mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Rudzka Teresa Monika - Na karuzeli

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Rudzka Teresa Monika - Na karuzeli.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 132 stron)

\\\\\

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowa- na w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy. Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz Redakcja Justyna Nosal-Bartniczuk Zdjęcia na okładce © feedough | stock.chroma.pl Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Korekta Bożena Sigismund Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywi- stych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe. Wydanie I, Katowice 2016 Wydawnictwo Szara Godzina s.c. biuro@szaragodzina.pl www.szaragodzina.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2016 ISBN 978-83-64312-94-6

Pamięci mojej kochanej Żywenki, Żywii, Żywusi

Prolog – Na Tetmajera! Do tego prywatnego szpitala. Wie pan, gdzie! – krzyknęła Dorota do kie- rowcy. – Tylko szybko, błagam! – Cudów nie ma. Widzi pani te korki? Postoimy sobie. A co ma być, to i tak będzie – od- powiedział taksówkarz rozsądnie. Musiała przyznać mu rację, chociaż każda część ciała, każda myśl, każde drgnienie serca wyrywały się do najstarszej córki Dagmary. Długo się nie widziały, więc z rezygnacją doszła do wniosku, że nie są im jednak pisane dobre, rodzinne stosunki. Rano obudził ją telefon od zięcia. Kazał jej natychmiast przyjechać do szpitala. – Ale co się stało? Powiedz mi, Adam, błagam! – Dowie się mama na miejscu – odparł zięć, po czym przerwał połączenie. Dzwoniła do niego kilka razy, lecz w słuchawce słyszała: „Abonent czasowo niedostęp- ny”. Po pamiętnym Bożym Narodzeniu wszystko wskazywało na to, że ich relacja weszła w nową fazę, że w niepisanym porozumieniu zakopały topór wojenny, a z nim niechlubne wyda- rzenia z przeszłości. Dagmara odwiedzała matkę i przyrodnie rodzeństwo. Często zabierała dzieci do siebie lub na wycieczki po okolicy, parę razy bąknęła, iż musi zaplanować wspólny wypoczy- nek, może w Hiszpanii. Na początku lata zaszła w ciążę. Przyjemnie było patrzeć na promienną twarz córki oraz na zięcia zachwyconego perspektywą zostania ojcem. Minęło kilka tygodni wa- kacji, gdy wzajemne kontakty nagle się urwały. Ciąża była zagrożona. Wymagała stałego monito- rowania na oddziale patologii w klinice położniczej. – No i co z tego? Ja też leżałam w szpitalu przed urodzeniem Dagi. Jest nieźle. Nic nie trzeba robić. Człowiek sobie odpocznie za wszystkie czasy – rzekła Dorota beztrosko. – Mamo, ale właśnie to przeraża moją żonę. Ona jest tytanem pracy. Próżniactwo nie jest dla niej – tłumaczył Adam, na co Dorota odpowiadała, że jej córka jeszcze się w życiu napracuje, a kiedy urodzi dziecko, nie będzie pamiętała, jak się nazywa i jeszcze zatęskni za leżeniem w łóż- ku. Tymczasem Dagmara przestała się odzywać, a telefony matki zbywała, mówiąc, że jest zmę- czona, że porozmawiają później, a na razie musi odpocząć, choć nie ma pojęcia, czy to się uda w przygnębiającym szpitalnym otoczeniu. Potem przestała w ogóle odbierać. Nic, tylko ma prze- wrócone w głowie, myślała Dorota. Zięć potwierdził te przypuszczenia, oznajmiając, iż córka nie chce jej widzieć. – Ale jak to? Co ja takiego zrobiłam? – zmartwiła się Dorota. – Nic. Absolutnie nic. Dagmara nie może się uporać z własnymi problemami, więc nie potrafi na razie zajmować się czymkolwiek innym. – Na miłość boską! Czego jej brakuje? – krzyknęła Dorota do słuchawki. Zięć swoim zwyczajem przerwał połączenie. Odezwał się dopiero po jakimś czasie: – Mamo, boję się o Dagmarę. Jest przerażona utratą kontroli nad swoim życiem. – Ona nic, tylko od urodzenia się kontroluje – westchnęła teściowa. – Teraz przechodzi już wszelkie granice. Twierdzi, że jej ciało nie należy do niej, że za- mieszkał w nim jakiś obcy. Martwi się przyrostem wagi. W dodatku niedawno… – mówił Adam monotonnie, lecz Dorota wyczuła rozpacz w jego głosie. – Co niedawno? Co się stało? – ponagliła. – Tomek, wiesz, ten fotograf, proponował jej reklamowanie ubrań ciążowych, odżywek dla dzieci i takich tam. A ona nie mogła wstać z łóżka. Miała też propozycje spotkań autorskich i nici z tego. Dzwonili nawet z telewizji, pytali, czy mogłaby przyjechać na spotkanie w sprawie

