mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Roberts Nora - Saga rodu Quinnów 2 - Niebezpieczne prądy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Saga rodu Quinnów 2 - Niebezpieczne prądy.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 129 stron)

Prolog Kiedy Ethan obudził się i wstał z łóżka, było jeszcze ciemno, ale zawsze zaczynał dzień, zanim noc zaczynała ustąpiła miejsca brzaskowi. Odpowiadał mu taki właśnie prosty rozkład dnia, a także ciężka, mozolna praca. Ani na moment nie przestawał być wdzięczny za to, że mógł niegdyś doko- nać wyboru i obecnie prowadzić taki, a nie inny tryb życia. Chociaż ludzie, któ- rzy umożliwili mu to wszystko, nie żyli, Ethanowi nadal wydawało się, że w ład- nym domu nad wodą wciąż rozlegają się ich głosy. Często łapał się na tym, że jedząc w samotności śniadanie nagle unosi głowę, spodziewając się, że lada chwila zobaczy wchodzącą ciężkim krokiem przez kuchenne drzwi, ziewającą i rozczo- chraną matkę. Chociaż zmarła niemal siedem lat temu, ten tak dobrze znany obraz w jakiś sposób dodawał Ethanowi otuchy. Natomiast znacznie większy ból sprawiało myślenie o człowieku, który zo- stał jego ojcem. Od śmierci Raymonda Quinna upłynęły zaledwie trzy miesiące, zbyt krótki okres zatem, by się z tym pogodzić. Okoliczności tej śmierci były dość niemiłe i trudne do wyjaśnienia. Ray zmarł na skutek ran odniesionych w wypadku samochodowym, który zdarzył się w biały dzień, na dodatek na su- chej szosie. Stało się to w marcu, kiedy wszystko zapowiadało zbliżającą się wio- snę. Jadący z dużą prędkością kierowca samochodu na zakręcie nie zdołał - lub, być może, nie chciał - zapanować nad kierownicą. Badania wykluczyły jakakol- wiek fizyczną przyczynę, która mogłaby uzasadnić, dlaczego Ray wjechał w słup telefoniczny. Istniał natomiast powód natury emocjonalnej, i to właśnie bardzo ciążyło Ethanowi na sercu. Myślał o tym, przygotowując się do nadchodzącego dnia. Przeczesał byle jak grzebieniem wciąż jeszcze mokre po prysznicu, gęste, rozjaśnione przez słoń- ce brązowe włosy, których nigdy nie był w stanie należycie ułożyć. Podczas gole- nia zdrapywał pianę wraz z nocnym zarostem z ogorzałej, kościstej twarzy

i wpatrywał się w zasnute parą lustro poważnymi, niebieskimi oczami, ukrywają- cymi niezmiernie rzadko ujawniane tajemnice. Wzdłuż lewej strony żuchwy biegła blizna - zawdzięczał ją starszemu bratu i kilku szwom z ogromną cierpliwością założonym przez matkę. To szczęście, pomyślał Ethan, bezwiednie pocierając kciukiem słabo widoczną szramą, że ich matka była lekarzem. Niemal bez przerwy któryś z jej synów wymagał pierwszej pomocy. Ray i Stella przygarnęli trzech sporych już chłopców - dzikich, trudnych i skrzywdzonych przez los. Stworzyli dla nich dom. Kilka miesięcy temu Ray udzielił schronienia następnemu. Obecnie Seth DeLauter był pod ich opieką. Ethan nigdy tego nie kwestiono- wał, chociaż wiedział, że jego bracia mieli wątpliwości. Po niewielkim miastecz- ku St.Chris krążyły pogłoski, że Seth wcale nie jest następnym przybłędą przy- garniętym przez Raya Quinna, lecz jego nieślubnym synem, który przyszedł na świat w czasie, kiedy Stella jeszcze żyła. Na dodatek jest dzieckiem kobiety znacznie młodszej od Raya. Ethan nie zwracał uwagi na te pogłoski, nie był jednak w stanie zignorować faktu, że dziesięcioletni Seth miał oczy Raya Quinna. W tych oczach widać było dobrze znany Ethanowi smutek. Ludzie skrzywdzeni przez los potrafią rozpoznać podobnych sobie nieszczęśników. Wiedział, że życie Setna, jeszcze zanim Ray wziął go do siebie, było prawdziwym koszmarem. Ethan przeszedł to samo. Teraz dzieciak jest już bezpieczny, pomyślał Ethan, wkładając workowate bawełniane spodnie i wyblakłą bluzę roboczą. Teraz Seth był Quinnem, niezależnie od tego, czy spełniono już wszystkie warunki wymagane przez prawo. Ta sprawa należała do Philipa. Zdaniem Ethana jego nieobliczalny momentami brat z łatwością upora się z prawnikami. Natomiast Cameron, najstarszy z synów Raya Quinna, zdołał nawiązać delikatną więź z Sethem. Doszedł do tego w dość niezgrabny sposób, pomyślał Ethan z półuśmiesz- kiem. Momentami przypominało to obserwowanie dwóch kocurów, prychających na siebie i demonstrujących pazury. Teraz, kiedy Cam ożenił się z ładną pracownicą opieki społecznej, wszystko powinno się jakoś ułożyć. Ethan był zwolennikiem uregulowanego życia. Czekały ich jeszcze ciężkie boje z firmą ubezpieczeniową, która, ze względu na podejrzenia o samobójstwo, odmawiała wypłacenia należności z polisy Raya. Ethan poczuł niemiły ucisk w żołądku i spróbował rozluźnić mięśnie. Jego ojciec nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Wielki Quinn zawsze radził sobie ze swoimi problemami i umiejętność tę przekazał synom. Mimo to nad rodziną wisiała ciemna chmura, która wcale nie miała zamiaru zniknąć. Pewnego dnia w SŁ Christopher pojawiła się matka Setha. Poszła prosto do dziekana uczelni, w której Ray wykładał literaturę angielską, i oskarżyła profesora o seksualne molestowanie. Wypadło to nieprzekonująco - w opowieści kobiety było zbyt wiele kłamstw, na dodatek często zmieniała swoją wersję. Mimo to nie sposób zaprzeczyć, że ojciec był wstrząśnięty, a wkrótce po wyjeździe Glorii DeLauter Ray również opuścił St.Chris. Po jakimś czasie wrócił z chłopcem. Istniał również list, który znaleziono w samochodzie po wypadku. Pani DeLauter wyraźnie szantażowała Raya. Okazało się, że dał jej pieniądze, i to wcale niemało. Teraz Gloria znowu zniknęła. Ethan bardzo chciał, żeby już nigdy tu nie wracała, wiedział jednak, że plotki ustaną dopiero wówczas, gdy znajdą się pro- ste odpowiedzi na wszystkie pytania Uświadomił sobie, że nic nie może na to poradzić. Wszedł do holu i energicznie zapukał w drzwi po przeciwnej stronie. Najpierw rozległ się jęk Setha, potem nie- wyraźne mamrotanie, a w końcu pełne złości przekleństwo. Ethan nie zatrzymał się i ruszył na parter. Z pewnością Seth jeszcze przez dobrą chwilę będzie pomstował, że tak wcześnie zerwano go z łóżka. Ponieważ jednak Cam i Anna wyjechali do Włoch w podróż poślubną, a Philip przyjedzie z Baltimore dopiero na weekend, to właśnie do Ethana należało budzenie chłopca i odprowadzanie go do domu kolegi. Tam Seth czekał do czasu, kiedy mógł już iść do szkoły. Sezon połowu krabów był w pełni, więc dzień pracy każdego rybaka zaczy- nał się przed wschodem słońca. To samo dotyczyło Setha, przynajmniej do po- wrotu Cama i Anny. Chociaż wszystkie pomieszczenia tonęły w ciemności, Ethan poruszał się po nich bez najmniejszego trudu. Miał już swój własny dom, ale, by przyznano im opiekę nad Sethem, wszyscy trzej bracia zawarli umowę, że będą mieszkać pod jednym dachem i wspólnie ponosić odpowiedzialność. Ethan nie miał nic przeciwko odpowiedzialności, mimo to tęsknił za swym maleńkim domkiem, prywatnością i beztroskim życiem. Zapalił światło w kuchni. Poprzedniego wieczoru sprzątanie po kolacji należało do Setha, lecz, jak zauważył, chłopiec zrobił to niezbyt starannie. Nie zwracając uwagi na pokrytą okruchami i lepką powierzchnię stołu, Ethan podszedł prosto do piecyka. Simon, jego pies, wyprostował się leniwie i uderzył ogonem o podłogę. Ethan nastawił kawę i przywitał się z psem, machinalnie drapiąc go po głowie. Przypomniał sobie sen, który go nawiedził tuż przed przebudzeniem. Wraz z ojcem znajdował się na kutrze i sprawdzał więcierze. Byli tylko we dwóch. Ośle- piające promienie słońca parzyły skórę i odbijały się od powierzchni przejrzystej i spokojnej wody. W tym śnie wszystko było tak wyraźne, pomyślał Ethan, że czuł nawet zapach ryb i potu. Niezapomniany głos ojca przebił się przez warkot silnika i krzyk mew. -Wiedziałem, że wszyscy trzej zajmiecie się Sethem. -Wcale nie musiałeś umierać, żeby to sprawdzić. - W głosie Ethana słychać było pretensję i ukrywaną głęboko złość, do której potem, po przebudzeniu, nie chciał się przyznać nawet przed sobą. -Prawdę mówiąc, nie miałem takiego zamiaru - powiedział Ray beztrosko, wybierając kraby z więcierza podciągniętego do góry przez Ethana. Grube, po- 8

marańczowe rybackie rękawice starszego pana lśniły w słońcu. - Jeśli o to chodzi, możesz mi całkowicie zaufać. Masz tu przynajmniej kilka gatunków krabów. Ethan bezmyślnie spojrzał na druciany więcierz, automatycznie odnotowując rozmiary oraz ilość wyłowionych krabów. Jednak ten połów nie miał specjalnego znaczenia... przynajmniej nie w tym momencie. - Chcesz, żebym ci wierzył, chociaż niczego nie próbujesz mi wyjaśnić. Ray spojrzał na niego i zdjął jasnoczerwoną czapeczkę, odkrywając bujną, srebrzystą czuprynę. Wiatr targał mu włosy, na zmianę wydymając i marszcząc karykaturę Johna Steinbecka, ozdabiającą luźny podkoszulek. Wielki amerykański pisarz zawsze utrzymywał, że gotów jest ciężko pracować na własne utrzymanie, ale nie sprawiał wrażenia uszczęśliwionego takim traktowaniem. W przeciwieństwie do niego Ray Quinn promieniował zdrowiem i energią, a rumiane, pokryte głębokimi bruzdami policzki jedynie podkreślały krzepki wygląd pełnego wigoru sześćdziesięciolatka, któremu zostało jeszcze wiele lat życia. - Musisz znaleźć własną drogę i własne odpowiedzi. - W promiennych nie- bieskich oczach Raya pojawił się uśmiech, a Ethan zauważył, że otaczające je zmarszczki pogłębiły się. - Wtedy wszystko będzie miało większą wartość. Jestem z ciebie dumny. Ethan poczuł, że pali go w gardle i że coś ściska mu serce. Automatycznie założył przynętę, a potem obserwował, jak pomarańczowe pływaki podskakują na powierzchni wody. -Dlaczego? -Dlatego, że jesteś tym, kim jesteś. Po prostu dlatego, że jesteś Ethanem. -Powinienem był częściej się tu pojawiać. Popełniłem błąd, zostawiając cię tak długo samego. -Pleciesz bzdury. - W głosie Raya słychać było irytację i zniecierpliwienie. - Wcale nie byłem zniedołężniałym starcem. Na litość boską, byłbym wściekły, gdybyś myślał o mnie w taki sposób, na dodatek mając wyrzuty sumienia, że się mną nie opiekowałeś. To tak jak gdybyś próbował winić Cama za to, że wyjechał do Europy - albo Philipa, że mieszka w Baltimore. Młode ptaki, jeśli są zdrowe, opuszczają gniazdo. Twoja matka i ja wychowaliśmy zdrowe ptaki. Zanim Ethan zdołał się odezwać, Ray uniósł dłoń. Był to typowy gest profesora, podkreślającego jakieś niezmiernie ważne słowo lub nie pozwalającego, by ktoś przerwał jego wywód. Widząc to, Ethan uśmiechnął się. -Tęskniłeś za nimi, dlatego właśnie próbowałeś się na nich złościć. Oni wyjechali, a ty zostałeś i trochę ci ich brakowało. No cóż, teraz masz ich z powro- tem,prawda? -Wygląda na to, że tak. -Dorobiłeś się ładnej bratowej, zaczynasz budować łodzie i masz to wszystko... - Ray szerokim gestem pokazał wodę, podskakujące na jej powierzchni pływaki i wysoką, lśniącą trawę, w której czapla biała stała nieruchomo jak mar murowy posąg. - Dysponujesz również czymś, co jest bardzo potrzebne Sethowi. Mam na myśli cierpliwość. Chociaż muszę stwierdzić, że w pewnych sprawach wykazujesz jej aż za dużo.

