mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Roberts Nora - MacGregorowie 3 - Wszystko jest możliwe

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :893.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - MacGregorowie 3 - Wszystko jest możliwe.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 73 osób, 71 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 235 stron)

NORA ROBERTS Wszystko jest możliwe

ROZDZIAŁ PIERWSZY Waszyngton to zwariowane miasto. Shelby wiedziała o tym, i właśnie za to je kochała. Miała tu wszystko, czego dusza zapragnie. Mogła w zależności od nastroju podziwiać elegancję zabytkowej architektury albo odwiedzić obskurne ba­ ry i taniutkie teatrzyki rewiowe. Wystarczyło przejechać z jednego końca miasta na drugi, by ze statecznych i bogatych ulic przenieść się do dzielnicy nędzy. W tym mieście było wszystko. Wiekowe domy z czer­ wonej cegły i nowoczesne budynki, lśniące chromem i szkłem, pełne samochodów nowoczesne aleje i zaciszne brukowane za­ ułki. Jednak w strukturze miasta krył się wyraźny porządek. Jego centrum stanowił Kapitol, bo też polityką zajmowała się zna­ czna część jego mieszkańców. Ich życie toczyło się w ryt­ mie ustalonym przez wybory prezydenckie. Od wyników bo­ wiem zależała ich praca i kariera, a czasem nawet ich egzy­ stencja. Samo miasto rozrosło się wokół Kapitolu jak szalone, jed­ nak bez tej gorączkowej, beztroskiej żywiołowości, jaką miał Nowy Jork, tylko jakoś tak cichaczem, jakby ostrożnie zerkając przez ramię. Cokolwiek by jednak o nim mówić, na pewno nie było bezpiecznym azylem. I to właśnie odpowiadało w nim Shelby najbardziej. Bezpieczeństwo kojarzyło jej się wyłącznie z nudą, a nudy obawiała się jak niczego na świecie. Dawno już postanowiła,

że przeżyje życie, kierując się wyłącznie jedną zasadą: nigdy się nie nudzić. Szczególnym sentymentem darzyła dzielnicę Georgetown, pełną kipiącej, młodzieńczej energii. Tu mieścił się uniwersytet, a tuż obok barwne butiki i gwarne kawiarnie oraz puby, w któ­ rych w środowe wieczory sprzedawano piwo za pół ceny. Mimo to dzielnicy nie brakowało swoistego dostojeństwa i klasy, jaką dać może wyłącznie patyna czasu. O charakterze tutejszych ulic decydowały obszerne, zacienione koronami sta­ rych drzew rezydencje, mury porośnięte gęstym bluszczem i rę­ cznie malowane żaluzje. Przede wszystkim ze względu na taką różnorodność, która tworzyła w Georgetown wyjątkowy klimat, Shelby czuła się tu jak ryba w wodzie. Witryny jej galera i okna jej mieszkania na piętrze wychodziły na jedną z wąskich brukowanych uliczek. Mieszkanie, miało balkon, więc w ciepłe letnie noce lubiła przesiadywać na nim, wsłuchana w odgłosy tętniącego życiem miasta. Zupełnie nie przeszkadzało jej bliskie sąsiedztwo ulicy, zresztą na wypadek, gdyby zapragnęła prywatności, zamonto­ wała w oknach bambusowe rolety, Rzadko ich jednak używała. Shelby Campbell urodziła się po to, by żyć w tłumie, bez­ ustannie obracać się wśród łudzi i rozmawiać z nimi do upad­ łego. Nieznajomi byli dla niej równie fascynującymi partnerami do rozmowy jak starzy przyjaciele, a gwar odpowiadał jej dużo bardziej niż głucha cisza. Z drugiej jednak strony, lubiła żyć własnym rytmem, dla­ tego nie poszukała sobie współlokatorki. Mieszkały z nią wy- łącznie zwierzęta, jednooki kocur Mojżesz Dayan i Ciocia Em. jadająca ponoć papuga, która jednak w całym swoim życiu nie wykrztusiła ani jednego słowa. Shelby przyjaźniła się z ni- mi gorąco i sprawiedliwie dzieliła przestrzeń artystycznie zaba- łaganionego mieszkania.

WSZYSTKO JEST MOŻLIWE Z zawodu była garncarką, a dla kaprysu została kupcem Jej mały sklepik - galeria, nazwany przez nią Kalliope, w cią- gu trzech lat od otwarcia stał się bardzo popularny, ona zaś z niejakim zdziwieniem odkryła, że kontakty z klientami dają jej nie mniejszą przyjemność niż siedzenie przy kole garncar- skim. Jej wieczne utrapienie stanowiła jednak konieczna przy pro­ wadzeniu własnego interesu buchałteria. Szybko wytłumaczyła więc sobie, że drobne niedogodności dodają jej życiu pikanterii i odważnie zajęła się handlem, a sukces, jaki odniosła, wprawił jej rodzinę i przyjaciół w spore zdumienie. Punktualnie o szóstej wywiesiła na drzwiach tabliczkę z napisem: Zamknięte. Już na samym początku obiecała sobie, że nie poświęci galerii całego swojego czasu. Mogła do bladego świtu tworzyć swe ceramiczne arcydzieła, jeśli tylko nachodziło ją natchnienie, mogła też całą noc włóczyć się po mieście, ale nie widziała najmniejszego sensu w tym, by zostawać w galerii dłużej, niż przewidywały to godziny otwarcia. Poza tym dzisiejszego wieczoru czekało na nią coś, czego zwykle unikała niczym diabeł święconej wody. Niestety, bez­ skutecznie. Skoro więc nie udało jej się od tego wykręcić, uz­ nała, że powinna potraktować to na równi z innymi zobowią­ zaniami, czyli niezwykle poważnie. Zgasiła światło i poszła na górę, do mieszkania. Wystar­ czyło, że nacisnęła klamkę, a już kot zeskoczył miękko ze swej poduszki na parapecie, przeciągnął się leniwie i wolniutko ru­ szył w jej kierunku, wiedząc, że obecność Shelby stanowi zapowiedź rychłego obiadu. Papuga, jak zawsze milcząca, wi­ dząc ją, nastroszyła pióra, po czym spokojnie wróciła do wie­ czornej toalety. - Jak leci? - Shelby z roztargnieniem podrapała kota za uchem. Zadowolony, zamruczał na powrót

