mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Richardson Kat - Obca Krew 1 - Greywalker

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :966.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Richardson Kat - Obca Krew 1 - Greywalker.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 78 osób, 51 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 275 stron)

Kat Richardson Greywalker Przekład Dominika Repeczko

1 Nie spodziewałam się, że zaatakuje. Ludzie przyłapani na tak drobnym oszustwie zazwyczaj nie reagują aż tak agresywnie. Spodziewałam się wykrztuszonych z zażenowaniem przeprosin i pospiesznie wypisanego czeku, który miałby ugłaskać moją klientkę. Ale zamiast tego facet po prostu przechylił się nad biurkiem i pięścią jak młot rąbnął mnie w skroń. Zwaliłam się z krzesła. Niemal ogłuchłam. Chciałam sięgnąć po pistolet, ale on wyskoczył zza biurka szybciej niż ja zdołałam dopaść torebki. Podniosłam się na kolana i spróbowałam trafić go poniżej pasa. Uchylił się, a potem jeszcze raz wymierzył mi potężny cios w głowę. Kopnął w żebra. Powietrze uszło ze mnie z jękiem. Modliłam się o wścibskich sąsiadów i ściany cienkie jak papier. Cokolwiek, co pozwoliłoby mi liczyć na ratunek. Szykował się do kolejnego kopniaka. Zdołałam się obrócić i odepchnąć jego nogę... Stracił równowagę. Na czworakach rzuciłam się w stronę drzwi. W klatce piersiowej czułam ból, jakby ktoś rozerwał ją na części. Niemal skręciłam sobie kark, gdy zatrzymał mnie, łapiąc za włosy. Kopnęłam. Obcas zagłębił się w coś miękkiego, ale nie w to, w co miałam nadzieję trafić. – Szlag! Uderzył moją głową o futrynę. Byłam pewna, że część czaszki zapadła się do środka. Ból był potworny. Próbowałam wykręcić się, wyszarpnąć. Wczepiłam się w niego i udało mi się stanąć. Czułam, jak wydziera mi włosy. Jedną ręką zdołałam rąbnąć jego głową o ścianę, jednocześnie z całej siły waląc kolanem w krocze. Zachłysnął się powietrzem i puścił moje włosy. Zachwiałam się, nagle wolna, obróciłam i przepchnąwszy się przez drzwi, mocno niepewnym krokiem ruszyłam korytarzem, do windy. Sięgnęłam do torebki po broń. Ciało odmawiało mi posłuszeństwa. Nogi były jak z waty. Ilekroć próbowałam zacisnąć dłoń na rękojeści pistoletu, wymykał się z drżących palców. Nie mogłam nabrać powietrza w płuca, każdy oddech palił żywym ogniem. Nie słyszałam nic poza szumem własnej krwi. Jakimś tytanicznym wysiłkiem zdołałam rozsunąć metalową kratę antycznej windy i wtoczyłam się do środka. Kolejne szarpnięcie za włosy zatrzymało mnie w pół kroku. Chciałam się odwrócić i po prostu zastrzelić bydlaka, ale nogi ugięły się pode mną. Pistolet wysunął się ze zmartwiałych palców i poleciał gdzieś w kąt. Wygrzebałam z kieszeni stary wojskowy sprężynowiec. Wciąż trzymając moje włosy, złapał za kratę i zatrzasnął mi ją na karku. Byłam pewna, że za chwilę odetnie mi głowę. Wrzasnęłam i próbowałam się uwolnić. Krata

zamknęła się na moich skroniach. Czułam gorący strumyczek krwi wypływający z ucha. Widziałam już tylko wąski krwawy tunel. Znowu krata. Łup! Gdzieś z głębi windy dobiegł mnie grzechoczący dźwięk i wewnętrzne drzwi też zaczęły się zamykać. Otworzyłam nóż i machnęłam na ślepo, tam gdzie we włosach tkwiła zaciśnięta dłoń napastnika. Wrzasnął i puścił. Opadłam bezwładnie. Głowa stuknęła głucho o podłogę windy. Udało mi się przesunąć ją nieco dalej od zamykających się drzwi. Winda ruszyła, słyszałam, a on zaczął trząść kratą i bluzgał mnie wszystkimi chyba dostępnymi przekleństwami. Wydawało mi się wciąż, że coś jeszcze trzyma mnie za włosy, ale nie byłam w stanie nawet ruszyć ręką. Chciałam już tylko skulić się i stracić przytomność. Wtedy nagłe szarpnięcie zaczęło unosić mi głowę. Długa kita tkwiła pomiędzy zatrzaśniętymi drzwiami i wędrowała wyżej i wyżej, w miarę jak winda zjeżdżała niżej i niżej. Myśl, że za chwilę zawisnę na własnych włosach zmusiła mnie do działania. Nie widziałam nic poza odległym punkcikiem mętnego światła, unoszącym się na falach ciemno-purpurowego morza. Nie miałam już sił, ale zaczęłam ciąć uwięziony ogon. Żałowałam, że nie dałam noża do naostrzenia wtedy, gdy oddawałam nożyczki. Opierałam się o ścianę i cięłam, odrzynałam kolejne pasma brązowych włosów, które spadały mi na twarz. Stałam już na czubkach palców, gdy udało mi się przeciąć ostatnie pasmo. Zwaliłam się na podłogę. Walcząc z mdłościami i zawrotami głowy, wyczołgałam się na zewnątrz przez otwierające się drzwi. Później były już tylko pojedyncze obrazy i wrażenia: wrzeszczący ludzie, czyjeś buty, ból w piersi i ramionach, ktoś błyskał mi czymś w oczy, jakiś mężczyzna mówił coś z silnym akcentem, tętniący łomot w głowie, jakby stowarzyszenie kowali tradycyjnych umówiło się tam na zawody w kuciu na karuzeli. Chyba zwymiotowałam. I zasnęłam. To był pierwszy kwietnia. Obudziłam się kilka dni później w szpitalu. Czułam się tak potwornie, że doszłam do wniosku, że będę żyć. Gdyby umieranie było tak bolesne, nikt by się na to nie pisał. Teraz, po tygodniach, bóle, sińce, zadrapania i skaleczenia powoli znikały. Ale efekty rąbnięcia w głowę – nie. Nawroty stanów dalekich od normalności – częściowo zrozumiałych, wynikających z wciąż niedoskonałego funkcjonowania rozstrojonych zmysłów i takich, których nie umiałam ani wyjaśnić, ani zbagatelizować – sprowadziły mnie z powrotem do szpitala. Nie znałam doktora Skellehera, ale tylko on był na dyżurze, kiedy przyszłam. Na oko niedawno przekroczył trzydziestkę i chyba cierpiał z powodu niedoboru kofeiny. Ciemne worki pod oczyma mogły spokojnie uchodzić za spore saszetki. Włosy miał

krótko przycięte i sterczące, co wynikało raczej z braku stylu niż jego nadmiaru. Ubranie pod białym fartuchem było ekologicznie poprawne. Spod kołnierzyka wystawał mu rzemyk, a właściwie pasek niewyprawionej skóry, którego końce znikały pod guzikami lnianej koszuli. W miarę jak opisywałam doktorowi powody mojej wizyty, kolejne incydenty stawały mi przed oczyma. Czasem świat stawał się rozmyty, rzeczy wyglądały jak z obrazów impresjonistów – niczym odbicie w zaparowanym lustrze. Jeszcze w szpitalu nie zawsze miałam pewność, czy ludzie, których widziałam, naprawdę byli w pokoju. Wydawali się płynąć w powietrzu, dryfować w tę i z powrotem, tracąc przy tym kontury i detale. Mój słuch stał się po prostu nieprzewidywalny, słyszałam buczenie, mamrotanie, bulgotanie wody, albo miałam watę w uszach. Powiedziano mi, że tego typu objawy są typowe dla pacjentów po wstrząsie i z czasem mój stan się poprawi. Ale... pod pewnymi względami się nie poprawił. Wręcz przeciwnie. A ta historia ze szpitalnym łóżkiem była już bardzo niepokojąca. Nie wolno mi było wstawać bez asysty lekarza, albo pielęgniarki. No cóż, pewnie byłam złym pacjentem, ale jakoś nie mogłam polubić sikania do kubka. Postanowiłam więc skorzystać z toalety jak człowiek. Samo korzystanie poszło nie najgorzej, choć kaszka z mleczkiem to nie była. Ale powrót do łóżka okazał się dużo trudniejszy. Kiedy tylko wyszłam z łazienki, poczułam się fatalnie. Światło nagle przygasło, a łóżko wydawało się odległe i niewyraźne, jakby odbijało się w kałuży. Ruszyłam w jego stronę z wysiłkiem, trzęsąc się i pocąc, z każdym krokiem tracąc siły. Miałam wrażenie, że w pokoju unosi się zapach prosektorium, albo może miejsca zbrodni. Zanurzyłam się w kłębach zimnej pary. Świat wokół stał się szary, potem ciemnoszary, niemal grafitowy. Łóżko było rozmazanym, lśniącym pastelowo blokiem. Najpierw trafiłam w nie golenią. Chwyciłam się stalowej ramy i z trudem wdrapałam się na górę. Przez chwilę leżałam tylko na wilgotnym, zimnym materacu, dysząc jak ryba wyciągnięta z wody. I nagle coś się zmieniło, a ja się zapadłam. Światło pojaśniało, pokój znów stał się wyraźny i ostry. Pielęgniarka weszła w tym samym momencie, w którym rąbnęłam w podłogę. Zwymyślała mnie oczywiście. A potem zawołała sanitariusza, żeby niesforną pacjentkę podniósł i położył do łóżka. Było jakieś półtora metra dalej. Myślałam, że w sali były trzy miejsca, ale siostra powiedziała, że dwa z nich zostały zlikwidowane przy przebudowie w latach sześćdziesiątych. I wreszcie wydarzył się incydent, który stał się przysłowiowym ostatnim gwoździem. Dokładnie dziś rano.

