mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Roberts Nora - MacGregorowie 11 - Daniel

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :470.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - MacGregorowie 11 - Daniel.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 100 stron)

NORA ROBERTS BRACIA Z KLANU MACGREGOR TOM PIERWSZY

TOM PIERWSZY DANIEL

Z DZIENNIKÓW DANIELA DUNCANA MACGREGORA Kiedy człowiek prze yje tyle łat co ja, czas mija mu coraz szybciej. Pory roku zmieniają się jak w kalejdoskopie, dzień goni za dniem. Ani się obejrzysz, jak przychodzi zima, po niej lato, potem znowu zima, i tak w koło. Dlatego uwa am, e nie wolno marnować ani chwili. Trzeba cieszyć się yciem w całej pełni, smakować ka dą jego minutę. Kiedy miałem trzydzieści lat, myślałem dokładnie tak samo. W ostatnich latach nie brakowało mi powodów do radości. Widziałem, jak czworo z moich ukochanych wnucząt zakochuje się szczęśliwie, a potem zakłada rodziny. Najpierw Laura, po niej Amelia, wreszcie Maks. Wszyscy znaleźli swoją drugą połowę i zaznali szczęścia, jakie mo e dać spełniona miłość. Tylko dlaczego, u licha, tak długo trwało, zanim zrozumieli tę oczywistą prawdę, e bez rodziny człowiek jest nikim? Jedno jest pewne - gdyby nie ja, wcią jeszcze chodziliby po tym świecie sami jak palec i nawet nie pomyśleli o tym, e ju najwy sza pora uradować moje oczy widokiem zdrowych, rumianych prawnuków. Całe szczęście trzymałem rękę na pulsie i dzięki temu moja Anna ma teraz kogo przytulać i rozpieszczać. I czy oczekuję słówka podziękowania? Nie, absolutnie nie! Tak długo, jak Bóg pozwoli mi decydować o losach mojej rodziny, będę wypełniał obowiązki, nie licząc na niczyją wdzięczność. Po to jestem, eby dbać o szczęście najbli szych. Ju miałem nadzieję, e po tylu wspaniałych ślubach moje pozostałe wnuki wezmą dobry przykład z rodzeństwa i kuzynów. Ale skąd e, ani im to w głowie! Swoją drogą, nie byliby MacGregorami, gdyby nie upierali się przy swoim. I dobrze, takich właśnie ich kocham. Co oczywiście nie znaczy, e będę przyglądał się bezczynnie, jak marnują swoje najlepsze lata, yjąc samotnie albo, co gorsze, wikłając się w głupie związki. Pomogłem trzem moim wnuczkom znaleźć drogę do ołtarza, doprowadziłem tam pierwszego wnuka, to i poradzę sobie z resztą towarzystwa. A e niektórzy kręcą nosem i mówią, e niepotrzebnie się wtrącam? Ba! Co zrobić. Po to człowiek przez całe ycie nabiera mądrości i doświadczenia, eby w odpowiednim czasie podzielić się tym bezcennym skarbem z innymi. I to ma być wścibstwo? Bez względu na to, co sobie ró ni gadają, doszedłem do wniosku, e czas zająć się moim wnukiem Danielem Campbellem MacGregorem. Bystry z niego chłopak, zadziorny, z temperamentem. A do tego jaki przystojny! Powiem nieskromnie, e prócz imienia, odziedziczył po mnie tak e urodę. Nic więc dziwnego, e kobiety lecą na niego jak muchy do

miodu i w tym cały ambaras. Mówią, e od przybytku głowa nie boli, ale to nie zawsze prawda. Poza tym ilość nie zawsze znaczy jakość, niestety! Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie znalazł na to sposobu. Daniel jest artystą i wszystko wskazuje, e chłopak ma prawdziwy talent. Co prawda ja sam niewiele rozumiem z jego malarstwa, za to inni wręcz przeciwnie, bo odniósł du y sukces i stał się bardzo popularny wśród znawców sztuki. Do pełni szczęścia brakuje mu ju tylko odpowiedniej kobiety, z którą mógłby podzielić się swoim sukcesem. A gdyby jeszcze po jego pracowni zaczęły biegać dzieciaki, częściej odrywałby się od sztalug. Do tego trzeba oczywiście odpowiedniej partnerki, dziewczyny z klasą, charakterem, ambicjami, no i oczywiście właściwym pochodzeniem. Dawno ju taką znalazłem. Jeszcze w czasach, kiedy obydwoje z Danielem byli małymi brzdącami. Czekałem cierpliwie, a wreszcie nadeszła pora, eby działać. Najwa niejsze, by zachować dyskrecję, bo z moim Danielem trzeba bardzo uwa ać. Twarda z niego sztuka, lubi skakać i wierzgać jak rozbrykany źrebak. Kate mu się iść w lewo, a on daje susa w prawo. Taka ju jego buntownicza natura. Zdaje się, e rekompensuje sobie wszystkie wyrzeczenia dzieciństwa, gdy jako syn prezydenta musiał przestrzegać niezliczonej ilości nakazów i zakazów. Po to są wypróbowani przyjaciele, eby od czasu do czasu skorzystać z ich pomocy. Mam nadzieję, e jedna z moich starych znajomych pomo e mi popchnąć Daniela we właściwym kierunku i przypilnować, eby nie zboczył Z kursu. Oczywiście wszystko po cichu i dyskretnie. Niech chłopak myśli, e sam sobie sterem. Jedna z dewiz mądrego człowieka nakazuje, by nigdy nie domagać się podziękowań. Najwa niejsze są wyniki.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Przez wysokie okna wpadały promienie słońca, w których wirowały drobinki złotego pyłu. Szerokie smugi światła kładły się jasnymi plamami na drewnianej podłodze. Pośrodku jednej z takich świetlistych plam stał młody mę czyzna i wpatrywał się ze skupieniem w rozpięte na sztalugach płótno, gdzie agresywna purpura zmagała się z głębokim szafirem. Podchodził co chwila do swojego obrazu, wyciągał energicznie dłoń uzbrojoną w pędzel, ale zaraz cofał ją niecierpliwie. Szybkie, zdecydowane ruchy i smukła, silna sylwetka przywodziły na myśl bardziej antycznego wojownika ni współczesnego malarza. Posługiwał się pędzlem jak no em albo mieczem. Szerokie barki, wąskie biodra i długie mocne nogi zdradzały fizyczną siłę, skupiona twarz odznaczała się niepokojącą dzikością. Mę czyzna miał regularne rysy, choć ostre kości policzkowe były wyraźnie zaznaczone, pełne usta mocno zaciśnięte. Przymru one jasnoniebieskie oczy kryły w sobie jakby wieczny chłód lodowca. Ich intensywny kolor kontrastował z kasztanowym odcieniem falujących, długich włosów. Niesforne pasma co chwila wpadały mu do oczu, więc odgarniał je szorstkim ruchem, napinając przy tym mięśnie ramion, które wyłaniały się spod wysoko podwiniętych rękawów znoszonej d insowej koszuli. Poplamione farbą szczupłe dłonie dr ały nerwowo, kiedy pędzel atakował gwałtownie kolejne fragmenty zagruntowanego płótna. Bose stopy nerwowo uderzały o deski podłogi, wystukując na nich rytm, niczym w jakimś tańcu wojennym. Dla mę czyzny malowanie było właśnie wojną, zaciętą walką z samym sobą i emocjami. W jego wyobraźni a kipiało od burzliwych uczuć. Pasja mieszała się z po ądaniem, zachłanność z wiecznym głodem wra eń. Przelewanie tego kłębowiska emocji na płótno przypominało rozgrywanie zaciętej bitwy. Kiedy malarza ogarniało natchnienie, jego determinacja, aby wygrać tę walkę, brała górę nad wszystkim. Malował wtedy w całkowitym zapamiętaniu, głuchy na ryk ostrego rocka, który dudnił w ogromnej pracowni. Stał przy sztalugach a do wyczerpania, póki nie poczuł, e ramiona bolą go ze zmęczenia, a kark sztywnieje od wielogodzinnego wysiłku. Kiedy zaś natchnienie mijało, nie zbli ał się do zaczętego obrazu przez całe dni, a nawet tygodnie. Dlatego ci, którzy go znali, nigdy nie odmawiali mu wielkiego talentu, ale ganili za całkowity brak dyscypliny.