8 NORA ROBERTS wymownie swym jednym okiem, po czym zaczął ocierać się o jej łydki. - Wiem, wiem. Zaraz cię nakarmię. - Schyliła się, żeby go pogłaskać, a wtedy usłyszała burczenie własnego brzucha i poczuła, że jest przeraźliwie głodna. Tymczasem tego wie­ czora nie zanosiło się na nic więcej niż wątróbki owijane be­ konem i krakersy. - Co zrobić... - Z westchnieniem wzruszyła ramionami i poszła do kuchni, starając się nie zadeptać Mojżesza, który kocim zwyczajem plątał jej się pod nogami. Otworzyła świeżą puszkę z karmą. Jej smakowity zapach sprawił, że ślina na­ płynęła jej do ust. Było to wprawdzie kocie jedzenie, ale i tak pachniało świet­ nie, tym bardziej że miała świadomość, że sama dziś nie zje zbyt wiele. Trudno, pomyślała zrezygnowana, trzeba trochę po-' cierpieć. Zresztą, nie miała innego wyjścia, skoro już obiecała matce, że pojawi się na koktajlu u kongresmana Write'a. Westchnęła ciężko. Wyglądało na to, że znowu dała się wrobić, i znowu za sprawą Debory Campbell. Bardzo kochała swoją matkę. Darzyła ją uczuciem znacznie silniejszym niż miłość, jaką zwykle dziecko odczuwa wobec rodzica. Kiedy stały obok siebie, często brano je za siostry pomimo dwudziestopięcioletniej różnicy wieku. Nie sposób by­ ło nie zauważyć ich podobieństwa. Miały identyczny kolor włosów, ciepło rudy, zbyt ognisty, by nazwać go kasztanowym, a jednocześnie zbyt ciemny, by nawet przez grzeczność określać go mianem odcienia tycjano- wskiego. Obie imponowały porcelanową cerą i głębokimi, cie­ mnymi oczami, ale każda z nich reprezentowała skrajnie od­ mienny typ urody. Debora była subtelna i nieodmiennie elegancka, natomiast

WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 9 Shelby robiła wrażenie barwnej hipiski. Z pociągłą twarzą o wyrazistych kościach policzkowych wyglądała na lekko za­ biedzoną i świadomie dbała o swój niecodzienny wizerunek, podkreślając go umiejętnie dobranym makijażem i oryginal­ nymi strojami. Robiła tak po części na przekór rodzinnej tra­ dycji, a po części dlatego, że dążenie do oryginalności było właściwe jej naturze. Jej rodzina pochodziła z Waszyngtonu, nic więc dziwnego, że wychowano ją według obowiązującego w stolicy modelu i jej dzieciństwo upłynęło w cieniu wielkiej polityki. W jej do­ mu bezustannie mówiło się o wyborach, partiach, ustawach, które miały przejść lub przepaść. W czasie kampanii wyborczej ojciec znikał na całe tygodnie, a kiedy już został senatorem, jego dzieci musiały podporządkować się regułom tworzenia je­ go wizerunku. Starannie zaaranżowane kinderbale, jakie organizował dla cór­ ki, stanowiły taki sam element gry politycznej, jak konferencje prasowe, a wszystko po to, by senator Robert Campbell mógł pokazać światu, że idealnie pasowałby do Gabinetu Owalnego. Mimo to Shelby wiedziała, że jej ojciec był w istocie ko­ chającym, oddanym rodzinie człowiekiem, wrażliwym i nie pozbawionym ironicznego spojrzenia na świat, w którym się obracał. Niestety, zalety te nie uchroniły go przed kulą szaleńca, od której zginął przed piętnastoma laty. Po tym tragicznym zdarzeniu wmówiła sobie, że to polityka go zabiła. Wtedy, już jako jedenastoletnia dziewczynka, wiedziała wprawdzie, że śmierć nie ominie nikogo, Roberta Campbella zabrała jednak zdecydowanie za wcześnie. A to oznaczało, że nie należy zbytnio liczyć na doczekanie późnej starości i trzeba używać życia, ile tylko się da. Podjęła taką decyzję z gorli­ wością nastoletniego dziecka, ale jak do tej pory ani na jotę od niej nie odstąpiła.

10 NORA ROBERTS I dlatego, wierna zasadzie, by radować się każdym dniem, zgodziła się pójść na przyjęcie do eleganckiej rezydencji pew­ nego kongresmana. Nie wątpiła, że znajdzie tam coś, co ją rozbawi lub zainteresuje. Spóźniła się, ale też nigdy nie zjawiała się na czas. Jej niepunktualność nie wynikała ze złośliwości ani nie była świa­ domym działaniem. Po prostu zawsze wydawało jej się, że dużo szybciej zdoła uporać się z tym, co akurat zaczęła robić przed wyjściem. Zresztą w tym przypadku i tak nikt nie zauważył jej spóźnienia, bo kiedy wreszcie dotarła na miejsce, wielki dom w stylu kolonialnym aż pękał w szwach od tłumu gości. Z trudem torując sobie drogę, weszła do salonu. Był przy­ najmniej tak szeroki, jak całe jej mieszkanie i jakieś dwa razy dłuższy. W jasnym wnętrzu przeważały biele, beże i kolory kości słoniowej, co jeszcze wzmacniało wrażenie przestronno- ści. Na ścianach wisiały doskonałe francuskie pejzaże w bogato zdobionych ramach. Shelby od razu doceniła gustowny wystrój pokoju, choć musiała przyznać, że sama nie byłaby w stanie żyć pośród tak wysmakowanej elegancji. Zdecydowanie bardziej odpowia­ dał jej unoszący się tu specyficzny zapach wszystkich przyjęć i koktajli, mieszanina drogiego tytoniu, kosztownych perfum i wód kolońskich. Rozmowy również nie odbiegały od normy. Omawiano cu­ dze stroje, inne przyjęcia, wyniki rozgrywek golfowych. Dys­ kutowano także o polityce, ostatnim spotkaniu państw NATO czy wreszcie o wywiadzie, jakiego minister finansów udzielił w jednym z telewizyjnych programów. Shelby pospiesznie przemykała wśród grupek w większości znanych jej osób. Nie miała ochoty przyłączać się do żadnej

WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 11 z nich, toteż uśmiechała się tylko, wymieniała szybkie pozdro­ wienia i konsekwentnie zbliżała się do bufetu. Poszukała go spojrzeniem już w chwili, kiedy tu weszła. Odetchnęła z ulgą, kiedy zauważyła, że pani domu postarała się o wykwintne przekąski. Kawałeczki warzyw zapiekane we francuskim cieście nie były co prawda większe od jej kciuka, ale i tak oznaczało to, że uda jej się zapełnić jakoś pusty żo­ łądek. Oczywiście, o ile zje ich dostatecznie dużo. - Shelby! Nawet nie wiedziałam, że tu jesteś. Jak miło cię widzieć! - Carol Write, dyskretnie elegancka w lnianej sukni o liliowym odcieniu, wysunęła się z tłumu, nie uroniwszy przy tym ani kropelki sherry. - Spóźniłam się - przyznała Shelby, odwzajemniając krót­ ki uścisk. - Przepiękny dom, pani Write. - Ależ dziękuję, moja droga. Z przyjemnością oprowadzę cię po nim trochę później, jeśli uda mi się wyrwać. - Z nie­ skrywaną satysfakcją omiotła wzrokiem tłum swoich gości, naj­ większą radość każdej waszyngtońskiej pani domu. - A jak tam twoja galeria? - Dziękuję, bardzo dobrze. Jak się miewa kongresman? - Doskonale. Na pewno będzie chciał z tobą porozmawiać. Nawet nie wiesz, jaki był zachwycony popielnicą, którą zro­ biłaś do jego biura - trajkotała Carol. - Mówił mi, że to naj­ lepszy prezent urodzinowy, jaki ode mnie dostał. Ale szkoda czasu, moja droga, musisz natychmiast przyłączyć się do to­ warzystwa. - Chwyciła Shelby za łokieć i odciągnęła od bu­ fetu, zanim ta zdołała wziąć jeszcze jeden kawałek zapiekanki. Shelby rzuciła jej niezbyt przyjazne spojrzenie i uśmiech­ nęła się z przymusem. Carol jednak nie wyglądała na znie- chęconą. - Nikt nie umie tak rozruszać towarzystwa jak ty - ciąg- nęła. - Wszyscy inni opowiadają tylko w kółko o swojej pra-

12 NORA ROBERTS cy, a to może zrujnować każde przyjęcie. Pewnie znasz wię­ kszość osób, ale... - urwała nagle. - O, popatrz, jest Debora. W takim razie zostawiam was na moment i wracam do zaba­ wiania gości. Uwolniona Shelby z ulgą wróciła do stołów z jedzeniem. - Cześć, mamo! - z pełnymi ustami powitała Deborę. - Już się zaczynałam martwić, że mnie zawiedziesz i nie przyjdziesz. - To nie w moim stylu. Przecież obiecałam. Debora uśmiechnęła się do córki, przesuwając po niej spoj­ rzeniem. Nie mogła wyjść z podziwu, że w stroju złożonym z tęczowej, szerokiej spódnicy, ludowej bluzki i aksamitne­ go bolerka Shelby prezentuje się tak wspaniale. Przecież każda inna z zebranych tu kobiet wyglądałaby w tym po prostu śmiesznie. - Jedzenie jest dużo lepsze, niż myślałam - stwierdziła Shelby, wodząc po półmiskach okiem znawcy. - Dziewczyno, przestań wreszcie myśleć żołądkiem! - De­ bora wzięła ją pod rękę i obróciła twarzą w kierunku salonu. - Na wypadek, gdybyś sama tego nie zauważyła, informuję cię, że przyszło tu dzisiaj kilku naprawdę interesujących mło­ dych mężczyzn. - Ciągle próbujesz wydać mnie za mąż! - Rozbawiona, pocałowała matkę w policzek. - A już ci prawie wybaczyłam tego nieszczęsnego lekarza, którego mi naraiłaś. - To był bardzo ambitny młody człowiek. - Owszem, aż za bardzo - zgodziła się z przekąsem, za­ chowując dla siebie uwagę, że wspomniany lekarz poza ogro­ mną ambicją miał jeszcze nie mniej ruchliwe dłonie. Debora wzruszyła ramionami. - Zrozum, że wcale nie próbuję wydać cię za mąż. Ja tylko chcę, żebyś była szczęśliwa.

WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 13 - A ty jesteś szczęśliwa? - Ależ tak! Oczywiście, że jestem szczęśliwa. Shelby uśmiechnęła się szelmowsko. Wyglądało na to, że matka dała się wciągnąć w zastawione przez nią sidła - A kiedy wychodzisz za mąż? - spytała z niewinna miną. - Ja już byłam mężatką! - przypomniała jej Debora wyraźnie zirytowana tym pytaniem. - Mam dwoje dzieci, a... - A one cię uwielbiają - dokończyła za nią Shelby. - Mam dwa bilety na balet do Centrum Kennedy'ego na przyszły ty­ dzień. Co ty na to? Debora westchnęła zrezygnowana. - Sprytny sposób na zmianę tematu - stwierdziła wesoło. - A jeśli chodzi o twoją propozycję, to bardzo chętnie sko- rzystam. - Świetnie. A mogę przedtem wpaść do ciebie na obiad? - zapytała Shelby przymilnie. Niemal w tej samej chwili roz­ promieniła się w szerokim uśmiechu: - Cześć, Steve! - Za­ gadnęła mężczyznę, który właśnie do nich podszedł. - Widzę, że ćwiczyłeś ostatnio. Debora patrzyła, jak jej rezolutna córka czaruje asystenta sekretarza prasowego, po czym przenosi zainteresowanie na nowo mianowanego szefa Agencji Ochrony Środowiska, a wszystko to robi z niezrównaną swobodą i wdziękiem. Nie da się ukryć, że była prawdziwą duszą towarzystwa. Lubiła ludzi, a oni odwzajemniali się tym samym. Dlaczego więc tak starannie unikała bliższych związków? Gdyby chodziło tu jedynie o niechęć wobec małżeństwa, De­ bora mogłaby to jakoś zrozumieć. Od dawna jednak podejrze­ wała, że za tym brakiem zainteresowania życiem we dwoje kryje się coś więcej. Shelby wyraźnie odmawiała sobie ulegania jakimkolwiek silniejszym uczuciom. Może jednak nie ma powodów do obaw, pocieszyła się De-

