł ktoś prowadzony na sznurze, ze związanymi rękami, za nim zaś znowu pachołkowie. Nadchodzący spostrzegli niespodziewanie gromadę pana Mateusza i zawahali się, byli w mniejszości, nie spodziewali się spotkać tu nikogo w takiej liczbie. Lipowski uznał, że to dobra chwila, aby wypróbować swoich ludzi. Skierował konia ku przybyszom, rzucając przez ramię:

- Za mną! Najemnicy ruszyli bardziej zapewne z ciekawości, niż z innego powodu. Tymczasem Lipowski wysforował się do przodu i znacznie oddalił od swoich. Człowiek, który prowadził pochód, nie był mu znajomy, ale dobrze był mu znany więzień. - Pliszka! - krzyknął starosta. Prowadzący pochód zatrzymał się. Patrzył na Mateusza, oceniając jego orszak, siłę i odległość, w jakiej się znajdował. Musiał zobaczyć, że gromada, choć liczniejsza,

jest obdarta, zarośnięta, a tylko kilku nosi broń. Wziął ich może za zbójów albo grasantów, dawnych żołnierzy, bez celu i bez poszanowania prawa włóczących się po drogach. Przybrał surowy wyraz twarzy. - Z drogi! - zażądał groźnie. - Z rozkazu króla! Mateusz nie posłuchał. Przeciwnie, wyjechał wprost na rycerza i stanął o dwie końskie długości. - Tu moja wola - oznajmił. - To moja ziemia. Wy kto? Pan Dobko odetchnął z ulgą. Wiedział już, że nie ma do czynienia z rozbójnikami. Zbliżali się wprawdzie,

otaczali jego ludzi, ale zapewne umieli słuchać rozkazów. - Dzięki Bogu! - zawołał z radością. - Już myślałem, że to jacyś zbóje. Mateusz skrzywił wargi. - Pod Holsztynem nie ma rozbójników - oznajmił. - Jam tu starosta. Pan Dobko uznał, że powinien się wytłumaczyć. - Jestem Dobko z Góry. Z królewskiego rozkazu miałem zadanie schwytać tego człowieka, by go stawić przed sądem. Pliszka, choć pobity i oszołomiony,

zobaczył już, jak wygląda sprawa. Wzniósł ręce do góry, potrząsając więzami. - Panie! - krzyczał. - Ratujcie! Panie! Mateusz dał znak, żeby więzień zamilkł, a sam zwrócił się do rycerza. - Gdzie rozkaz królewski? Pan Dobko sięgnął w zanadrze i wydobył zwitek z dużą pieczęcią przypiętą czerwonym sznurkiem. Nie zamierzał pokazywać go z bliska, ale Lipowski podjechał niespodziewanie i wyjął mu dokument z ręki. Rozwinął, przeczytał

szybko, obejrzał pieczęcie. - Ten papier nic tu nie znaczy - oświadczył. - To pismo z kancelarii króla, nie ma na nim jego pieczęci. - Jakże nie ma?! - oburzył się pan Dobko. - Pan kanclerz pisze, że mnie upoważnia do misji, a czyni tak na prośbę miłościwego króla Zygmunta. Ludzie Mateusza poruszyli się niespokojnie. Niegdyś stawali zbrojnie przeciw królowi Zygmuntowi i przeczuli, że powinni uważnie słuchać, co stanie się dalej. - Nie jesteście w Czechach - zwrócił uwagę Mateusz. - Tu prawo króla

Jagiełły. I moje, bo to moja ziemia. A i mój człowiek. - To buntownik! - zaperzył się pan Dobko. - Nie śmiecie przeciwstawiać się woli... Mateusz naparł koniem na wierzchowca rozmówcy. Nie sięgnął po broń, ale jego mina wyraźnie mówiła, że gotów to uczynić w każdej chwili. - Powiadam wam, że to mój człowiek - oświadczył z naciskiem. - A jako starosta holsztyński nakazuję wam puścić go wolno. - Nie możecie tak postępować! - oburzył się pan Dobko. - Każdy musi wypełniać

królewskie rozkazy... Mateusz nachylił się ku twarzy obcego. - Panie! - powiedział głośno, by wszyscy wokół dobrze słyszeli. - Nie uczcie mnie prawa i zwyczaju, bo sami je łamiecie w żywe oczy. W czas mojej nieobecności weszliście na moją ziemię i pochwyciliście mojego człowieka, nie pytając mnie o zdanie. A moje zdanie jest takie, że nie wydam nikogo, zwłaszcza królowi Zygmuntowi. Chyba że mi to nakaże mój król. Macie taki rozkaz? Tedy po dobroci proszę, byście puścili go wolno i ruszyli swoją drogą. Zanim wpadnę w gniew. Czeskim najemnikom spodobała się taka

postawa. Zbili się w kupę, błysnęły zęby, zacisnęli pięści. Zanosiło się na bójkę, a tego dawno już nie doświadczali. Choć byli bardzo utrudzeni, natychmiast zapomnieli o zmęczeniu. Pan Dobko z Góry obejrzał się na swoich. Miał ich ośmiu, sam był uzbrojony i przez chwilę myślał, że poradzi sobie z przeciwnikiem. Ale tylko przez chwilę. Mateusz Lipowski nie sięgnął do miecza. - Brakuje wam szat i butów? - zawołał do Czechów. - Tedy je sobie weźcie!