Daniel MacGregor nic sobie nie robił z cudzych opinii. Z równą obojętnością słuchał zarówno pochlebców, jak i krytyków. Uwa ał, e tylko on potrafi najlepiej ocenić swoją pracę. Widocznie tym razem udało mu się osiągnąć zamierzony efekt, bo kiedy na moment odstąpił od płótna, w jego oczach malowała się satysfakcja. Wsunął pędzel między zęby i sięgnął po tubę z farbą. Błyskawicznie rozmieszał ją na palecie i jeszcze raz uwa nie spojrzał na barwne plamy. Osiągnął nareszcie to, do czego wytrwale dą ył przez długie godziny zmagania się z własną wyobraźnią. Wiedział jednak, e to jeszcze nie koniec. Cel był ju blisko, prawie na wyciągnięcie ręki. Jeszcze tylko trochę wysiłku. Pot płynął mu po plecach cienką stru ką. Pochłonięty pracą, zapomniał włączyć klimatyzację, więc w zalanej słońcem pracowni panował nieznośny upał. Daniel nie reagował na temperaturę ani na nic innego. Zapomniał o bo ym świecie. Od kilku dni nie wystawił nosa za próg swojej jaskini, nie odbierał poczty ani telefonów. Pozostawał głuchy na wszystko, nie słyszał nawet burczenia w pustym ołądku, które zresztą skutecznie tłumiła ostra muzyka Johna Mellencampa. Dopiero teraz, kiedy obraz był prawie skończony, mógł z czystym sumieniem powrócić do rzeczywistości. Wpierw jednak popatrzył krytycznie na płótno. - Dobra! O to właśnie chodzi! - mruknął, odkładając pędzel. - ądza, po prostu ądza - zdecydował, zadowolony z krótkiego tytułu, który idealnie pasował do feerii ostrych barw. Jego pobudzone zmysły zaczęły powoli reagować na otoczenie. Poczuł, e w przestronnym wnętrzu pracowni panuje nieprzyjemny zaduch, w którym woń terpentyny miesza się z zapachem farb. Podszedł do ogromnego okna i otworzył je szeroko. Z przyjemnością wciągnął w płuca potę ny łyk świe ego powietrza, po raz kolejny podziwiając wspaniały widok, dla którego kupił właśnie to mieszkanie. Daniel pomyślał przez chwilę o wszystkich miastach, w których mieszkał, zanim zdecydował się wrócić do Waszyngtonu. Kiedyś mu się wydawało, e osiem lat spędzonych w Białym Domu dostatecznie zniechęciło go do ycia w stolicy. A jednak coś go tu ciągnęło. Kierowany jakimś przeczuciem, zostawił Nowy Jork, ów wspaniały tygiel, w którym mieszały się wszystkie kultury, marzenie ka dego artysty. Bez alu zostawił te malownicze uliczki San Francisco, gdzie yło mu się i pracowało doskonale. Wrócił, bo jego myślom o domu zawsze towarzyszył obraz Waszyngtonu. Tu było jego miejsce. Dłu szy czas stał zamyślony, wystawiając twarz na pieszczotę promieni wiosennego słońca. Zmru ywszy oczy, podziwiał migotliwą grę światła na granatowych wodach kanału.

Jej głęboka toń wspaniale kontrastowała z przepyszną barwą wiśniowych drzew w pełnym rozkwicie. Bolesny skurcz pustego ołądka wyrwał go z zamyślenia. Przebudzony instynkt samozachowawczy kazał mu udać się do kuchni w poszukiwaniu jakiegoś jedzenia. Po drodze ściszył głośną muzykę, bo nagle zaczęły dra nić go jej dzikie rytmy. Potknął się kilka razy o wcią nierozpakowane pudła, w których mieścił się jego niewielki dobytek. Otworzył energicznie drzwi lodówki, lecz ku swemu ogromnemu rozczarowaniu znalazł w niej tylko kilka puszek piwa, butelkę wina i dwa jajka. Zdecydowanie za mało jak na obiad po długiej głodówce. Z niedowierzaniem wpatrywał się w puste półki. Mógłby przysiąc, e dopiero co robił zakupy. Swoją drogą, ciekawe jaki dziś dzień, pomyślał. Z cię kim westchnieniem zostawił lodówkę i zaczął - systematycznie przeszukiwać kuchenne szafki. Niestety, tutaj te było kiepsko. Kilka kawałków czerstwego chleba, płatki kukurydziane, paczka kawy oraz puszka zupy pomidorowej jakoś nie podziałały na jego kulinarną wyobraźnię. Zrezygnowany, schrupał na sucho garść płatków, zastanawiając się przy tym, co zrobić najpierw: wziąć prysznic czy zaparzyć kawę. Wybrał wariant pośredni. Kawa pod prysznicem. Donośny dzwonek telefonu oderwał jego myśli od tej nęcącej perspektywy. Niechętnie podszedł do aparatu i spojrzał bez zainteresowania na migające światełko automatycznej sekretarki. Nie bardzo miał ochotę na rozmowę, telefon jednak uparcie dzwonił, więc Daniel, chcąc nie chcąc, sięgnął po słuchawkę. - Słucham - powiedział i z trudem przełknął resztkę płatków. - No, nareszcie, mój chłopcze! Co, u licha, się z tobą dzieje? - Nic szczególnego. Co tam słychać, dziadku? - zawołał uradowany. Z jasnych oczu natychmiast zniknął nieprzyjemny chłód. - Nic dobrego, nic dobrego - westchnął Daniel MacGregor senior. - Powiedz mi lepiej, dlaczego nie oddzwoniłeś. Zostawiłem ci co najmniej tuzin wiadomości na tej przeklętej gadającej maszynie. Babcia tak się zdenerwowała, e ju chciała wsiadać do samolotu. Była pewna, e coś ci się stało! - Spokojnie, dziadku, złego diabli nie wezmą. - Prawda. Dlaczego nie dawałeś znaku ycia? - Pracowałem. - To ci się chwali. Ale od czasu do czasu mógłbyś zrobić sobie małą przerwę. - Właśnie ją robię - Daniel roześmiał się prosto do słuchawki.

- W takim razie świetnie się składa, bo chcę cię prosić o pewną przysługę. Wiesz, e niechętnie obarczam ludzi swoimi kłopotami, ale... - Wal śmiało! Daniel senior najpierw cię ko westchnął, następnie zrobił dramatyczną pauzę, a dopiero potem wyniszczył sprawę. - No więc... Bóg mi świadkiem, mój synu, e nie chcę ci robić kłopotu, ale jestem przyparty do muru. Otó ciotka Marta... - Zachorowała! - Zaniepokojony Daniel junior zmarszczył brwi. Marta Dittemeyer była bliską przyjaciółką dziadka i honorowym członkiem klanu MacGregorów. Poza tym była matką chrzestną Daniela, jego ukochaną i szanowaną ciotką, z którą nawet nie raczył się skontaktować, odkąd wrócił do Waszyngtonu. Gdy to sobie uświadomił, zrobiło mu się wstyd i przeklął się w duchu za egoizm, tak bardzo charakterystyczny dla ka dego artysty. - Co się jej stało, dziadku? - Nic, nic. Jest cała i zdrowa, i jak zwykle pełna energii. Zawsze mówiłem, e czas zapomniał o tej kobiecie. - Więc w czym rzecz? - Pamiętasz chrzestną córkę Marty? Spotkaliście się parę razy. Lana Drake... - Coś sobie przypominam - mruknął Daniel, wysilając pamięć. - No i co z tą Laną? - Ano nic. Właśnie wróciła do Waszyngtonu. Wiesz, ona jest z tych Drake'ów, co to mają sieć domów towarowych. Dziewczyna będzie pracować w ich reprezentacyjnym sklepie. Marta pomyślała sobie, e... Bo wiesz... No dobrze, powiem prosto z mostu: jutro wieczorem jest jakiś wa ny bal dobroczynny i ciotka martwi się, e dziewczyna nikogo tu nie zna i nie ma z kim pójść. Dlatego zadzwoniła do mnie, eby zapytać, czy ty przypadkiem... - O rany, dziadku! - Wiem, wiem - w głosie starego MacGregora zadźwięczała nuta zrozumienia. - Co ci będę du o mówił. Sam rozumiesz, jakie są kobiety. Obiecałem jednak Marcie, e cię zapytam. Wiem, jak bardzo jesteś zajęty, ale mo e udałoby ci się znaleźć trochę czasu na ten wieczór. - Słuchaj, jeśli ty i ciotka Marta próbujecie mnie w coś wrobić... Głośny śmiech po drugiej stronie nie pozwolił mu dokończyć. - Nic z tych rzeczy, chłopcze. Nie tym razem - huknął Daniel. - Ta panna nie jest dla ciebie, uwierz mi na słowo, bo wiem, co mówię. Co nie znaczy, by czegoś jej brakowało. Wręcz przeciwnie. Jest niezła, do tego wykształcona, doskonałe maniery. Ale nie w twoim typie. Zbyt opanowana, powiedziałbym nawet, e to taka góra lodowa. W dodatku lubi