14 NORA ROBERTS bora, słysząc głośny śmiech córki. Shelby wydawała się taka radosna i żywiołowa. W końcu każdy jest szczęśliwy na swój sposób. Alan MacGregor od dłuższego czasu przyglądał się rudo­ włosej kobiecie ubranej w bardzo, jak na tak wytworne przy­ jęcie, niekonwencjonalny sposób. Miała ciekawą twarz, raczej oryginalną niż piękną, i swobodny, niewymuszony styl bycia. Jej głośny śmiech wznosił się ponad głowami tłumu, zmysłowy i niewinny zarazem. Z całą pewnością nie wyglądała na typową bywalczy- nię waszyngtońskich salonów, co do tego nie miał żadnych,, wątpliwości. Jej ubranie nie pochodziło z markowego skle- pu, a lśniących włosów nie dotykał grzebień renomowane- go fryzjera. Z drugiej jednak strony czuła się tu wyjątkowo swobodnie i, zdaje się, znała większość gości. Kim, u diabła była? - Cóż, senatorze. - Kongresman Write niespodziewanie klepnął go w łopatkę. - Miło cię zobaczyć poza czasem urzę­ dowania. Nieczęsto udaje się wyciągnąć cię do ludzi. - Masz bardzo dobrą szkocką, Charlie - pochwalił Alan, podnosząc do góry szklankę. - A to chyba najlepszy argument za tym, żeby cię odwiedzić. - Obawiam się, że sama szkocka to jednak za mało. Po­ dobno ostatnio zarywasz noce. - Co zrobić. - Uśmiechnął się lekko. W tym mieście nie ma tajemnic, pomyślał, a głośno powiedział: - Tak dużo się teraz dzieje. Write skinął głową, nie przestając sączyć drinka, po chwili jednak zapytał: - Ciekaw jestem twojego zdania w sprawie ustawy Brei- dermana. Głosowanie już w przyszłym tygodniu.

WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 15 Alan doskonale wiedział, że kongresmen należy do grona najzagorzalszych zwolenników ustawy. - Będę głosował przeciw. - Ze spokojem spojrzał mu w oczy. - Nie możemy pozwolić sobie na jeszcze większe cię­ cia w szkolnictwie. - No cóż, Alanie, wiesz przecież, że te sprawy nie są tak bardzo jednoznaczne... - Zgoda. Tylko że czasem szara strefa zanadto się rozrasta. A wtedy najlepiej wrócić do podstaw - stwierdził sucho. Wyraźnie dał do zrozumienia, że najchętniej zmieniłby te­ mat. Nie miał w tej chwili ochoty na kongresową debatę, i w ogóle nie chciał rozmawiać o sprawach zawodowych. W przypadku senatora reprezentującego interesy partii polity­ cznej takie zachowanie było raczej wyjątkowe. Kongresmana Write'a także chyba zdziwiła taka nagła po­ wściągliwość, ale nim zdążył o cokolwiek zapytać, Alan ode­ zwał się pierwszy. - Zdawało mi się, że znam tu wszystkich - powiedział, rozglądając się po salonie - ale nie wiem, kim jest ta rudowłosa kobieta przy stole. - Kto taki? - zainteresował się Write i powędrował wzro­ kiem za spojrzeniem Alana. Zaciekawiony, zapomniał o tym, że miał go przekonywać do zmiany zdania. - Ta kobieta? - upewnił się, dyskretnie wskazując ją podbródkiem. - Tylko mi nie mów, że nie znasz Shelby Campbell! - A jednak. - Chcesz, żebym cię przedstawił? - Myślę, że sam sobie poradzę - mruknął Alan. - Dziękuję za dobre chęci - rzucił przez ramię, idąc w stronę drugiego końca salonu. Umiejętnie manewrował pomiędzy grupkami ludzi, zatrzy­ mując się tylko wtedy, kiedy było to absolutnie konieczne.

16 NORA ROBERTS Uśmiechał się, wymieniał uściski dłoni, komplementy i bły­ skotliwe uwagi. Robił to z wprawą wytrawnego polityka. Trzeba przyznać, że miał wszystko, co potrzeba, by zrobić karierę. Z wykształcenia był prawnikiem, ale w przeciwień­ stwie do swego brata Caina, który także wybrał służbę Temi­ dzie, interesował się przede wszystkim teorią prawa, zaniedbu­ jąc czynne wykonywanie zawodu. Polityką zainteresował się w czasie studiów i nawet teraz, jako człowiek trzydziestopięcioletni, wciąż nie czuł się rozczarowany swym wyborem. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej zdumiewały go i ciekawiły niezliczone możliwości, jakie otwierały się przed nim jako politykiem. Na razie miał już za sobą pełną kadencję w Kongresie i stał u progu następnej, tym razem w Senacie. - Czyżbyś był bez pary, Alanie? - Myra Ditmeyer, żona prezesa Sądu Najwyższego, bezceremonialnie wzięła go pod rękę i odciągnęła od grupy, przy której się zatrzymał. Uśmiechnął się i z poufałością starego przyjaciela pocało­ wał ją w policzek. - Czy to propozycja? - zapytał. - Oj, ty diable wcielony - roześmiała się na całe gardło. - Gdyby to było dwadzieścia lat temu, to kto wie? Drobne dwadzieścia lat, szkocki pożeraczu serc, tylko tyle mi trzeba. Bagatela, nie sądzisz? - Mrugnęła porozumiewawczo i odsu­ nęła się o krok, lustrując go uważnym spojrzeniem. - Co to się stało, że nie widać dziś obok ciebie żadnej z tych perfe­ kcyjnie zrobionych kobiet. Patrząc na ciebie, nigdy bym nie powiedziała, że gustujesz w takich chodzących reklamach chi­ rurgii plastycznej. - Miałem nadzieję, że uda mi się namówić ciebie na wspól­ ny weekend w Puerto Vallarta. Rozbawiona Myra dźgnęła go w ramię długim szkarłatnym paznokciem.

WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 17 - Miałbyś się z pyszna, gdybym przyjęła tę propozycję. Myślisz, że z mojej strony nic ci już nie grozi, tak? - Wes­ tchnęła, robiąc obrażoną minę. - Niestety, to prawda. Nic jed­ nak nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy znaleźli dla ciebie jakąś młodszą kandydatkę. Do czego to podobne, żeby mężczyzna w twoim wieku, i do tego całkiem niczego sobie, ciągle jeszcze był sam. - Znowu mrugnęła, wypychając językiem lewy po­ liczek. - Pamiętaj, że Amerykanie uznają tylko żonatych pre­ zydentów. - Jakbym słyszał mojego ojca! - I ma rację ten stary wyga! - prychnęła, ale na wspo­ mnienie Daniela MacGregora w jej oczach pojawiły się ciepłe błyski. - W każdym razie korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś od czasu do czasu skorzystał z jego rad. Polityk, jeśli chce odnieść sukces, po prostu musi być żonaty. - Czyli mam się ożenić dla kariery? - Nie łap mnie za słowa! - pogroziła mu palcem. Naraz dostrzegła, że jego wzrok uparcie wędruje ponad jej głową w stronę, z której dobiegał dobrze jej znany, perlisty śmiech. W lot pojęła, na co się zanosi. No, no, pomyślała prze­ biegle, tych dwoje stworzyłoby bardzo interesującą parę. Trze­ ba im tylko trochę pomóc... - W przyszłym tygodniu urządzam małe przyjęcie - zde­ cydowała bez chwili wahania. - Nic wielkiego, ot, garstka przyjaciół. Oczywiście jesteś zaproszony. Moja sekretarka za­ dzwoni do twojego biura i poda ci wszystkie szczegóły. Poklepała go po policzku upierścienioną dłonią i pożegnała się pospiesznie. Postanowiła poszukać sobie zacisznego kąta, z którego mogłaby spokojnie obserwować rozwój wydarzeń. Alan natomiast ruszył w stronę Shelby. Potrzebował nieco czasu, by ją odnaleźć, bo odłączyła się od grupki osób, z któ­ rymi wcześniej rozmawiała, a potem nagle znikła mu z oczu.

18 NORA ROBERTS Dopiero po chwili dostrzegł, że uklękła przed zabytkową ser- wantką i z nosem przyklejonym do szyby oglądała cenną za­ wartość. Podszedł bliżej, a wtedy owionął go zmysłowy zapach jej perfum. Przymknął oczy, próbując je rozpoznać, ale nie przy­ pominały niczego, co byłoby mu znane. Może sprawiła to jej skóra... - Oryginalna osiemnastowieczna porcelana - westchnęła z zachwytem, czując, że ktoś stanął za jej plecami. - Co za szkliwo, jaki ornament! Przepiękne, prawda? Alan pochylił się, by spojrzeć z bliska na czarę, która tak bardzo ją zafascynowała. Następnie przeniósł wzrok na koronę rudych włosów. - Rzeczywiście, przyciąga wzrok - powiedział. Szybko odwróciła głowę, zaciekawiona, z kim rozmawia, a potem posłała mu promienny uśmiech, najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widział. - Dobry wieczór. Przyjął rękę, którą podała na powitanie, zaskakująco silną u tak szczupłej osoby, i pomógł jej wstać z kolan. Potem za­ trzymał w swej dłoni jej smukłe palce i zafascynowany wpa­ trzy! się w jej twarz. - Coś mi przeszkodziło w drodze do celu - oznajmiła za­ gadkowo - Mógłbyś coś dla mnie zrobić? - Co takiego? - zaintrygowany uniósł brew. - Postój tak przez chwilę. Zwinnie schowała się za jego plecami, sięgnęła po talerz i zaczęła nakładać jedzenie. - Jak tylko wezmę talerz - tłumaczyła, myszkując pośród tac i półmisków - zaraz ktoś mnie wypatrzy i odciągnie na bok. A ja nie jadłam obiadu. No, nareszcie. - Zadowolona po­ ciągnęła Alana za rękaw. - Wyjdźmy na taras - zaproponowała

WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 19 i nie czekając na jego odpowiedź, okrążyła bufet i znikła za przeszklonymi drzwiami. Posłusznie podążył za nią. Rześkie, wieczorne powietrze pachniało bzami. W bladej poświacie księżyca na trawniku tań­ czyły tajemnicze cienie. Lekki wietrzyk cicho szeleścił gałę­ ziami drzew. Shelby sięgnęła po krewetkę i z pomrukiem zadowolenia wepchnęła ją sobie do ust. - Nawet nie wiem, co to jest - stwierdziła, oglądając z bli­ ska zawartość swego talerza. - Spróbuj, a potem powiedz mi, co jem, dobrze? Zaintrygowany tą nietypową prośbą, wziął do ust kęs, który mu podsunęła palcami, nie kłopocząc się bynajmniej brakiem widelca. - I co to jest? - zapytała niecierpliwie. - Pasztet z gęsich wątróbek w cieście z... - zastanowił się chwilę - z odrobiną kremu z kasztanów. - Hmm, brzmi nieźle - uznała, po czym szybko połknęła to, co zostało z pasztecika. - Jestem Shelby - przedstawiła się bez zbędnych wstępów. Postawiła swój talerz na szklanym stole i rozsiadła się wy­ godnie, zabierając się do jedzenia. - A ja Alan. - On również usiadł, zastanawiając się w du­ chu, skąd wzięło się to dziecko ulicy, jak ją w myślach nazwał. - Istnieje chociaż cień szansy, że się ze mną podzielisz? - za­ pytał, wskazując przekąski piętrzące się na talerzu. Przyglądała mu się uważnie, jakby zastanawiając się, czy warto oddać mu część swej zdobyczy. Wreszcie mogła obejrzeć go sobie dokładniej, bo już dużo wcześniej zwróciła na niego uwagę. Może dlatego, że wyróżniał się wzrostem i sporto­ wą sylwetką, jaką nieczęsto spotyka się w waszyngtońskich salonach.