- O co ci chodzi? Ray westchnął ciężko. - Istnieje coś, czego nie masz, Ethan, a co jest ci bardzo potrzebne. Cze- kasz i znajdujesz mnóstwo usprawiedliwień, tymczasem, do jasnej cholery, nic nie robisz, by to zdobyć. Jeśli nie zaczniesz szybko działać, znowu ucieknie ci to sprzed nosa. - Co to takiego? - Ethan wzruszył ramionami i skierował łódź do następne- go pływaka. - Mam wszystko, czego potrzebuję, i niczego więcej nie pragnę. -Nie pytaj, co to. Zapytaj raczej, kto. - Ray cmoknął, chwycił syna za ramię i potrząsnął. -Obudź się, Ethan. Więc obudził się z dziwnym wrażeniem, że na jego ramieniu wciąż jeszcze spoczywa ta duża, dobrze znana dłoń. Rozmyślając nad pierwszym kubkiem kawy, doszedł do wniosku, że wciąż nie zna odpowiedzi.

1 Mamy tutaj kilka ładnych okazów, kapitanie. Jim Bodine wyjmował kraby z więcierza i te, które nadawały się na sprzedaż, wrzucał do zbiornika. Nie przeszkadzały mu ostre szczypce, czego dowodem były liczne blizny na jego pulchnych dłoniach. Co prawda, miał na nich tradycyjnie używane przy wykonywaniu tego zajęcia rękawice, ale każdy rybak doskonale wie, jak szybko ulegają one zużyciu. A jeśli tylko zrobi się w nich jakaś nawet najmniejsza dziurka, wówczas, na Boga, krab na pewno ją znajdzie. Jim, pracując miarowo, rozstawił szeroko nogi, by utrzymać równowagę na kołyszącej się łodzi, i przymrużył ciemne oczy, osadzone głęboko w twarzy znisz- czonej przez czas, słońce i kłopoty. Równie dobrze można było dać mu pięćdzie- siąt jak osiemdziesiąt lat, lecz Jim w ogóle nie dbał o to, jaki wiek mu się przypisze. Zawsze nazywał Ethana „kapitanem", a jego wypowiedzi rzadko składały się z więcej niż jednego zdania oznajmującego. Ethan zmienił kurs i skierował kuter w stronę następnego więcierza, prawą ręką podpychając drążek sterowniczy, który większość rybaków przedkładała nad tradycyjne koło sterowe. Równocześnie lewą ręką obsługiwał przepustnicę i skrzynię biegów. W miarę posuwania się do przodu wzdłuż linii sieci bez przerwy trzeba było dokonywać drobnych poprawek. Zatoka Chesapeake, jeśli tylko chciała, potrafiła być hojna, częściej jednak była podstępna i zmuszała człowieka, by ciężko zapracował sobie na jej dary. Ethan znał zatokę jak swoje pięć palców, a często miał wrażenie, że nawet lepiej - wiedział wszystko o zmiennych nastrojach i prądach największego na kon- tynencie ujścia rzeki. Na długości trzystu dwudziestu kilometrów Susąuehanna toczyła swe wody z pomocy na południe, na wysokości Annapolis mając zaled- wie sześć kilometrów szerokości, a u ujścia Potomaku prawie pięćdziesiąt. St. Christopher, które rozsiadło się wygodnie na południowym krańcu wschodniego wybrzeża Marylandu, było całkowicie uzależnione od hojności zatoki i dlatego przeklinało jej kaprysy. 13 Wody należące do Ethana otoczone były moczarami. Ciągnęły się wzdłuż równinnych rzek o rozchodzących się pod ostrymi kątami odnogach, które lśniły wśród gęstwiny drzew gumowych i dębów. Był to świat zatoczek pływowych i niespodziewanych mielizn, świat, gdzie najszybciej zakorzeniał się dziki seler i nadmorska trawa. Był to jego świat, kraina zmiennych pór roku, nagłych sztormów; zawsze, zawsze pełna dźwięków i zapachu wody. Namierzywszy kolejny pływak, Ethan chwycił hak, po czym wyćwiczonym, delikatnym jak krok tancerza ruchem zaczepił linę i podciągnął ją do wyciągarki. Po kilku sekundach więcierz wynurzył się z wody, ciągnąc za sobą glony, pozostałości starej przynęty i mnóstwo krabów. Ethan zobaczył jasnoczerwone szczypce dorosłych samic i wybałuszone oczy samców. - To naprawdę wspaniałe okazy - oznajmił Jim, zabierając się do roboty. Wyciągnął więcierz na pokład, jakby ważył zaledwie ćwierć funta. Woda była dzisiaj niespokojna. Ethan czuł w powietrzu zapach zbliżającego się sztormu. Kiedy potrzebował do pracy obu rąk, sterował łodzią za pomocą kolan. Od czasu do czasu zerkał na chmury, które powoli zaczynały się gromadzić na dalekim, zachodnim skrawku nieba. Jest jeszcze dość czasu, ocenił, by sprawdzić sieci rozrzucone w przewężeniu zatoki i zobaczyć, ile jeszcze krabów wpełzło do więcierza. Wiedział, że Jim cierpi na brak gotówki, a on sam również potrzebował sporo pieniędzy, by zainwestować je w niedawno rozkręcony razem z braćmi interes - budowanie łodzi. Jest jeszcze dość czasu, pomyślał ponownie, kiedy Jim włożył do więcierza stanowiące przynętę rozmrożone kawałki ryby, po czym wyrzucił go za burtę. Zupełnie jak przeskakująca z miejsca na miejsce żaba, Ethan zaczepił na haczyk następny pływak. Należący do Ethana rasowy pies myśliwski, Simon, wywiesił ozór, a przednie łapy oparł na okrężnicy. Tak samo jak jego pan, najszczęśliwszy był wówczas, gdy znajdował się na wodzie. Ethan i Jim pracowali niemal w całkowitym milczeniu, porozumiewając się burknięciami, gestami i rzucanymi od czasu do czasu przekleństwami. Teraz była to przyjemna praca, ponieważ wyławiali mnóstwo krabów. Zdarzały się jednak lata, kiedy ich nie było. Wówczas wiedzieli, że nie przetrwały zimy albo że woda nigdy nie ociepli się na tyle, by zachęcić kraby do wypłynięcia. Były to lata, kiedy rybacy cierpieli głód. Chyba, że któryś z nich miał jakieś dodatkowe źródło dochodu. Ethan bardzo chciał je mieć - pragnął, by stało się nim budowanie łodzi. Pierwsza łódź Quinnów była już niemal na ukończeniu. To prawdziwe cudo, pomyślał Ethan. Cameron znalazł już następnego klienta, który czekał w kolejce - był to jakiś bogaty gość, którego Cam poznał w czasach, kiedy brał udział w wyścigach. Już wkrótce będą mogli zacząć dla niego budować. Ethan nigdy nie wątpił, że jego brat potrafi wyciągać pieniądze. Postanowił, że zrobią to, niezależnie od wątpliwości i narzekań Philipa.

Uniósł głowę, spojrzał na słońce i określił godzinę. Bacznie przyjrzał się rów- nież chmurom żeglującym powoli, lecz równomiernie na wschód. - Zbieramy się, Jim? Byli na wodzie od ośmiu godzin, a zatem niezbyt długo. Ale Jim nie protestował. Wiedział, że to nie tylko nadchodzący sztorm każe Ethanowi kierować łódź z powrotem w stronę brzegu. - Chłopak pewnie wrócił już ze szkoły - powiedział. - Tak. Chociaż Seth był wystarczająco samodzielny i mógł po południu przebywać w domu sam, Ethan nie chciał kusić losu. Dziesięcioletni chłopiec, na dodatek obdarzony takim temperamentem jak Seth, potrafi ściągnąć na siebie mnóstwo kłopotów. Kiedy za kilka tygodni Cam wróci z Europy, wtedy już na zmianę będą zaj- mować się Sethem. Na razie jednak cała odpowiedzialność za chłopca spoczywała na Ethanie. Woda w zatoce wzburzyła się i tak samo jak niebo nabrała ciemnoszarego koloru, ale ani mężczyźni, ani pies nie przejmowali się niespokojnym kołysaniem, kiedy łódź z trudem wspinała się na wysokie grzbiety fal, a potem nagle opadała. Simon, szczerząc zęby w psim uśmiechu, stał na dziobie z uniesionym wysoko łbem, a wiatr odwiewał mu do tyłu uszy. Ethan sam zbudował ten kuter i wiedział, że łódź wytrzyma nawałnicę. Równie spokojny jak pies, Jim schronił się pod płócienny daszek i, otulając płomyk dłońmi, zapalił papierosa. Na narzeżu St. Chris roiło się od turystów. Pierwsze dni czerwca wyciągnęły ich z miasta i skusiły do wyjazdu poza przedmieścia Waszyngtonu i Baltimore. Ethan uważał, że, dla tych ludzi niewielkie miasteczko St.Chris, z wąskimi uliczkami, domami o drewnianych ścianach i maleńkimi sklepikami, jest niezwykle interesującym miejscem. Z przyjemnością się przyglądali, jak śmigają ręce ludzi przebierających kraby, chętnie jedli placki z krabów lub opowiadali przyjaciołom, że próbowali zupy przyrządzonej z samicy kraba. Zatrzymywali się w pensjonatach - chociaż St.Chris dysponowało zaledwie czterema - i wydawali pieniądze w restauracjach oraz sklepach z pamiątkami. Ethan nie miał nic przeciwko turystom. W okresach, kiedy zatoka skąpiła swych darów, to właśnie oni utrzymywali miasteczko przy życiu. Doszedł również do wniosku, że może w niedalekiej przyszłości ci sami ludzie zaczną marzyć o ręcznie robionej, drewnianej żaglówce. Kiedy Ethan przycumował w porcie, zerwał się wiatr. Jim wyskoczył zgrabnie, by zawiązać liny, a jego krótkie nogi i przysadziste ciało sprawiały, że wyglądał jak skacząca żaba w białych gumowcach i brudnej czapeczce. Na niedbały gest Ethana, Simon przysiadł na zadzie i został na kutrze, tym- czasem obaj mężczyźni rozładowywali całodniowy połów, nie zważając na coraz mocniejszy wiatr podrzucający wypłowiałym, niegdyś zielonym daszkiem łódki. Ethan obserwował zmierzającego w ich stronę Pete'a Monroe. Był to krępy mężczyzna w workowatych spodniach khaki i czerwonej koszuli w kratkę. Spod wyszmelcowanego kapelusza wystawały srebrzystoszare włosy. 14 15 - Widzą, że miałeś dziś niezły połów, Ethan. Ethan uśmiechnął się. Lubił pana Monroe, chociaż facet miał węża w kieszeni. Mocno trzymał w garści prowadzony przez siebie „Monroe's Crab House". Jednak, zdaniem Ethana, wszyscy ludzie utrzymujący się z połowów zawsze skarżyli się na zbyt małe zyski. Ethan odsunął do tyłu czapeczkę i podrapał się po karku, gdzie czuł łaskotanie spływającego potu i wilgotnych włosów. Nie narzekam. -Wcześnie dzisiaj kończysz. -Nadchodzi sztorm. Monroe przytaknął. Pracujący dla niego ludzie, którzy zajmowali się sorto- waniem krabów, dotychczas siedzieli w cieniu płóciennego daszka w paski, ale powoli zaczynali przenosić się do wewnątrz. Zdawał sobie sprawę, że deszcz może wpędzić do środka również turystów, którzy będą chcieli napić się kawy lub zjeść lody. Nie miał nic przeciwko temu, ponieważ był współwłaścicielem ka- wiarni „Nad zatoką". - Wygląda na to, że masz tu około siedemdziesięciu buszli. Ethan uśmiechnął się jeszcze promienniej. Ktoś mógłby powiedzieć, że w jego wyglądzie jest coś z pirata. Ethan na pewno nie obraziłby się o to, chociaż byłby nieco zaskoczony. - Moim zdaniem bliżej dziewięćdziesięciu. - Dokładnie znał cenę rynkową, zdawał sobie jednak sprawę, że, jak zwykle, będą się targować. Wyjął używane przy negocjacjach cygaro, zapalił je i zabrał się do roboty. Pierwsze duże krople deszczu spadły, kiedy Ethan płynął w stronę domu. Doszedł do wniosku, że otrzymał za swoje kraby całkiem niezłą cenę - wy- łowił dzisiaj osiemdziesiąt siedem buszli. Jeśli reszta sezonu wypadnie równie dobrze, trzeba będzie się zastanowić, czy nie warto byłoby na następny rok zarzucić kolejnych stu więcierzy i może nawet zatrudnić na pół etatu kilku ludzi. Od czasu kiedy pasożyty znacznie przerzedziły występujące w zatoce ostrygi, nie opłacało się ich łowić. To sprawiało, że trudno było przetrwać zimę. Ethan potrzebował kilku dobrych sezonów na kraby, by móc lwią część swoich zysków włożyć w nowy interes - a także by pomóc w opłaceniu prawnika. Zacisnął wargi na tę myśl, pokonując w drodze do domu kolejne fale. Nie powinni zatrudniać prawnika. Nie podobało mu się, że muszą wygadanemu typkowi w eleganckim garniturze płacić za to, by oczyścił dobre imię ich ojca. To i tak nie powstrzyma krążących po mieście pogłosek. Wszelkie plotki ustaną dopiero wówczas, gdy ludzie znajdą pikantniejszy temat niż życie i śmierć Raya Quinna. No i chłopiec, pomyślał Ethan, spoglądając na wodę, równomiernie smaganą strugami deszczu. Ludzie sporo szeptali o chłopcu, który spoglądał na nich ciemnoniebieskimi oczami Raya Quinna.