Kiedy przeglądałam się w łazienkowym lustrze, niewiele brakowało, żebym wystraszyła się własnego odbicia. Lewe oko otaczał intensywnej barwy siniak, sięgał grzbietu nosa, przesączał ponad linię brwi i rozlewał się po kości policzkowej, by wąską strużką spłynąć po żuchwie i połączyć się z koszmarną sinozieloną obrożą na szyi. Dolną wargę wciąż miałam nieco pokaleczoną i obrzmiałą. Tak jak i uszy. Sińce i opuchlizna wykrzywiły mi twarz w paskudnym grymasie, który dopiero teraz powoli znikał. Wciąż jednak wyglądałam jak księżyc w pełni. Z tego, co mogłam zobaczyć, zerkając do tyłu, włosy były wystrzępione jak stara miotła, tyle dobrego, że większość kosmyków nadal sięgała poniżej ramion. Musiałam jednak wracać do pracy – popłacić szpitalne rachunki – i miałam umówione służbowe spotkanie. Zdecydowałam się więc na dzień w spa – połączenie salonu piękności z izbą tortur – mając nadzieję, że dzięki pomocy tamtejszego personelu bardziej będę podobna do człowieka, a mniej do Frankensteina na ciężkim kacu. Z głową owiniętą ręcznikiem, w szlafroku i miękkich papuciach wylądowałam na piętnaście minut w małej saunie, by „się odprężyć i otworzyć pory". Starałam się siedzieć spokojnie i relaksować, ale w głowie brzęczał mi rój wściekłych pszczół. Pomasowałam skronie. Zacisnęłam powieki i usiłowałam oddychać wolno i głęboko. Nagle poczułam swąd dymu. Otworzyłam oczy. Para skręcała się i wirowała, tworząc wokół drzwi chmury w kształcie chińskich smoków. Rozejrzałam się odruchowo. Byłam sama. Nikogo, kto mógłby mnie pocieszyć, że to tylko złudzenie. Para wokół mnie była rozrzedzona i zostawiała na skórze kropelki ciepła. Ale ta wokół drzwi wyglądała inaczej, gęsta i ciemna jak dym, a przy tym zimna jak strach. Plama bladego światła zamigotała w miejscu, gdzie były drzwi, zatańczyła i urosła w wąską pulsującą kolumnę. Żołądek podskoczył mi do gardła, a wnętrzności skręciły się, szarpane strachem. Zapach dymu zmienił się w smród gnijących ciał i stojącej wody. Wyciągnęłam rękę dla złapania równowagi i niemal natychmiast ją cofnęłam. Czymkolwiek by był ten szary dym, nie życzyłam sobie z tym najmniejszego kontaktu. Gwałtownie przesunęłam się na ławce, waląc głową o ścianę za plecami. Byłam przerażona. Piersi ścisnął mi nagły niepokój, powietrze nabrało posmaku metalu. Chyba wrzasnęłam „nie!". Światło rozcięło kurtynę pary, przybierając kształt wejścia. Gwałtownie odwróciłam się w jego kierunku. Jedna z nieustannie radosnych pracownic salonu zerkała do sauny, uchyliwszy prawdziwe drzwi. Spytała, czy wszystko porządku. Z trudem przełknęłam ślinę i rozejrzałam się wokół. Para. Po prostu para, zwyczajna para pachnąca czystą wodą i żywicznym drewnem ławek. Żadnych

pulsujących kolumn światła. Żadnych smoków z dymu przesyconego smrodem śmierci. Odpowiedziałam, że czuję się dobrze i tylko przysnęłam na chwilę. Ale wzdłuż kręgosłupa pełzł mi paskudny dreszcz. Nie mogłabym już bardziej chcieć wyjść z sauny. Zamilkłam na chwilę, by uspokoić się nieco, zanim będę mówić dalej. Spojrzałam krzywo na lekarza, ale on tylko uniósł brwi i czekał. Zakończyłam więc swoją relację krótkim podsumowaniem. – Próbowałam biegać dzisiaj rano, ale dałam radę tylko przez kilka sekund. Wciąż mam mdłości, czuję... coś, słyszę... Tracę ostrość wzroku i widzę jak przez mgłę... No i wciąż widzę oczy, cienie, jakieś zwariowane rzeczy... – dodałam. – I jeszcze źle sypiam. A jutro muszę się zobaczyć z klientem, muszę wrócić do pracy. Powiedzieli mi, że po takim czasie będę mogła znów pracować, ale może nie zdrowieję tak szybko, jak myśleli lekarze ze szpitala. Albo mam halucynacje po lekach. Skelleher się skrzywił. Zdążył już mnie opukać, zbadać, wykonać wszystkie rytualne czynności z wykorzystaniem oślepiającego światła i zimnych instrumentów. – To nie tabletki – stwierdził stanowczo. – Fizycznie jest pani w całkiem niezłej kondycji. Nie widzę najmniejszych podstaw do podważenia opinii pani poprzednich lekarzy, poza moim osobistym przekonaniem, że im mniej interwencji, tym lepiej. Uważam, że w procesie rehabilitacyjnym jak największy udział powinny mieć ciało i umysł, a nie farmakologia. – Ponownie spojrzał na moją kartę i ucichł. Po chwili podniósł wzrok. – Proszę posłuchać, wiem, że to, czego pani doświadcza, może być przerażające. Skutki urazów są niezrozumiałe i nieprzewidywalne. Mózg to zdumiewająca rzecz, o której wciąż dowiadujemy się czegoś nowego i wciąż nie wiemy wszystkiego. A to, co nazywamy umysłem, jest prawdziwie niezbadanym terenem. Jest wiele spraw, z którymi tradycyjna, zachodnia medycyna nie do końca sobie radzi. A cała kwestia życia i śmierci, fizycznego i psychologicznego wpływu, jaki śmierć ma na umysł – metafizycznie – to właściwie biała plama. To, co usłyszałam, wystraszyło mnie. Śmiertelnie. – Przepraszam – przerwałam mu. – Czy pan mówi, że ja... umarłam? Patrzył na mnie, uśmiechając się niepewnie. – Nikt pani nie powiedział? – Nie. Pokręcił głową. – Jezu... nic dziwnego, że czuje się pani zagubiona. W takich przypadkach powinno się wzywać psychologa. Pewnie po prostu zapomnieli w tym całym zamieszaniu z policją i w ogóle. No cóż, za późno chyba, by powiadamiać panią o tym delikatnie, więc po prostu powiem, jak było. Zgodnie z tym, co jest w karcie,