Był szczupły, muskularny, o twarzy nieco surowej, ale na swój sposób pięknej. Kiedy patrzyła na jego czarne włosy i oczy, nieodmiennie powracała myślą do opisu romantycznych bohaterów z powieści sióstr Bronte. - Myślę, że mogę cię poczęstować - zadecydowała wre­ szcie. - Zasłużyłeś na to. Co pijesz? - Czystą szkocką. - Od razu wiedziałam, że można ci zaufać. - Bez pytania sięgnęła po jego szklankę i pociągnęła z niej duży łyk. Alan uśmiechnął się do niej nieznacznie. Podobała mu się coraz bardziej. Jej oczy lśniły radością, delikatny wiatr muskał rude kosmyki wokół jej twarzy. W świetle księżyca wyglądała niczym psotny, kruchy elf, który mógł lada chwila rozpłynąć się w mroku nocy. Z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Skąd się wzięłaś na tym przyjęciu? - Uległam naciskom matki. Wiesz, co to znaczy? - Nie obca jest mi ojcowska presja - rzucił wesoło. - Na jedno wychodzi - mruknęła Shelby z pełnymi usta­ mi. Wreszcie poczuła się najedzona, więc odsunęła talerz i oparła policzek na dłoni. - Mieszkasz tu, w Aleksandrii? - Nie, w Georgetown. - Poważnie? Gdzie? Zaciekawiona, pochyliła się nieco, pozwalając, by zajrzał jej w oczy. - Mieszkam przy ulicy P. - Żartujesz? To niesamowite, że do tej pory jeszcze na sie­ bie nie wpadliśmy. Mam sklep zaledwie kilka przecznic dalej. - Masz sklep? - Wyobraźnia podsunęła mu obraz wiesza­ ków z dziwacznymi sukniami i półek pełnych artystycznej bi­ żuterii. - Tak. Ale tak naprawdę zajmuję się wyrobem ceramiki. - Podsunęła szklankę w jego kierunku.

WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 21 Ceramiki... Z niedowierzaniem wziął ją za rękę i obrócił dłoń, by obej­ rzeć jej wnętrze. Była drobna, smukła, z długimi palcami i krótkimi, nie pomalowanymi paznokciami. Jej ciepły, miękki dotyk sprawił mu dziwną przyjemność. - Dobra w tym jesteś? - zapytał. - Rewelacyjna. - Pierwszy raz w życiu musiała stłumić w sobie chęć, by natychmiast wysunąć dłoń z jego palców. Przyszło jej bowiem do głowy, że jeśli pozwoli mu na to dłużej, zapomni, po co właściwie tu przyszła. - Nie pochodzisz z Wa­ szyngtonu - stwierdziła. - Skąd jesteś? Z Nowej Anglii? - Brawo. Z Massachusetts. - Wyczuwał delikatny opór, mimo to nie puszczał jej ręki. Sięgnął do talerza i podał jej następną przekąskę. - Mhm... Czyli mamy do czynienia z harwardczykiem. Zaskoczyła go nutka pogardy w jej głosie. Jak do tej pory nikt nie kwestionował wartości miejsca, w którym pobierał na­ uki. Nie dał jednak tego po sobie poznać, a tylko lekko zmrużył oczy. Tymczasem ona próbowała odgadnąć, jakie studia ukończył. - Medycyna raczej nie - myślała głośno, wodząc palcami po wnętrzu jego dłoni, co skądinąd nieco go rozpraszało. - Jak na lekarza masz zbyt szorstkie ręce. Może jakiś kierunek huma­ nistyczny? - Skończyłem prawo. - Cierpliwie poddawał się jej badaw­ czemu spojrzeniu, w którym pojawił się przelotny wyraz zdzi­ wienia. - Rozczarowana? - Zaskoczona - przyznała, choć z drugiej strony sposób, w jaki mówił, powinien był naprowadzić ją na trop. Kto inny wyraża się tak logicznie i gładko? - Jak do tej pory, inaczej wyobrażałam sobie prawników. W każdym razie mój nosi sztu­ czną szczękę i okulary w rogowej oprawca. Nie wydaje ci się

22 NORA ROBERTS - zapytała zaczepnie - że prawo całkiem niepotrzebnie utrud­ nia wiele zwykłych rzeczy? Jego brwi uniosły się do góry, jakby w zgodzie z kącikami ust, rozciągającymi się w uśmiechu. - Takich jak zbrodnie i kradzieże? - Nie o tym mówię. - Shelby ponownie upiła łyk jego szkockiej. - Mam na myśli tę przerażającą biurokrację. Wiesz, ile najróżniejszych formularzy muszę wypełnić, żeby sprzedać ledwie parę sztuk moich wyrobów? A potem przecież ktoś to czyta, ktoś inny odpowiednio klasyfikuje, a jeszcze ktoś inny odsyła do odpowiedniego urzędu. Sam powiedz, czy nie byłoby łatwiej, gdybym mogła po prostu sprzedać wazon i w ten spo­ sób uczciwie zarobić na życie? - Niestety, nie wtedy, kiedy w grę wchodzą miliony. - Alan zapomniał, że jeszcze pół godziny temu nie zamierzał prowadzić poważnych dyskusji. - Gdyby nie te wszystkie pa­ piery, mało kto ujawniałby prawdziwe dochody, a już na pewno nikt nie płaciłby podatków. Poza tym ani drobni przedsiębiorcy, ani klienci nie mieliby żadnej ochrony - tłumaczył, odruchowo bawiąc się jej pierścionkiem. Zarumieniła się, zażenowana. Jego na wpół przyjacielski, na wpół uwodzicielski dotyk sprawiał, że czuła miły dreszcz, ale jednocześnie znacznie spowalniał tok jej myślenia. - Jakoś nie chce mi się wierzyć, że wpisując trzykrotnie numer NIP-u, wyświadczam światu aż tak wielką przysługę. - Roześmiała się, kryjąc tym zakłopotanie. - Biurokracja i konieczność zwykle chodzą w parze. - W zasadach najbardziej podoba mi się to, że istnieją dzie­ siątki sposobów na to, by je złamać. - Shelby roześmiała się dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zwrócił na nią uwagę w sa­ lonie. - Zdaje się, że dzięki takim jak ja, stale masz jakieś zajęcie.

WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 23 Przez otwarte drzwi do salonu dobiegł ich fragment roz­ mowy. Jakiś męski głos, zdecydowany i pewny siebie, komen­ tował działania jednego z polityków: - Nie da się ukryć, że Nadonley trzyma rękę na pulsie ame- rykańsko-izraelskich rozmów, ale jego obecna taktyka nie zjed­ nuje mu zbyt wielu przyjaciół. - No i ta jego elegancja pasażera klasy turystycznej - do­ dał ktoś inny - już się mocno wszystkim opatrzyła. - Typowe - mruknęła Shelby, a w jej oczach pojawił się wyraz zniecierpliwienia. - Ubrania są tu takim samym poli­ tycznym manifestem jak przekonania. Ciemny garnitur i biała koszula oznacza, że jesteś konserwatystą, a pantofle i kaszmi­ rowy sweter czynią z ciebie liberała. Alan poruszył się niespokojnie. Nie pierwszy raz słyszał aroganckie uwagi na temat ludzi swego pokroju i profesji. Cza­ sem wypowiadano je głośniej, czasem ciszej, w zależności od sytuacji. Najczęściej ignorował je, tym razem jednak poczuł się urażony. - Czy mi się zdaje, czy masz skłonność do upraszczania pewnych spraw? - zapytał. - Tylko wtedy, kiedy nie chce mi się w nie zagłębiać - przyznała beztrosko. - I kiedy dotyczą polityki, którą uważam za denerwujący produkt uboczny rozwoju ludzkości. Niestety, pojawił się już wtedy, kiedy Mojżesz wdał się w dyskusję z Ramzesem. Na ustach Alana pojawił się lekki, ironiczny uśmieszek. Gdyby Shelby znała go lepiej, wiedziałaby, co on oznacza. Wyglądało na to, że przyjął wyzwanie. - Zdaje się, że nie przepadasz za politykami. - To jedno z niewielu generalnych stwierdzeń, pod którymi mogę śmiało się podpisać - rzuciła ze śmiechem. - Politycy występują według mnie w kilku gatunkach. Bywają nadęci, fa-

24 NORA ROBERTS natyczni, żądni władzy albo chwiejni. Czasem, o cudzie, łączą w sobie wszystkie te cechy. Aż strach pomyśleć, że grupa ta­ kich pomylonych facetów rządzi światem. Dlatego ja obiecałam sobie przynajmniej udawać, że mam pełną kontrolę nad swoim życiem. Nie odpowiedział, więc pochyliła się, by odczytać coś z wyrazu jego twarzy. Z zaciekawieniem obserwowała prze­ mykające po niej cienie. Poczuła chęć, by dotknąć jej palcami, poczuć ciepło jego skóry. - Chcesz wrócić do środka? - zapytała. - Nie. - Gładził kciukiem przegub jej dłoni, więc wyczuł, jak nieznacznie przyspieszył jej puls. - Dopóki stamtąd nie wy­ szedłem, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo się nudziłem. - Wyrazy najwyższego uznania. - Uśmiechnęła się pro­ miennie. - Dobrze powiedziane. Jesteś może Irlandczykiem? Pokręcił głową, zaprzątnięty myślą o tym, jak smakowa­ łyby jej ruchliwe, roześmiane usta. - Jestem Szkotem. - Poważnie? To tak jak ja! - Ucieszyła się. - Zaczynam podejrzewać, że to zrządzenie losu. A ja nie ufam losowi. - Bo musisz kontrolować swoje życie... - powtórzył jej słowa i pod wpływem zupełnie niezrozumiałego impulsu pod­ niósł jej dłoń do ust i pocałował końce palców. - Pewnie. - Nie cofnęła ręki, gotowa przedłużyć tę chwilę. - Możesz to nazwać praktycznością Campbellów. Tym razem to on roześmiał się głośno, wyraźnie czymś rozbawiony. - Za stare porachunki - powiedział zagadkowo, unosząc do góry szklankę. - Nie ma wątpliwości, że nasi przodkowie wyrzynali się nawzajem przy dziarskich dźwiękach kobzy. Po­ chodzę z klanu MacGregorów. - No, ładnie! - zawołała. - Dziadek trzymałby mnie pod klu-

WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 25 czem o chlebie i wodzie, gdyby wiedział, jak się tu z tobą za­ bawiam! Nie mówi o was inaczej jak „ci wściekli MacGre- gorwie!" Alan bawił się coraz lepiej. Zdawał się nie dostrzegać, że Shelby z każdą chwilą staje się bardziej pochmurna. - Alan MacGregor - szepnęła. - Senator z Massachusetts. - Moja wina, przyznaję się. - Uderzył dłonią w piersi. - Szkoda... - Z westchnieniem podniosła się z fotela. On także wstał. Nie wypuszczając jej dłoni, stanął tak blis­ ko, że niemal się dotykali. - Dlaczego szkoda? - zapytał cicho. - Cóż... - Jeszcze raz przyjrzała się jego twarzy. - Zdaje się, że warto byłoby narazić się nawet na gniew dziadka, tylko że... - zawahała się. - Tylko że ja nie spotykam się z politykami - dokończyła szybko, jakby w obawie, że zmieni zdanie. - Naprawdę? Zatrzymał spojrzenie na jej ustach, a potem spojrzał jej głę­ boko w oczy. Nie prosił jej o spotkanie, a to, co przed chwilą powiedziała, oznaczało, że w kontaktach z mężczyznami szyb­ ko przyjmowała inicjatywę. Cóż, nie wprawiło go to w za­ chwyt. Wolał kobiety, które cierpliwie pozwalają się zdobywać. - Czy to kolejna ze złotych zasad Shelby? - zapytał, wpa­ trując się w nią badawczo. - Tak, jedna z kilku. Gdyby tylko nie miała tak ponętnych warg, pełnych, wil­ gotnych, jakby proszących o pocałunek, uznałby może całą sprawę za dobry żart. Ale teraz... Kpiący wyraz jej oczu nie pozostawiał cienia wątpliwości, że właśnie rzuciła mu wyzwa­ nie. Wiedział o tym, i dlatego zamiast zrobić to, czego się spo­ dziewała, podniósł znowu jej rękę i przycisnął wargi do prze­ gubu dłoni, patrząc przy tym prosto w jej roześmiane oczy.