scenariusza serialu na podstawie opublikowanej niedawno książki. Oczywiście, że nie mogła. To zrozumiałe w obecnym stanie. Po tej rozmowie powiedziała, że jej życie się skończyło. Dorota już, już miała coś odpalić, ale zięć dodał, że jego żona przeszła załamanie nerwo- we. Przez trzy dni nie odzywała się do nikogo, nawet do niego. Leżała odwrócona do ściany, ssąc kciuk. Sprowadzony psychiatra zdiagnozował depresję sytuacyjną, która powinna szybko minąć. Polecił dobrego psychologa, mówiąc, że kilka sesji z pewnością postawi Dagmarę na nogi. – Przecież pieniędzy wam nie brakuje, a mojej córki z pracy nie zwolnią. Nie rozumiem tych zmartwień – rzekła matka Dagmary. – Ja też wszystkiego nie rozumiem. Chyba musimy dać jej czas i poczekać na efekty psy- choterapii – powiedział zięć z rezygnacją. Po kilku tygodniach wypisano Dagmarę do domu, gdyż niebezpieczeństwo poronienia minęło. Adam w tym czasie przestał kontaktować się z Dorotą. Stanęła w holu prywatnej kliniki, a widząc w recepcji dziewczynę w różowym fartuszku, zapytała o córkę. – Zadzwonię po położną. Ona wszystko wyjaśni. – Czy operacja już się odbyła? – Dorota pytała po chwili, wymieniwszy jeszcze raz na- zwisko córki. Zatrzymała spojrzenie na ustach przystojnej, szczupłej położnej. Cóż, od razu wi- dać, że nadeszły nowe czasy, w których nie ma miejsca dla nieuprzejmego personelu. Dorota pa- miętała doskonale, jak kiedyś traktowano rodzące. Chociaż… przecież nie urwała się z choinki. To prywatna placówka, a w państwowych nowe toruje sobie drogę z trudem. Chyba że da się w łapę, rozmyślała Dorota zadowolona, że Dagmara nie musi znosić upadlającej poniewierki. Re- cepcjonistka i położna są śliczne, co prawda nie aż tak, jak jej córka, lecz ich zdjęcia mogłyby śmiało reklamować szpital w specjalnym folderze. Pacjenci mogą mieć fochy, bo za to płacą, a pielęgniarki oraz reszta personelu muszą postępować w myśl zasady „klient nasz pan”. Dorocie przemknęły w pamięci obrazy położnic ze szpitala, w którym urodziła Dagmarę. Wiele przy- szłych matek leżało w korytarzu, na tak zwanych dostawkach, a podczas obchodu musiały za- dzierać koszule i świecić przyrodzeniem bez względu na to, czy w pomieszczeniu znajdował się tylko personel medyczny, czy przechodził akurat portier lub kucharka. – Jaka znowu operacja? Oczywiście, pamiętam, że panią Dagmarę czekało cesarskie cię- cie. Tak sobie życzyła. Ale się nie doczekała. – Piękna położna wyrwała ją z rozmyślań. – Dlaczego? – Przyjechała do nas w takim stanie, że od razu musieliśmy przyjąć dziecko na świat. Urodziła błyskawicznie i niemal niepostrzeżenie. Każdej kobiecie życzyłabym takiego porodu, tylko że wtedy my stracilibyśmy pracę – debatowała położna, uśmiechając się przyjaźnie. – Gdzie ona jest? – Pokój numer osiem. – Córciu! Jakże się cieszę! – Dorota popatrzyła tkliwie na bladą, uśmiechającą się nie- śmiało Dagmarę oraz na Adama trzymającego w ramionach zawiniątko z dzieckiem. Podsunął je młodej mamie, która zerkała najpierw niepewnie, a po chwili z czułością. – Nawet nie wiem, czy mam wnuka czy wnuczkę! Są jeszcze na świecie porządni mężczyźni, pomyślała z uznaniem. Ojciec Dagmary nie chciał się do niej przyznać, a co dopiero mówić o odwiedzinach w szpitalu, o jakiejś pomocy, o radości z ojcostwa. Trzeba mieć szczęście, by dobrze trafić, bo jednak na świecie przeważają dranie. Dorota czytała w internecie, że samotne macierzyństwo stało się wręcz plagą i że będzie to miało bardzo niekorzystny wpływ na potomstwo pozbawione odpowiednich wzorców. W tele- wizji też o tym mówili. Nie powiedziała tego na głos, bo nie chciała przywoływać przykrych wspomnień czy wywoływać wilka z lasu. Przecież mężczyźni często odchodzą, lecz na szczęście

zostają dzieci, które są przyszłością. Dorota była święcie przekonana, że gdyby Danuta, jej mat- ka, nie owdowiała przedwcześnie, ich życie wyglądałoby dużo, dużo lepiej. I przyjemniej. Sa- motny mężczyzna od wieków mógł fruwać z kwiatka na kwiatek. Biada, jeśli robiła to kobieta. Nie brano pod uwagę potrzeb żeńskiej części ludzkości, wzdychała Dorota, wspominając, jak traktowano Danutę, a potem ją. Jeśli kobieta jest przy kasie, może dyktować warunki. One nie mogły. Hm, pod tym względem nic się akurat nie zmieniło. Panie nadal mają trudniej, gdyż daw- ne obyczaje bardzo powoli ustępują miejsca nowym. – Mamuś, jak dobrze, że jesteś! Dziewczynka. Na szczęście dziewczynka… Chłopcy są okropni. – Daga mrugnęła do męża, a on pocałował ją w policzek. – Jak nazwiecie ten nasz maleńki skarb? – Świeżo upieczona babcia zaczęła się rozczulać. – Dorota Danuta. Na cześć twoją i babci. Tak postanowiliśmy. Rodzinna tradycja. Kolejna madonna. Cieszysz się? – spytała, widząc wzruszenie na twarzy matki i łzy w jej oczach. – No dobrze, zaraz przyjadą rodzice Adasia. Mamuś, siadaj tutaj. – Wskazała róg łóżka. – Adam, podaj mi małą – zażądała po chwili i musnęła palcem buzię dziecka. Usiądźcie obok. Bliżej. Zrobimy sobie zdjęcie! Prawdziwe selfie. Kocham cię, mamo. * * * Wsiadajcie madonny madonny Do bryk sześciokonnych …ściokonnych! (…) Drgnęły madonny I orszak konny Ruszył z kopyta. Fragment wiersza Mirona Białoszewskiego, Karuzela z madonnami * * * Dagmara, matka Doroty Danuty, ur. 1990 r. Dorota, matka Dagmary, ur. 1970 r. Danuta, matka Doroty, ur. 1949 r. Zofia, matka Danuty, ur. 1930 r. Dagmara, matka Zofii, ur. 1909 r.