Sam Ethan nie zwracał na nich uwagi. Jego zdaniem ludzie mogli mleć ozorami, ile tylko mają ochotę. Nie podobało mu się jednak, i to bardzo, że plotkarze wy- rażali się nieprzychylnie o człowieku, którego kochał całym sercem. I dlatego pracował tak ciężko, że momentami tracił czucie w palcach. Tylko po to,bymócopłacić prawnika. Na dodatekwiedział,żezrobi wszystko, byprzejąć opiekę nad dzieckiem. Grzmot przetoczył się po niebie i jak wystrzał armatni odbił się od powierzchni .ody. Zrobiło się ciemno, jakby zapadał zmrok, a ołowiane chmury wyrzucały z siebie strugi deszczu. Mimo to Ethan wcale się nie spieszył, przybijając do po- mostu tuż przy jego domu. W końcu odrobina deszczu nikomu nie zaszkodzi. Simon, zupełnie jakby się zgadzał z zapatrywaniami swego pana, wyskoczył z łodzi i zaczął płynąć do brzegu, a w tym czasie Ethan mocował liny. Potem za- brał swój pojemnik na lunch i, stukając mokrymi rybackimi butami o pomost, ruszył w stronę domu. Na tylnej werandzie zdjął buty. W młodości matka wystarczająco często wyrażała chęć obdarcia go ze skóry za typowo męskie zachowanie, kiedy zostawiał za sobą ślady. Mimo to pozwolił psu wsunąć wilgotny nos w drzwi i wejść do środka. Chwilę później rzuciły mu się w oczy lśniące podłogi. Cholera, pomyślał, patrząc na ślady łap i słysząc, że pies wita kogoś rado- snym ujadaniem. Rozległ się pisk, po którym nastąpiło jeszcze głośniejsze szcze- kanie, a potem śmiech. - Jesteś kompletnie przemoczony! W łagodnym, niskim kobiecym głosie słychać było rozbawienie, ale również stanowczość, więc Ethan skrzywił się, czując wyrzuty sumienia. - Idź sobie, Simon! Idź stąd. Wysusz się na werandzie. Usłyszał następny pisk, potem dziecięcy chichot, do którego w końcu przy- łączył się śmiech chłopca. Paczka w komplecie, pomyślał Ethan, wycierając mokre włosy. Kiedy usłyszał, że ktoś idzie w jego stronę, ruszył prosto do szafki, w której znajdowała się miotła i szmata do podłogi. Rzadko poruszał się szybko, ale jeśli musiał, potrafił to zrobić. - Och, Ethan. Grace Monroe wzięła się pod boki i spoglądała to na niego, to na ślady psich łap zostawione na świeżo wypastowanej podłodze. -Już to ścieram. Przepraszam. - Zauważył, że szmata jest jeszcze wilgotna. Doszedł do wniosku, że lepiej nie patrzeć na Grace. - Nie pomyślałem - mruknął pod nosem, napełniając wiadro pod zlewem. - Nie wiedziałem, że dzisiaj do nas wpadniesz. -Czy to znaczy, że jeśli się mnie nie spodziewasz, pozwalasz mokremu psu biegać po domu i brudzić podłogi? Wzruszył ramionami. - Gdy wychodziłem dziś rano, podłoga była brudna, więc myślałem, że nie zaszkodzi jej odrobina wilgoci. - Po chwili trochę się rozluźnił. Od jakiegoś cza su zawsze potrzebował kilku minut, by poczuć się swobodnie w obecności Grace. 16 17 - Ale gdybym wiedział, że tu jesteś i że będziesz chciała obedrzeć mnie ze skóry, zostawiłbym psa na werandzie. Odwrócił się do niej radośnie uśmiechnięty, co sprawiło, że Grace westchnęła. - Och, daj mi tę szmatę. Zrobię to sama. - Nie. Mój pies, mój bałagan. Słyszałem Aubrey, Niemal bezwiednie Grace oparła się o framugą drzwi. Była zmęczona, ale to zdarzało jej się bardzo często. Ona również miała już za sobą osiem godzin pracy. Czekały ją jeszcze cztery przy podawaniu drinków w „Snidley's Pub". Zdarzały się wieczory, kiedy kładąc się do łóżka miała wrażenie, że słyszy, jak jej stopy płaczą. - Zajmuje się nią Seth.Musiałam poprzestawiać dni.Dziś ranozadzwoniła do mnie pani Lynley z pytaniem, czymogę takwszystko pozamieniać, byjutro przygotować jej dom na przyjazd teściowej, która zadzwoniła z Waszyngtonu i wprosiła się nakolację. Zdaniem pani Lynley, jej teściowa jest kobietą traktującą nawet naj- drobniejszypyłek jako grzech przeciw Bogu i ludziom. Przyszło mi na myśl, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli posprzątam u ciebie dzisiaj zamiast jutro. - Cieszymy się za każdym razem, kiedy możesz do nas przyjść, Grace, i je- steśmy ci niezmiernie wdzięczni. Obserwował ją spod rzęs, równocześnie ścierając podłogę. Zawsze uważał,

że jest ładna. Miała złociste włosy i długie nogi. Podobała mu się jej krótko obcięta, chłopięca fryzurka i sposób, w jaki włosy układały się na głowie, przypominając lśniącą czapeczkę z frędzelkami. Była szczupła jak najlepsze modelki, Ethan wiedział jednak, że długie i smukłe ciało Grace wcale nie jest przeznaczone do pokazywania modnych ciuchów. O ile dobrze pamiętał, niegdyś była tyczkowatym, chudym dzieckiem. Kiedy po raz pierwszy pojawił się w St. Chris i w domu Quinnów, mogła mieć siedem, osiem lat. Doszedł do wniosku, że teraz Grace ma dwadzieścia kilka lat i z pewnością nie jest chuda. Przypomina młodziutką wierzbę, pomyślał i o mało się nie zarumienił. Uśmiechnęła się do niego i w tym momencie w jej zielonych jak u syreny oczach pojawiło się jakieś ciepło, a na policzkach delikatne dołeczki. Z bliżej nieokreślonych powodów widok krzepkiego mężczyzny trzymającego w rękach szmatę serdecznie ją rozbawił. -Miałeś dobry dzień, Ethan? -Niezły. - Starannie wytarł podłogę. Zawsze był skrupulatny. Potem ponownie podszedł do zlewu, by wypłukać wiadro i szmatę. - Sprzedałem twojemu ojcu mnóstwo krabów. Na wzmiankę o ojcu uśmiech Grace nieco przybladł. Między nimi istniał pewien dystans, który powstał w czasie, kiedy zaszła w ciążę z Aubrey i wyszła za mąż za Jacka Caseya, człowieka, którego jej ojciec uważał za „pozbawioną jakiejkolwiek wartości tłustą małpę". Okazało się, że w przypadku Jacka ojciec miał słuszność. Facet zostawił ją na lodzie na miesiąc przed urodzeniem się Aubrey. Przy okazji zabrał ze sobą wszystkie oszczędności Grace, jej samochód i znaczną część szacunku do samej siebie. Grace przypomniała sobie jednak, że ma już to za sobą. Na dodatek całkiem nieźle sobie radzi. Co więcej, ma zamiar nadal sobie radzić, nie biorąc od rodziny ani centa - nawet jeśli w tym celu będzie musiała zapracować się na śmierć. Usłyszała, że Aubrey znów się śmieje. Był to długi, perlisty śmiech. Uraza Grace zniknęła bez śladu. Ma wszystko, co się liczy. Tym wszystkim był chicho-czący w pokoju obok jasnooki aniołek o kręconych włosach. - Zanim wyjdę, przygotuję wam jakąś kolację. Ethan odwrócił się i jeszcze raz na mą spojrzał. Odrobinę się opaliła i z tą opalenizną było jej do twarzy. Słońce przydawało jej skórze jakiegoś ciepła. Grace miała pociągłą twarz, idealnie pasującą do szczupłego ciała - chociaż podbródek wskazywał na sporą dozę uporu. Gdyby ktoś po prostu na nią zerknął, zobaczyłby wysoką, fantastyczną blondynkę - zgrabne ciało i ładna twarz, która sprawia, że trudno od niej oderwać wzrok. Ale jeśli się jej lepiej przyjrzało, trudno było nie zauważyć cieni pod tymi dużymi zielonymi oczami i znużenia rysującego się wokół delikatnych ust. - Nie musisz tego robić, Grace. Powinnaś iść do domu i chwileczkę odpo- cząć. Dziś wieczorem pracujesz jeszcze w „Snidley's", prawda? -Mam czas...poza tym obiecałam Sethowi „sloppy Joe". Tonie potrwa długo. Widząc, że Ethan nie odrywa od niej wzroku, poruszyła się niespokojnie. Już dawno temu pogodziła się z faktem, że jego długie, zamyślone spojrzenia wywołują w jej sercu dziwny niepokój. Doszła do wniosku, że jest to jeszcze jeden z jej życiowych problemów. -O co chodzi? - zapytała i potarła dłonią policzek, zupełnie jakby przy puszczała, że ma na nim jakąś plamkę. -O nic. Ale jeśli masz zamiar coś gotować, powinnaś zostać trochę dłużej i pomóc nam to zjeść. -Z ogromną przyjemnością. - Znowu się rozluźniła. Wzięła od niego wiadro i szmatę, by osobiście je odłożyć. -Aubrey uwielbia przebywać tu z tobą i Sethem. Może przyłączyłbyś się do nich? Muszę jeszcze dokończyć pranie, a potem zacznę przygotowywać kolację. -Pomogę ci. -Nie zgadzam się. - Był to następny punkt honoru Grace. To, za co jej płacą, wykonuje sama. Robi wszystko, co do niej należy. - Lepiej idź do frontowego pokoju. A przy okazji nie zapomnij zapytać Setha o test z matematyki. Właśnie dzisiaj dostali go z powrotem -Jak mu poszło? -Dostał następną szóstkę. Mrugnęła, po czym przepędziła Ethana z kuchni. Seth ma taki bystry umysł, pomyślała, kierując się do pralni. Gdyby, będąc młodsza, miała lepszą głowę do liczb i potrafiła myśleć bardziej praktycznie, na pewno nie spędziłaby szkolnych lat na marzeniach. Miała pewną konkretną umiejętność i wcale nie było to serwowanie drinków, ani doprowadzanie cudzych domów do połysku czy sortowanie krabów. Miała przed sobą karierę, z której musiała zrezygnować w chwili, gdy nagle

18 19 okazało się, że jest sama, na dodatek w ciąży i że wszelkie jej marzenia o wyjeździe doNowegoJorkuizostaniutancerkąprysnęłyjakbańkamydlana. I tak było to głupie marzenie, wmawiała sobie, opróżniając suszarkę i wkła- dając do niej wilgotne rzeczy wyjęte przed chwilą z pralki. Gruszki na wierzbie, powiedziałaby jej matka. To jednak nie zmieniało faktu, że dorastając pragnęła tylko dwóch rzeczy. Tańca i Ethana Quinna. I jedno, i drugie okazało się nieosiągalne. Westchnęła lekko i przytknęła do policzka wyjęte właśnie z kosza, delikatne prześcieradło. Było to prześcieradło Ethana, zdjęte tego dnia z jego łóżka. Czuła na nim zapach ukochanego mężczyzny i przez minutę czy dwie oddała się marze- niom. Zastanawiała się, jak by to było, gdyby Ethan jej pragnął i gdyby mogła sypiać z nim na tych prześcieradłach, w tym właśnie domu. Ale marzenia nie popchną roboty do przodu, marzeniami nie zapłaci się również czynszu ani nie kupi za nie rzeczy, które potrzebne są jej córeczce. Energicznie poskładała prześcieradła i ułożyła je starannie na dudniącej suszarce. Nie wstydziła się tego, że zarabia na utrzymanie, sprzątając domy i podając drinki. I z tym, i z tym nieźle dawała sobie radę. Była użyteczna. Ludzie jej potrzebowali. To powinno jej wystarczyć. Natomiast na pewno nie potrzebował jej mężczyzna, który tak krótko był jej mężem. Gdyby się kochali, gdyby naprawdę się kochali, byłoby zupełnie inaczej. Zdawała sobie sprawę, że z jej strony była to pełna desperacji potrzeba, by do kogoś należeć, by czuć się kobietą pożądaną. Dla Jacka... Grace potrząsnęła głową. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, kim była dla Jacka. Podejrzewała, że po prostu stanowiła dla niego swego rodzaju urozmaicenie, którego efektem była ciąża. Jej zdaniem Jack był święcie przekonany, że postąpił niezwykle honorowo, zabierając ją w pewien chłodny jesienny dzień do gmachu sądu, stając z nią przed sędzią pokoju i wymieniając przysięgę małżeńską. Nigdy się nad nią nie znęcał. Nigdy nie spił się do nieprzytomności i nie sponiewierał jej, tak jak robią to czasami niektórzy mężowie, pragnąc pozbyć się żon. Nie uganiał się za innymi kobietami - przynajmniej o niczym takim nie wiedziała. Zauważyła jednak, że w miarę jak jej brzuch się zaokrąglał, w oczach Jacka coraz częściej pojawiała się panika. Potem pewnego dnia po prostu zniknął bez słowa. Najgorsze jednak było to, pomyślała Grace, że poczuła wówczas ulgę. Nawet jeśli Jack prawie nic dla niej nie zrobił, przynajmniej zmusił ją do tego, by dorosła i wzięła na siebie odpowiedzialność. A to, co od niego dostała, było cenniejsze niż wszystkie gwiazdy na niebie. Wrzuciła złożone ubrania do kosza, oparła go o biodro i ruszyła do frontowego pokoju. To tutaj właśnie znajdował się jej skarb. Kręcone, jasne włoski wirowały wokół główki Aubrey, a ładna różowa twarzyczka promieniała radością. Dziew- czynka siedziała na kolanach Ethana i ani na chwilę nie przestawała paplać. Mająca dwa latka Aubrey Monroe przypominała różowego, pozłacanego aniołka z obrazu Botticellego z promiennymi, zielonymi oczami i dołeczkami