Tym tu gacie wystarczą! Sam się zdziwił, jak szybko i sprawnie jego ludzie rzucili się kupami na strażników pana Dobka, obalili ich i rozbroili. Ściągnęli z pachołków opończe, portki, odebrali piki, pasy, buty i wszystko, co tylko tamci mieli przy sobie, natychmiast rozdzielając pomiędzy siebie poszczególne sztuki odzienia. Pana Dobka starosta nie pozwolił ruszyć. Ten stał jak zamurowany - konno, naprzeciw Mateusza - i patrzył zbaraniałym wzrokiem, co się wyprawia z jego pachołkami. - To gwałt! - wyjąkał wreszcie. - Będziecie za to odpowiadać i

przysięgam... Mateusz uciszył go ruchem dłoni. - Milcz! - syknął złowrogo. - Śmiesz mi grozić na mojej ziemi? Nie zrozumiałeś mojej łaski. Złaź z konia, dalej pieszo pójdziesz. Pan Dobko opierał się, ale musiał ustąpić. Ponaglany przez Czechów zszedł z siodła, a Mateusz zabronił go targać. Zezwolił, by rycerz odszedł na czele swoich pachołków, prawie nagich, pozbawionych wszystkiego, czci i honoru. Gonił go śmiech, szyderstwa i radosne okrzyki najemników. Wiwatowali na

cześć starosty, klepali się po udach z uciechy. - Widziałeś bohaterów! - Zmykali jak zające! Tymczasem Mateusz wysłuchał niezbyt składnej opowieści Pliszki o tym, co wydarzyło się w Lipowej. Pozwolił swoim ludziom pocieszyć się jeszcze przez jakiś czas, a gdy pan Dobko zniknął za pagórkiem, zwrócił się do Pliszki: - Ci ludzie to przeważnie Czesi, jak ty. Do dziś siedzieli w lochu, niewiele wiedzą o tym, co zdarzyło się w ich kraju. Powiesz im, co trzeba. I powiesz,

że teraz mają wracać do zamku w Holsztynie, gdzie dostaną jeść i pić. Ty ich poprowadzisz. - Ja, panie? - zdziwił się Pliszka. - Czemu ja? Mateusz zmarszczył brwi. - Bo tak ci każę, Pliszka. Panu Milocie powiesz, żeby dał im jeść. Do rana mają być ubrani jak ludzie, ostrzyżeni i umyci. Potem zaś zwrócił się do najemników: - Wiem, że znacie drogę do Holsztyna, niektórzy tu przecież służyli. Teraz pójdziecie do zamku, a w drodze będziecie słuchać tego tu Pliszki. Czemu jego?

Ponieważ taka jest moja wola. Rano przyjadę zobaczyć, jak jesteście gotowi do służby. Kto się nie stawi na placu, nie będzie miał żadnego prawa. Nawet do wyboru gałęzi. Po powrocie do Lipowej Mateusz odetchnął z ulgą, przekonawszy się, że nikt z domowników nie doznał szkody podczas pobytu pana Dobka z Góry. Panu Tomaszowi, zarządcy, powiedział kilka przykrych słów, wyrażając niezadowolenie z jego zachowania. - Zestrachałem się, panie - tłumaczył się zawstydzony pan Tomasz. - Was nie było, pan Dobko machał papierem i groził...

Mateusz zacisnął zęby. - Panie Tomaszu - oznajmił z naciskiem. - Żeby mi to było ostatni raz. Wyście szlachcic i wypada wam wiedzieć, że żaden królewski urzędnik, choćby i sam justycjariusz, nie ma prawa zabierać z mojej ziemi żadnego człowieka. Nigdy więcej nie wydacie kogokolwiek bez mojego wyraźnego pozwolenia. Choćby to był najmarniejszy sługa, chcę wiedzieć, gdy ktokolwiek zażąda jego wydania, wykupu, długu albo czegokolwiek. Pan Tomasz kajał się, bił w piersi i przepraszał. Wreszcie Mateusz złagodniał.

- Wiem, że mogę na was liczyć, panie Tomaszu, i że zawiadomicie mnie, gdyby ktoś chciał ukarać jakiegokolwiek lipowskiego człowieka. - Dziękuję, panie. Nie zawiodę was już nigdy więcej. Mateusz pokiwał głową. Był przekonany, że nauczka, jaką dostał pan Tomasz, starczy mu na resztę życia. - Albo gdyby kto chciał moich ludzi nagrodzić - uzupełnił pan na Lipowej. - Wtedy też mi o tym powiecie. W kilka dni później Mateusz oznajmił, że opuszcza Lipową na dłuższy czas i

nakazał przygotowania do drogi. - Nie będzie mnie najmniej kilka niedziel, a kto wie, czy nie dłużej. Zapowiedź wyprawy została odebrana we dworze z wielką radością. - Nareszcie! - zawołała pani Agata. - Czas był wam najwyższy ruszyć się wreszcie z domu i może zapomnicie o smutkach. Ruszajcie bez obawy. Niczego nie zabraknie waszym dzieciom, to pewne. Mamy w Bogu nadzieję, że powrócicie cało i zdrowo. - Nie wybieram się na wojnę, Agato - wyjaśnił Mateusz.