Dagmara Dzieci to przyszłość, zdecydowała Dagmara, patrząc przez kuchenne okno na podjazd i machając ręką do męża sadowiącego się w samochodzie. Uśmiechnęli się porozumiewawczo do siebie, przywołując wspomnienia ostatniej nocy. Dagmara czuła podniecające ściskanie w dołku. Adam całował ją i pieścił do upojenia, a ona całkowicie i chyba na zawsze wyzbyła się swoich uprzedzeń i zahamowań. Również szczerze i z radością przytaknęła, gdy mówił o dziecku. Sama się sobie dziwiła, jak bardzo tego pragnie. Otulało ją przyjemne gorąco, gdy rozważała, czy woli chłopca, czy dziewczynkę. Skrzywiła się na myśl, że wkrótce odwiedzi ją dawno niewidziana matka. Żwawo zabrała się do porządków. To było do przewidzenia, pomyślała po dwóch godzinach, wyglądając przez okno. Mama, mimo wiecznych kłopotów finansowych, długów i czynszu płaconego z opóźnie- niem, musiała przyjechać z fasonem. Jak zwykle wybrała się taksówką. Dagmara uchwyciła mo- ment, w którym duży mercedes parkował pod domem. Jej matka, Dorota, uznawała jeszcze bmw. Broń Boże wsiąść do Fabii czy choćby do renault Megane. Oczywiście sama nie pomija okazji, aby Dagmarze zarzucać snobizm, wygodnictwo oraz chęć imponowania otoczeniu. Ba, wprost mówi, iż absolutnie nie akceptuje tych cech u swojej córki, ale nie chce robić jej wstydu przed są- siadami, przyjeżdżając byle czym. Dagmara od niedawna mieszka na Lipniaku, w najlepszej dzielnicy miasta. W jej rodzinie do tej pory nie znało się innych lokali niż typowe dwa pokoje z kuchnią w wielkiej płycie. No, dawniej był jeszcze domek babci na peryferiach miasteczka, jeśli można w ten sposób określić rozpadającą się od lat ruinę stojącą wśród chaszczy zwanych dumnie ogrodem. Chodząc między nimi, zamiast delektowania się zielenią, należało się raczej obawiać min przeciwpiechotnych z okresu drugiej wojny światowej. Zatem Dorota wie swoje, ale proszę bardzo, czego się nie robi, żeby w jej przekonaniu sprawić przyjemność najstarszej córce. Zresztą, szacunek otoczenia to ważna rzecz. Niech ma. Niech wie, że matka o niej myśli. Dagmara prychnęła ze złością i poszła w kierunku drzwi, mamrocząc do siebie o jedno- dniowej milionerce, która właśnie dostała rentę i szaleje. Jeśli jechała taksówką z miasteczka na Lipniak, to nie zapłacę rachunku. Jeżeli tylko z dworca, to tak, pomyślała. Matka niby gardzi pie- niędzmi, niby gloryfikuje skromny styl życia, a w rzeczywistości szpanuje, kiedy tylko może. I najlepiej nie za swoje. Oficjalnie się nie przyzna, że zazdrości innym pokaźnego konta, ładnych przedmiotów oraz wakacyjnych wyjazdów. Nie potrafi się określić, zdecydować, po czyjej jest stronie, za to z reguły dokonuje niewłaściwych wyborów, myślała krytycznie. Rodzice Adama pojechali po zakupy. I dobrze. Mieszkają po sąsiedzku. Co prawda nie wtrącają się, ale zawsze coś tam zauważą, nawet przypadkiem. Nie muszą wiedzieć o wszystkim. Przecież nie wiadomo, jak przebiegnie rozmowa z matką. Teściowa z niejakim zdziwieniem przyjęła informację o ze- rwaniu kontaktów między nimi. Wydawało się, że nawet zrozumiała powody, ale Dagmara wie- działa, że jej zdaniem rodzina to rodzina. Jest, jaka jest, innej nie ma i nie będzie. Czyż nie warto pomyśleć o zgodzie? Jasne, Dorota może i postępowała w przeszłości, hm… różnie, lecz matkę ma się jedną. Dagmara pomijała milczeniem aluzje, nie zwracała uwagi na pytające spojrzenia rodziców Adama. Niech się odczepią. Myślą stereotypami. Szybko zmieniliby zdanie, gdyby po- mieszkali z Dorotą choćby przez tydzień. Adam, trzeba przyznać, solidaryzował się z żoną, zapo- wiadając od razu, że nie chce znać tej wiedźmy, która przez tyle lat niszczyła życie jego ukocha- nej. Dagmara, podchodząc do drzwi wejściowych, omiotła wnętrze spojrzeniem. Ponownie z satysfakcją stwierdziła, iż dom jest gruntownie posprzątany i urządzony ze smakiem. Jej matka,