była pani martwa przez niecałe dwie minuty, zanim przyjechała karetka. Reanimowali panią, ustabilizowali i zawieźli do szpitala. Bez dalszych komplikacji. Takie rzeczy się zdarzają w przypadku urazów głowy. Niektórzy rekonwalescenci mają nieco problemów... z dostosowaniem. Czasami. Bywa, że mają za sobą naprawdę dziwne przeżycia, ale tu już wkraczamy na to straszne, nieznane terytorium, na którym medycyna nie radzi sobie najlepiej. W takich przypadkach najczęściej zaleca się konsultacje z psychologiem, gdyby była pani zainteresowana... Potrząsnęłam głową. Za mocno. Pociemniało mi w oczach. Skrzywiłam się. Skelleher patrzył na mnie spod zmarszczonych brwi. – Zajrzy pani do mojego biura na chwilę? Wzruszyłam ramionami i wyszłam za nim z gabinetu zabiegowego. Zaprowadził mnie do niewielkiego pomieszczenia wyposażonego w biurko i dwa krzesła. Uprzejmie zaproponował, bym zostawiła otwarte drzwi, jeśli to sprawi, że poczuję się swobodniej. Zamknęłam je za sobą i usiadłam. Odchylił się na krześle i przez chwilę pocierał dolną wargę kciukiem, wreszcie podniósł wzrok i popatrzył na mnie. – Zamierzam udzielić pani rady dość nietypowej i, szczerze mówiąc, niezupełnie profesjonalnej, ponieważ uważam, że przyczyny pani stanu nie są jedynie medyczne. Mam przyjaciół, którzy... doświadczyli czegoś podobnego do tego, co pani opisuje. I, niechętnie to mówię, bo brzmi to mało profesjonalnie, może pani skorzystać na rozmowie z nimi. Ben i Mara Danzingerowie. To przyjaciele. Nie pacjenci. Jego znam też od strony zawodowej, to dobry człowiek, choć niektóre z jego teorii brzmią jakby powstały na użytek „Strefy 51". Jeśli pani nie pomogą, to przynajmniej ustali pani, czy to, czego pani doświadcza, to faktycznie fenomen, czy może raczej powinna pani skorzystać z porady doświadczonego psychologa. – Podał mi wyciągniętą z szuflady wizytówkę. – Nie wysyła mnie pan do psychiatry? – zapytałam podejrzliwie. – Nie – odpowiedział ze śmiechem. – Nic w tym rodzaju. Sądzę, że być może doświadcza pani czegoś, z czym większość z nas po prostu nie może nawiązać kontaktu. Nie jest to nic złego, ale należy do tej niezbadanej i tajemniczej sfery. Jak już mówiłem, uważam, że im mniej interwencji, tym lepiej, pozwolę pani samej podjąć decyzję. Jeśli porozmawia pani z Marą i Benem, i uzna, że wszyscy troje jesteśmy pomyleni, chętnie polecę pani psychiatrę, psychologa, czy nawet zmienię leki, jeśli taka zajdzie potrzeba. Przyglądałam mu się z ukosa. Obdarzył mnie zmęczonym uśmiechem. – Nie sądzę, żeby było coś z panią nie w porządku z medycznego punktu widzenia. Ani z lekami, które pani przyjmuje. W zasadzie to uważam, że doskonale by się pani bez nich obeszła. Nie mogę zrobić nic więcej, jak tylko zasugerować, jakie ewentualnie kroki podjąć i przypomnieć pani o wizycie kontrolnej. Cokolwiek

powoduje pani stan, pozostaje poza moimi kompetencjami. Wzięłam wizytówkę, sceptyczna, i wrzuciłam ją do torby. – Powinna pani sprawić sobie plecak, jeśli zawsze tyle pani dźwiga – zauważył. – Taki ciężar, noszony na jednym ramieniu, może uszkodzić kręgosłup. – Nie lubię plecaków. Zbyt sportowe, no i trudno do nich sięgać w pośpiechu. Skelleher wzruszył ramionami. – No cóż, każdy jest kowalem własnego losu. Proszę o siebie dbać, dobrze? Starać się spać. Jeść czerwone mięso, żeby przywrócić właściwą liczbę krwinek i dostarczać organizmowi protein. Kłaść torebki z herbatą na oczy, zmniejszą obrzęk. Proszę ćwiczyć. Będzie pani wracać do zdrowia szybciej i czuć się lepiej. I proszę do mnie dzwonić, jeśli będzie pani miała jeszcze jakieś problemy. Obiecałam, że będę. Kiedy już wychodziłam, obdarzył mnie kolejnym słabym uśmiechem. Umarłam. Poza kilkoma pogrzebami w rodzinie, kursem z medycyny sądowej i kilkoma ciałami, na które natknęłam się przy okazji prowadzonych spraw, jakie właściwie miałam doświadczenia w zakresie śmierci? Ciała były jedynie tym, co zostawało, resztkami, nie dawały wielkiego pojęcia o samym umieraniu. Nigdy nie widziałam, jak ktoś umiera, nie otarłam się o śmierć, poza tym momentem w windzie, ale wtedy myślałam o śmierci jak o milej drzemce. Miałam ochotę usiąść i zastanowić się nad tym poważnie, a z drugiej strony wolałabym wcale o tym nie myśleć. Zagrzebałam ten problem gdzieś z tyłu głowy, a mój umysł brzęczał wokół niego jak pszczoła w różaneczniku. Umarłam.

2 Mgła kłębiła się na podłodze, płynęła, wspinała się na ściany. Połyskliwe pasma wędrowały ku górze, skręcając się i tworząc kolumnowy portal wokół płonących bielą drzwi. Wzrok odmawiał mi posłuszeństwa, jakbym oglądała świat na ekranie zepsutego telewizora. Zaczęło mi się kręcić w głowie. W drzwiach rozwartych pod naporem białego sztormu roiły się niemalże wyraźne kształty i błędne światła. Osunęłam się na kolana, wprost w gęste, zimne kłębowisko. Spazmatycznie chwytałam powietrze, a każdy oddech wciskał mi w nozdrza dławiący smród śmierci. Głodna mgła bulgotała, mruczała, szeptała, wyciągała szpony... Obudziłam się z walącym dziko sercem. Ostrożnie, z nerwami napiętymi do granic możliwości, przeszłam całe mieszkanie. Zaglądałam do każdej szafy, otwierałam każde drzwi, przekonana, że za chwilę zobaczę kłębiącą się mgłę. Nie zobaczyłam. W głowie mi szumiało, bo wstałam zbyt gwałtownie, przed oczyma pojawiły się czarne mroczki. Wróciłam do łóżka, ale już nie mogłam zasnąć. Poddałam się. Wygrzebałam się z pościeli i rozpoczęłam poranną rutynę. Pierwsze promienie słońca wydobywały Seattle z mroku, za chwilę podniesie się mgła. Starałam się nie wyglądać przez okna, wciąż przerażała mnie perspektywa kolejnej ucieczki przed nawiedzonym oparem. Wzięłam prysznic i stanęłam przed lustrem w łazience, starłam z niego parę, czując, że puls mi gwałtownie przyspiesza. Bałam się. Mimo wysiłków czarodziejek z salonu, wciąż wyglądałam paskudnie. Odciśnięte zagięcia poduszki i poranna opuchlizna wcale tego wrażenia nie poprawiały. Kiedy się ubierałam, Chaos, moja fretka, zrobiła wszystko, żeby zasłużyć na miano wrednego szkodnika. Biegała po garniturze, obliczonym na robienie wrażenia na kliencie, kradła buty, pończochy, biżuterię, wściekając się, kiedy odbierałam jej zdobycze. Wreszcie zamknęłam ją z powrotem w klatce. Przyglądała się, jak wkładam pistolet do kabury pod marynarką. Nie miałam zamiaru dać się znowu zaskoczyć. W biurze byłam już przed siódmą, z kubkiem kawy w ręku. Zaczęłam od przeglądania starych spraw i rachunków, no i przygotowałam się do spotkania o dziewiątej. Po wyjściu ze szpitala powrót do normalnego życia zaczęłam od odsłuchania sekretarki. Większość wiadomości dotyczyła spraw już zakończonych, albo były to pomyłki, jakieś trzaski i gwizdy, ale dwie brzmiały jak zapowiedź pracy i zarobku. Pierwszą wiadomość nagrał mężczyzna, mówił z silnym akcentem, a nagranie