zadzierać nosa, pokazywać, co to nie ona. Naprawdę nie chciałbym, ebyś zawracał sobie głowę kimś takim. Więc jeśli nie mo esz, to powiem Marcie, e za późno się z tobą skontaktowałem i e masz ju inne plany... - Mówisz, e bal jest jutro wieczorem? Smoking obowiązkowy? - Daniel nie cierpiał wielkich fet, zwłaszcza gdy organizowano je w celach dobroczynnych. - Zdaje się, e to du a impreza. No có , rozumiem cię, synu - stary MacGregor starał się, by jego głos brzmiał jak najbardziej naturalnie. - Dzwonię w takim razie do Marty i mówię, e nic z tego. Mo e nawet lepiej, po co masz tracić czas w towarzystwie jakiejś nadętej, nudnej panny, z którą nie miałbyś pewnie o czym rozmawiać. Lepiej zacznij szukać ony. Wiem, e ka dy chłopak musi się najpierw wy - szumieć, ale ty miałeś na to dość czasu. Pora się ustatkować, chłopcze. Babcia tak bardzo się martwi, e skończysz jako stary kawaler, samotny w swojej pustej pracowni. Na starość nie będziesz miał nawet do kogo ust otworzyć. Nie mówiąc ju o tym, e nie będzie miał kto ci podać fili anki herbaty. Jeśli teraz masz jeszcze chwilę, to mam tu na oku pewną dziewczynę, w sam raz dla ciebie... - W porządku, dziadku - Daniel uznał, e rozmowa zaczyna zmierzać w niebezpiecznym kierunku, więc postanowił czym prędzej przerwać monolog starego swata. - Pójdę na ten cholerny bal. Powiedz mi tylko, gdzie i o której mam się spotkać z tą Laurą. - Laną. - Dobrze, wszystko jedno. - Bal zaczyna się o ósmej w hotelu Shoreham. Lana mieszka w domu rodziców. Zapisz sobie adres i numer telefonu... - Dobra, dziadku, będę tam o wpół do ósmej. Mo esz spać spokojnie. - Dziękuję, synu, nawet nie wiesz, jak bardzo ci jestem wdzięczny. Naprawdę. - Nie ma sprawy. Kiedy się po egnali, Daniel szybko odło ył słuchawkę. Pakując kolejną garść płatków do ust, spoglądał na porozrzucane wszędzie tekturowe pudła. - Ciekawe, w którym z nich mo e być ten cholerny smoking - mruknął niezadowolony. Lana stała na środku pokoju w samej bieliźnie. Uniosła ramiona do góry i cierpliwie czekała, a szeleszcząca - fala białego jedwabiu spłynie wzdłu jej smukłej sylwetki. - Doprawdy - wymamrotała - nie uwa a ciocia, e to kiepski pomysł? Dawno ju wyrosłam z lat, kiedy chodziło się na randki w ciemno. - Ale kochanie, o czym ty mówisz! Jaka znowu randka w ciemno? Przecie widzieliście się tyle razy jako dzieci, i potem, w liceum. Wiem dobrze, e to dla ciebie kłopot,

dlatego długo się wahałam, czy powinnam cię o to prosić. Z drugiej strony mój stary przyjaciel Daniel tak rzadko zwraca się do mnie o przysługę, e naprawdę nie potrafiłam mu odmówić. Chodzi tylko o jeden wieczór. Zresztą i tak wybierałaś się na ten bal. - Tak, ale z tobą! - Przecie tam będę. Uwierz mi, ten młody MacGregor to przemiły chłopak. Trochę w gorącej wodzie kąpany, ale potrafi być czarujący. Lana rzuciła ciotce przelotne spojrzenie. Białe jak śnieg włosy starszej pani, jej dobre, łagodne oczy oraz ciepły, yczliwy uśmiech były wystarczającym argumentem, zdolnym poruszyć nawet skałę. Marta Dittemeyer doskonale zdawała sobie z tego sprawę, więc od czasu do czasu sprytnie sięgała po ten arsenał wypróbowanych środków, który sama nazywała pozą „miłej, kochanej i bezradnej wdowy”. Jednak dzięki ywemu umysłowi i wrodzonemu sprytowi, ta krucha starsza dama potrafiła doskonale radzić sobie w najtrudniejszych sytuacjach. Bez trudu mogła wywieść w pole młodszych od siebie. - Powiedz mi coś jeszcze o tym Danielu - poprosiła dziewczyna, choć prawdę mówiąc, nie była zbyt ciekawa. - No có , mój stary MacGregor trochę się o niego martwi. Ja zresztą te . - Dlaczego? - Właściwie to nic powa nego. Po prostu chłopak jest bardzo skryty. Niechętnie mówi o swoim yciu. - To źle? - Nie, ale... Widzisz, dziecko, Daniel bardzo mnie zaskoczył. Kiedy mu wspomniałam, e niedawno wróciłaś do - Waszyngtonu, i e wybieramy się razem na ten dzisiejszy bal, a on od razu wyskoczył z tym pomysłem, naprawdę nie wiedziałam, co robić. - Marta rozło yła ręce. - Nie umiałam mu odmówić, choć doskonale wiem, e dla ciebie to kłopot. - Nie martw się, ciociu. Nie ma o czym mówić. Korona mi z głowy nie spadnie, jeśli spędzę jeden wieczór w towarzystwie obcego faceta. - Nie wiesz nawet, jak bardzo jestem ci wdzięczna! - Powiedz mi lepiej, gdzie i kiedy mam się z nim spotkać? - A właśnie! Mój Bo e! - Marta zerwała się z miejsca z energią zadziwiającą u osoby w jej wieku. - On tu zaraz będzie. Przyjedzie po ciebie, a ja spotkam się z wami w hotelu. Pędzę ju , bo mój szofer zamartwia się pewnie na śmierć. - Ale... - Pa, moje dziecko! Spotkamy się za godzinę! - Marta błyskawicznie pozbierała swoje rzeczy i ju w progu zawołała: - Kochanie, wyglądasz wspaniale! Do zobaczenia!

Lana poczuła się całkowicie zdezorientowana. Nie pierwszy raz ciotka zaskakiwała ją w ten sposób. Westchnęła zrezygnowana i ostro nie zasunęła suwak prostej sukni, która nadawała jej sylwetce majestatyczny wygląd antycznego posągu. Myślała przy tym, który to ju raz przedsiębiorcza starsza pani uszczęśliwia ją na siłę towarzystwem jakiegoś nieznanego adoratora, któremu będzie musiała dać delikatnie do zrozumienia, e nie jest zainteresowana przedłu aniem znajomości. Wielokrotnie próbowała wytłumaczyć ciotce, e nie ma najmniejszego zamiaru wychodzić za mą , więc szkoda czasu na szukanie odpowiedniej partii. Dorastając w domu rodziców, widziała, jak ich mał eństwo kostnieje w sztywnych ramach konwenansu. Dobre maniery i właściwe zachowanie było wa niejsze ni prawdziwe ycie, a najczęściej powta- rzane zdanie brzmiało: „co te inni sobie pomyślą”. Dlatego jeszcze jako bardzo młoda dziewczyna zdecydowała, e nie ma najmniejszej ochoty powielać tego ałosnego schematu ani odgrywać farsy, jaką było mał eństwo w wykonaniu jej rodziców. Oczywiście niechęć do tej świętej instytucji nie oznaczała, e całkowicie wykreśliła mę czyzn ze swego ycia. Tyle e odgrywali w nim niewielką rolę. Stanowili wyłącznie dekorację w sztuce, którą sama re yserowała od początku do końca. Swoich partnerów traktowała trochę jak przedmioty, które są dobre, dopóki nie przeszkadzają i spełniają swoje zadania. Zresztą tak naprawdę nie było się nad czym zastanawiać. Praca i kariera były dla niej zawsze najwa niejsze i za nic w świecie nie poświęciłaby własnych ambicji dla wspólnej kolacji w sobotni wieczór. Lana dawno ju wyznaczyła sobie yciowy cel, czyli osiągnięcie najwy szego szczebla na drabinie rodzinnego interesu. Planowała, e najdalej za dziesięć lat zasiądzie w fotelu prezesa zarządu firmy i miała zamiar dopilnować, by nic nie przeszkodziło jej w tej wspinaczce na szczyt. Dopiero wtedy poka e światu, na co jeszcze ją stać. Rodzinną firmę traktowała bardzo powa nie, bardziej jak instytucję ni po prostu zwykłą sieć domów towarowych. Nie tak jak matka, pomyślała, marszcząc brwi, dla której sklepy nie były nigdy niczym więcej, jak prywatną garderobą. Albo ojciec. Zawsze myślał tylko o tym, jak osiągnąć zysk przy minimalnym nakładzie kosztów. Nie interesowały go adne nowinki ani usprawnienia, nie zale ało mu na stworzeniu pewnej tradycji. Ona, to co innego. Miała mnóstwo pomysłów, jak zarabiać pieniądze w sposób nowatorski, nie tracąc klasy, a jednocześnie budując dobre imię sieci Drake'ów. Aby jednak to zrealizować, musiała mieć du o czasu i swobody działania, więc nie mogła wiązać sobie rąk mę em i dziećmi. Zresztą od dawna uwa ała, e jej najlepszą rodziną są pracownicy sklepów. Czuła, e powinna troszczyć się o nich, zapewnić im dobrą atmosferę pracy i dać poczucie bezpieczeństwa, bo tylko wtedy miała prawo wymagać od nich efektów. Ktoś,