bałaganiara, z pewnością tego nie doceni, tylko napomknie o chorobliwej pedanterii córki i „sa- dzeniu się”. Odsunęła stylową zasuwę. – Nie płać – powiedziała Dorota stanowczo, odsuwając córkę ze swej drogi. – Już to zro- biłam. – Skąd… skąd jedziesz? Dlaczego? – wybełkotała zdumiona Dagmara. – Przyjechałam busem, a na dworcu wzięłam taksówkę. – Dorota uśmiechnęła się lekko. – Zapłacili mi za szycie, za różne zaległe poprawki, więc mam pieniądze, Daguś. Trzeba w kominie zapisać, pomyślała zgryźliwie Dagmara. Matka nie tylko dysponuje kasą, ale nie ma zamiaru mnie naciągać. Niepotrzebnie skróciła i rozjaśniła swoje blond włosy, komentowała córka w myślach. Cerę ma świeżą. No tak, zmieniła tryb życia. Jednak mogłaby się trochę umalować, bo blado wygląda. Tęgawa, lecz wciąż zgrabna. Niezła ta skórzana torebka. Ale jak to? Do tej pory matka kupowała na bazarze najtańsze wyroby ze skaju! – Dostałam jakiś czas temu od Anastazji. Wiesz, tej dziewczyny z Anglii, która potem zmarła na raka. – Dorota dumnie prezentowała torebkę. Chyba czytała w myślach! – Ten szal też od niej. Piękny, co? – Przepiękny – skwitowała córka, z natury obdarzona świetnym gustem. O wiele za dobry dla ciebie, pomyślała złośliwie. Jednak widząc spłoszoną minę matki, zreflektowała się i poprosi- ła, żeby w końcu usiadła. Tak, płaszcz można powiesić na tym wieszaku, torebkę postawić. Niechże nie zdejmuje butów, to zwyczaj rodem z wiejskiej chałupy! – Zjemy coś – zadecydowała. – Przygotowałam zapiekankę z warzyw i kruche ciastka – rzekła serdecznie do skrzywionej drwiąco matki. – Sama robiłaś? – Zapiekankę owszem, ciastka kupiłam w Vanilla Cafe. To najlepsza cukiernia w mieście. Nie miałam czasu bawić się w pieczenie. Zawsze jest mnóstwo innej roboty! – Wciąż jesteś modelką? – Tak. Mam sesje raz tu, raz tam. Niedawno pozowałam do kalendarza. Ale nie wiążę z tym przyszłości. Na tę branżę jestem za stara. – Uśmiechnęła się. – Niedługo kończę dwadzie- ścia pięć lat! – Córuś, nie mów tak. To sama młodość! A Kate Moss, a Claudia Schiffer? One są dużo starsze od ciebie i nadal na topie. Istnieją jeszcze inne, również w moim wieku, a rozrywane, że nie wiem. – Ja też bym była, gdyby dawno temu ktoś zainwestował i wyrobił mi nazwisko. Wiesz jak trudno się przebić? Zrobiłam całkiem niezłą karierę, jak na moje warunki i prowincjonalne miasto! – Dagmara kipiała z irytacji. Czy matka jest do tego stopnia głupia, żeby nie zdawać so- bie sprawy z takich rzeczy? Może i chce dobrze oraz martwi się o nią, ale sprowadza się to do durnego gadania. Cała para w gwizdek, jak zwykle. A przecież… – Może wolą blondynki, Daguś? Włosy byś ufarbowała. – Dorota po swojemu próbowała naprawić sytuację. – Tak, od tego od razu szanse rosną. Po prostu wprost proporcjonalnie do stopnia utlenie- nia. Jak pierwsza lepsza handlara z bazaru – syknęła Dagmara, z dumą nawijając na palec pasmo prawie czarnych, lekko kręconych włosów. – Mamo, proszę. Nie kłóćmy się… Wystarczy. Zjemy i pogadamy. Adam wróci dziś później. – Czy mi się wydaje, czy nos masz jakiś inny? – Dorota świdrowała córkę wzrokiem. Ta najpierw zacisnęła usta, by za chwilę podnieść dumnie głowę. Jeśli matka chce zapędzić ją w kozi róg, to niech wie, że nie z nią takie numery. Ona nie ma się czego wstydzić. – Nie mogłabym pozować nawet w gazetce Carrefoura czy innego Lidla z tamtą gaśnicą! Może wiesz przynajmniej, po kim ją odziedziczyłam? Zrobiłam operację plastyczną. Zresztą to

było już dość dawno temu. Z miejsca posypały się propozycje. – Coś jeszcze sobie poprawiałaś? – Dorota, podniecona opowieścią córki, zdawała się nie słyszeć pobrzmiewającej pretensji w jej głosie. Dagmara przez lata obserwując własny nos, wciąż wątpiła, czy faktycznie małomiastecz- kowy playboy Zbyszek był jej ojcem. A jeśli nie, to kto? Matka sama pewnie do końca tego nie wie. – Zlikwidowałam też bliznę po usunięciu wyrostka. Prosta operacja, a zmasakrowali mi pół brzucha! Mądrzy rodzice patrzą lekarzom na ręce i pilnują takich rzeczy – odpowiedziała ostro. Dużo ostrzej, niż zamierzała. – Więcej nic. Na razie faktycznie nie muszę. No dobrze, usiądźmy do stołu. Pani Marina odgrzeje zapiekankę. Spojrzała prosząco na matkę i nieoczeki- wanie dla siebie samej cmoknęła ją w policzek. – Nie kłóćmy się, mamusiu. – Zaraz, a z czego ty właściwie żyjesz? – Dorota nie poddawała się łatwo. Zdawała się nie zauważyć nagłej czułości córki. – Przecież przez całe studia wpadały mi różne sesje. Kalendarze, foldery, katalogi wysył- kowe. Czasem jakiś wybieg, choć nie w pierwszej lidze. Takie tam reklamy w gazetkach branżo- wych. Aha, kilka razy prowadziłam szkolne imprezy. Wiesz, studniówki na przykład. – Czy po to studiowałaś? Nie uda ci się obijać po studniówkach i wybiegach całe życie! – orzekła Dorota z właściwym sobie przekonaniem. Dagmara, zazwyczaj opanowana, z trudem się powstrzymywała przed skoczeniem jej do gardła. Matka krytykuje jak zwykle. Nic się jej nie podoba. Tylko zaganiać do roboty potrafi, choć sama wałkoniła się, kiedy tylko mogła, pomyślała z pretensją. Powinnam się do tego przy- zwyczaić, zdecydowała po chwili. – Dzięki mojemu, jak to zwiesz, obijaniu, utrzymywałam się na studiach i urządziłam dom tak, jak chciałam. Rodzice Adama oficjalnie go nam podarowali, ale my mamy swój honor. Adaś dał im trochę kasy w zamian za wcześniejszy wkład, a ja kupiłam meble i inne takie. – Mieszkasz, córcia, na wysoki połysk! Na bogato. Willa, dwa samochody i Marina od za- piekanki. Daleko zaszłaś, Daguś. – Adaś dojeżdża do banku na drugim końcu miasta. Marina sprząta, robi zakupy, a drugi samochód… – Właśnie, po co wam drugi? Żeby się sadzić? Żeby się pokazać? – Dorota znowu nie wy- trzymała. Tak. Lubię życie bez przyziemnych trosk, na poziomie. Lubię imponować, Dagmara mia- ła ochotę wykrzyczeć swe myśli. Mam słabość do porządnych marek. Kocham luksus, zasłuży- łam na niego. Snobizm… cóż, ubarwia życie, pomyślała, spuszczając skromnie oczy przy wypo- wiadaniu kwestii, że ona, Dagmara, będzie dojeżdżać nową mazdą do pracy. Od nowego roku. Podpisano z nią umowę w miejscowej gazecie. Dział kulturalno-oświatowy oraz promocja i mar- keting. Jest tego trochę, ale da radę. Musi dać. Zawsze dawała. – Oczywiście będę również pracować jako modelka. Póki tylko będzie można. Ale nie to jest najważniejsze. Mamuś, przyjęli moją książkę! Wydawca odpowiedział, że ta powieść jest re- welacyjna, że od lat nie mieli czegoś tak świeżego, tak zaskakującego! Ukaże się wiosną i będzie debiutem dekady, mówię ci! Zawsze marzyłam, aby pisać. Wiesz przecież! – Dagmara omal nie skakała z radości. – Dagunia, ale kiedyś mówiłaś, że masz dosyć, że nigdy więcej nie spróbujesz po do- świadczeniach z tą, jak jej tam, Piwnicą. – Mamo, nie Piwnicą. Wydawnictwo nazywa się Strych Literacki i daleko mu nawet do tego pomieszczenia. Zwykła, ordynarna firma-krzak. Pamiętasz przecież.