było fatalnej jakości: „Panno Blaine, mówi Grigori Siergiejew. Chciałbym skorzystać z pani pomocy przy odzyskaniu pamiątki rodzinnej. Będę dzwonił jeszcze. Nie mam w tej chwili telefonu i nie mogę zostawić mojego numeru". Zanotowałam sobie informację, ale jak na razie facet nie zadzwonił ponownie. Druga wiadomość pochodziła od kobiety o opanowanym głosie, kogoś, kto uczęszczał do szkół dla dziewcząt z dobrego domu: „Pani Blaine, nazywam się Colleen Shadley. Mój syn zaginął. Policjanci okazali się protekcjonalni i bezużyteczni. Zasugerowali tylko, bym wynajęła prywatnego detektywa, a Nan Grover poleciła mi panią. Proszę do mnie oddzwonić jak najszybciej". Oddzwoniłam i zgodziłam się przyjąć sprawę. Wolałam spotkać się później, ale to pani Shadley ustaliła czas i miejsce. Dziękowałam bogom za kawę. O ósmej trzydzieści wyłączyłam komputer i zamknęłam biuro. Poranna mgła już nieco zrzedła i Pioneer Square w jej oparach wyglądał jak zlany wodą. Ruszyłam do przystanku na Pierwszej. Nie było sensu jechać na spotkanie roverem tylko po to, żeby zapłacić za parking sześć przecznic dalej. Kiedy przechodziłam przez Occidental, jakiś facet wytoczył się z bocznej alejki wprost na mnie. Owinięty był kilkoma warstwami ciemnych i brudnych łachmanów, które zdawały się rozpływać w otaczającej nas mgle. – Widzisz? Widzisz? – mamrotał, zbliżając się do mnie. Zamachał rękoma, jedną dłoń zaciskał, jakby trzymał jakiś nieistniejący przedmiot i gestykulował jak przewodnik wycieczek. Czułam, jak śmierdzi zastałym brudem i nieodwiedzanym strychem. Spróbowałam go ominąć. Nieoczekiwanie sięgnął w moim kierunku i zacisnął mi dłoń na ramieniu. Przyciągnął mnie do siebie i zajrzał w twarz. – Pani martwa? Jezdeśta martwa, paniusiu? Widzita ich? – Machnął ręką, w której ściskał niewidzialną rzecz. W jego głosie brzmiało żądanie. – Patrzaj! Widzi to? He? Widzi? Wyszarpnęłam ramię, jednocześnie odpychając typa drugą ręką. Otulające go warstwy łachów były ciepłe i miękkie, dłoń mi się w nie zapadła, ale cofnął się, a ja odskoczyłam. Teraz dzielił nas bezpieczny dystans. Kilka kroków. Potrząsnęłam głową, próbując pozbyć się wiercącego w nosie zapachu starych szmat. – Chyba powinien pan się uspokoić – powiedziałam. Zaszurał nogami, cofając się jeszcze o krok. – Nie? Nie widzi? Nie? – wymamrotał płaczliwie, wyraźnie zmieszany. Udałam, że chcę go zaatakować, pochyliłam się, nie spuszczając z niego wrogiego spojrzenia, unosząc przy tym zaciśnięte pięści. Rzucił się w moją stronę, próbując znów mnie złapać, ale ryknęłam na niego i przyłożyłam mu pięścią w ucho.

Z całej siły. Krzyknął boleśnie i zawrócił, przez chwilę widziałam, jak sunie w głąb alejki poprzez mleczny opar, który po chwili pochłonął go zupełnie. Dopiero wtedy pozwoliłam sobie na głębszy oddech. Podjęłam swój marsz na przystanek, wciąż dygocząc. Spóźniłam się o pięć minut, zgodnie z obowiązującą modą. Nienawidzę postępować zgodnie z obowiązującą modą. Colleen Shadley wybrała kawiarnię pretendującą chyba do miana pubu. Wystrój opierał się głównie na wiśniowym drewnie i zielonej skórze. Kobiety i mężczyźni, wszyscy w strojach biznesowych, mamrotali do siebie nad blatami błyszczących stolików, zagłębieni w wyściełanych fotelach. W odległym kącie zauważyłam samotną postać i ruszyłam w jej kierunku. Przerzucała strony „Miłośnika win" bez specjalnego zaangażowania, ignorując parującą filiżankę kawy. Włosy miała jasne, popielate, przycięte równo na linii szczęki, miękko zwijające się na końcach. Jedwabną sukienkę w stylu Audrey Hepburn nosiła niczym zbroję. A na kolanach trzymała ekskluzywną skórzaną aktówkę. Zatrzymałam się przed nią. – Pani Shadley? Spojrzała na mnie. Miała fiołkowe oczy. – Pani Blaine? Proszę usiąść. I mówić mi po imieniu. – Skinęła dłonią w kierunku krzesła, przyglądając się mi uważnie. Spodziewałam się, że będzie mnie oceniać po gracji, z jaką zajmę wskazane mi miejsce. – Nie tego dokładnie oczekiwałam, ale Nan bardzo cię polecała. Nanette Grover nie należała do osób szafujących pochwałami. W czasie naszej dwuletniej współpracy najbardziej zbliżonym do pochwały było stwierdzenie „to jest dobre". Byłam strasznie ciekawa, co o mnie mówiła. – Skąd to podbite oko? – zapytała Colleen. – Komplikacje w związku z zakończoną już sprawą. Jeśli to dla ciebie jakiś problem, mogę polecić mniej poturbowanego detektywa. – Moja propozycja była nieco sztywna, przyznaję. Colleen uśmiechnęła się. – To nie będzie konieczne. – Nad moją głową skinęła na kelnera. Wyciągnęłam z torebki notatnik i długopis. – Pozwól, że podsumuję szybko to, czego się od ciebie dowiedziałam przez telefon. Twój syn Cameron jest studentem na Uniwersytecie Waszyngtońskim. Zniknął niedawno, nie bywa na wykładach I nie płaci rachunków, chociaż wiemy, że jego karta była regularnie używana na terenie Seattle. Zgłosiłaś zaginięcie na policji, ale nie spodziewasz się, że oni go znajdą.

Skinęła głową. – Dokładnie tak. Mamy wspólne konto, na które co dwa tygodnie przelewam pewną sumę na pokrycie jego wydatków. Nie wiedziałam, że stało się coś złego, póki nie zadzwonił właściciel domu, w którym Cameron mieszka. Mój syn nie zapłacił czynszu za miesiąc, a ponieważ ja też podpisałam umowę najmu, właściciel uznał, że powinien się ze mną skontaktować. Zadzwoniłam do sublokatora Camerona, chłopak powiedział mi, że nie widział mojego syna od sześciu tygodni. Powiedział też, że kiedy ostatnio go widział, Cam był chory. Pamiętam, że w czasie naszego ostatniego spotkania był jakiś blady. Twierdził, że miał grypę. To było ponad sześć tygodni temu. Pojawienie się kelnera z moją kawą przerwało jej recytację. Tylko na chwilę. – Z tego co mówi Richard, współlokator, Cameron zostawił większość swoich rzeczy, więc nic nie wskazuje na to, że zamierzał gdzieś wyjechać na dłuższy czas. Nie pojechałam do Richarda, żeby z nim porozmawiać osobiście, choć pewnie powinnam. Ale ciągle mi się wydawało, że Cam, gdziekolwiek się wybrał, zaraz wróci. No i dostałam ostatni wyciąg z konta. Nie wypisano ani jednego czeku na pokrycie rachunków, a wszystkie wyszczególnione operacje dotyczyły podejmowania gotówki z bankomatów w Seattle. – A to nie jest typowe? – zapytałam. – Nie. Zawsze wystawia czeki na opłaty, zakupy, ubrania i tak dalej. Gotówkę podejmuje tylko na rozrywki. – Zazwyczaj dzieci, które ukończyły piętnaście lat, nie mają wspólnych kont z rodzicami. Colleen tylko machnęła dłonią. – Założyliśmy je dawno temu. Kiedy zmarł mój mąż, ustanowiliśmy fundusz powierniczy dla Camerona, do czasu aż ukończy college. Jestem egzekutorem tego funduszu i było o wiele łatwiej założyć wspólne konto, żeby przelewać na nie stypendium i pieniądze na wydatki, niż zakładać mu konto indywidualne. Kiedy nieco dorósł, zdecydował, że chce ten stan utrzymać. Zawsze przechowuję wyciągi z kont dla celów podatkowych. – Ściągnęła brwi i maskę kosztownego makijażu poznaczyły drobne rysy. – Ale teraz chyba rzucił szkołę. Jako egzekutor funduszu muszę się dowiedzieć, czy naprawdę chce już ostatecznie zrezygnować z nauki, a co za tym idzie i z pieniędzy, czy po prostu wziął sobie urlop dziekański na semestr, co oznaczałoby jedynie zawieszenie płatności. Oczywiście, jako matka chcę się dowiedzieć, co się z nim stało. To takie... niepodobne do niego. Łyknęłam kawy i zdecydowałam się przekroczyć nieco zasady dobrego wychowania. – O jakiej kwocie funduszu mówimy? Nawet nie mrugnęła. – Niecałych dwóch milionach dolarów.