patrząc na nią z boku, mógłby pomyśleć, e Lana prowadzi smutne ycie pracoholiczki, jednak ona nigdy nie zgodziłaby się z taką opinią. Swój wybór uwa ała za słuszny i miała stuprocentową pewność, e yjąc tylko w ten sposób, osiągnie satysfakcję i dozna spełnienia. Wróciła na chwilę myślami do niedawnej rozmowy z ciotką. Czuła, e nie będzie musiała się specjalnie wysilać. Wystarczy przez cały wieczór zabawiać rozmową jakiegoś milczka, a z tym na szczęście potrafiła sobie doskonale radzić. Do jej zawodowych obowiązków nale ało „bywanie w świecie”, więc wywiązywała się z tego zadania z takim samym zaanga owaniem, z jakim przygotowywała plany zakupów na następny sezon. Nie brakowało jej umiejętności, które miała okazję wielokrotnie przećwiczyć na najbardziej nawet gburowatych kontrahentach. Spojrzała na zegar ścienny. Miała dość czasu, eby się spokojnie przygotować. Z niewielkiej szkatułki stojącej na stylowej toaletce wyjęła parę prostych brylantowych kol- czyków. Podeszła do du ego kryształowego lustra i spojrzała krytycznym okiem na swoje odbicie. Widocznie była zadowolona z efektu, bo uśmiechnęła się do wysokiej kobiety w eleganckiej, białej sukni z odkrytymi ramionami. Za jej plecami widać było przytulne wnętrze urządzonego ze smakiem pokoju. Wystrój był prosty i bezpretensjonalny, lecz nie pozbawiony tej odrobiny szyku, która su- geruje nieomylnie dostatek właścicieli. Niewielkie szafki, komoda oraz stoliczek z politurowanego drewna miały łagodne, gięte linie, na których załamywało się rozproszone światło yrandola. Obok marmurowego kominka stała wygodna, zachęcająca do odpoczynku sofa. Lana spojrzała tęsknie w jej kierunku, po czym westchnęła cię ko, gdy nagle poczuła się okropnie zmęczona. Miała za sobą dziesięć godzin pracy, bolały ją nogi i dokuczał głód, bo w ciągu dnia nie miała czasu, eby zjeść. Nic więc dziwnego, e perspektywa balu nie wydała jej się zbyt pociągająca. Najchętniej spędziłaby ten wieczór w łó ku, z dobrą ksią ką i fili anką aromatycznej herbaty pod ręką. Niestety, musiała o tym zapomnieć. Jedyny luksus, na jaki mogła sobie w tej chwili pozwolić, to pięć minut spokoju. Oczywiście pod warunkiem, e jej nieznajomy towarzysz zjawi się punktualnie. Uwa ając, eby nie pognieść sukni, przysiadła na brzegu fotela. Przyszło jej do głowy, e właściwie nie powinna myśleć o Danielu jak o kimś zupełnie obcym. W końcu musiała go widzieć co najmniej kilka razy, choć w tej chwili Zupełnie nie mogła przypomnieć sobie jego twarzy. Widocznie jako nastolatka tak bardzo była przejęta i stremowana wizytą w domu prezydenta, e nie zwracała uwagi na nikogo poza nim samym.

Oczywiście wiedziała, e Daniel MacGregor junior jest znanym, awangardowym malarzem. Wiele razy oglądała w ró nych pismach reprodukcje jego prac, ale musiała przy - znać, e nie zrobiły na niej większego wra enia. Nie lubiła, a właściwie nie rozumiała tak zwanej sztuki współczesnej. Zdecydowanie wolała klasyczne prace starych mistrzów. Nowoczesne malarstwo - to wszystko, co była w stanie przypomnieć sobie w związku z ulubieńcem ciotki Marty. Mo e jeszcze parę plotek, które od czasu do czasu pojawiały się w mediach. Zdaje się, e jakiś czas temu wszystkie brukowce rozpisywały się o romansie modnego malarza z jakąś baletnicą czy aktorką. Nie pamiętała dokładnie, co było przyczyną skandalu, ale nie czuła się tym ani specjalnie - zdziwiona, ani zgorszona. Ostatecznie syn byłego prezydenta musiał być smakowitym kąskiem dla reporterów polujących na sensacje. Szkoda tylko, e trafia do gazet z tak głupich powodów, pomyślała z lekkim niesmakiem. Ona nigdy nie lubiła rozgłosu i cieszyła się, e ani jej praca, ani pozycja nie czynią z niej ulubionej bohaterki plotkarskich pisemek. Dzwonek rozległ się w chwili, gdy kolejny raz sprawdzała zawartość wieczorowej torebki. Nie spiesząc się, wło yła krótkie bolerko, dopełnienie jej wieczorowej kreacji, i poszła otworzyć. Przyszło jej do głowy, e jak na artystę Daniel jest bardzo punktualny. Przynajmniej jeden plus na jego koncie, stwierdziła zadowolona, bo wyjątkowo nie lubiła spóźnialskich. Pomyślała jeszcze, e młody MacGregor to niezbyt interesujący facet, skoro dziadek wyszukuje dla niego dziewczyny na sobotni wieczór. Co ją to zresztą obchodzi? Wzruszyła ramionami i z zawodowym uśmiechem na ustach otworzyła szeroko drzwi. To, co zobaczyła, kompletnie wytrąciło ją z równowagi. Efekt był tak piorunujący, e w duchu dziękowała wszystkim szwajcarskim bonom, które w dzieciństwie udzielały jej surowych lekcji kindersztuby. Gdyby nie one, pewnie nie zdołałaby się pohamować i szeroko rozwarła usta. Mę czyzna stojący w drzwiach jej domu z pewnością nie potrzebował niczyjej pomocy, jeśli chodzi o kontakty męsko - damskie, bo z pewnością nie brakowało kobiet, które chętnie spędziłyby z nim wieczór. I noc. Elegancki smoking wspaniale podkreślał jego niepokojącą urodę. Drapie ne rysy szczupłej twarzy, niesforne pasma kasztanowych włosów, a przede wszystkim dziki wyraz intensywnie niebieskich oczu robiły niesamowite wra enie. - Lana Drake? - zapytał głosem kogoś, kto pomylił drzwi. Stojąca przed nim smukła i wiotka blondynka w niczym nie przypominała pająkowatego podlotka, którego obraz wygrzebał z zakamarków pamięci.