– Napłakałaś się przez nich. Narzekałaś na tę, jak jej tam było… na panią Kasię. Może wszystkie redaktorki są porąbane i niesłowne? Mówiłam, daj spokój, szkoda nerwów na te leni- we pizdy. Kombinować tylko potrafią. – Matka jak zwykle była impulsywna. Po swojemu nie przebierała w słowach, lecz jej solidarność z córką ujęła Dagmarę, więc uśmiechnęła się do niej szeroko. – Adaś bardzo mnie wspierał. Kazał uzbroić się w cierpliwość i nie odpuszczać. Pani Ka- sia, rozpieszczona dziewucha, imała się wcześniej wielu zajęć. Raz postanowiła zostać wydawcą i dopięła swego. Pożal się Boże! Pod jej kierownictwem upadły dwa czasopisma i wydawnictwo. No to założyła swoje, lecz szybko się znudziła pracą. Nie tylko mnie wystawiła, nie myśl sobie. Korektorce nie płaciła przez kilka miesięcy. Telefonów nie odbierała. Potem zwodziła, jak tylko mogła. Ale w końcu przyparłam ją do muru i oddała prawa autorskie. Nie ma tego złego, mamuś. Tę książkę opublikuje teraz największe wydawnictwo w kraju. Zaproponowali mi świetne warun- ki! – Dagmara nagle przerwała opowieść. Mało brakowało, a poinformowałaby matkę o wysoko- ści otrzymanej zaliczki. Życie ją nauczyło, że ludzie nie powinni nic wiedzieć na temat docho- dów bliźnich. Co to, to nie. – Pyszna ta zapiekanka. Gratuluję, Daguś! Dostanę książkę z dedykacją? O czym ona właściwie jest? – O relacjach rodziców z dziećmi, ojców z córkami, matek z synami w obecnych czasach. Ofelia. XXI wiek. Przekrój współczesnego społeczeństwa, zahacza o studium socjologiczne. – Dagmara mówiła powoli, obiecując sobie w duchu, iż zrobi wszystko, aby powieść nie trafiła do matczynych rąk. Nie zrozumie przesłania, nie zastanowi się, tylko oskarży autorkę o szkalowanie rodziny. I tyle z twojego pisarstwa, wycedzi na koniec, patrząc drwiąco na córkę. Dagmara dołożyła sobie zapiekanki. Ostatnio schudła. W ogóle zdaniem wielu ludzi jest zbyt koścista, ale kilkuletnia praca przed obiektywem i na wybiegu wbiła jej do głowy, że nie ma zbyt chudych kobiet. Nawet te, które jeszcze niedawno uchodziły za szczupłe, musiały zrzucać kolejne kilogramy. Albo przyjmowały z pokorą propozycję nie do odrzucenia, albo musiały poże- gnać się z pracą. Należy mieć się na baczności. Na szczęście jej potrawa jest dietetyczna, więc Dagmara nie będzie musiała ukradkiem pozbywać się jej w toalecie. Nakazała żołądkowi trawie- nie, łyknęła wody, pytając matkę o dzieci. – Maciuś pilnuje sióstr, tak? – Marcin, nie Maciuś – odparła Dorota z lekko urażoną miną. – Zajmuje się Julką i Amel- ką. Tak się nazywa twoje rodzeństwo. Czy to trudno zapamiętać? – Ach, bo też nadałaś im najpopularniejsze imiona w Polsce. Nic dziwnego, że mi się plą- cze. Założę się, że w szkole też się mylą. Julek, Amelek i Marcinków jest jak psów. Poza tym… – Co z tego, że przyrodni? Mówią wciąż o tobie, tęsknią i pytają, kiedy przyjedziesz. Tak nie można, Daguś. Ty jedna masz oryginalne imię, więc postępuj mądrze, stosownie do niego. Od kiedy mama mówi w ten sposób? Gdzieś wyczytała, pewnie w jakimś „Życiu na Go- rąco”. No jasne, w internecie! Prowadzi tego bloga samotnej matki zmagającej się z życiem i re- klamuje usługi krawieckie. W pamiętniku wprawdzie roi się od błędów ortograficznych i literó- wek, ale cieszy się sporą popularnością. Przy okazji autorka zgarnia różne dobra od litościwych czytelników. Zdaniem Dagmary matczyny blog ma się do rzeczywistości jak pięść do nosa. Ot, wymyślona, upiększona kreacja, na podobnej zasadzie, co reżyserowanie pokazów mody. Albo tworzenie powieściowego świata. Wszystko podobne, nawet identyczne, a jednak inne. Prawda czasu, prawda ekranu, myślała drwiąco, przytulając się do stropionej matki. Miało być zupełnie inaczej, dlatego przecież spotkały się po długim czasie. – Zapakuję dla dzieci trochę zapiekanki i ciastka. Przyjadę niedługo, to tylko pięćdziesiąt kilometrów. Samochodem dotrę błyskawicznie. Powiedz, że tęsknię i całuję ich gorąco.