– Ładny fundusz. Wzruszyła ramionami. – Daniel i ja chcieliśmy mieć pewność, że nasze dzieci będą zabezpieczone na wypadek, gdyby nam się coś stało. – Co teraz stanie się z funduszem? – Jeśli Cameron wróci na studia i dostanie dyplom, otrzyma pewien procent od całej kwoty, żeby mógł się urządzić. Reszta pieniędzy zostanie podzielona według ustalonej listy osób i organizacji charytatywnych. Jeśli nie wróci do szkoły, nic nie dostanie, a cały fundusz zostanie podzielony. – Pomiędzy kogo? – Mnie, naszą córkę Sarah, dawnego współpracownika Daniela, dwóch braci Dana i wyznaczone organizacje charytatywne. – Poruszyła się niespokojnie i przygryzła lekko dolną wargę. Skwitowałam jej wyjaśnienie skinieniem głowy i zanotowałam informacje. – Wróćmy do wyciągu z konta – zaproponowałam. – Czy znasz godzinę, datę i miejsce którejś transakcji? Albo kwoty? Wyglądała na zaskoczoną. – Zapomniałam przynieść ten wyciąg. Nie robiła wrażenia osoby roztrzepanej, albo zapominalskiej. Mogłabym się założyć, że była przewodniczącą, albo skarbnikiem trzech czy czterech organizacji charytatywnych w mieście. Drgnienie ust, jakiś cień przebiegający przez jej gładką twarz świadczyły o niezwykłym niepokoju, który stłumiła niemal w tej samej chwili, gdy go zauważyłam. Zadałam kolejne pytanie. – Jak brzmi pełne imię twojego syna, Colleen? – Andrew Cameron Shadley. Woli używać drugiego imienia. – Otworzyła aktówkę i wyciągnęła sztywną kopertę. – Przyniosłam zdjęcia i listę krewnych i przyjaciół, którzy mogą ci pomóc. Wzięłam kopertę. Były w niej dwie fotografie i zadrukowany arkusz papieru, wytłaczany, zapewne bawełniany, z gatunku tych, które kosztują czterdzieści dolców za ryzę. Jedną z odbitek stanowił wykonany przez profesjonalistę portret, osiem na dziesięć cali, drugie zdjęcie było zwyczajną amatorską fotką. Na portrecie widniał prerafaelicki aniołek w czarnym golfie. Jasnozłote długie włosy opadały na ramiona miękką falą loków, jakimi mogła się pochwalić chyba tylko Shirley Tempie. Oczy, ocienione gęstymi ciemnozłotymi rzęsami, miały intensywną barwę fiołków, tak jak u matki. Jedynie cień blond wąsa nad górną wargą pozwalał się domyślić, że osoba na zdjęciu to nie dziewczyna. Colleen stuknęła palcem w portret. – To zdjęcie zostało zrobione po maturze. Od tamtego czasu trochę schudł i ten

obrzydliwy wąsik wreszcie mu urósł. – Westchnęła. – Był absolutnie prześlicznym dzieckiem i, oczywiście, nienawidził swojej urody. Mogłam to sobie wyobrazić. – To drugie zdjęcie jest z zeszłych świąt Bożego Narodzenia. Tak wyglądał, kiedy widziałam go po raz ostatni. Na amatorskiej fotce Cameron i jakaś dziewczyna stali przy kominku udekorowanym cedrowym wieńcem i plecionką czerwonych i zielonych wstążek. Cameron był szczuplejszy, nie miał już tłuściutkiej twarzyczki cherubina. Nad ustami pojawiły się jedwabiste jasne wąsy. Długie włosy miał związane z tyłu. Tutaj jego uśmiech był tajemniczy. Dziewczyna obok była chyba w tym samym wieku. Ponuro spoglądała w obiektyw, wyraźnie niezadowolona z tego, że ktoś robi jej zdjęcie. Włosy miała atramentowoczarne, ale zdjęcie było zbyt małe, bym mogła ocenić, czy był to naturalny kolor, czy też pochodził z tubki z farbą. Dziewczyna była niewątpliwie gorącą fanką wampirycznego gotyku. W otoczeniu świątecznych ozdób wyglądała jak czarownica, która została po Halloween. – To jego dziewczyna? – zapytałam. – Och nie, to Sarah. Moja córka. – Usta Colleen zacisnęły się nieznacznie. Sięgnęła po filiżankę z kawą i upiła łyk. – Czy Sarah może wiedzieć, gdzie teraz jest Cameron? – Obawiam się, że nie wiem. Nie rozmawiamy ze sobą. Jej adres jest oczywiście na liście. Może tobie się z nią poszczęści bardziej niż mnie. Zrobiłam sobie notatkę w pamięci, podczas gdy sączyłam kawę i patrzyłam na listę. Nie była długa. Każde nazwisko opatrzone było adnotacją „przyjaciel" lub „krewny", a obok podane zostały dane kontaktowe. Każde, tylko nie Sarah. Przy jej imieniu widniał jedynie adres. – Chciałabym mieć dla ciebie więcej informacji – powiedziała Colleen. – Cameron nigdy nie spędzał zbyt wiele czasu w domu. Od zawsze był bardzo niezależny, ale nigdy nie był lekkomyślny. Kiedy się nie odzywał, byłam przekonana, że jest zajęty i cały czas poświęca studiom. Nie martwiłam się aż do chwili, gdy nie odezwał się w swoje urodziny. On zawsze dzwoni. Udziela się. Jest dobrym synem. Ton głosu wyraźnie mówił mi, kto z kolei nie jest dobrą córką. – Ile lat ma Cameron? – Siódmego marca skończył dwadzieścia jeden lat. – A jak długo studiuje na Waszyngtońskim? – Trzy lata. Ale na ukończenie studiów będzie potrzebował ponad czterech. – O? A co studiuje? – Pierwszy fakultet robi z inżynierii czynników ludzkich, a drugi z japońskiego. Zrobiłam zdziwioną minę. – Inżynieria czynników ludzkich? – Ergonomia – wyjaśniła. – Zawsze wiedział, czego chce. Poszedł na studia zaraz

po szkole średniej. Myślałam, że będzie chciał pojechać na jakiś czas do Europy z przyjaciółmi, ale powiedział, że woli ich wyprzedzić w nauce. – Uśmiechnęła się z dumą. – Jak mogłabym mu zabronić? – Kiedy widziałaś go po raz ostatni? – Na przełomie lutego i marca... – Przerzuciła kilka stron w swoim kalendarzu. – Pierwszego marca. Tak... Zamilkła na chwilę, poddając się wspomnieniom, kąciki jej ust opadły. – Mówiłaś, że był chory? – przypomniałam jej szybko. – Tak. Był bardzo blady. Rozkojarzony. Pamiętam, że mówił, że właśnie wychodzi z grypy i nie chciał, żebym się zaraziła. Cały czas trzymał się z dala ode mnie i nie miał apetytu. Nie był też szczególnie rozmowny. – Rozumiem. Masz może jego rozkład zajęć? Oblała się rumieńcem. – Chyba zostawiłam go razem z wyciągiem z banku. – Odbiorę je od ciebie później. Wiesz może, gdzie zazwyczaj spędzał czas? – Lubił Waterfall Garden Park, ale to taka okropna okolica. Nie mogę sobie wyobrazić, jak mógł tam przesiadywać. Oczywiście mnóstwo czasu spędzał w kampusie i miasteczku uniwersyteckim. Chodził czasem na pokazy filmów do Grand Illusion. Sądzę, że jego współlokator będzie wiedział więcej na ten temat. Znałam Waterfall Garden Park. Był zaledwie klika przecznic od mojego biura. Faktycznie, okolica była zaniedbana, ale miasteczko uniwersyteckie też nie lśniło czystością. Maleńki park zamykano o zachodzie słońca, więc zastanawiałam się, gdzie tak naprawdę chodził Cameron, kiedy odwiedzał slumsy wokół Pioneer Square. Szczególnie, że zanim skończył dwadzieścia jeden lat, nie miał szans, żeby naprawdę zakosztować nocnego życia. – Czy Cameron ma samochód? Wiesz, gdzie jest? – Nie, nie wiem. Richard twierdzi, że nie widział go na parkingu, więc pewnie samochód jest tam, gdzie Cameron. Pozostawało mieć nadzieję, że tak właśnie było. Powstrzymałam się przed wygłoszeniem innych możliwości. Colleen mówiła dalej. – To jakiś paskudny, stary sportowy wóz, ale nie pamiętam marki. – Skrzywiła się z dezaprobatą. – Razem z przyjaciółmi pojechał na tydzień do Kalifornii. Zaraz po tym jak skończył szkołę średnią. I wrócił tym czymś. Skarbonka bez dna. – Przerwała. Uniosła palec. – Chwileczkę... Może to mam. – Otworzyła aktówkę, przerzuciła szybko kilka kopert, wybrała jedną i podała ją mnie. Na kopercie widniał wykaligrafowany ołówkiem napis: „Dokumenty rejestracyjne Camerona". Wzięłam kopertę, zajrzałam do środka i skinęłam głową. „Ciemnozielony camaro, rocznik 1967". Nie skrzywiłam się z obrzydzeniem. Zamknęłam notatnik.