- Tak. Daniel MacGregor? - spytała nienaturalnym głosem, choć miała nadzieję, e tego nie słychać. Zdecydowanie trudniej było ukryć fakt, e dłoń, którą wyciągnęła na po- witanie, delikatnie dr ała i była lekko spocona. - Jestem wnukiem Daniela MacGregora z Bostonu. - Tak, tak, wiem. W pierwszej chwili miała zamiar zaprosić go do środka i zaproponować drinka, ale szybko zmieniła zdanie. Zbyt niepewnie czuła się w jego obecności, eby odgrywać przed nim uprzejmą panią domu. Dlatego szybko przestąpiła próg i bez adnych wstępów spytała: - Mo emy jechać? - Jasne. Idąc do samochodu, Daniel pomyślał, e dziadek bardzo trafnie ocenił Lanę Drake. Piękna i wyniosła. Prawdziwa góra lodowa. Nie ma co, zapowiada się długi wieczór, roz- myślał smętnie, nie dostrzegając, e jego towarzyszka z wyraźnym niepokojem spogląda na jego zabytkowe, sportowe autko. Czy ten facet oszalał? Ciekawe, co zostanie z mojej sukni po przeja d ce tą puszką sardynek, zastanawiała się Lana, zbierając długie fałdy jedwabiu. Ciociu Marto, w coś ty mnie wpakowała!

ROZDZIAŁ DRUGI Ju po kilku minutach Lana miała niezachwianą pewność, e ta przeja d ka na długo utkwi jej w pamięci. Zamknięta w ciasnym wnętrzu z potę nym facetem za kierownicą miniaturowego samochodziku, czuła, e za chwilę do - zna pierwszego w yciu ataku klaustrofobii. W dodatku Daniel najwyraźniej nie uznawał jazdy z dozwoloną prędkością, a w ka dym razie zachowywał się tak, jakby adne ograniczenia go nie dotyczyły. Samochód zwinnie przedzierał się przez najbardziej nawet zatłoczone ulice i brał kolejne zakręty z głośnym piskiem opon. Przed ka dym wira em Lana sprawdzała, czy ma zapięty pas, modląc się w duchu, eby wieczór nie skończył się dla niej, zanim jeszcze zdą ył się zacząć. Oczami wyobraźni widziała, jak w czasie gwałtownego hamowania rozbija się na przedniej szybie niczym mucha. Aby odegnać te straszliwe wizje, postanowiła zaryzykować jakąś błahą rozmowę. - Ciotka Marta twierdzi, e spotkaliśmy się ju wcześniej, gdy twój ojciec był prezydentem - ostatnie słowo wypowiedziała wyjątkowo wysokim głosem, przera ona raj- dowymi wyczynami artysty za kierownicą. - Zdaje się, e faktycznie tak było. Słyszałem, e dopiero co przeprowadziłaś się do Waszyngtonu. - To prawda - tym razem odrywała się bardzo cicho, prawie szeptem. Mocno zacisnęła powieki, pewna, e za sekundę wylądują na najbli szej latarni. - To tak jak ja. - Zapach jej perfum sprawiał, e Daniel czuł się lekko rozkojarzony, więc opuścił przednią szybę i odetchnął głęboko wieczornym powietrzem. - Naprawdę? - zapytała, choć w rzeczywistości nic ją to nie obchodziło. Z przera eniem obserwowała, jak przeje d ają skrzy owanie na czerwonym świetle. Facet, ty chyba jesteś daltonistą! Albo natychmiast zwolnisz, albo Wysiadam, myślała wściekła i zdenerwowana, choć nikt by w to nie uwierzył, słysząc spokojny ton, jakim spytała: _ Jesteśmy spóźnieni? - Dlaczego pytasz? - Jedziesz tak, jakbyś się bardzo spieszył. - Tak? Zdaje ci się. - Przejechałeś skrzy owanie na czerwonym świetle. - Nieprawda. Było jeszcze ółte. - Myślałam, e ółte jest po to, eby się w porę zatrzymać.

- Nie wtedy, kiedy chcesz gdzieś szybko dojechać. - Aha. Zawsze tak prowadzisz? - Jak? - Jakbyś uciekał przed policyjnym patrolem. - Tak - skinął głową, uśmiechając się przy tym nieznacznie, bo spodobało mu się to porównanie. - Nie lubię marnować czasu. Zatrzymali się przed hotelem z głośnym piskiem opon, który postawił na nogi całą obsługę parkingu. Daniel błyskawicznie wyskoczył z samochodu i podał kluczyki boyowi. Tymczasem Lana siedziała jak przykuta do krzesła. Z westchnieniem ulgi podziękowała Bogu, e dotarła na miejsce cała i zdrowa, a rozluźniła naprę one mięśnie dopiero wtedy, kiedy Daniel otworzył drzwi i wyciągnął do niej - rękę. Nogi miała jak z waty, więc mimo woli oparła się na jego ramieniu trochę dłu ej ni wypadało. Dzięki temu Daniel miał okazję jeszcze raz poczuć niepokojący zapach jej perfum, poznać ciepło gładkiej skóry i spojrzeć z bliska w zielone oczy. Nie trzeba było oka artysty, eby właściwie ocenić niezwykłą, choć chłodną urodę tej kobiety. Było w niej coś, co przykuwało spojrzenie, kazało szukać w tym obliczu idei czystego piękna. Daniel właściwie nigdy nie był zainteresowany malowaniem portretów, tym razem jednak zaczęło go kusić, eby przynajmniej naszkicować wizerunek Lany. Wyobraźnia natychmiast podsunęła mu konkretne wizje, nim jednak na dobre pochłonęły go rozwa ania o odpowiednim oświetleniu, dotarł do niego spokojny głos przyszłej modelki: - Ludzie tacy jak ty nie powinni dostawać prawa jazdy. A ju na pewno nie siadać za kierownicą takich niebezpiecznych puszek. Właściwie to nie puszka, tylko trumna na kółkach. - Pomyłka. To jest porsche. Skoro twoim zdaniem jechałem za szybko, dlaczego nie poprosiłaś, ebym zwolnił? - Bo byłam zbyt pochłonięta modlitwą o ycie. Uśmiech, który na moment pojawił się na jego ustach, nie mógł złagodzić ostrości rysów ani surowego spojrzenia. Był jednak sygnałem, e Daniel nie jest do końca pozbawiony poczucia humoru. - Twoje modlitwy zostały wysłuchane. A teraz powiedz mi, czy zamierzasz spędzić ten wieczór na parkingu? Nie odpowiedziała od razu, więc pociągnął ją delikatnie w stronę obrotowych drzwi. Bez słowa weszła do holu i ruszyła do windy. Nie oglądając się na niego, wkroczyła do środka i nacisnęła guzik z numerem piętra. Ani razu nie spojrzała w jego stronę, nie mogła więc zauwa yć, jak wymownie spogląda na sufit.

- Posłuchaj... - Przez chwilę szukał nerwowo w pamięci jej imienia. - Posłuchaj, Lana, jeśli zamierzasz dąsać się przez cały wieczór, to będzie nam cię ko przetrwać tę imprezę. Zanudzimy się oboje na śmierć. - Ja się nie dąsam. Nigdy. Nie raczyła nawet zerknąć w jego stronę. Uparcie śledziła kolejne numery pięter, licząc w myślach do dziesięciu. Czuła, e straci za chwilę panowanie nad sobą. Kiedy winda zatrzymała się wreszcie, miała ochotę zignorować Daniela i pójść dalej swoją drogą, nie troszcząc się specjalnie o jego towarzystwo. Po raz kolejny jednak maniery wzięły górę nad emocjami, więc zamiast ruszyć przed siebie, zatrzymała się w korytarzu i zaczekała, a do niej dołączy. Jedyną oznaką wzburzenia były delikatne rumieńce na jej policzkach. Daniel musiał przyznać, e owe rumieńce dodały uroku posągowym rysom Lany. Pomyślał nawet, e gdyby był zainteresowany kontynuowaniem tej znajomości, na pewno postarałby się, eby pojawiały się częściej. Póki co jednak, nie miał najmniejszego zamiaru zawracać sobie głowy uwodzeniem tej chłodnej piękności. Jedyne, co mógł zrobić, to postarać się, eby wspólny wieczór minął im mo liwie szybko i bezboleśnie. Dlatego, przełamując wewnętrzny opór, zdobył się na pojednawcze „przepraszam”. Jego towarzyszka nie poczuła się tym chyba usatysfakcjonowana, bo swoje „nie ma za co” wypowiedziała tonem, który w jednej chwili zamieniłby wodę w lód. Salę balową wypełniał wielobarwny tłum, powietrze przesycone było aromatem wytwornych perfum i gwarem stłumionych głosów. Widok tych wszystkich eleganckich ludzi podziałał na Lanę kojąco. Przysięgła sobie, e nie spędzi z Danielem ani minuty dłu ej ni wymagałoby tego dobre wychowanie. Jeszcze tylko parę chwil i ucieknie od niego, a potem na pewno znajdzie w tym tłumie kogoś, z kim będzie mogła przyjemnie spędzić wieczór. Póki co, nie pozostawało jej nic innego, jak zrobić dobrą minę do złej gry i przyjąć ramię, które zaofiarował jej Daniel. Kiedy zapytał, czy napije się wina, a potem poszedł po kieliszek i zostawił ją na chwilę samą, odetchnęła z ulgą. Jej samotność nie trwała zbyt długo, bo nagle tu obok niej wyrosła jak spod ziemi ciotka Marta. Przywitała ją z otwartymi ramionami, szczęśliwa, e znowu widzi swoją piękną chrześnicę. Gdy po chwili dołączył do nich Daniel, starsza pani nie posiadała się z radości. Jej bystry umysł natychmiast odnotował, e młodzi tworzą naprawdę wspaniałą parę i e musi powiedzieć o tym swojemu przyjacielowi Danielowi seniorowi. Ostro ność kazała jej zachować to spostrze enie dla siebie, mimo to nie mogła powstrzymać się od głośnej uwagi: - Danielu, jesteś wprost nieprzyzwoicie przystojny!