– Święta się zbliżają – westchnęła Dorota w odpowiedzi. Znała swoją córkę i wiedziała, kiedy przestać. Lekko zmarszczone brwi Dagmary i nagłe błyski jej ciemnych oczu mówiły same za siebie. Po wszystkim gotowa wypomnieć, że cera jej się psuje przez matkę, starzeje się przed- wcześnie, a koniecznie musi dbać o warsztat pracy. Zresztą, która kobieta chce być stara? Dorota mogłaby niejedno powiedzieć na ten temat, choć życie dawno ją oduczyło próżności, w której córka pogrążyła się po uszy. – Mamo, pogódźmy się nareszcie. W tym celu cię zaprosiłam. Skoro przyjechałaś, to zna- czy, że też tego chcesz. Nie wtrącajmy się do swoich spraw i przestańmy się kłócić. Święta spę- dzimy jak należy, razem, całą rodziną. Wspólna wigilia u nas? – Babcię Dankę też zaprosisz? Wiesz, że ona ledwo się rusza i to o lasce. – Nie zechce przyjechać? – spytała Dagmara. Nadzieja i ulga w jej głosie nie uszły uwagi Doroty. Uśmiechnęła się lekko. – Na pewno nie. Chociaż z drugiej strony… tak ją zostawić… nie bardzo. I zły przykład dla dzieci. – Rodzice Adama też nie mogą być sami. W takim razie ty robisz wigilię u siebie, ja tutaj. Przyjedziemy z Adamem w pierwszy dzień świąt. Posiedzimy, pogadamy. Potem zabierzemy was do siebie na kilka dni. Dzieciaki będą mieć uciechę. – Dagmara zarejestrowała w myślach, aby nakazać Marinie, by schowała kosztowne drobiazgi. Młodsze rodzeństwo gotowe w szale zabawy stłuc kolekcję cennych porcelanowych figurek. Daga zbiera je od lat, takie ma hobby. Nikogo nie powinny kusić. Kot z Miśni jest z połowy dziewiętnastego wieku, zapłakałaby się, gdyby go za- brakło. Marina musi położyć szmaciane chodniki na wełnianym, indiańskim dywanie kupionym w Stanach. W razie czego nikt ich nie będzie żałować w przeciwieństwie do cennego kobierca. Chciało jej się śpiewać i tańczyć ze szczęścia. Z matką trudno jest się dogadać. Jeszcze gorzej ze starą pijaczką, babcią Danką. Najwyższy czas, aby tamta wreszcie zeszła ze sceny. Dążenia do zgody i harmonii w rodzinie przy niej nie mają szans. Postanowiła zrobić coś dla babki. Niech staruszka dożyje swoich lat w spokoju, ale z dala od nich. – Dobrze pomyślane, córuś. Pamiętaj jednak, że babcia cię kocha. Czesała cię w dzieciń- stwie, miałaś zawsze długie, gęste włosy. Kołysanki ci śpiewała. Oczywiście, po pijanemu, masz rację, ale skończyła z tym. Nie ma zdrowia, nie ma kasy. – Widzisz, takie rzeczy nieraz ogromnie się przydają! – Dagmara nie wytrzymała. Obie z matką, spojrzawszy sobie w oczy, parsknęły nagłym śmiechem. Dorocie leciały łzy z oczu, więc otarła je szybko i trąciła przyjaźnie córkę w bok. Ta, trzepiąc podmalowanymi powiekami, odpłaciła tym samym. – Mamuś, przepraszam. Przepraszam za wszystko. Nie chciałam, naprawdę. Już w po- rządku, na zawsze. Tęskniłam za wami. – Ja też przepraszam, Daguś. Nie miałaś ze mną łatwego życia. Pamiętaj, że zawsze chciałam dobrze, a… – Wyszło jak wyszło – Dagmara wpadła jej w słowo, wypowiadając to wesołym tonem, by nie rzec, szelmowskim. Roześmiała się głośno, pokazując równe białe zęby. Dorota jak urze- czona wlepiła wzrok w swoją piękną córkę. – Takie jest życie, córuś. Trudno. Wiesz? Będziesz najlepszą modelką wśród pisarzy i pierwszym pisarzem między modelkami, o! Po paru godzinach wyszły na zewnątrz. Dagmara bezskutecznie usiłowała otworzyć drzwi garażu. Dawno powinna założyć fotokomórkę, zamiast męczyć się z zardzewiałą kłódką. Szlag by trafił. – Pani pozwoli? Trzeba to przekręcić i już. Kłódka w zasadzie jest do wyrzucenia – ode- zwał się za plecami zachrypnięty głos należący, jak się okazało, do chudego faceta w podartym