26 NORA ROBERTS Poczuł, jak przyspieszyło jej tętno i wyraźnie dostrzegł w jej źrenicach wyraz niepokoju, a potem podniecenia. - W zasadach najlepsze jest to, że istnieją dziesiątki spo­ sobów, by je złamać - miękkim głosem przypomniał jej słowa. - Trafiona, zatopiona - westchnęła i cofnęła rękę. - No dobrze, panie senatorze - dodała stanowczo, z trudem otrzą­ sając się z romantycznego uniesienia. - Było bardzo miło, ale na mnie już pora. Trzeba zacząć udzielać się towarzysko. Spokojnie zaczekał, aż podejdzie do drzwi, a potem oznaj­ mił jej: - Wkrótce się zobaczymy, Shelby. - Możliwe. - To pewne. Zmrużyła oczy i zerknęła na niego przez ramię. Stał przy balustradzie, opierając się o nią nonszalancko. Wyglądał na rozleniwionego, ale mogłaby przysiąc, że gdyby na przykład zagrała mu teraz na nosie, dopadłby jej jednym skokiem. Bar­ dzo ją zresztą kusiło, żeby to sprawdzić. Pomimo półmroku wyraźnie widziała ironiczny, pewny sie­ bie uśmieszek, jaki błąkał się po jego wargach. Rozzłoszczona jego drwiącą miną energicznie poprawiła grzywkę. Nie da mu tej satysfakcji i nie okaże zdenerwowania, obiecała sobie i mocno pchnęła drzwi, prowadzące do salonu. Tak właśnie zakończy się ich znajomość.

ROZDZIAŁ DRUGI Mniej więcej przed dwoma laty Shelby zatrudniła sprze­ dawcę. Pracował na pół etatu, zastępując ją w galerii, ilekroć musiała załatwić jakieś ważne sprawy albo wziąć sobie wolny dzień. Dzięki niemu mogła spędzić przy kole garncarskim na­ wet cały tydzień bez obawy, że zaniedbuje interes. Kyle, bo tak miał na imię jej pracownik, przesiadywał w ga­ lerii regularnie w środy i soboty, a w pozostałe dni, jeśli Shel­ by potrzebowała go na godzinę lub dwie, stawiał się po pier­ wszym telefonie. Szybko stał się jej prawą ręką, a jako początkujący poeta nie miał nic przeciwko nienormowanym godzinom pracy. Poza tym Shelby wyczuwała w nim bratnią duszę, więc współpraca układała im się niezwykle pomyślnie. Tym bardziej, że wyna­ gradzała mu dyspozycyjność nie tylko przyzwoitą pensją, ale i podziwem dla jego wierszy. Soboty Shelby rezerwowała wyłącznie dla własnej twór­ czości. Już od samego rana mieszała i wyrabiała glinę, a potem cały dzień spędzała przy kole. Gdyby jednak ktoś nazwał ją z tego powodu osobą zdyscyplinowaną, z pewnością byłaby zdziwiona. Dla niej praca w soboty stanowiła kwestię wyboru, a nie rutyny. Pracownia mieściła się na zapleczu sklepu. Dwie z jej ścian zajmowały solidne półki, na których stały zaczęte już prace. Niektóre były już wypalone, inne czekały na swoją kolejkę do pieca. Poza tym na półkach znalazły swe miejsce także słoje

28 NORA ROBERTS z glazurą w najrozmaitszych kolorach i liczne narzędzia garn­ carskie: długie druty z drewnianymi rączkami, szczotki różnej wielkości i kształtu, podsypki do wypalania. Całą tylną ścianę zajmował olbrzymi piec garncarski, w którym Shelby wypalała właśnie gotowe, pokryte glazurą naczynia. Ponieważ otwory wentylacyjne były uchylone, a sa­ mo pomieszczenie niezbyt obszerne, panował w nim niesamo­ wity upał. Niewiele pomogły szeroko otwarte okna, przez które do pracowni docierały słabe odgłosy ulicznego życia, zagłu­ szone częściowo przez głośno grające radio. Shelby siedziała przy kole ubrana w podkoszulkę i krótkie spodenki, zrobione z obciętych dżinsów. Przed zabrudzeniem chronił ją natomiast biały fartuch, który narzuciła niedbale na ubranie. Włosy związała w kucyk grubym rzemykiem, by od­ słonić kark, ale na niewiele się to zdało. Wciąż było jej bardzo gorąco. Dla rozrywki nuciła sobie coś pod nosem, pochylona nad wielką kulą gliny, ostatnią już tego dnia. Właśnie ten element swojego rzemiosła lubiła najbardziej. Uwielbiała brać do ręki mokrą glinę, która zdawała się czekać na to, aż Shelby uwolni zaklęty w niej kształt i uformuje z niej wazon, misę albo fan­ tazyjny imbryczek. Możliwości były naprawdę nieograniczone, a dzięki nim praca nigdy nie przestawała jej fascynować. Gołymi rękami gniotła, miesiła i modelowała bryłę tak dłu­ go, aż całkiem poddała się jej woli i nie zniknął z niej ostatni bąbel powietrza. Potem zanurzała dłonie w wilgotnej, świeżej masie, mieszając ją tak długo, aż osiągnęła odpowiednią gę­ stość. Dodała do niej drobno potłuczone okruchy naczyń, by dzięki temu stała się sztywniejsza. Wreszcie glina była gotowa. Shelby uruchomiła koło i przystąpiła do pracy. Koło obra­ cało się z szumem, glina pryskała na boki, poddając się naci­ skowi jej dłoni, ustępując pod naporem twórczej wizji.