w policzkach. Miała drobniutkie mleczne ząbki i rączki o długich paluszkach. Chociaż Ethan rozumiał zaledwie połowę jej paplaniny, przez cały czas poważnie przytakiwał. - I co potem zrobił Głuptas? - zapytał, kiedy zorientował się, że Aubrey opowiada mu jakąś historyjkę o szczeniaku Setha. - Poliział mnie po buzi. - Uniosła obie rączki i z rozbawieniem w oczach przesunęła nimi po policzkach. - Ciałej buzi. - Uśmiechając się, pogłaskała twarz Ethana i zaczęła zabawę, którą bardzo lubiła. Au! Roześmiała się i znów potkała jego twarz. - Mas blodę. Uczynnie dotknął czubkami palców jej policzka, a potem gwałtownie od- sunął rękę. - Au. Ty też masz brodę. - - Nieplawda! To ty ją mas. - Nie. - Przytulił ją do siebie, a Aubrey wierciła się zadowolona i obsypywała jego policzki głośnymi pocałunkami. - Właśnie że ty. Z głośnym śmiechem wywinęła mu się z rąk i podbiegła do rozłożonego na podłodze chłopca. - Seth ma blodę. Obsypała jego policzki niedbałymi całusami. Seth uważał się za mężczyznę, więc uznał, że powinien się skrzywić. - Jezu, Aub, daj mi chwilę odpocząć. - By odwrócić jej uwagę, wziął do ręki jeden z jej samochodzików i przejechał nim delikatnie w dół po ramieniu małej. Jesteś torem wyścigowym. Oczy dziewczynki rozpromieniły się i w lot podchwyciła nowy pomysł na zabawę. Porwała samochodzik i zaczęła nim jeździć - nie siląc się zbytnio na delikatność - po każdej płaszczyźnie ciała Setha, do której zdołała sięgnąć. Ethan tylko się uśmiechnął. -Sam zacząłeś, chłopcze - powiedział, kiedy Aubrey stanęła na udzie Setha, próbując sięgnąć do jego drugiego ramienia. -Lepsze toniżobślinianie- stwierdził Seth,mimotouniósł ramię, byuchronić Aubrey przed upadkiem na podłogę. Grace przez krótką chwilę stała i obserwowała ich. Mężczyzna rozsiadł się wy- godnie w dużym krześle z wysokim oparciem i z uśmiechem spoglądał na dzieci. A dzieci przysunęły do siebie główki -jedna z nich była niewielka i pokryta złocistymi kędziorkami,adrugązdobiłaokilkaodcieniciemniejszazmierzwionaczupryna. Mały, zagubiony chłopczyna, pomyślała i poczuła, że jej serce wyrywa się do niego. Tak samo działo się za każdym razem od momentu, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Setha. Na szczęście znalazł drogę do domu. A jej ukochana córeczka, której Grace, jeszcze będąc w ciąży, obiecała miłość, opiekę i mnóstwo radości... Aubrey zawsze będzie miała dom. Na dodatek ten mężczyzna, który niegdyś również był zagubionym chłopcem, wiele lat temu wśliznął się w jej dziewczęce marzenia i właściwie nigdy się stamtąd nie wyniósł. To on stworzył ten dom. 20 21 Deszcz bębnił o dach, a telewizor szemrał cichutko, nie zakłócając miłej at- mosfery. Psy spały na frontowej werandzie, a wilgotny wiatr wpadał przez osło- nięty siatką otwór w drzwiach. Choć Grace zdawała sobie sprawę, że nie ma do tego prawa, nagle ogarnęła ją przemożna chęć, by odstawić kosz z praniem, podejść do Ethana i usiąść mu na kolanach. Chciała być tu mile widziana, wręcz oczekiwana. Pragnęła móc na krótką chwilę zamknąć oczy i stać się częścią tego wszystkiego. Mimo to wycofała się, dochodząc do wniosku, że nie jest w stanie wkroczyć w ten cichy, rozleniwiony i beztroski świat. Wróciła do kuchni i znalazła się w bla- sku płonących nad głową jasnych, może nawet odrobinę zbyt mocnych lamp. Po- stawiła kosz na stole i zaczęła gromadzić wszystkie składniki potrzebne do przy- rządzenia kolacji. Kiedy w kilka minut później pojawił się Ethan, by wziąć sobie piwo, mięso obrumieniało się już na patelni, frytki smażyły się na oleju orzechowym, a Grace robiła sałatkę. - Rozchodzą się tu jakieś wspaniałe zapachy. Przez chwilę stał niezręcznie w drzwiach. Już bardzo dawno temu odwykł od tego, by ktoś mu gotował, zwłaszcza kobieta. Jego ojciec czuł się w kuchni jak ryba w wodzie, ale matka... Ilekroć coś ugotowała, zawsze żartowali, że będzie musiała wykorzystać całą swoją medyczną wiedzę, by zdołali to przeżyć. - Kolacja będzie gotowa mniej więcej za pół godziny. Mam nadzieję, że nie

masz nic przeciwko zjedzeniu jej o tak wczesnej porze. Muszę jeszcze zaprowa- dzić Aubrey do domu, wykąpać ją i przebrać się do pracy. -Nigdy nie mam nic przeciwko jedzeniu, zwłaszcza jeśli to nie ja je przyrzą- dzam. Chciałbym jeszcze wybrać się dziś wieczorem na kilka godzin na przystań. -Och. - Spojrzała na niego i zdmuchnęła sobie grzywkę z oczu. - Trzeba było mi powiedzieć. Przygotowałabym wszystko jeszcze wcześniej. -Nie szkodzi, tak jest dobrze. - Pociągnął łyk piwa z butelki. - Napijesz się czegoś? -Nie, dziękuję. Mam zamiar wykorzystać do sałatki sos przygotowany przez Philipa. Wygląda bardziej obiecująco niż kupny. Deszcz powoli ustawał, stopniowo zamieniając się w spokojną mżawkę, przez którą usiłowało się przebić załzawione słońce. Grace spojrzała w okno. Zawsze miała nadzieję, że uda jej się zobaczyć tęczę. - Kwiaty Anny całkiem nieźle się trzymają - skomentowała. - Deszcz do- brze im zrobi. -Dzięki niemu nie muszę wywlekać węża ogrodowego. Urwałaby mi głowę, gdyby zwiędły w czasie jej nieobecności. - Wcale bym się jej nie dziwiła. Ciężko napracowała się przy nich przed ślubem. Rozmawiając z Ethanem, Grace ani na chwilę nie przerywała pracy. Wyko- nywała wszystkie czynności szybko i z ogromną wprawą. Osaczyła frytki i wrzuciła na skwierczący olej następną porcję ziemniaków. -To był cudowny ślub - ciągnęła, mieszając w miseczce sos do mięsa. -Rzeczywiście wypadł całkiem nieźle. Dopisała nam pogoda. - Och, tego dnia nie mogło padać. To byłby grzech. Przypomniała sobie wszystko z niezwykłą wyrazistością. Zieleń trawy na podwórku i połyskującą powierzchnię wody. Zasadzone przez Annę kwiaty mie- niły się feerią barw - a te które powkładała do mis oraz doniczek, zdobiły biały wybieg, którym szła panna młoda na spotkanie swego przyszłego męża. Biała suknia układała się we wspaniałe fałdy, a leciutki welon jedynie pod- kreślał ciemne, nieprawdopodobnie szczęśliwe oczy. Krzesła były pozajmowane PRZez przyjaciół i rodzinę. Dziadkowie Anny nie zdołali opanować łez. A Cam -gburowaty i niedbały Cameron Quinn - spoglądał na swą narzeczoną, jakby wła-śnie wręczono mu klucze do nieba. Podwórkowy ślub, pomyślała Grace. Uroczy, prosty, romantyczny. Idealny. -Ona jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałam - powie działa z westchnieniem, w którym była jedynie odrobina zazdrości. – Ciemno- włosą i egzotyczną. -Pasuje do Cama. -Wyglądali jak gwiazdy filmowe, byli tacy eleganccy i pełni blasku. - Uśmiechnęła się do siebie, wlewając ostry sos do mięsa. - Kiedy obaj z Philipem zagraliście tego walca, by mogli zatańczyć pierwszy taniec, była to najbardziej romantyczna chwila, jaką kiedykolwiek widziałam. - Westchnęła jeszcze raz, kończąc robienie sałatki. - Teraz są w Rzymie. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. -Dzwonili do mnie wczoraj rano, ponieważ chcieli złapać mnie przed wyj ściem. Powiedzieli, że doskonale się bawią. Słysząc to, roześmiała się. Był to cichy, przytłumiony śmiech, który wydawał się przepływać po jego skórze. - Miesiąc miodowy w Rzymie? Jakże mogłoby być inaczej. - Zaczęła wy bierać następną porcję frytek, a kiedy rozgrzany olej prysnął na jej dłoń, zaklęła cicho: - Cholera. Gdy podnosiła sparzone miejsce do ust, by na nie podmuchać, Ethan skoczył do przodu i chwycił ją za rękę. -Oparzyło cię? - Gdy zobaczył różową plamkę, szpecącą długą, wąską dłoń Grace, pociągnął ją do zlewu. - Polej to zimną wodą. -Drobiazg. To tylko niewielkie oparzenie. Zdarza się. -Nie zdarzyłoby się, gdybyś bardziej uważała. - Ściągnął brwi i mocno ściskał jej palce, by utrzymać rękę pod strumieniem wody. - Boli? -Nie. - Nie czuła niczego oprócz jego dotyku i głośnego bicia własnego serca. Zdając sobie sprawę, że lada chwila zrobi z siebie idiotkę, próbowała się uwolnić. - To nic takiego, Ethan. Nie przejmuj się. -Musisz to posmarować jakąś maścią. Sięgnął do kredensu, by poszukać jakiejś tubki, i uniósł głowę. Napotkał jej wzrok. Znieruchomiał, nie zważając na płynącą wodę i na to, że ich dłonie uwięzione są pod zimnym strumieniem. Zawsze robił wszystko, by uniknąć przebywania tak blisko Grace, na tyle blisko, by widzieć te drobne, złociste plamki w jej oczach - ponieważ wówczas

22 23 zaczynał o nich myśleć. Potem musiał przypominać sobie, że to Grace, dziewczy- na, która rosła na jego oczach. Kobieta będąca matką Aubrey. Sąsiadka, która uważała go za zaufanego przyjaciela. -Musisz bardziej dbać o siebie. - Jego głos był szorstki, a słowa z trudem przeciskały się przez zaschnięte gardło. Pachniała cytrynami. -Nic rni nie będzie. Czuła, że umiera, zawieszona między przyprawiającą o zawrót głowy rado- ścią a bezgraniczną rozpaczą. Trzymał jej dłoń, jakby to było najkruchsze szkło. I spoglądał na nią, marszcząc brwi zupełnie jakby miała mniej zdrowego rozsąd-ku niż jej dwuletnia córeczka. - Frytki się przypalą, Ethan. -No tak. Przemknęło mu przez myśl, że jej ustaw dotyku mogą być tak delikatne, jak wyglądają, więc zawstydzony odsunął się gwałtownie do tyłu i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu tubki z maścią. Czuł, że serce niespokojnie wali mu w piersiach, i był z tego powodu bardzo niezadowolony. Wolał, gdy wszystko odbywało się spokojnie i bez żadnych niespodzianek. - Mimo to nałóż odrobinę tej maści. - Położył tubkę na ladzie i wyprostował się. - Przypilnuję... dzieciaki, żeby umyły się przed kolacją. Po drodze zabrał kosz z praniem i wyszedł. Grace spokojnie zakręciła wodę, a potem odwróciła się i zaczęła ratować frytki. Zadowolona z postępu w przygotowywaniu kolacji, wzięła do ręki maść, posmarowała nią czerwoną plamkę na dłoni i schowała tubkę na swoje miejsce. Potem oparła się o zlew i wyjrzała przez okno. Mimo to nie udało jej się zobaczyć tęczy.