uniformie. Skąd się wziął menel na ich eleganckim osiedlu? Mężczyzna sprawnie chwycił żelastwo, które w jego dłoniach pękło na dwa kawałki. – Porucznik Marcin Ładyszkiewicz, do usług. – Mężczyzna patrzył jej w oczy, otwierając drzwi na oścież. – Pani zajmie się mamusią, a gdyby coś, to jestem w pobliżu. – Dagmara patrzy- ła z osłupieniem. – Nie ma nic trwalszego niż prowizorka – wymamrotała w końcu, trochę speszona. – Święte słowa, szanowna pani. Wywalić kłódkę w diabły i będzie git. – Porucznik Ła- dyszkiewicz puścił oko, poprawił szalik otulający cienką szyję i już go nie było. Dagmara uruchomiła mazdę, dumna z tak pięknego auta, po czym odwiozła matkę na przystanek, z którego odjeżdżały busy do miasteczka. Poczekała, aż wsiądzie do właściwego i pomachała na pożegnanie. Dorota w odpowiedzi posłała jej całusy. Nareszcie. Nareszcie jest tak, jak powinno być. Adam po powrocie z pracy przytulił żonę, jak zawsze wdychając zapach jej skóry i wło- sów. Dagmara z radością rzuciła się mu na szyję. – Udało się? Bo myślałem… – Udało! Jeszcze jak się udało! – Dagmara podskoczyła, podeszła do komputera i zalogo- wała się na Facebooku, aby zmienić status. Jest teraz „bardzo szczęśliwa”. Z przyzwyczajenia zajrzała na profil matki, gdzie zobaczyła nowe zdjęcia. Trójka przyrodniego rodzeństwa pałaszuje pączki, co zresztą obwieszcza komentarz Doroty: „Na prośby o zakup donata z reguły odpowia- dam NIE. Uważam, że 1,50 zł za takie coś, to o wiele za dużo. Tym bardziej że jeden donat to wielkie nic dla naszej gromadki. Dziś dzięki Julii z pół kilograma mąki powstało dwadzieścia pięć donatów i jeszcze miseczka poczków w wersji mini. Część jest z czekoladą, a część z cu- krem pudrem. Teraz niech jedzą na zdrowie”. Do licha, przecież jej matka zdała maturę. W tamtych czasach przywiązywano w szkole wagę do poprawnej pisowni, do jako takiego stylu wypowiedzi. Musi jej napisać, by usunęła te wszystkie donaty i poczki przez „o”. Co to w ogóle ma być? Dlaczego ośmiesza siebie i rodzinę? Dagmara zastanawiała się, jak dotrzeć do matki, bo ta gotowa obrazić się po swojemu, zarzucić córce pychę oraz zadzieranie nosa. A przecież chodzi jedynie o styl… No, dziadówki też nie po- winna z siebie robić, przemknęło Dagmarze przez myśl. Kiedy zgodnie z planem zasiedli drugiego dnia Świąt Bożego Narodzenia przy kominku i kiedy dzieciaki z piskiem wyjęły prezenty z pudeł oraz ze specjalnych skarpet, Dagmara patrzy- ła ze wzruszeniem na ich zachwycone miny, słuchając okrzyków radości oraz podziękowań. Mar- cinek dostał nowy laptop, a każda z sióstr po tablecie. Dorota, wąchając perfumy, uśmiechnęła się dumnie, po czym wróciła do przerwanej rozmowy z matką Adama. Młoda gospodyni nakryła do stołu i chrząknęła wymownie, zapraszając rodzinę na spóźniony obiad. – Zupa z suszonych grzybów, potem nadziewany indyk, do tego smażona żurawina. Na deser domowe ciasta, herbata lub kompot z suszu, co kto woli! – Zdolna ta Marina – rzekła Dorota. Jej córka wzruszyła leciutko ramionami, uśmiechając się od ucha do ucha. – Nawet bardzo, lecz tym razem gotuje u siebie na Ukrainie. Dałam jej kilka dni urlopu. Zupa jest dziełem teściowej, indyka piekł Adam, ja tylko doprawiłam. Wypieki moje, tak, lukro- wane pierniczki też. Jedzcie, bo wystygnie. Głowy pochyliły się nad talerzami. Amelka przesłała starszej siostrze całusa. Z odtwarza- cza rozbrzmiewały kolędy, uroczystą nutą podkreślając serdeczną atmosferę i to specyficzne po- czucie więzi rodzinnych, przyjaźni i zrozumienia. Nawet dwa koty, rudy Brytyjczyk Merton i bury Tadzio wzięty niedawno ze schroniska, zdawały się uśmiechać pod wąsami. Dorota nie-

zbyt taktownie wypytywała młodych o plany powiększenia rodziny. Co prawda córka zaczyna nową pracę, ale z tymi sprawami nie warto zwlekać. – Póki człowiek młody i zdrowy, to poradzi sobie ze wszystkim. Dzieci to… – perorowała zapamiętale. – Wiemy, mamo. Dzieci to przyszłość. Owszem, planujemy wkrótce je mieć. Poradzimy sobie i z pracą, i ze wszystkim. Jeśli przyjdzie czas, to dowie się mama pierwsza. Na razie mamy święta – przerwał Adam grzecznie. Matka Dagmary zamilkła, wzięła kolejnego pierniczka, po czym płynnym ruchem dolała sobie herbaty, patrząc porozumiewawczo na córkę. Uśmiechnęły się do siebie ukradkiem. Tak ma być. Tak już będzie zawsze, w duchu dziękowała i modliła się Dagmara.

Dorota Tamtego dnia obudziło ją przenikliwe zimno, choć poprzedniego wieczora razem z Mar- cinkiem napalili w piecu. Julka i Amelka tuliły się do siebie pod wełnianym pledem. Wprawdzie liczył już sobie ze trzydzieści lat, w wielu miejscach był dziurawy albo wystrzępiony, ale nie można mu było odmówić tego, że grzał tak, jak powinien to robić solidny koc. Zaopatrzenie za czasów komuny pozostawiało wiele do życzenia, lecz jeśli już człowiek przy odrobinie szczęścia coś zdobył, to ta rzecz miała szansę służyć kilku pokoleniom. Nie to, co teraz. W tym wypadku mogła mówić o kilkunastu latach, jako że pled dostała w prezencie od jednego z kochanków, któ- rego miała, gdy Dagmara chodziła do przedszkola. Leszek z kolei otrzymał go od swojej matki, jeszcze w latach osiemdziesiątych. Matka podeszła do dziewczynek. Z troską dotknęła nóżek i rączek dzieci, a upewniwszy się, że faktycznie jest im ciepło, spojrzała na Marcinka. Chłopiec trząsł się pod kocykiem kupio- nym na promocji w Biedronce. Zarzuciła więc na niego swój płaszcz. Ile jeszcze czasu będziemy się męczyć?, pomyślała. Trudno, aby w mieszkaniu położo- nym bezpośrednio nad piwnicą panowały tropikalne temperatury. Rodzina spała na rozłożonych na podłodze cienkich materacach, gdyż kupienie łóżek wciąż pozostawało poza ich finansowymi możliwościami. Węgiel był wyliczony niemalże co do sztuki. W powietrzu czuć było piwniczny odór. Woń starych kartofli i zbutwiałych worków mieszała się z zapachem zwietrzałej trutki na szczury. Na szczęście gryzonie czuły mores i nie pchały się do środka. Słyszała ich piski nad ra- nem. Często też widywała, jak przemykały po podwórku. Dobrze, że przygarnęłam kota, myślała, patrząc teraz na zwiniętego w kłębek Felka. Cechował go, co prawda, dosyć bojaźliwy charakter, ale szczury jeszcze się nie zorientowały. W następnym tygodniu miała wyznaczone spotkanie z urzędnikiem z miasta. Liczyła na to, że w końcu przydzielą im lepsze mieszkanie. Za dwa miesiące zwalniał się lokal na pierw- szym piętrze kamienicy, w której mieszkali. Dwupokojowe mieszkanko, ciepłe, z łazienką, być może nie było szczytem marzeń, ale w tej chwili poczuliby się w nim jak w niebie. Do pokoiku nad piwnicą przynależała jedynie kuchenna wnęka oraz malutka umywalka. Toaleta, na szczę- ście, też była. ZUS, odebrawszy Dorocie w swoim czasie prawo do renty, niedawno zmienił zdanie. Ko- misja łaskawie orzekła, że w związku z chorobą matka trójki nieletnich dzieci jest częściowo nie- zdolna do pracy. Orzeczenie dostała na dwa lata. Potem się zobaczy. Pieniądze lada dzień powin- ny wpłynąć na konto. A może już są? Z tą myślą odpaliła komputer, ale po chwili odsunęła go z niesmakiem. Bank nie zaksięgował żadnej nowej kwoty, za to zawiadamiał o konieczności spła- ty debetu. Cóż, przyjdzie renta i wszystko się wyrówna. W domu jest trochę jedzenia, klientki za- płacą za szycie. Jakoś to będzie, westchnęła w myślach. Otworzyła pocztę i zobaczyła maila od Anastazji. Zrobiło się jej ciepło na sercu. Mniej więcej dwa lata temu ta dziewczyna ni stąd, ni zowąd napisała, że regularnie czyta wpisy na blogu prowadzonym przez Dorotę. Pisała, że jest on dla niej lekcją pokory, ale dodaje jej też otuchy. Wiedząc o zmaganiach Doroty z życiem i z cięż- ką chorobą, o tym, jak mimo przeciwności losu cieszy się każdą chwilą, wstydzi się, gdyż sama ma skłonność do wymyślania kłopotów i martwienia się o przyszłość. Nieznajoma czytelniczka chciała jakoś pomóc Dorocie, jeśli tylko ta wyraziłaby zgodę. Nie dała się prosić i szybko przy- stała na tę propozycję. Od tamtego czasu przychodziły z Anglii ubrania. Nowe, bardzo porządne. W paczkach były też kosmetyki do makijażu, trafiały się markowe perfumy oraz torebki i inne atrakcyjne akcesoria. Dziś Anastazja pytała, czego w tej chwili potrzebują. Co prawda ona źle się czuje, ale już uzgodniła, że zakupami i wysyłką zajmie się jej mama, która jest w Polsce. Może