- A czy chocia zarezerwowała ciocia dla mnie jakiś taniec? - zapytał, schylając się, by ucałować jej policzek. - Naturalnie! Wiesz, e twoi rodzice te tutaj są? - Siedzimy przy tamtym stoliku. Mo e do nas dołączycie? - Nie czekając na odpowiedź, stanęła pomiędzy nimi, otoczyła ich ramionami i poprowadziła we wskazanym kierunku. - Domyślam się, e chcielibyście poszukać znajomych. No i zatańczyć, oczywiście. Orkiestra jest dziś naprawdę doskonała. Mimo to porywam was na parę minut, bo chcę was mieć tylko dla siebie. Mam nadzieję, e mi to wybaczycie. Zabawiała ich rozmową, prowadząc jednocześnie przez grupki gości, skupione wokół elegancko nakrytych stołów. Zerkała uwa nie na twarze obojga, próbując odgadnąć, jakie wra enie wywarło na nich to spotkanie, Wiedziała z doświadczenia, e mowa ciała bywa wymowniejsza od stów, dlatego czekała niecierpliwie na pierwszy wspólny taniec Lany i Daniela. Tak bardzo ufała swej kobiecej intuicji, e w myślach układała ju listę gości na ich weselu. - Patrzcie tylko, kogo wam prowadzę! - zawołała, kiedy podeszli do stolika zajętego przez rodziców Daniela. - Daniel! - Shelby MacGregor poderwała się z miejsca. Jedwabna suknia zaszeleściła przyjemnie, gdy obejmowała syna. - Nie wiedziałam, e tu będziesz. - Sam o tym nie wiedziałem. - Pocałował ją w oba - policzki, popatrzył ciepło w oczy, ale ju po chwili utonął w silnym uścisku ojcowskich ramion. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem i poklepywali po plecach. W końcu Alan odsunął syna na długość ramion, pokręcił głową i stwierdził: - Muszę przyznać, synu, e z ka dym rokiem stajesz się coraz bardziej podobny do swego dziadka. Lana przyglądała się z boku tej scenie rodzinnego powitania. Poczuła, jak robi jej się cieplej na sercu. W pewnej chwili ogarnęło ją nawet wzruszenie na widok ludzi tak bardzo sobie oddanych i tak szczerze okazujących wzajemne przywiązanie. Pod tym względem MacGregorowie bardzo ró nili się od jej rodziców. Ze smutkiem uświadomiła sobie, e gdyby spotkała ojca i matkę w takich okolicznościach, ich powitanie ograniczyłoby się do zdawkowych pytań, co słychać, oraz obowiązkowych słów zachwytu nad strojem i wyglądem. p - Przedstawiam wam moją chrześnicę, Lanę Drake. - Ciotka Marta dotknęła lekko jej ramienia. - Bardzo mi miło. - Shelby MacGregor energicznie uścisnęła rękę Lany. - Znam pani rodziców, ale od dawna nie miałam z nimi kontaktu.

- Jakiś czas temu przeprowadzili się na Florydę, mieszkają teraz w Miami. - Proszę ich ode mnie pozdrowić. - Ode mnie równie - odezwał się Alan, wyciągając rękę na powitanie. - Marta sporo nam o pani opowiadała. A więc zdecydowała się pani wrócić do Waszyngtonu? - Tak, proszę pana. I nie ałuję. - Przyjazny uśmiech i mocny uścisk ciepłej dłoni dodał jej odwagi. - Naprawdę bardzo się cieszę, e mogę pana znowu spotkać. Pamiętam, e za pierwszym razem byłam mocno stremowana. - A taki byłem straszny? - spytał rozweselony, podsuwając jej krzesło. - Nie. Raczej majestatyczny, taki... prezydencki. A ja właśnie wtedy straciłam mleczne jedynki i czułam się bez nich okropnie. Ale pan umiał mnie pocieszyć, więc natychmiast się w panu zakochałam - wyznała ze śmiechem. - No proszę, czego to się człowiek nie dowiaduje. Szkoda, e tak późno. - Powiem szczerze, e szybko mi przeszło. Przegrał pan w konkurencji z Winnetou. Niesamowite, myślał Daniel, obserwując rozbawioną grupę. Kiedy patrzył, jak Lana ze swobodą rozmawia z jego rodzicami, nie mógł uwierzyć, e to ta sama kobieta, z którą zjawił się na balu. Metamorfoza jego towarzyszki była wprost niewiarygodna. Zniknął jej chłodny i irytujący sposób bycia, zmienił się głos, w oczach zapłonęły ciepłe iskierki. O ywienie dodało barw i wyrazu posągowym rysom twarzy, czyniąc ją bardziej ludzką, a przez to jeszcze piękniejszą. Kiedy śmiała się, w kącikach ust pojawiały się dołeczki, a głos nabierał nowego brzmienia. Było w nim coś uwodzicielskiego, jakaś wibrująca nuta, bardzo zmysłowa, ale nie wyzywająca. Cała postać Lany, oszczędne w gestach zachowanie, prosta fryzura i strój tworzyły doskonałą całość i nie pozwalały oderwać od niej oczu. Dyskretny urok elegancji, pomyślał z odrobiną ironii, ale musiał przyznać, e widok uśmiechniętej dziewczyny sprawia mu du ą przyjemność. Szczególnie urzekał go jej głos, niski, spokojny, jakby matowy. Daniel musiał przyznać, e woli jej słuchać, ni z nią rozmawiać. Dalszą kontemplację przerwała mu dość niespodziewanie zdecydowana interwencja ciotki Marty. Energiczna dama mocno chwyciła go za łokieć, zmusiła, eby się do niej na- chylił, i z rozbrajającym uśmiechem na ustach syknęła mu wprost do ucha: - Chłopcze, co się z tobą dzieje! Poproś e ją wreszcie do tańca! - Słucham? - Poproś Lanę do tańca! Chcesz tu stać przez cały wieczór jak kołek? Gdzie twoje maniery?