2 ie istnieje nic wspanialszego niż sobota - chyba że jest to sobota poprze- dzająca ostatni tydzień nauki przed wakacjami. Ten wspaniały dzień ma w sobie urok wszystkich sobót życia połączonych w jedną ogromną, świetlistą kulę. N W sobotę, zamiast siedzieć w klasie, można było popływać na kutrze z Etha- nem i Jimem. Oznaczało to ciężką pracę, palące słońce i zimne napoje. Jednym słowem, męskie sprawy. Nasunąwszy na oczy daszek czapeczki i dodatkowo przy- słoniwszy je odlotowymi okularami przeciwsłonecznymi kupionymi podczas wy- prawy do centrum handlowego, Seth wysunął przed siebie hak, by wyciągnąć następny pływak. Musiał dobrze napiąć mięśnie, więc doszedł do wniosku, że więcierz jest pełny. Chłopiec obserwował, jak pracuje Jim -jak nachyla sieć i ze znajdującego się na jej dnie pudełka z przynętą zdejmuje korek, który niegdyś był wieczkiem puszki z ostrygami. Kiedy Jim wytrząsał starą przynętę, Seth zauważył wydzierające się opętańczo i nurkujące mewy. Fantastycznie. Teraz trzeba mocno chwycić więcierz, odwrócić go i energicznie nim potrząsnąć, żeby kraby, które znajdują się w jego górnej części, wypadły do czekającej na nie balii. Seth doszedł do wniosku, że gdyby tylko chciał, sam zdołałby sobie z tym wszystkim poradzić. Wcale się nie bał kilku głupich krabów, chociaż wyglądały jak ogromne mutanty robaków pocho- dzących z Wenus i miały szczypce, które potrafiły ciachać albo szczypać. Jego zajęcie polegało jednak na zakładaniu nowej przynęty w postaci kilku garści obrzydliwych kawałków ryby. Potem zatykał korek i upewniał się, czy wszystko jest w porządku. Pozostawało jeszcze sprawdzenie odległości między poszczególnymi znakami i jeśli nie było żadnych problemów, należało wyrzucić więcierz za burtę. Plusk! Po chwili musiał wyciągnąć hak po następny pływak. Teraz Seth potrafił już rozróżnić poszczególne gatunki krabów. Jim powie- dział mu, że samiczki malują sobie paznokcie. Rzeczywiście tak to wyglądało, bo 25 miary czerwone szczypce. Dzikie wzory widoczne na podbrzuszu to narządy płcio- we krabów. Każdy z łatwością mógł zobaczyć, że samce mają tam coś długiego, przypominającego kształtem „t", coś, co po prostu wygląda jak penis. Jim pokazał mu również parę spółkujących krabów - nazwał je „parką" - i to już było bardzo dużo. Samiec wszedł na samiczkę, wsunął ją pod siebie i potem przez kilka dni pływał razem z nią. Seth uznał, że one lubią to robić. Ethan powiedział, że te kraby wzięły ze sobą ślub, a kiedy Seth parsknął śmiechem, Ethan uniósł brew. Jednak jego stwierdzenie na tyle zaintrygowało chłopca, że skorzystał ze szkolnej biblioteki, by dowiedzieć się czegoś więcej. W końcu doszedł do wniosku, że w pewnym sensie rozumie, co jego brat miał na myśli. Samczyk ochrania samiczkę, trzymając ją pod sobą, ponieważ może ona spółkować tylko podczas ostatniego linienia, a jej skorupka jest w tym czasie tak delikatna, że nie stanowi żadnej ochrony. Nawet kiedy już to zrobią, samczyk nadal nosi samiczkę pod sobą, aż jej skorupka stwardnieje. Samiczka jest w sta- nie spółkować tylko raz w życiu, dlatego rzeczywiście można powiedzieć, że te kraby wzięły ze sobą ślub. Tak samo jak Cam i panna Spinelli, pomyślał Seth, po czym przypomniał sobie, że teraz będzie musiał mówić do niej „Anna". Mnóstwo kobiet płakało na ich ślubie, a faceci śmiali się i żartowali. Wszyscy byli zachwyceni kwiatami, muzyką i ogromną ilością jedzenia. Jego to nie wzruszało. Zdaniem Setha ślub oznaczał, że można uprawiać seks, kiedy tylko ma się na to ochotę, i nikt nie ma prawa się o to czepiać. Mimo to było odlotowo. Nigdy w życiu nie brał udziału w takim wydarze- niu. Nie przeszkadzało mu nawet, że Cam zaciągnął go przedtem do centrum handlowego i zmusił do przymierzenia kilku garniturów. I tak było fajnie. Chociaż czasami martwił się, do jakiego stopnia wszystko się zmieni, kiedy przywyknie do nowej sytuacji. Teraz w domu zamieszka kobieta. Lubił Annę, była całkiem w porządku. Chociaż pracowała w opiece społecznej, grała z nim w otwarte karty. Nic jednak nie zmieniało faktu, że była kobietą. Tak samo jak jego matka. Seth odsunął na bok tę myśl. Jeśli zacznie myśleć o matce, jeśli przypomni sobie, jak wyglądało życie u jej boku - jeśli wspomni mężczyzn, narkotyki i brudne, maleńkie pokoiki - zepsuje sobie dzień. W ciągu dziesięciu lat życia nie miał zbyt wielu słonecznych dni, dlatego nie może ryzykować straty jednego z nich. - Uciąłeś sobie drzemkę, Seth? Łagodny głos Ethana przywrócił Setha do rzeczywistości. Chłopiec zamru- gał powiekami i zobaczył słońce połyskujące na powierzchni wody oraz podska- kujące pomarańczowe pływaki. -Zamyśliłem się - mruknął pod nosem i szybko wyciągnął następny pływak. -Ja tam nie lubię za dużo myśleć. - Jim wyciągnął sieć na okrężnicę i zaczaj wybierać kraby. Kiedy się uśmiechnął, jego ogorzała twarz pokryła się zmarszcz kami. - Można się nabawić zapalenia opon mózgowych.

- Cholera - powiedział Seth i pochylił się do przodu, by przyjrzeć się wyło- wionym właśnie krabom. - Ta sztuka zaczyna linieć. Jim chrząknął i chwycił kraba za pękniętą skorupkę. - Ten olbrzym do jutra znajdzie się na czyjejś kanapce. - Puścił do Setha perskie oko i wrzucił kraba do zbiornika. - Może nawet mojej. Głuptas, który wciąż był na tyle młody, że w pełni zasługiwał na swoje imię, zaczął węszyć przy sieci, wzniecając potworny rejwach wśród krabów. Kiedy nagle ciachnęły go jakieś szczypce, szczeniak odskoczył ze skowytem do tyłu. - A to ci psiak. - Jim zaniósł się śmiechem. - Jemu na pewno nie grozi zapalenie opon mózgowych. Nawet kiedy już przywieźli połów na brzeg, opróżnili zbiornik i podrzucili Jima, jeszcze nie był to koniec dnia. Ethan odsunął się od urządzeń sterowniczych. - Musimy popłynąć na przystań. Chcesz przejąć ster? Chociaż oczy Setha były osłonięte ciemnymi okularami, Ethan potrafił je sobie wyobrazić - ich spojrzenie w jakiś sposób musiało pasować do opadniętej szczęki chłopca. Rozbawiło go, gdy Seth jedynie wzruszył ramionami, jakby ta- kie rzeczy zdarzały się każdego dnia. - Jasne. Nie ma sprawy. - Chłopak ujął ster w wilgotne od potu dłonie. Ethan stanął obok; od niechcenia wetknął ręce do kieszeni i ani na chwilę nie spuszczał chłopca z oka. Na wodzie panował spory ruch. Pogodne weekendowe popołudnie przyciągnęło nad zatokę wielu amatorów żeglarstwa. Ale droga nie była daleka, a dzieciak i tak kiedyś powinien się tego nauczyć. Kiedy ktoś miesz- ka w St. Chris, powinien umieć prowadzić łódź. - Odrobinę na sterburtę - powiedział do Setha. - Widzisz tę łódkę? To jakiś niedzielny żeglarz. Jeśli nie zmienisz kursu, facet gotów wjechać ci prosto w dziób. Seth przymrużył oczy, przyjrzał się łodzi i ludziom na jej pokładzie, wreszcie prychnął: -To dlatego, że większą uwagę zwraca na tę dziewczynę w bikini niż na wiatr. -Trzeba przyznać, że ładnie jej w bikini. -Nie rozumiem, co takiego faceci widzą w babskich piersiach. Na szczęście Ethan nie wybuchnął głośnym śmiechem, tylko poważnie przytaknął. -Może częściowo dzieje się tak dlatego, że sami ich nie mamy. -Wcale ich nie potrzebuję. -Zaczekaj kilka lat - mruknął Ethan po cichu, pozwalając, by silnik zagłu szył jego słowa. Na myśl o tym skrzywił się. Co oni, do diabła, zrobią, kiedy chłopiec zacznie dojrzewać? Ktoś będzie musiał porozmawiać z nim o... o tych sprawach. Ethan zdawał sobie sprawę, że Seth posiada już na ten temat sporą wiedzę, ale dotyczy ona ponurej i wstrętnej strony całego zagadnienia. Będąc w wieku chłopca, Ethan wiedział to samo. Pewnie już wkrótce któryś z nich będzie musiał wyjaśnić Sethowi, jak to wszystko powinno i jak może wyglądać. 26 27 Ethan miał cholerną nadzieję, że ten obowiązek nie spadnie na niego. Zobaczył przystań. Był tu stary, wzniesiony z cegły budynek i pierwszorzędny nowy pomost zbudowany przez niego i jego braci. Poczuł, że rozpiera go duma. Sam budynek nie wyglądał jeszcze najpiękniej z powodu wykruszonych cegieł i połatanego dachu, ale mimo wszystko coś przy nim zrobili. Okna co prawda były zakurzone, ale nie straszyły już powybijanymi szybami. - Przykręć przepustnicę i zwolnij. Nieświadomie Ethan położył dłoń na dzierżącej ster ręce Setha. Chłopiec zesztywniał, a po chwili rozluźnił się. Wciąż ma problemy, gdy ktoś go niespo- dziewanie dotknie, zauważył Ethan. Ale to powoli mija. - Właśnie tak, jeszcze trochę na sterburtę. Kiedy łódź uderzyła lekko o pale, Ethan wyskoczył na pomost, by zawiązać liny. - Dobra robota. Na jego gest Simon, drżąc z niecierpliwości, wyskoczył za burtę. Głuptas podniósł nieprawdopodobny wrzask przy okrężnicy, wahał się chwilę, a potem poszedł w ślady Simona. - Podaj mi lodówkę, Seth. Seth dźwignął ją z pewnym trudem.

- Może któregoś dnia mógłbym posterować kutrem podczas połowu krabów. -Może. Ethan zaczekał, aż chłopiec bezpiecznie wdrapie się na pomost, a dopiero potem ruszył w stronę najdalszych, otwartych na oścież drzwi budynku. Wypływał przez nie rozdzierający duszę śpiew Raya Charlesa. Ethan posta- wił lodówkę tuż za drzwiami i ujął się pod boki. Kadłub był już skończony. Cam zrywał się bladym świtem, by zrobić to wszystko przed wyjazdem w podróż poślubną. Wykonali już poszycie i połączyli poszczególne elementy, by móc zeszlifować i wygładzić miejsca złączeń. We dwóch wykonali szkielet składający się z giętych nad parą elementów, wykorzystując w tym celu narysowane ołówkiem kreski i „wpasowując" każdy wręg przy użyciu niewielkiego, równomiernego nacisku. Kadłub jest solidny, pomyślał Ethan. W łodzi zbudowanej przez Quinnów nie będzie żadnych pęk- nieć w poszyciu. Projekt żaglówki był przede wszystkim dziełem Ethana, Cam tylko gdzienie- gdzie naniósł drobne poprawki. Kadłub miał łukowaty spód; wykonanie takiej konstrukcji było kosztowne, ale dzięki temu żaglówka zyskała dwie zalety - sta- bitność i prędkość. Ethan znał swego klienta. Projektując kształt dziobu postanowił, że będzie on przypominał przednią część motorówki; tym sposobem nadał żaglówce atrakcyjny wygląd, a dodatko- wy efekt takiego rozwiązania - to możliwość rozwijania znacznych prędkości i łatwość utrzymania się na powierzchni wody. Rufa przypominała kształtem dłu- gą ladę, zapewniając tym samym spory nawis, dzięki czemu sama łódź będzie znacznie dłuższa niż linia wodna. Żaglówka była elegancka i pełna wdzięku. Ethan wiedział, że jego klient w takim samym stopniu zwraca uwagę na wygląd łodzi, jak na przydatność na morzu. Kiedy przyszedł czas na zaimpregnowanie drewna od wewnątrz mieszaniną sporządzoną w połowie z oleju lnianego, a w połowie z terpentyny, Ethan powie- rzył to zadanie Sethowi. Była to mozolna robota i mimo zachowania ostrożności oraz użycia rękawic trudno było uniknąć przy niej przynajmniej kilku poparzeń. Ale chłopiec spisał się całkiem nieźle. Stojąc przy drzwiach, Ethan przyglądał się linii dziobu i rufy oraz zarysowi górnej krawędzi kadłuba. Postanowił nieco spłaszczyć samo wygięcie pokładu, by łódka była przestronniej sza, bardziej sucha i miała dobry prześwit. Przyszły właściciel miał zamiar zabierać w rejs przyjaciół i rodzinę. Człowiek uparł się przy drewnie tekowym, chociaż Ethan zapewniał go, że poszycie kadłuba wystarczy wykonać z sosny lub cedru. Ten facet ma mnóstwo pieniędzy, które pragnie wydać na swoje hobby, pomyślał Ethan, żeby pokazać swój status. Trzeba było jednak przyznać, że tek prezentował się wspaniale. Philip pracował przy pokładzie. Próbując uchronić się przed upałem i wilgotno- ścią, rozebrał się do pasa, a jego ciemnobrązowe włosy podtrzymywała odwrócona zniszczonym daszkiem do tyłu czarna czapeczka, bez jakiejkolwiek nazwy zespołu czy emblematu. Philip przykręcał deski pokładu. Co kilka sekund przeraźliwe bucze- nie elektrycznego śrubokrętu konkurowało z łagodnym tenorem Raya Charlesa. - Jak ci leci? - zawołał Ethan, przekrzykując hałas. Philip podniósł głowę. Jego twarz, przywodząca na myśl udręczonego anio- ła, lśniła od potu, a w złocistobrązowych oczach widać było poirytowanie. Wła- śnie powtarzał sobie, że, na litość boską, jest specjalistą w dziedzinie reklamy, a nie stolarzem. - W tym pomieszczeniu jest większy upał niż w piekle w samym środku lata, a to dopiero czerwiec. Musimy zamontować tu jakieś dodatkowe wentylatory. Masz w tej lodówce coś zimnego lub przynajmniej mokrego? Godzinę temu skończy łem wszystko, co nadawało się do picia. -Odkręć kurek w łazience, a będziesz miał wodę powiedział Ethan spokojnie, pochylając się i wyjmując z lodówki zimne napoje. - To taka nowa technologia. -Bóg jeden raczy wiedzieć, co znajduje się w wodzie z kranu. - Philip zła pał rzuconąprzez Ethana puszkę i wykrzywił się na widok etykietki. - Tutaj przy najmniej podają, jakie chemikalia władowali do środka. -Najmocniej przepraszam, ale wypiliśmy cały zapas Evian. Sam wiesz, co Jim sądzi o wodzie swego stwórcy. Nigdy nie ma jej dosyć. -Odpieprz się - powiedział Philip, ale w jego słowach nie było złości. Napił się zimnej pepsi i zmarszczył czoło widząc, że Ethan podchodzi, by sprawdzić wykonaną przez niego pracę. -Dobra robota. -Dzięki, szefie. Czy mogę liczyć na jakąś podwyżkę? -Jasne, mogę dać ci dwa razy tyle, ile masz obecnie. Seth jest mistrzem w liczeniu. Ile jest dwa razy zero, Seth? -Podwójne zero - powiedział Seth z uśmiechem. Swędziały go palce, żeby wypróbować elektryczny śrubokręt. Dotychczas nikt nie pozwolił mu dotknąć żadnego z elektrycznych narzędzi.