– Od tego mogę zacząć. Zwrócę ci zdjęcia, jak tylko zrobię sobie jakieś kopie. Jutro, jeśli ci to odpowiada. Będę mogła przy okazji odebrać plan zajęć i wyciąg z konta – zaproponowałam. Chyba odetchnęła z ulgą. – Oczywiście, możemy się umówić. Mam jutro lunch w Hiltonie, w Bellevue. Możemy się spotkać w recepcji o wpół do drugiej. – Jasne. – Wyciągnęłam kalendarz i zapisałam spotkanie. W tym czasie Colleen otworzyła swój. Z tego co mogłam zobaczyć, pod każdą datą zanotowane były dwa lub trzy spotkania. I raczej nie były to wizyty u kosmetyczki, ani lunche z koleżankami. – Mogę zapytać, czym się zajmujesz? Spojrzała mi w oczy i obdarzyła profesjonalnym uśmiechem. – Organizuję imprezy. Jestem niezależnym konsultantem. Pracuję przy organizacji ślubów, spotkań, przyjęć, konferencji, konwentów, pokazów, właściwie dowolnych dużych imprez. Poznałam Nan, kiedy przygotowywałam imprezę dla jej firmy. – A twój mąż? Co robił? Kiedy zmarł? Zamarła. Twarz jej się ściągnęła i przez moment byłam pewna, że mogę pod skórą dostrzec zarys jej czaszki. – Daniel zmarł pięć lat temu. Prowadził niewielką fabrykę w Redmond. Teraz prowadzi ją jego wspólnik, Craig Lee, wciąż jesteśmy udziałowcami. Czy to ważne? – Dla ogólnej orientacji. Wróciłyśmy do interesów i podpisałyśmy umowę. Powrót na grunt zawodowy wyraźnie sprawił jej ulgę. Błyskawicznie załatwiła sprawy papierkowe i zaliczkę. Nie spodziewałam się wielkiego zarobku. Wszystko wyglądało aż nazbyt typowo: nadmiernie opiekuńcza matka i dzieciaki, które mają dość nieustannej kontroli. Córka już się wyrwała spod skrzydełek i zdaje się, że teraz syn zrobił to samo. Mogłam się założyć, że zadał się z „nieodpowiednią" dziewczyną, albo pije na umór, czy też w odpowiednim klubie zgłębia znaczenie słowa „psychodeliczny". Albo wszystko naraz. Przygnębiająca robota.

3 Wracałam ze spotkania, nie przestając myśleć o sprawie Colleen Shadley. Byłam już na szczycie schodów, jakieś sześć metrów od drzwi mojego biura, gdy przez mleczną płaszczyznę wprawionego w nie szkła przemknął cień. Zatrzymałam się i skrzywiłam, intensywnie wypatrując kolejnego ruchu za drzwiami. Kiedy się powtórzył, natychmiast przywarłam plecami do ściany. Powoli przysunęłam się do framugi i nasłuchiwałam. Serce mi kołatało niespokojnie. Za drzwiami ktoś był, dwa ktosie – dźwięki wskazywały na to, że przeszukują biuro. Bez namysłu sięgnęłam po pistolet. I zatrzymałam się w pół ruchu. Co ja zamierzałam najlepszego zrobić? Dwóch facetów przetrząsa mi biuro, a ja szykuję się otworzyć drzwi i stawić im czoło, machając pistoletem. Rozum mi odebrało, kiedy umarłam? Raz, dawno temu, zapędziłam szczura do kąta i do dziś posiadam śliczną kolekcję blizn na rękach i nodze. Ku pamięci. A teraz miałam zamiar stanąć tym dwóm szczurom na drodze do jedynego wyjścia? Za żadne skarby! Jedna śmierć na miesiąc to aż nadto. Wsunęłam z powrotem pistolet do kabury i schylając się jak najniżej, ruszyłam do biura Fascha i Ikenabi – księgowych. Sekretarka znieruchomiała, wpatrując się we mnie, kiedy, kołysząc się niczym kaczka, na ugiętych nogach wmaszerowałam do pomieszczenia. Biorąc pod uwagę, że miałam na sobie wąską spódnicę i szpilki, mój chód musiał zrobić na niej nieliche wrażenie. – W czym mogę pomóc? – wykrztusiła. Zamknęłam za sobą drzwi, wyprostowałam się i odezwałam, starając się mówić cicho: – Ee... tak. Jestem Harper Blaine. Mam biuro naprzeciwko i zdaje się, że w tej chwili dwóch facetów przeszukuje je bez mojego pozwolenia. Chciałabym skorzystać z telefonu, żeby zadzwonić na policję. Wpatrując się we mnie oczyma jak spodki, nacisnęła jeden z klawiszy telefonu i wręczyła mi słuchawkę. Uwielbiam szybkie wybieranie. Wezwałam policję i ostrzegłam dyżurnego, że okna mojego biura są na zachodniej ścianie budynku, więc patrol nie powinien nadjeżdżać z tamtej strony, jeżeli ma zamiar kogokolwiek złapać. Po czym postanowiłam poczekać na wsparcie w sekretariacie księgowych. Kilka minut później wóz policyjny zawył syreną na skrzyżowaniu i zatrzymał się przy zachodniej ścianie. Dwóch gości wyprysnęło z biura i rzuciło się do ucieczki w dół po schodach. Przepchnęli się obok wchodzących tą drogą gliniarzy, którzy, wrzeszcząc, aż się echo niosło, ruszyli w pościg. Nikogo nie złapali.

Stróże porządku wrócili na górę i spotkaliśmy się w drzwiach mojego biura. W środku panował bałagan. Papiery i teczki porozrzucane na biurku i na podłodze, kartoteka wywleczona na środek pomieszczenia. Dwie wyciągnięte szuflady świeciły pustkami. Komputer był włączony, a niewielki sejf pod biurkiem otwarty. Włamywacze spędzili tu więcej czasu niż sądziłam. Albo pracowali wyjątkowo szybko. Gliniarze popatrzyli na bałagan, na otwarte drzwi z wyrwanym zamkiem i zadzwonili po technika, żeby zebrał odciski palców. Nie znalazł ani jednego, choć mogłabym przysiąc, że żaden z moich niespodziewanych gości nie nosił rękawiczek. Kiedy technik pracował, policjanci na zmianę zadawali mi pytania. – Może ich pani zidentyfikować? – Może bym mogła, gdybyście ich złapali. Jeden z nich wyglądał jak bezdomny, który mnie zaczepił dzisiaj rano. Zwykły żul, jakich wielu na Pioneer Square. Coś tam bełkotał. Wcześniej go nie widziałam. Ten drugi niczym się nie wyróżniał. W ogóle nigdy go nie widziałam. – Super – mruknął niższy glina. Potrząsnęłam głową. – Mówiłam dyżurnemu, żeby nie podjeżdżać od zachodniej strony. A może wam tego nie przekazał? Obaj nagle poróżowieli. Z niejakim wysiłkiem przełknęłam cisnące mi się na usta przekleństwa. – A może jeden z nich łaził za panią? – zapytał ten wyższy. Prychnęłam. – Łaził za mną? A, no tak... prywatny detektyw to wymarzona dziewczyna każdego świra. – A może ktoś ich nasłał? Jakieś skojarzenia w tym kierunku? – Żadnych. I to była prawda. Facet, który mnie skatował, skruszony czekał na proces i liczył, że jakoś mu się ten wybryk upiecze. Nie miałam żadnych wkurzonych klientów, ani nie znałam żadnych sfrustrowanych złoczyńców, którzy chcieliby przeglądać zawartość moich szaf. Większość pracy prywatnego detektywa to tak naprawdę nużące przedzieranie się przez niezliczone ilości papierów i podobne obowiązki, za których unikanie ludzie są gotowi płacić. Zabawa w dwadzieścia pytań z tymi dwoma przygłupami zaczynała mi poważnie działać na nerwy. Obaj gliniarze patrzyli na mnie, jakby to włamanie było moim pomysłem. – Żadnych? Nie przychodzi pani na myśl ktoś, kogo mogła pani wkurzyć? – Nie. Wyższy wywrócił oczami. – Niech pani sobie naprawi zamek i sprawi alarm, zanim któryś z pani wielbicieli tu wróci. Tak by było najlepiej.