- Jasne, przepraszam - mruknął potulnie, lekko zbity z tropu. Kiedy jednak ciotka delikatnie popchnęła go w stronę dziewczyny, poczuł, jak znowu ogarnia go złość. Bardzo nie lubił, kiedy go zmuszano do rzeczy, na które nie miał ochoty. Poniewa jednak sam zgodził się na ten beznadziejny pomysł z balem, musiał do końca grać swoją rolę. b Kiedy delikatnie dotknął ramienia Lany, drgnęła niczym pora ona prądem. Spojrzała na niego z taką miną, jakby widziała go pierwszy raz w yciu, ale szybko odzyskała kontrolę nad sobą. Na jej ustach pojawił się kurtuazyjny uśmiech i choć wolałaby pozostać w miłym towarzystwie MacGregorów, pozwoliła, by ich gburowaty syn zaprowadził ją na parkiet. Szła za nim jak na ścięcie, pełna najgorszych przeczuć. Coś jej mówiło, e jeśli Daniel tańczy tak, jak prowadzi samochód, to pewnie nie uda jej się zejść z parkietu o własnych siłach. Na szczęście orkiestra grała właśnie jakąś wolną, romantyczną melodię. Tłum na parkiecie i spokojny, senny rytm dodały Lanie otuchy, nie musiała bowiem silić się na ryzykowne układy choreograficzne. Była więc spora szansa, e Daniel nie zmia d y jej stóp ani nie wyrwie ramion ze stawów. Pierwsze kroki były dla niej miłym zaskoczeniem. Jak na mę czyznę tak postawnego, jej partner poruszał się z niebywałą lekkością i wyczuciem rytmu. Umiał przy tym pewnie prowadzić, a jego dłonie, choć twarde i mocne, nie były wcale ani szorstkie, ani zbyt natarczywe. Dotyk, który wyczuwała poprzez cieniutką warstwę jedwabiu, promieniował przyjemnym ciepłem. Zapach Daniela, siła i giętkość jego ciała, swoboda, z jaką poruszał się w tańcu, sprawiły, e myśli Lany zaczęły dryfować w niebezpiecznym kierunku. Postanowiła nawiązać zwykłą w takich sytuacjach, banalną rozmowę: - Masz bardzo miłych rodziców. - Te tak uwa am. - Daniel nie był w nastroju do salonowych konwersacji. Wolał poddać się melodii i spokojnie cieszyć tańcem. Kobieta, którą trzymał w ramionach, po- ruszała się bardzo zmysłowo, ka dy jej ruch miał w sobie jakiś nieuchwytny wdzięk. Przytulił ją mocniej. Przez ułamek sekundy miał wra enie, e ich ciała idealnie do siebie pasują, jak dwa elementy skomplikowanej układanki. W odpowiedzi przesunęła dłonią po jego plecach, a ten niewinny ruch natychmiast obudził w nim podniecenie. Poczuł je najpierw na karku, skąd gorącą falą spłynęło w dół ciała i zamieniło się w delikatny dreszcz. Jak przez mgłę docierał do niego trochę senny głos Lany. Mówiła coś o wiośnie w Waszyngtonie. Skinął tylko głową na znak, e się z nią zgadza. - Chciałbym zrobić szkic twojej twarzy - powiedział nagle, pod wpływem jakiegoś impulsu. - Oczywiście - odpowiedziała machinalnie, choć w ogóle nie dotarł do niej sens jego słów. Cały czas myślała o tym, e w całym swoim yciu nie spotkała mę czyzny o równie

intrygującym wyglądzie. Największe wra enie robiły te intensywnie błękitne oczy, a zwłaszcza ich nieodgadniony, trochę groźny wyraz. Mo na w nich utonąć, pomyślała i poczuła, e ogarnia ją coraz większy zamęt doznań i pragnień, jakich nigdy dotąd nie doświadczyła. Od dłu szego czasu nie zamienili ze sobą ani słowa, a w końcu milczenie stało się męczące. eby je przerwać, powiedziała coś o pogodzie, co Daniel skwitował burknięciem. Najwyraźniej nie był lwem salonowym, postanowiła więc zostawić go w spokoju i nie przejmować się manierami. Muzyka ucichła, ktoś popchnął ich i przeprosił, pary schodziły wolno z parkietu. Oni równie odsunęli się od siebie, a właściwie odskoczyli, co wypadło bardzo niezręcznie. Ka de z nich obudziło się jakby z głębokiego snu, lecz ju po chwili Lana odzyskała panowanie nad sobą. Podziękowała za taniec chłodnym tonem, który w najmniejszym nawet stopniu nie zdradzał jej uczuć. Tymczasem tak naprawdę zrobiło jej się dziwnie smutno, e taniec ju się skończył i ucichła melodia, która kołysała ich łagodnie. Co za bzdury, zganiła się w myślach, ale nie mogła zaprzeczyć, e dotknął ją brak zainteresowania ze strony Daniela, gdy ten obojętnie prowadził ją do stolika. Nie wiedziała, e Daniel jest nie mniej zmieszany ni ona. Chciał jak najszybciej oddać ją pod opiekuńcze skrzydła ciotki Marty i natychmiast wrócić do domu. Bliskość Lany dra niła go, wprawiała w nerwowe podniecenie, którego nie potrafił niczym wytłumaczyć. Spotkał w swoim yciu całe mnóstwo kobiet, niejedna z nich była bez porównania bardziej pociągająca i zmysłowa ni ta wyniosła księ niczka ze szklanej góry, która szła teraz, milcząc, u jego boku. A jednak bez przerwy myślał o jej ustach, o tym, jak smakują, jak całują, jak rozchylają się po wpływem rozkoszy. Chyba za du o ostatnio pracowałem. Trzeba dać sobie trochę luzu, uspokoić nerwy, pomyślał, szczęśliwy, e dotarli wreszcie do stolika. Nie musiał ju się martwić o to, kto będzie bawił rozmową jego partnerkę. Mając u boku swego szarmanckiego ojca, mógł spokojnie zająć się sobą i odzyskać równowagę.

ROZDZIAŁ TRZECI Plan na niedzielę był prosty - do południa sen, potem obfite śniadanie, a po południu siłownia. Wieczór pozostawał kwestią otwartą. Daniel mógł spędzić go samotnie w pracowni albo pójść na festiwal bluesowy w artystycznej dzielnicy miasta. Okazało się, e nic z tego. Plan wziął w łeb, kiedy Daniel obudził się bladym świtem, zmęczony i rozbity po kiepsko przespanej nocy. Miał nadzieję, e uda mu się znowu zasnąć, ale ilekroć zaczynał odpływać, przed oczami pojawiała mu się wiotka sylwetka blondynki w białej sukni. Wtedy unosił powieki i czekał, a zjawa zniknie. Za którymś razem poczuł się ju tak zirytowany, e postanowił wstać, choć nie było jeszcze szóstej. Zrezygnowany, powlókł się pod prysznic, mając nadzieję, e chłodna woda przywróci mu jasność myśli i pomo e odzyskać spokój ducha. Niestety, spotkał go zawód. Stojąc w strugach coraz zimniejszej wody, myślał uparcie o Lanie Drake. Najbardziej złościło go, e podczas całego wieczoru nie wydarzyło się absolutnie nic, co mogłoby tak bardzo poruszyć jego wyobraźnię. Poza tą jedną, krótką chwilą w tańcu, kiedy poczuł się dziwnie zespolony z tą całkiem obcą, a do tego niezbyt sympatyczną kobietą. To jednak nie był jeszcze powód, eby nie spać po nocach. Zakręcił wodę, kiedy poczuł przejmujący chłód. Prysznic jednak trochę mu pomógł. Woda spłukała męczące rozkojarzenie i napięcie, które czuł od poprzedniego wieczoru. Nie opuściło go nawet wtedy, gdy odwiózł Lanę do domu i wreszcie uwolnił się od jej niechcianego towarzystwa. Wycierając się przed lustrem, przypominał sobie drogę powrotną. Jechał wyjątkowo uwa nie, nie ignorując ograniczeń prędkości ani ółtych świateł. Zabawiał Lanę rozmową na jakieś banalne tematy i starał się być tak bezosobowo uprzejmy, jakby obok niego siedziała angielska królowa. Przed domem po egnali się jak para dalekich znajomych, którymi tak naprawdę byli. Sztywny uścisk ręki i yczenia dobrej nocy. adnego „Do zobaczenia” albo „To mo e się zdzwonimy”. Miał wra enie, e ona równie jest zadowolona, i mają ju za sobą ten niefortunny wieczór. Wyszedł z łazienki, po czym zatrzymał się na środku pracowni, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić o tak wczesnej porze. Zanim zdą ył porządnie się zirytować, przyszła mu do głowy myśl, eby pójść do siłowni. Ruch i fizyczne zmęczenie mogły zdziałać cuda. W ciągu kilku godzin powinien wypocić z siebie wszystkie głupie myśli, a wraz z nimi obraz twarzy o klasycznych rysach antycznego posągu, która uparcie pojawiała się w jego