28 29 -No cóż, teraz już na pewno będę mógł pozwolić sobie na rejs na Tahiti. -Może weźmiesz prysznic... chyba że, twoim zdaniem, woda z kranu nie nadaje się również do mycia. Mogę cię zastąpić. To była kusząca propozycja. Philip był brudny, spocony i potwornie zgrza- ny. Z prawdziwą rozkoszą zamordowałby paru facetów, byle dostać szklaneczkę zimnego pouilly fuisse. Wiedział jednak, że Ethan wstał przed świtem i ma już za sobą to, co każdy normalny człowiek uważa za dzień pracy. -Wytrzymam jeszcze kilka godzin. -To dobrze. - Ethan spodziewał się takiej właśnie odpowiedzi. Philip uwiel- biał kląć w żywy kamień, ale jeszcze nigdy nikogo nie zawiódł. - Myślę, że na razie możemy zostawić pokład w spokoju. -Czy mogę... -Nie - powiedzieli równocześnie Ethan i Philip, nie dając Sethowi dokoń- czyć pytania. Do diabła, dlaczego nie? - dopytywał. - Przecież nie jestem głupi. Nikogo nie zastrzelę tym idiotycznym śrubokrętem, ani nie zrobię nic takiego. - Ponieważ to nasza zabawka. - Philip uśmiechnął się. - A obaj jesteśmy więksi od ciebie. Trzymaj. - Sięgnął do tylnej kieszeni. - Skocz do „Crawford's" i przynieś jakąś butelkowaną wodę. Jeśli nie będziesz za bardzo jęczeć, możesz za resztę kupić sobie jakieś lody. Seth nie jęczał, ale zaczął mamrotać pod nosem, że jest wykorzystywany jak niewolnik. Zaraz jednak zawołał psa i wyszedł z nim na zewnątrz. -W jakiejś wolnej chwili należałoby mu pokazać, jak używa się narzędzi - skomentował Ethan. - Ma sprytne ręce. -Tak, ale chciałem, żeby wyszedł. Nie udało mi się porozmawiać z tobą wczo- raj wieczorem. Detektyw, idąc po śladach Glorii DeLauter, dotarł aż do Nagshead. -To znaczy, że kieruje się na południe. - Uniósł głowę i spojrzał na Philipa. - Złapał ją? -Ta kobieta bez przerwy zmienia miejsce pobytu i za wszystko płaci gotów- ką. Dysponuje wielką forsą. - Zacisnął wargi. - Ma czym szastać od chwili, kiedy ojciec zapłacił jej za Setha. -Nie wygląda na to, żeby zamierzała tu wrócić. -Powiedziałbym, że ten chłopak interesuje ją w takim samym stopniu, jak zdechłe kociątko bezdomnego kocura. Philip przypomniał sobie, że jego matka była taka sama, o ile w ogóle znaj- dowała się w pobliżu. Nigdy nie spotkał Glorii DeLauter, mimo to znał ją całkiem nieźle. I nienawidził jej. - Jeśli jej nie znajdziemy - dodał Philip, przesuwając zimną puszką po czole - nigdy nie poznamy prawdy na temat ojca i Setha. Ethan przytaknął. Wiedział, że Philip ma tu do wykonania określoną misję

i najprawdopodobniej ma rację. Mimo to Ethan, częściej niżby chciał, zastana- wiał się, co zrobią, gdy już poznają prawdę. Po czternastogodzinnym dniu pracy Ethan miał zamiar wziąć nie kończący sią prysznic i napić się zimnego piwa. Zrobił i jedno, i drugie równocześnie. Na kolację postanowili wziąć coś na wynos; potem jadł swą porcję, siedząc samotnie na tylnej werandzie i zachwycając się ciszą wczesnego wieczoru. W domu Seth i Philip toczyli spór, który film na video obejrzeć najpierw. Arnold Schwarzenegger współzawodniczył z Kevinem Costnerem. Ethan stawiał na Arnolda. Mieli niepisaną umowę, że w sobotnie wieczory Sethem zajmuje się Philip. Dzięki temu Ethan miał kilka możliwości do wyboru. Mógł wejść i przyłączyć się do nich, co czasami robił przy okazji urządzanych przez nich wieczorów filmo- wych. Mógł iść do swego pokoju i poczytać książkę, co często przedkładał nad wszystko inne. Mógł również gdzieś wyjść, ale robił to niezmiernie rzadko. Przed niespodziewaną śmiercią ojca, śmiercią, po której życie wszystkich braci uległo poważnym zmianom, Ethan mieszkał w swoim maleńkim domku i pro- wadził spokojne, unormowane życie. Wciąż bardzo mu tego brakowało. Starał się nie czuć urazy do młodej pary, której wynajął swój domek. Byli zachwyceni jego przytulnością i często powtarzali to Ethanowi. Podobały im się niewielkie pokoiki z wysokimi oknami, mała zabudowana weranda, wysokie drzewa, które zapewniały cień i osłaniały przed wścibskimi spojrzeniami, a także spokojne plu- skanie omywających brzeg fal. On również uwielbiał to wszystko. Teraz, skoro Cam się ożenił, a wkrótce wprowadzi się tu Anna, być może Ethan mógłby ponownie się stąd wyrwać. Ale pieniądze pochodzące z czynszu były bardzo potrzebne. A co ważniejsze, dał sło- wo. Będzie tu mieszkał dopóty, dopóki nie wygrają walki z prawnikami, a Seth nie zostanie z nimi już na stałe. Kołysząc się, nasłuchiwał pierwszych nawoływań nocnych ptaków. Widocz- nie musiał się również zdrzemnąć, ponieważ coś zaczęło mu się śnić, i to niezwy- kle realistycznie. - Zawsze byłeś większym samotnikiem niż pozostali - skomentował Ray. Usiadł na okalającej werandę poręczy i obrócił się lekko, by, jeśli zechce, móc spojrzeć na wodę. Jego włosy połyskiwały jak srebrna moneta, odbijając znikają ce światło dnia, i lekko sterczały, unoszone przez łagodny podmuch wiatru. - Zawsze lubiłeś wychodzić, by wszystko przemyśleć i samodzielnie uporać się z własnymi problemami. -Wiedziałem, że w każdej chwili mogę przyjść do ciebie albo do mamy. Ale i ubiłem radzić sobie sam. -A co teraz? - Ray przysunął się i zwrócił twarz w stronę Ethana. -Nie wiem. Może jeszcze nie ze wszystkim zdołałem się uporać. Seth po- woli się przyzwyczaja. Teraz czuje się już znacznie swobodniej w naszym towa- rzystwie. W ciągu kilku pierwszych tygodni myślałem, że zwieje. Twoja śmierć zabolała go niemal tak samo jak nas. Może nawet tak samo, ponieważ właśnie zaczynał wierzyć, że jego życie jakoś się ułoży. -Nim go tu przywiozłem, żył w okropnych warunkach. Mimo to daleko im do tych, z którymi ty się zetknąłeś, Ethan, i przez które przeszedłeś.

30 31 -O mały włos nie zdołałbym przeżyć. - Ethan wyjął jedno ze swych cygar i niespiesznie zapalił. - Czasami to wszystko do mnie wraca. Czuję ból i wstyd. Drżę ze strachu i oblewam się potem, ponieważ wiem, co się za chwilę stanie. - Wzruszył ramionami. - Seth jest nieco młodszy niż ja byłem wtedy. Sądzę, że już się trochę otrząsnął. Wszystko będzie dobrze, dopóki ponownie nie spotka stę z matką. -Koniec końców i tak do tego dojdzie, ale wówczas nie będzie sam. Na tym polega różnica. Wszyscy staniecie po jego stronie. Zawsze bronicie się nawza- jem. - Ray uśmiechnął się, ajego duża, okrągła twarz natychmiast pokryła się zmarszczkami. - Dlaczego siedzisz sam na werandzie w sobotnią noc, Ethan? Słowo honoru, chłopcze, zaczynasz mnie martwić. -Mam za sobą dość długi dzień. -Kiedy byłem w twoim wieku, zdarzały mi się długie dni i jeszcze dłuższe noce. Na litość boską, właśnie skończyłeś trzydzieści lat. Siedzenie na werandzie w sobotnią czerwcową noc to zajęcie dla starszych panów. Rusz się, wybierz się gdzieś samochodem. Sprawdź, jak daleko zajedziesz. - Mrugnął. - Idę o zakład, że obaj wiemy, dokąd trafisz. Nagła seria z automatycznej broni palnej i towarzyszące jej krzyki sprawiły, że Ethan podskoczył na krześle. Zamrugał oczami i z niedowierzaniem wpatry- wał się w poręcz werandy. Nikogo na niej nie było. To oczywiste, że nikogo nie ma, pomyślał, gwałtownie potrząsając głową. Tylko przez chwilą się zdrzemnął, to wszystko, a obudziły go dobiegające z sąsiedniego pokoju odgłosy filmu. Kiedy jednak pochylił głowę, zauważył, że trzyma w ręku żarzące się cyga- ro. Przez dobrą chwilę patrzył na nie z zakłopotaniem. Czy naprawdę wyjął je z kieszeni i zapalił przez sen? To byłoby dziwne, wręcz absurdalne. Musiał to zrobić wcześniej, zanim zapadł w drzemkę, tylko nie zapamiętał własnych auto- matycznych ruchów. Ale dlaczego właściwie zapadł w sen, skoro w ogóle nie jest zmęczony? Praw- dę mówiąc, jest raczej niespokojny, podenerwowany i aż za bardzo czujny. Wstał, potarł kark, po czym rozprostował nogi, przemierzając tam i z po- wrotem całą długość werandy. Powinien wejść do środka, wziąć prażoną ku- kurydzę oraz następne piwo i usiąść przed telewizorem. Kiedy jednak dotknął klamki, zaklął. Wcale nie miał ochoty spędzać sobotniego wieczoru na oglądaniu filmów. W takim razie wsiądzie do samochodu i zobaczy, jak daleko zajedzie.