Moja cierpliwość się wyczerpała. – Nie – warknęłam. – Najlepiej to by było, gdybyście pomyśleli, zanim wpadliście tu z hałasem. Popatrzyli na mnie wrogo spod przymrużonych powiek, ale żaden nie odpowiedział. Oddalili się, mamrocząc coś do siebie. Była niemal pierwsza, a ja zostałam z bałaganem i rozwalonym zamkiem w drzwiach. Musiałam naprawdę się starać, żeby zapanować nad dziką chęcią wymierzenia kilku solidnych kopniaków w dowolne obiekty o kształcie dużych idiotów w mundurach. Weszłam do biura i z hukiem zamknęłam za sobą drzwi. A potem zadzwoniłam do „Pogotowia zamkowego" po ślusarza i zaczęłam sprzątać. Wyglądało na to, że nic nie straciłam. No, poza porządkiem. Sejf został wybebeszony, ale jego zawartość po prostu walała się na podłodze. Całe to włamanie nie miało sensu i ta myśl strasznie mnie gryzła. Żeby choć na chwilę przestać się nad tym zastanawiać, zadzwoniłam do znajomego w Wydziale Osób Zaginionych z pytaniem, czy może zgarnęli ostatnio Camerona. Nie zgarnęli. Ale znajomy obiecał, że wyśle mi wiadomość na pager, jeśli coś się w tej sprawie zmieni. Wróciłam do zmagań z bałaganem. Kiedy przyjechał ślusarz, siedziałam i próbowałam ochłonąć po godzinie sprzątania, układania i sortowania. Już wcześniej miałam okazję z nim pracować, więc tylko pokazałam mu zamek, a on, skinąwszy głową, zabrał się od razu do roboty. – Włamanie? – mruknął po chwili, dopasowując nowy zamek do dziury, która została po poprzednim. – No. Gliny twierdzą, że muszę sobie sprawić alarm... Zupełnie jak bym mogła wpaść do marketu i wziąć jakiś w promocji. – Do takiego małego biura, jak to, nie potrzebuje pani wielkiego systemu alarmowego. – Nie, ale jakiegoś potrzebuję. Potrzebuję go na wczoraj i po mocno okazyjnej cenie. – Dostaje się to, za co się płaci. – Z tym, że czasem tylko się płaci – odpowiedziałam, przesuwając nogą kosz na śmieci na właściwe miejsce. Kończył osadzać zamek. – No, może znam kogoś, kto mógłby pani pomóc. Tanio. – Naprawdę? – Taaa. Taki jeden, trochę dziwak, ale dobry w elektronice. Umie zmajstrować to i owo. Niech go pani sprawdzi. Mogę się założyć, że zrobi pani tani alarm i, jak mówiłem, dobry jest. – Jak się nazywa?

– Quinton. O tej porze znajdzie go pani pewnie w bibliotece, przy końcu ulicy, jeśli się pani spieszy. – Może da mi pan po prostu jego numer telefonu? – E, nie. Szybciej go pani złapie w bibliotece. Quinton to taki facet, na którego się łatwo... wpada. Wie pani? No, dobra, nowy zamek wstawiony. Skończyłem. Wyprostował się i podał mi parę nowiutkich, lśniących kluczy. – Proszę. Mocniejszy niż poprzedni, choć przy takich drzwiach to i najmocniejszy zamek na nic, ale ładnie wygląda. Westchnęłam ciężko. – No dobrze. Poszukam tego pańskiego gościa. Jak mu tam? – Quinton. Niech pani idzie do działu katalogów i zapyta bibliotekarkę. Będzie wiedziała, gdzie on jest. Właściwie to każdy pomysł był wart wypróbowania w praktyce, a ten ślusarz, jak dotąd, zawsze był wyjątkowo solidny. Pozostawało mieć nadzieję, że jego rady też takie będą. Podziękowałam i zapłaciłam mu za nowy zamek, z myślą, że miną tygodnie, zanim wyduszę z właściciela lokalu zwrot kosztów.

4 Powlokłam się do biblioteki na rogu Czwartej i Madison. Bibliotekarka rzeczywiście powiedziała mi od razu, gdzie znajdę Quintona. Poszłam we wskazanym przez nią kierunku i pomiędzy regałami znalazłam faceta z komputerem. Walił w klawiaturę z zastraszającą prędkością, cały czas mrucząc coś pod nosem. Długie brązowe włosy miał związane na karku, a blada twarz ozdobiona była krótko przystrzyżoną, ciemną brodą. Chyba mnie usłyszał, bo przerwał, cokolwiek robił, wyczyścił ekran i zwrócił głowę w moją stronę. – Ty jesteś Quinton? – zapytałam. – A kto go szuka? – odpowiedział pytaniem. – Nazywam się Harper Blaine. Przysłał mnie facet z „Pogotowia zamkowego" – OK. Jakiej pomocy potrzebujesz? – Włamali mi się do biura i potrzebuję jakiegoś alarmu. Natychmiast i tanio. – Aha, rozumiem – wyszczerzył się radośnie. – Tak, mogę przygotować coś dla ciebie za jakieś piętnaście minut. Nie będzie to nic wielkiego, ale przez jakiś czas powstrzyma Wizygotów. Wybałuszyłam oczy. Wyszczerzył się jeszcze szerzej. – To nie takie trudne. Co masz w tym biurze? – Jedne drzwi, jedno okno, dwie linie telefoniczne. Jedna to właściwie modem do komputera. – Bułka z masłem. Jak to daleko? – Z osiem przecznic. – Przyszłaś czy przyjechałaś? – Przyszłam. – Dobra. To chodźmy. – Wylogował się z systemu, zabrał płaszcz i plecak z krzesła obok. Niemalże biegłam za nim. Jestem wysoka i mam dość długie nogi, ale Quinton nie marnował czasu i dotrzymanie mu kroku wymagało wysiłku. Kwiecień właśnie zaczynał udawać, że jest wiosennym miesiącem, a mieszkańcy Seattle najwyraźniej zapomnieli, że w maju zazwyczaj znów zaczyna padać. Idąc w stronę placu Pioniera mijaliśmy ich, rozdzianych z płaszczy i kurtek, rozkoszujących się niespodziewanie ciepłym popołudniem, które około dziewiątej będzie już zapewne jedynie chłodnym wieczorem, a nad ranem zamieni się w kłęby jeszcze chłodniejszej mgły. Mimo tak kapryśnej pogody to była moja ulubiona pora roku. Kiedyś, bo teraz czułam się przygnębiona. Kiedy skręciliśmy w Besler, zorientowałam się, że mrugam nerwowo; znów widziałam nieostro, czułam narastające mdłości. Z naprzeciwka nadchodził jakiś

brodaty facet; w jeansach, flanelowej koszuli, walonkach i w kapeluszu z szerokim rondem, sprawiał wrażenie solidnie przykurzonego. Rzucił mi spojrzenie, a potem wlazł prosto na mnie i zepchnął na bok. Jego dotyk przyprawił mnie o zimne dreszcze, a zapach był jeszcze gorszy. – Hej! – wrzasnęłam za nim, ale on szedł dalej. – O co chodzi? – zdziwił się Quinton. Zamrugałam i wzięłam głębszy oddech. – Ten facet mnie popchnął. – Który facet? Wyciągnęłam rękę. – Ten. Kilku zwykłych przechodniów zmierzało gdzieś w swoich sprawach, ale „mój" ordynus zniknął. – Pewnie gdzieś skręcił – stwierdziłam. Nie skręcił. Potrząsnęłam głową, starając się odpędzić nagły niepokój. W biurze Quinton zbadał dokładnie okno i drzwi. Wyciągnął z kieszeni jakieś skomplikowane narzędzie, po czym zaczął przeszukiwać plecak. Ułożył na podłodze pęk kabli, taśmę izolacyjną i pudełeczka z jakimiś drobnymi częściami. – To nie zajmie wiele czasu – obiecał, kucając przy otwartych drzwiach. Wcisnął coś w futrynę, podłączył kabel i przyciął tak, że zwisał niczym długi ogon. Zabezpieczył go taśmą, zamknął drzwi i zabrał się za okno. Zadzwonił telefon, przestałam więc obserwować Quintona przy pracy, i odwróciwszy się do niego plecami, odebrałam. – Panno Blaine, tu Siergiejew. Dzwonię znowu. Czy jest pani skłonna zająć się odzyskaniem mojej pamiątki rodzinnej? Usiadłam za biurkiem i sięgnęłam po notes. – Być może. To będzie zależało od okoliczności. Może moglibyśmy się spotkać, żeby to przedyskutować? Zaśmiał się. – Nie. Nie jestem teraz w Seattle. Ale zapłacę dobrze. Dwa tysiące dolarów amerykańskich naprzód. I więcej, jeśli zwróci mi pani moją pamiątkę. – W takim razie jestem skłonna zająć się tą sprawą. Czy ta rzecz została skradziona? – Nie, tylko trafiła w nieodpowiednie miejsce. Same zakłócenia. Zabłąkała się. – Gdzie jest? – Widziałem ją ostatnio w Szwajcarii. Ingstrom, jak mniemam, wziął fracht do Seattle, 1970, 1980... Zaczęłam się gubić, bo tak dziwnie składał zdania. Spróbowałam jakoś wrócić do tematu: – Co to za rzecz?