wyobraźni. Nie tracąc ani chwili, pozbierał potrzebne rzeczy i zatrzasnął za sobą drzwi pracowni. Ju wiem, pomyślał, zbiegając po schodach z torbą na ramieniu. Ona interesuje mnie wyłącznie jako model. I nic więcej. Wrócił do domu zdrowo zmęczony i porządnie głodny. Wysiłek oraz świe e powietrze pomogły mu odzyskać dobre samopoczucie, przywróciły energię i jasność myśli. Rzucił w kąt sportową torbę i natychmiast zabrał się z zapałem do przyrządzania ogromnej jajecznicy na bekonie. Telefon zaskoczył go w chwili, gdy miał wbić jaja na przyrumieniony złociście bekon. Wściekł się, e ktoś zawraca mu głowę w tak wa nym momencie, zaklął więc pod nosem, ale sięgnął po słuchawkę, którą przytrzymał ramieniem, ani na moment nie odrywając się od kuchenki. - Nie śpisz ju ? To dobrze! - Natychmiast rozpoznał tubalny głos dziadka. - Chłopcze, przycisz e tę muzykę, bo kompletnie ogłuchniesz! - Jedną chwilę, staruszku. Gdzieś mi się zapodział pilot. - Zanim wziął słuchawkę, zdą ył jeszcze chwycić kawałek gorącego bekonu, który parzył go w język, po czym wy- bełkotał: - No, ju jestem. - A co tam tak zajadasz? - Jajecznicę. - Na bekonie? - Ma się rozumieć. Zrobiłem ju dzisiaj coś dla zdrowia, byłem na siłowni. Muszę teraz szybko uzupełnić stracone kalorie i pochłonąć małą bombę cholesterolu. - Synu, kto by tam w twoim wieku przejmował się cholesterolem! Ja, to co innego. Czasem takie jajka na bekonie śnią mi się po nocach... Ale znasz babcię. Nie mam łatwego ycia z tą kobietą. Mówię ci, chłopcze, nigdy nie eń się z lekarką, bo zabroni ci wszystkich przyjemności. Zostanie ci tylko oglądanie obrazków. - Hm, mówię ci, dziadku, jajecznica palce lizać! - Nie bądź sadystą, chłopcze... Ale do rzeczy. Dzwonię, eby podziękować ci za przysługę. Swoją drogą mam nadzieję, e nie wynudziłeś się jak mops z tą chrześnicą Marty. - Jakoś prze yłem. - Chłopak taki jak ty zna pewnie lepsze sposoby spędzenia sobotniego wieczoru. Nie podoba mi się, e tracisz czas z nadętymi pannami, które zadzierają nosa. - Nie ma o czym mówić, dziadku. - Właśnie e jest. Nie po to rozglądam się za jakąś fajną dziewczyną dla ciebie, ebyś włóczył się po balach jak jakiś fordanser.

- Pozwól, e sam będę się rozglądał, dobrze? - Tylko dlaczego tak marnie ci idzie? Siedzisz po całych dniach w tej swojej pracowni jak pustelnik, wdychasz smród farby i innych świństw. Zdrowy, przystojny mę czyzna w twoim wieku powinien romansować z jakąś odpowiednią dziewczyną. A ty co? Czy chocia zdajesz sobie sprawę, jak bardzo babcia się martwi? - Hm... - Zanosiło się na dłu szy wykład, a poniewa Daniel na pamięć znał jego treść, ze spokojem wziął się do swojej jajecznicy. - Mę czyzna w twoim wieku dawno ju powinien mieć porządny dom, a w nim gromadkę dzieciaków. I w ogóle yć, jak Bóg przykazał. Nie muszę chyba ci bezustannie przypominać o twoich obowiązkach względem rodziny. Dlatego nie chcę, ebyś tracił czas z kobietami takimi jak ta Linda. - Lana, dziadku. Ona ma na imię Lana - powiedział z naciskiem, bo nie wiadomo dlaczego zirytowało go, e dziadek nie pamięta jej imienia. - Jak zwał, tak zwał. Jedno jest pewne. Ta mała Drake'ówna absolutnie do ciebie nie pasuje, więc mam nadzieję, e wasza znajomość skończy się na tym jednym wieczorze. Lepiej mi powiedz, kiedy nas odwiedzisz. Babcia wcią dopytuje się o ciebie. - Niedługo, dziadku. A właściwie dlaczego tak bardzo nie podoba ci się ta Lana? - Kto? - spytał niewinnie stary wyga, zacierając ręce z radości, e ryba chwyciła przynętę. - Lana Drake. Dlaczego ci się nie podoba? - powtórzył Daniel cierpliwie, choć trochę niewyraźnie, gdy usta miał pełne jedzenia. - Kto mówi, e mi się nie podoba? Dawno jej nie widziałem, ale Marta twierdzi, e piękna z niej dziewczyna, tylko ten jej charakter... Zdaje się, e w ogóle nie jest w twoim typie. Zbyt powa na, zbyt powściągliwa. Nie mówiąc ju o rodzicach. Para sztywnych snobów, którzy najbardziej w świecie kochają samych siebie. No, chłopcze, nie ma o czym gadać. Jedz sobie spokojnie swoje śniadanie i nie myśl więcej o tej kostce lodu. To dobre w szklance whisky, ale nie w yciu. Będę kończył. Przyje d aj jak najszybciej, bo babcia nie daje mi yć. - Dobrze, obiecuję, e niedługo do was wpadnę. Póki co, ucałuj ją i pozdrów ode mnie. - Nie zapomnę. Trzymaj się, chłopcze, do zobaczenia. Daniel MacGregor senior odło ył słuchawkę i wygodnie rozparł się w przepastnym fotelu. Na jego zdrowej, czerstwej twarzy pojawił się chytry uśmiech, który mógł oznaczać tylko jedno: stary lis był z siebie bardzo zadowolony. Kolejny raz udało mu się przechytrzyć

przeciwnika i kolejny raz nie mylił się w swoich kalkulacjach. Do pełnego szczęścia brakowało mu tylko cygara, ale có , w yciu nie mo na mieć wszystkiego. Najwa niejsze, e plan zadziałał. Stary był pewien, e nim minie godzina, jego wnuk będzie dzwonił do Lany Drake. A o to przecie chodziło. Niewiele się pomylił, choć w rzeczywistości Daniel junior nawet nie próbował telefonować do Lany - nie miał jej numeru. Po rozmowie z dziadkiem stracił nagle apetyt, więc resztki jajecznicy wylądowały w koszu na śmieci. Dłu szą chwilę siedział nad kubkiem aromatycznej kawy, przypominając sobie rozmowę, którą dopiero co odbyli. Najgorsze, e pod wpływem słów starego zniknął spokój ducha, który Daniel z takim trudem odzyskiwał przez cały ranek. W siłowni ju był, więc nie miał po co tam wracać. Najpewniejszą metodą, by odegnać złe myśli, była praca. Postanowił ruszyć w plener i wyszukać sobie jakiś ciekawy obiekt. Zwykle, kiedy był zajęty szkicowaniem, przestawał myśleć o czymkolwiek. Do znoszonej skórzanej tor - by wrzucił blok rysunkowy, węgiel, ołówki i resztę przyborów. Na ulicy było tak jasno, e musiał zmru yć oczy, ale i tak silne słońce wiosennego przedpołudnia wciskało mu się pod powieki. Kiedy przyzwyczaił wzrok do tej powodzi światła, ruszył bezwiednie w stronę ulicy, przy której mieszkała Lana. Po drodze zmagał się z pragnieniem, eby po prostu pójść do niej i zrobić kilka szkiców jej twarzy. Niedawno przyznał, e interesuje go wyłącznie jako model, więc miał powód, by do niej wstąpić. Powiedział jej, e chciałby ją narysować, a ona się zgodziła. Dlaczego więc, zamiast tracić czas na włóczęgę po mieście w poszukiwaniu ciekawego obiektu, nie miałby pójść prosto do niej i natychmiast zabrać się do pracy? Jak ju ją narysuje, to mo e wreszcie przestanie o niej myśleć? Jeszcze raz przypomniał sobie wszystko, co mówił mu dziadek. Oczywiście stary miał rację, nazywając Lanę kostką lodu. To prawda, e była chłodna, wyniosła i, jak na gust Daniela, zbyt dystyngowana. Jednak to za mało, by ją tak od razu przekreślać, zwłaszcza e nie myślał o niej w kategoriach kandydatki na towarzyszkę ycia. Jak zwykle zezłościło go, e dziadek ingeruje w jego ycie osobiste. Daniel nie chciał, by ktoś inny decydował o tym, z kim ma się wiązać, ale ten stary uparciuch najwyraźniej nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Postanowił dać mu do zrozumienia, e nie zamierza słuchać adnych dobrych rad. Zapukał kilka razy, ale nikt nie otworzył. Przełknął rozczarowanie, poprawił torbę na ramieniu i ju miał odejść, kiedy usłyszał dobiegające z wnętrza ciche tony muzyki, Słodkie