Grace czuła, że jej stopy aż do kostek zdążyły już całkowicie zdrętwieć. Potwornie dawały jej się we znaki te przeklęte wysokie obcasy, które stanowiły jeden z elementów obowiązkowego stroju kelnerki. Nie odczuwała tego aż tak bardzo w ciągu tygodnia, kiedy od czasu do czasu można było je zdjąć, a nawet usiąść na kilka minut. Ale w sobotnie wieczory „Snidley's Pub" zawsze był pełen - a Grace miała co robić. Przyniosła do baru tacę z pustymi kieliszkami i pełnymi popielniczkami, po czym sprawnie ją opróżniła, równocześnie wykrzykując zamówienia: - Dwie lampki białego domowego, dwa piwa, dżin z tonikiem, wodą sodową i cytryną. Musiała podnieść głos, by przekrzyczeć harmider wzniecany przez tłum gości, a także coś, co umownie nazywano tu muzyką, a co produkował trzy- osobowy zespół wynajęty przez Snidleya. W tym lokalu od zawsze do tańca przy- grywały kiepskie kapele, ponieważ Snidley nie miał zamiaru bulić za przyzwoitych instrumentalistów. Wyglądało jednak na to, że taki stan rzeczy nikomu nie przeszkadza. Tancerze tłoczyli się na niewielkim parkiecie, a zespół traktował to jako znak świadczący o tym, że należy grać jeszcze głośniej. Grace miała wrażenie, że jej głowa przypomina dzwon, a plecy zaczynały pulsować w tym samym rytmie co bas. Zabrała zamówione napoje i ruszyła z tacą między stoliki. Pewne nadzieje wiązała z grupką modnie ubranych młodych turystów - liczyła na to, że dostanie od nich przyzwoity napiwek. Obsłużyła ich z uśmiechem, przytaknęła, widząc gest świadczący o tym, że chcą, by wystawiła rachunek, po czym ktoś zawołał ją do następnego stolika. Do przerwy zostało jej jeszcze dziesięć minut. Równie dobrze mogłoby to być dziesięć lat -Czekamy, Grace. -Cześć Curtis, cześć Bobbie. Co u was słychać? W mrocznej i bardzo odległej przeszłości chodziła z nimi do szkoły. Teraz pracowali dla jej ojca, pakując owoce morza. -To co zwykle? -Taa, dwa piwa. - Curtis na powitanie, jak zwykle, klepnął Grace w ozdobio- ny kokardą pośladek. Nauczyła się nie zwracać na to uwagi. Z jego strony był to całkiem nieszkodliwy gest, mający na celu okazanie sympatii. Czasami zdarzali się jednak obcy mężczyźni, którzy również nie mogli utrzymać rąk przy sobie, ale ci wcale nie byli tak nieszkodliwi. - Jak się spisuje twoja śliczna córunia? Grace uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę, że między innymi dlatego wła- śnie toleruje jego klepnięcia. Zawsze pytał o Aubrey. - Z dnia na dzień robi się coraz ładniejsza. - Zauważyła, że przy następnym stoliku unosi się ręka. - Już podaję te piwa. Niosła właśnie tacę pełną kubków, kieliszków i miseczek z orzeszkami do piwa, kiedy do pubu wszedł Ethan. O mały włos byłaby się potknęła. Nigdy nie pojawiał się w pubie w sobotnie wieczory. Czasami wpadał w środku tygodnia, by w ciszy i spokoju wypić piwo, ale nigdy nie robił tego, gdy wiedział, że będzie tu głośno i tłoczno. Powinien wyglądać tak samo jak każdy inny mężczyzna znajdujący się w tym miejscu. Miał na sobie wyblakłe, lecz czyste dżinsy, wpuszczony do nich gładki podkoszulek i stare, zniszczone buty. Mimo to w niczym nie przypominał innych gości, przynajmniej nie w oczach Grace. Tak zresztą było od zawsze.

32 33 Być może działo się tak dlatego, że był wysoki i smukły, a idąc poruszał się między stolikami z gracją tancerza. To wrodzony wdzięk, pomyślała, coś, czego nie można się nauczyć. W dodatku wcale nie ujmowało mu to męskości. Zawsze sprawiał wrażenie człowieka, który właśnie przemierza pokład statku. A może powodem jego odmienności była pociągła, surowa i w jakiś sposób nawet przystojna twarz. Albo oczy, wyraziste i zamyślone, i takie poważne, że zawsze uśmiechały się kilka sekund później niż usta. Podała drinki, wsunęła do kieszeni pieniądze i przyjęła następne zamówienia. Kątem oka obserwowała, jak Ethan przeciska się do baru tuż obok miejsca, gdzie Grace odbierała gotowe zamówienia. Całkowicie zapomniała o wymarzonej przerwie. -- Trzy piwa, butelka Mich, stoli rocks. - Bezwiednie poprawiła włosy i uśmiechnęła się. - Cześć, Ethan. -Macie tu dzisiaj spory ruch. -To letnia sobota. Chcesz usiąść przy stoliku? -Nie, tu mi jest całkiem nieźle. Barman był zajęty przygotowywaniem następnego zamówienia, dzięki temu mogła zrobić sobie krótką przerwę. -Steve ma pełne ręce roboty, ale zaraz tu podejdzie. -Nie spieszy mi się. Z zasady starał się nie myśleć o tym, jak Grace wygląda w ledwo okrywającej pośladki spódniczce, czarnych siatkowych rajstopach i butach na wysokich, cienkich obcasach, podkreślających jej niesamowicie drugie nogi i wąskie stopy. Ale tego wieczoru był w takim nastroju, że zaczął się nad tym zastanawiać. W tym właśnie momencie bez trudu umiałby wyjaśnić Sethowi, co takiego mężczyźni widzą w kobiecych biustach. Piersi Grace było drobne i jędrne, a w głęboko wyciętym dekolcie jej bluzki było widać niewielki fragment uroczego zagłębienia. Nagle Ethan poczuł, że ma ogromną ochotę na piwo. - Możesz usiąść na chwilę? Nie odpowiedziała do razu. Miała w głowie absolutną pustkę, ponieważ czuła na sobie spokojne, zamyślone spojrzenie Ethana. -Hmmm... tak, lada moment będę miała przerwę. - Kiedy zbierała zamó- wienia, wydawało jej się, że ma ręce potwornie niezdarne. - Chciałabym wyjść na zewnątrz, uciec od hałasu. - Siląc się na normalność, oczami pokazała na zespół, Jej wysiłek został nagrodzony promiennym uśmiechem Ethana. -Czy kiedykolwiek zdarza się, by grali gorzej niż dzisiaj? -O tak, ci faceci potrafią być naprawdę bardzo hałaśliwi. - Kiedy wzięła tacę i ruszyła, by obsłużyć klientów, była już niemal całkowicie rozluźniona. Ethan obserwował ją, sącząc podsunięte przez Steve'a piwo. Widział, jak pewnie stąpają jej nogi i jak głupia, lecz nieprawdopodobnie seksowna kokarda kołysze się na jej pośladkach. Zauważył, w jaki sposób

Grace ugina kolana, by nie upuścić tacy podczas zdejmowania z niej drinków i stawiania ich na stoliku. Przymrużył powieki, kiedy zauważył, że Curtis po przyjacielsku klepnął ją w pupę. A już oczy niemal zamieniły mu się w szparki, gdy jakiś obcy mężczyzna z podobizną Jima Morissona na wyblakłym podkoszulku złapał Grace za rękę i przyciągnął do siebie. Dostrzegł, że uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Ethan wła- śnie odsuwał się od baru, nie całkiem pewien, co zamierza zrobić, kiedy facet ja puścił Kiedy Grace wróciła, by odstawić tacę, tym razem to Ethan złapał ją za rękę. - Zrób sobie przerwę. - Co takiego? Za... - Ku jej zaskoczeniu Ethan powoli ciągnął ją przez salę. - Ethan, muszę... - ...zrobić sobie przerwę - dokończył i otworzył drzwi. Powietrze na zewnątrz było czyste i rześkie, a noc ciepła i wietrzna. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, hałas ucichł, przechodząc w przytłumione, sła- be echo panującego wewnątrz ryku, a smród papierosów, potu i piwa siał się je- dynie wspomnieniem. - Moim zdaniem nie powinnaś tu pracować. Spojrzała na niego zdumiona. Już samo stwierdzenie było wystarczająco dziw- ne; na dodatek powiedział je takim tonem, że poczuła się zakłopotana. -Co powiedziałeś? -Doskonale mnie słyszałaś, Grace. - Wsunął ręce do kieszeni, ponieważ nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Gdyby zostawił je swobodne, mogłyby ponow- nie ją schwytać. - Nie powinnaś tego robić. -Nie powinnam tego robić? - powtórzyła całkiem zdezorientowana. -Na litość boską, jesteś matką. Jakim prawem podajesz drinki w takim stroju i godzisz się na poklepywanie? Ten facet o mało nie wsadził nosa w twój dekolt. -Nic podobnego. — Nie bardzo wiedząc, czy powinna się rozzłościć, czy raczej wybuchnąć śmiechem, potrząsnęła głową. - Wielkie nieba, Ethan, on po prostu zachował się jak typowy mężczyzna. Poza tym jest całkiem nieszkodliwy. - Curtis położył dłoń na twoim tyłku. Powoli rozbawienie przeradzało się w irytację. - Wiem, gdzie położył dłoń, i gdybym się tym przejmowała, strąciłabym ją. Ethan zaczerpnął świeżego powietrza. Sam zaczął tę rozmowę, i teraz, nie- zależnie od tego, czy było to mądre posunięcie, czy nie, postanowił doprowa- dzić ją do końca. -Nie powinnaś pracować pomaga w jakimś barze ani być zmuszona do strącania z tyłka łap różnych typków. Powinnaś być w domu z Aubrey. W jej dotychczas lekko tylko poirytowanych oczach zapłonęła furia. -To dobre. Czy tak właśnie wygląda twoja opinia o mnie? W takim razie dziękuję ci najmocniej, że zechciałeś mnie z nią zapoznać. Przyjmij jednak do wiadomości, że gdybym nie pracowała... a wcale nie robię tego półnaga... nie miałabym domu. -Masz inną pracę - powiedział z uporem. - Sprzątanie domów. -Zgadza się. Sprzątam domy, podaję drinki i od czasu do czasu sortuję kra

by. Jestem aż tak zdumiewająco uzdolniona i wszechstronna. Ale również opła- 34 35 cam czynsz, ubezpieczenie, rachunki za lekarstwa, usługi komunalne i opiekunkę do dziecka. Ponoszą wydatki związane z zakupem żywności, ubrań i płacę za gaz. Sama utrzymuję siebie i swoją córeczkę. Nie chcę, żebyś przychodził tu i mówił mi, że nie powinnam tego robić. -Ja tylko powiedziałem... -Słyszałam, co powiedziałeś. Czuła, jak w jej żyłach pulsuje krew, a każdy przemęczony mięsień daje o sobie znać. Mimo to gorsze, dużo gorsze było zakłopotanie wynikające ze świadomości, że Ethan spogląda na nią z góry i w taki właśnie sposób ocenia jej walkę o przetrwanie. - Podaję koktajle i pozwalam mężczyznom oglądać moje nogi. Jeśli im się spodobają, mam szansę dostać większy napiwek. A jeśli dostanę większe napiwki, będę mogła kupić córeczce coś, co wywoła uśmiech na jej twarzy. W związku z tym, do jasnej cholery, niech sobie patrzą, ile im się żywnie podoba. I na Boga, serdecznie żałuję, że nie mam nieco bujniejszych kształtów, które dokładnie wy- pełniłyby ten głupi strój, ponieważ wówczas zarabiałabym znacznie więcej. Musiał chwilę odczekać, by zebrać myśli, zanim się odezwie. Grace była zaróżowiona ze złości, ale w jej oczach widać było tak ogromne zmęczenie, że poczuł, jak mu się serce kraje. -Zbyt nisko się cenisz, Grace - powiedział cicho. -Wiem, ile jestem warta, Ethan. - Wysunęła do przodu podbródek. - Dokładnie, co do centa. A teraz moja przerwa dobiegła już końca. Odwróciła się na obolałej pięcie i ciężkim krokiem weszła do hałaśliwego, zadymionego pomieszczenia.