– Mebel. Domowe organy. Może pani znaleźć to? Nie ma pośpiechu. Robiłam notatki z tego co mówił i teraz przyjrzałam się zapisanej kartce. – Podał mi pan bardzo niewiele informacji. Ma pan może jeszcze jakieś? – Zastanowię się i wyślę pani papiery, i czek. Umówiliśmy się? – Tak, ale to może zająć trochę czasu... Zdawało mi się, że usłyszałam chichot, a potem: „Jeśli chcesz wykonać połączenie, rozłącz się i wybierz numer ponownie". Popatrzyłam na Quintona, który właśnie podnosił się z klęczek przy gniazdku telefonicznym. – Co się stało? Rozłączyło mnie z klientem, a nie mam jego numeru! – To nie ja. Linia jest w porządku. Może oddzwoni. Ale nie oddzwonił. Po kilku minutach oczekiwania pokręciłam głową zrezygnowana. – Szlag. Quinton zerknął na telefon spod zmarszczonych brwi. – Myślisz, że nie oddzwoni? Byłam zirytowana. – Na pewno nie teraz. – Muszę jeszcze zrobić jedną rzecz. Potrzebuję telefonu na kilka minut. Masz pager? – Mam. – Podaj numer. Popatrzyłam na niego z ukosa i zakręciło mi się w głowie, więc odwróciłam wzrok. – Po co? Trzymał w ręku kartkę urodzinową, w czyściutkiej folii, z napisem „Nagraj swoje własne życzenia". – Zamierzam zaprogramować chip, żeby wysyłał ci wiadomość na pager, jeśli ktoś tu wejdzie podczas twojej nieobecności. – Och. – Zbita z tropu podałam mu numer. Oderwał od kartki mały ciemny przedmiocik i umieścił go obok telefonu. Następnie wybrał numer mojego pagera i się rozłączył. Sekundę później poczułam, jak przyczepiony do paska pager lekko wibruje. – Dostałaś? – zapytał. Przeczytałam wiadomość. – Dziewięć – dziewięć – dziewięć. – To jest kod. Dostaniesz go na pager za każdym razem, gdy drzwi lub okno zostaną otwarte. Jeśli sama to zrobisz, zignoruj wiadomość. Za dzień lub dwa założę ci lepszy system. A teraz jeszcze kilka drobiazgów i skończyliśmy. Podłączył jakieś druty do telefonu i kontaktu, wszystko schludnie chowając pod

warstwą taśmy tak, że było niewidoczne na pierwszy rzut oka. – I to by było na tyle – stwierdził, pakując narzędzia. – Ile ci jestem winna? – Może obiad? Mam jeszcze kilka pytań w kwestii tego alarmu na stałe. O ile jesteś zainteresowana. Zastanowiłam się chwilę. – Chyba tak. Możesz mi podać przybliżoną cenę? – Nie wyceniam niczego tak niechlujnie. – Oczy mu zalśniły hamowaną wesołością. Rzuciłam mu żałosne spojrzenie. Odpowiedział przepraszającym. – O ile ceny części nie poszły jakoś dramatycznie w górę, wszystko będzie cię kosztować poniżej dwustu dolarów. Łącznie z tym, co zrobiłem dzisiaj. Czyli bankructwo mi raczej nie groziło. – W porządku. Możemy pogadać przy obiedzie. Co byś zjadł? – Jakieś martwe zwierzątko – odpowiedział. – Lubię warzywka, ale jestem za bardzo mięsożerny, by na nich poprzestać. Zaczęłam zbierać swoje rzeczy. – Bardzo dobrze. Sama skłaniałabym się w kierunku steku. – Brzmi smacznie. Poszliśmy Pierwszą w kierunku Granicznej. Knajpa była zapuszczona, kiczowata i właściwie całe menu pochodziło z grilla, resztę stanowiły mocne drinki, ale serwowali naprawdę dobre steki. No i było tanio. – Więc – odezwał się Quinton, dziabiąc mięso widelcem – muszę wiedzieć, jakie mam spełnić wymagania, na co ci właściwie ten alarm? Nie robisz wrażenia kogoś, kto kupuje kłódkę do stodoły po tym, jak mu już ukradli konia, że tak się posłużę banałem. Spodziewasz się jeszcze jakichś kłopotów? – Raczej chciałabym ich uniknąć. Popatrzył na mnie spod oka. – Rozumiem. I, jak zakładam, nie chcesz mieć plutonu gliniarzy na progu za każdym razem, gdy alarm się uruchomi. Tak? – Dokładnie. I nie chcę tracić kontroli nad tym, co dzieje się w moim własnym biurze, nie chcę udostępniać go jakiejś firmie ochroniarskiej. Moi klienci płacą za dyskrecję. Jednak muszę wiedzieć, jeśli ktoś jeszcze raz wpadnie z wizytą bez zaproszenia. Quinton skinął głową, odrobina sosu barbecue zmieniła uśmiech, który miał być chyba pełen zrozumienia, w taki nieco dziwaczny. – Cichy, solidny, żadnych fałszywych alarmów, żadnego zawiadamiania glin, ale taki, do którego nie przyczepi się żaden sąd. Myślę, że to się da łatwo zrobić na podstawie tego, co już masz. No, może będę musiał wywiercić parę dziur, da się? – Zarządca to palant, ale nie zamierzam go wcale pytać o zdanie. A właściciela

obchodzi tylko to, czy regularnie wysyłam czek. Ustaliliśmy jeszcze kilka szczegółów, ale później, gdy spłukiwaliśmy smak posiłku kawą, rozmowa zeszła na zupełnie inne tematy. Może to za sprawą lampki wina, ale poczułam się swobodnie. Z Quintonem rozmawiało mi się nad wyraz łatwo. I tak służbowy obiad zamienił się w towarzyskie spotkanie. Jakiś czas później spacerem szliśmy w kierunku placu. Quinton zatrzymał się na skrzyżowaniu Pierwszej i Kolumbijskiej. – Ja tu skręcam. Odezwę się, jak tylko zgromadzę potrzebne części. I... dzięki za obiad. Był dobry. – Tak, to całkiem niezła knajpa. Uśmiechnął się szeroko i ruszył Kolumbijską w kierunku nabrzeża. Jeszcze się odwrócił i pomachał, zanim zniknął za wzniesieniem. Wolnym krokiem szłam w kierunku rovera zaparkowanego kilka przecznic dalej. Pełny żołądek promieniował miłym ciepłem. Rozleniwiał. Jednak czułam, że robi się coraz chłodniej, temperatura była niższa niż się spodziewałam po tak ciepłym dniu. Kiedy przechodziłam obok biura, nad ziemią zaczynały unosić się kłęby lepkiej mgły. Wilgotne pasma liznęły mi kostki, przyprawiając o dreszcze i sprawiając, że drobne włoski na karku stanęły mi dęba. Rozejrzałam się dookoła, nie mogłam się pozbyć wrażenia, że jestem obserwowana. Spróbowałam okiełznać własną paranoję. To tylko para. Drobne kropelki wody. Mgła. A mgła, jak wiadomo, zawsze skręca się, drży w podmuchach chłodnego powietrza, powołując do życia maleńkie niby-duszki, które tańczą przez chwilę nad kamieniami bruku, zanim ponownie wchłonie je biały opar. Tylko że ta mgła popełzła w górę, tworząc wyraźny kształt u wylotu pobliskiej uliczki. Drgnęłam przestraszona. Ktoś stał w cieniu zaułka i najwyraźniej mnie obserwował. Zrobiłam krok w kierunku lśniących w półmroku oczu. Kształt się poruszył, zatrzepotał w świetle padającym z któregoś z okien. Kobiecy kształt. Błysk włosów czerwonych jak wino. Zniknęła za rogiem, jakby się rozpłynęła. Ruszyłam w pościg za tą karmazynowa smugą. Na zmianę robiło mi się zimno i gorąco. Wypadłam za róg. Otoczyło mnie mdłe światło, a uszy wypełniło głębokie i niskie buczenie. Świat wokół stracił kontury, jakby przesłonięty kurtyną sypiącego śniegu, która to prawie odsłaniała... coś, to znów spowijała szczelnie. Światło – mgliste i drążące, oślepiające niczym blask słońca na pustyni – nie pozwalało dostrzec żadnych szczegółów otoczenia. Zupełnie jakby wzrok zakłócał jakiś nieustanny, wizualny szum. Kształty przelewały się i płynęły na samej granicy widzenia, miałam wrażenie, że dostrzegam je kątem oka jako czarne plamki i kropki. Zatrzymałam się. Obróciłam dokoła. Wszędzie to samo. Nagły zawrót głowy przyprawił mnie o dreszcze. Przetarłam oczy, jak gdyby mogło mi to przywrócić ostrość wzroku. Chciałam zawrócić, ale uliczka zmieniła się w niekończący się kłąb przesyconej