3 Potsebny mi tez klólicek. - W porządku, dziecinko, zabierzemy również króliczka. Grace doszła do wniosku, że zawsze jest to cała wyprawa. Tym razem wybierały się jedynie do piaskownicy na podwórku, mimo to Aubrey jak zwykle chciała, by towarzyszyli jej wszyscy pluszowi przyjaciele. Grace rozwiązała ten problem logistyczny za pomocą olbrzymiej plastiko- wej torby reklamowej. Już wcześniej wrzuciła do niej niedźwiadka, dwa psy, ryb- kę i mocno sfatygowanego kotka. Teraz dołączył do nich również królik. Chociaż z braku snu Grace miała wrażenia, że jej oczy pełne są piasku, uśmiechnęła się promienie widząc, że Aubrey usiłuje sama dźwignąć torbę. -Zaniosę to, złotko. -Nie, ja siama. Grace zauważyła, że jest to ulubione zdanie Aubrey. Jej córeczka uwielbiała robić wszystko samodzielnie, nawet wówczas, gdy znacznie prościej byłoby po- zwolić zrobić to komuś innemu. Ciekawe, po kim ona to ma, zastanawiała się Grace, a po chwili roześmiała się i z siebie, i z córki. - W porządku, wyprowadźmy całą załogę na podwórko. Otworzyła drzwi - zgrzytnęły niemiło, przypominając jej, że trzeba naoliwić zawiasy - po czym odczekała, aż Aubrey przeciągnie torbę przez próg i znajdzie się na maleńkiej tylnej werandzie. Grace ożywiła werandę, malując ściany na jasnoniebiesko i ustawiając gli- niane doniczki pełne różowych oraz białych pelargonii. W głębi duszy uważała wynajęty domek za ich tymczasowe miejsce zamieszkania, ale wcale nie chciała, by sprawiał wrażenie tymczasowego. Pragnęła, by wyglądał jak praw- dziwy dom. Przynajmniej do czasu, kiedy zdoła odłożyć wystarczająco dużo pie- niędzy, by móc wpłacić zaliczkę na własne lokum. Wszystkie pomieszczenia w domku były niezwykle maleńkie, ale rozwiąza- ła ten problem, do minimum ograniczając liczbę mebli, dzięki czemu nie wydała 37 na ten cel wszystkich swoich oszczędności. Większość przedmiotów kupiła na wyprzedaży, ale pomalowała je, naprawiła i odświeżyła, tym sposobem sprawia- jąc, że każdy mebel w jakimś stopniu stał się dziełem jej własnych rąk. Grace bardzo zależało na tym, by mieć wszystko własne. Dom miał starą jak świat instalację wodno-kanalizacyjną, przeciekający przy ulewnym deszczu dach i nieszczelne okna. Ale były w nim dwie sypialnie, a dla Grace była to podstawowa sprawa. Zależało jej na tym, żeby jej córeczka miała własny, jasny i wesoły pokoik. Osobiście tego dopilnowała, wyklejając ściany tapetą, malując różne detale i wieszając ozdobne zasłonki. Od jakiegoś czasu bolało ją serce na myśl o tym, że już czas rozmontować łóżeczko dziecinne Aubrey i zastąpić je normalnym łóżkiem. -Uważaj na stopnie - ostrzegła Grace, gdy Aubrey ruszyła po schodach, zde- cydowanie stawiając obie tenisówki na każdym stopniu. Kiedy tylko dotarła na dół, ruszyła pędem przed siebie, ciągnąc za sobą torbę i piszcząc z niecierpliwości. Uwielbiała bawić się w piasku. Grace z dumą obserwowała, jak Aubrey po- dąża prosto do celu. Grace sama zbudowała tę piaskownicę, używając w tym celu niewielkich kawałków desek, skrupulatnie wygładzonych papierem ściernym i po- malowanych jasnoczerwoną farbą. W piasku leżały wiaderka, łopatki i ogromne plastikowe samochody, Grace wiedziała jednak, że Aubrey niczego nie tknie, do- póki nie wyjmie swoich zwierzątek. Pewnego dnia, obiecała sobie Grace, Aubrey będzie miała prawdziwego szczeniaczka i własny pokój zabaw, do którego będzie mogła zapraszać przyjaciół i spędzać w nim długie deszczowe popołudnia. Grace przykucnęła obok Aubrey, która starannie ustawiała zabawki na białym piasku. -Zostań tutaj i pobaw się, a ja skoszę trawnik. Zgoda? -Dobze. - Aubrey uśmiechnęła się, a na jej policzkach pojawiły się dołeczki. - Ty tez się pobaw. -Za chwileczkę. - Grace pogłaskała Aubrey po kędzierzawych włoskach. Nigdy nie mogła się nacieszyć tym cudem, który sama wydała na świat. Nim. wstała, rozejrzała się dookoła, matczynym wzrokiem sprawdzając, czy w pobliżu nie czai się jakieś niebezpieczeństwo. Podwórko było ogrodzone, a w bramie Grace zainstalowała zamek, z którym dziecko nie zdołałoby sobie poradzić. Aubrey była dość ciekawską osóbką. Po płocie oddzielającym ich dom od domu Cuttera pięła się winorośl, która, nim lato dobiegnie końca, powinna okryć się bujnym kwieciem. Grace zauważyła, że nikt nie kręci się przy sąsiednich drzwiach. Jest wczesny, niedzielny ranek, a zatem jej sąsiedzi najprawdopodobniej dopiero leniwie wstają z łóżek i zaczynają myśleć o śniadaniu. Julie Cutter, najstarsza córka sąsiadów, była najwspanialszą opiekunką do dziecka. Grace zauważyła, że matka Julie, Irenę, spędziła poprzedniego dnia trochę czasu w ogrodzie. Wśród kwiatów Irenę Cutter nie było widać ani jednego chwastu, tak samo wyglądała grządka z warzywami. Z pewnym zażenowaniem Grace spojrzała na podwórko za domem, gdzie

razem z Aubrey posadziły kilka krzaczków pomidorów i zasiały trochę fasolki oraz marchewki. Ile wśród nich zielska, pomyślała z westchnieniem. Będzie mu- siała się z nim uporać po skoszeniu trawnika. Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego liczyła na to, że wystarczy jej czasu na zajmowanie się ogrodem. Ale kopanie ziemi, a potem wspólnie z córeczką obsiewanie grządek sprawiło Grace ogromną przyjemność. Równie miło byłoby móc teraz zostać w piaskownicy, zacząć budować z Au- brey zamki i wymyślać różne zabawy. Nie, nie zrobisz tego, nakazała sobie Grace i wstała. Trawnik był już zarośnięty niemal po kostki i należało go skosić. Choć jest to jedynie wynajęty trawnik, to jednak na razie należy do niej, i to właśnie ona jest odpowiedzialna za jego stan. Nikt nie powie, że Grace Monroe nie potrafi zadbać o to, co do niej należy.'' Starą, odkupioną od kogoś kosiarkę Grace trzymała pod równie starym, płó- ciennym daszkiem. Rutynowo sprawdziła ilość benzyny i ponownie zerknęła przez ramię, by się upewnić, czy Aubrey wciąż siedzi w piaskownicy. Potem obydwiema rękami chwyciła sznurek i pociągnęła go. W odpowiedzi kosiarka jedynie sapnęła. - Daj spokój, nie drażnij się dzisiaj ze mną. Trudno byłoby zliczyć, ile już razy Grace majstrowała, naprawiała i okładała pięścią stare urządzenie. Rozprostowując obolałe plecy, ponownie szarpnęła za sznurek, potem zrobiła to po raz trzeci, po czym zrezygnowała i przetarła palcami oczy. Zupełnie jakbyś się tego nie spodziewała, pomyślała. - Masz Z nią problemy? Gwałtownie odwróciła głowę. Po kłótni z poprzedniego wieczoru Grace nie spodziewała się, że nagle zobaczy na własnym podwórku Ethana. Wcale się nie ucieszyła z tego powodu; naprawdę była na niego wściekła i we własnym przeko- naniu miała do tego prawo. Co gorsza, zdawała sobie sprawę, jak wygląda - miała na sobie stare, szare szorty i sprany podkoszulek, nie zdążyła nałożyć makijażu ani porządnie uczesać włosów. Cholera jasna, w końcu ubrała się do pracy na podwórku, a nie do towarzystwa. - Poradzę sobie. Jeszcze raz szarpnęła za sznurek, opierając o kosiarkę stopę w tenisówce z dziurą na placu. Urządzenie o mało nie ruszyło... naprawdę niewiele brakowało. - Daj mu odpocząć minutkę. Zalejesz silnik. Tym razem sznurek został wciągnięty z niebezpiecznym sykiem. -Potrafię uruchomić swoją kosiarkę. -Też tak myślę... pod warunkiem, że nie jesteś wściekła. Mówiąc to, podszedł do niej. W wyblakłych dżinsach i bluzie roboczej z po- dwiniętymi do łokci rękawami wyglądał jak prawdziwy mężczyzna. Kiedy stukał do drzwi, a Grace nie otwierała, obszedł dom dookoła. Zdawał sobie sprawę, że stał i obserwował ją nieco dłużej niż wypadało. Ale tak pięknie się poruszała. Nie mogąc w nocy zasnąć, w którymś momencie doszedł do wniosku, że powi- nien spróbować wszystko naprawić. Znaczną część dzisiejszego ranka spędził, usiłu- jąc wymyślić, w jaki sposób tego dokonać. Potem zobaczył ją i nie mógł się nadzi- 38 39 wić jej długim nogom, którym słońce nadało delikatny złocisty odcień, ani jasnym włosom i wąskim dłoniom. Dlatego postanowił przez chwilę ją poobserwować. -Nie jestem zła - syknęła, jawnie zaprzeczając własnym słowom. Ethan spojrzał jej w oczy. -Posłuchaj, Grace... -Eee-than! - Z radosnym krzykiem Aubrey wygramoliła się z piaskownicy, po czym podbiegła do niego z rozłożonymi rączkami i rozpromienioną buzią. Chwycił ją w ramiona, podniósł do góry i zakręcił młynka. -Witaj, Aubrey. -Chodź się pobawić. -Prawdę mówiąc, chciałem... -Daj buzi. Złożyła usteczka z takim zapałem, że roześmiał się i cmoknął różowy policzek. - Dobze! - Wywinęła się z jego ramion i pobiegła do piaskownicy. - Posłuchaj, Grace. Przepraszam, jeśli wczoraj wieczorem trochę przesadziłem Chociaż stopniało w niej serce, gdy zobaczyła Ethana trzymającego w ra- mionach jej córeczkę, postanowiła twardo bronić swego. - J e ś l i ? Zaszurał nogami. Najwyraźniej czuł się dość niezręcznie.

- Po prostu chodziło mi o to... Jego wyjaśnienia przerwała Aubrey, która przybiegła z powrotem, ciągnąc za sobą ukochane pluszowe pieski. -Im tez daj buzi - powiedziała niezwykle zdecydowanie i podniosła je do Ethana. Wykonał jej polecenie, po czym zaczekał, aż mała sobie pójdzie. -Chodziło mi o to... - Wydaje mi się, że dość wyraźnie powiedziałeś, o co ci chodzi, Ethan. Ależ uparta, pomyślał, i w duchu ciężko westchnął. No cóż, zawsze taka była. - Nie powiedziałem tego tak, jak należało. Zaplątałem się we własnych sło- wach. Nie podoba mi się, że tak ciężko pracujesz. - Przerwał, kiedy wróciła Au- brey, tym razem domagając się pocałunku dla misia. - Trochę się o ciebie mar- twię, to wszystko. Grace przekrzywiła głowę. - Dlaczego? - D l a c z e g o ? To pytanie zdumiało go. Pochylił się, by pocałować pluszowego króliczka, którym Aubrey uderzyła go w nogę. - No cóż, ponieważ... -Dlatego, że jestem kobietą? - zasugerowała. - Że jestem samotną matką? Ponieważ mój ojciec uważa, że splamiłam honor rodziny, nie tylko wychodząc za mąż, lecz również rozwodząc się? -Nie. - Zbliżył się do niej o krok i machinalnie pocałował kotka, którego wcisnęła mu do ręki Aubrey. - To dlatego, że znam cię ponad połowę życia i w ja- kiś sposób stałaś się jego częścią. Może również dlatego, że jesteś zbyt uparta 1ub zbyt dumna, by zauważyć, że ktoś po prostu pragnie, by było ci nieco łatwiej. Miała zamiar powiedzieć, że to docenia, i poczuła, że coś chwyta ją za serce. Ale w tym momencie Ethan wszystko zepsuł. -Dodatkowym powodem jest to, że nie podoba mi się, gdy mężczyźni cię obmacują. -Obmacują? - Wyprostowała się i wysunęła do przodu podbródek. - Mężczyź- ni wcale mnie nie obmacują, Ethan. A jeśli to robią, wiem jak się wtedy zachować. Nie zaczynajmy od nowa całej sprzeczki. - Podrapał się po brodzie, usiłu- jąc stłumić westchnienie. Uważał, że kłótnia z kobietą nie ma najmniejszego sensu i tak nigdy nie zdoła się z nią wygrać. - Przyszedłem powiedzieć ci, że jest mi przykro i że może mógłbym... -Daj buzi! - zażądała Aubrey i zaczęła wspinać się po jego nodze. Ethan machinalnie wziął małą na ręce i pocałował w policzek. -Chciałem powiedzieć... -Nie, daj buzi mamie. - Podskakując w jego ramionach, pociągnęła go za wargi, chcąc uformować z nich dziobek. - Daj buzi mamie. -Aubrey. - Potwornie zawstydzona Grace sięgnęła po córeczkę, lecz Au brey jak mały, złocisty motyl przywarła do koszuli Ethana. - Zostaw go. Zmieniając nagle taktykę, Aubrey położyła główkę na ramieniu Ethana i uśmiechnęła się słodko. Jednym ramieniem owinęła mu szyjęjak gałązką wino- rośli i zupełnie nie zważała na to, że Grace ją ciągnie. - Daj buzi mamie - wyśpiewała i mrugnęła do Ethana. Gdyby Grace roześmiała się, gdyby nie sprawiała wrażenia tak bardzo zaże- nowanej - i odrobineczkę zdenerwowanej - Ethan uznałby, że może musnąć war- gami jej czoło i tym sposobem załatwić całą sprawę. Ale jej policzki zaróżowiły się, a to było takie ujmujące. Nie patrzyła mu w oczy, tylko niespokojnie łapała powietrze w płuca. Obserwując, jak Grace zagryza dolną wargę, doszedł do wniosku, że równie dobrze może zrobić coś nieoczekiwanego. Położył dłoń na ramieniu Grace, a Aubrey znalazła się między nimi. - Tak będzie łatwiej - mruknął i delikatnie dotknął wargami ust Grace. Wcale nie było łatwiej. Poczuła, że zadrżało jej serce. Właściwie trudno było uznać to za pocałunek, ponieważ dobiegł końca, zanim zdążył się zacząć takie krótkie muśnięcie, pozwalające jednak odczuć smak i delikatność warg. Cicha obietnica, która sprawiła, że serce Grace ścisnęła nieopisana tęsknota. Chociaż znali się tyle lat, Ethan nigdy wcześniej jej nie pocałował. Teraz, po tej niewielkiej próbce, zaczaj się zastanawiać, dlaczego tak długo z tym zwlekał. Na dodatek obawiał się, że już samo zastanawianie się nad tym może wszystko zmienić między nimi. Aubrey klasnęła w dłonie zadowolona, ale on prawie tego nie słyszał. Grace nie odrywała od niego zamglonych zielonych oczu. Ich twarze nadal znajdowały się bardzo blisko siebie. Na tyle blisko, że wystarczyło jedynie odrobinę nachylić głowę, by ponownie skosztować tych ust, tym razem nieco dłużej, pomyślał, wi- dząc, że jej wargi rozchylają się a oddech staje się nierówny. 40 41