nawet sama wszystko przywiezie, gdyż mieszka niemal rzut beretem od Doroty i ma samochód. Naprawdę, jakoś to będzie, pomyślała i kilka razy powtórzyła raźno w duchu te słowa pociesze- nia. Nie zginiemy. Wszędzie są życzliwi ludzie. Trzeba jedynie do nich dotrzeć. Podziękowawszy ciepło za pamięć i wsparcie, zapytała Nastię o samopoczucie. Do tej pory cieszyła się końskim zdrowiem. Czyżby zmogła ją grypa? „Niedowład prawych kończyn i zdrętwiały policzek”, odpowiedziała kilka godzin później na czacie. „Coś w mózgu, ale chyba do wyleczenia. Za dwa dni mam kolejne badania”. Po kilku dniach przyszedł kolejny mail, tym razem od roztrzęsionej matki Anastazji. Do- rota zbyła ją banalnymi słowami. Tak czy siak, trzeba czekać. Wszystko się ułoży. Jak co rano dorzuciła węgla do pieca ogrzewającego pokój, rozpaliła pod kuchnią, po czym ugotowała kawę zbożową i ryż na śniadanie. Miseczkę Felka napełniła mlekiem, zżymając się w duchu na ludzi, którzy podczas dyskusji na forum internetowym o kotach, pytali zjadliwie, czy nie wie o tym, iż te zwierzęta absolutnie nie powinny pić mleka. Należy kupować im karmę z wyższej półki. No, Friskies ujdzie od biedy. Dawać surowe mięso, najlepiej wołowinę przemro- żoną w lodówce, a później sparzoną wrzątkiem. Po co brałam kota do domu, skoro nie jestem w stanie zapewnić mu właściwych warunków? Zastanawiali się. Kiedy padły stwierdzenia, że trzeba jej odebrać Felka, a najlepiej i dzieci, bo mleko kupuje w Biedronce – „co za skandal! Ja- kie badziewie!” – po prostu nie czytała dalej. Po śniadaniu uściskała dziewczynki. Marcinka cmoknęła w czoło, prosząc, żeby zajął się siostrami, czyli nie tylko odprowadził je do szkoły, lecz dopilnował, by chuligani z najstarszej klasy nie dokuczali im po swojemu. – Się wie, mamuś – rzekł bojowo odważny, kochany syn. – Mamusiu, kiedy przyjedzie Daga? Tęsknię za nią – powiedziała Julka ze smutną minką. – Daga zawsze się pięknie śmieje, wymyśla różne zabawy i ma dla nas prezenty – szepnę- ła marzycielsko Amelka, na co Julka dodała, iż najstarsza siostra pachnie niebiańsko, no, po pro- stu niebiańsko, przy tym jest najpiękniejsza i najmądrzejsza na świecie. – Niedługo, na razie ma mnóstwo pracy, no i musi obronić dyplom – powiedziała stanow- czo matka, choć serce jej się ściskało. Ba, szlag ją trafiał. Wzbierała w niej złość na Dagmarę. To zupełnie w jej stylu, wpaść z wizytą, pobawić się z dzieciakami, dać im nadzieję, a potem wypiąć się na wszystkich. Dorwała się do koryta, ma lepsze życie, więc wstydzi się biednej rodziny, my- ślała ze złością, choć coś w jej sercu szeptało, że chyba nie tylko ona ma rację. Córka zachowała się jak zachowała, lecz to jej ostatnie słowa zadecydowały o zerwaniu kontaktów. – Dzieci, ustawcie się obok stołu. Teraz. Pod ścianą przy drzwiach. Juleczko, weź kotka na ręce. No wiem, wiem, Felek tego nie znosi, ale tylko na moment. Zrobię wam piękne zdjęcia. – Manewrowała telefonem, podczas gdy pociechy uśmiechały się wdzięcznie. Czego jak czego, lecz fotogeniczności nie można im odmówić. Dagmara na tym zarabia, i to nieźle. Znowu Dagmara, zawsze ona, intensywnie myślała o najstarszej córce. Powinnam odpuścić, bo doskonale sobie beze mnie radzi, a te maluchy mnie potrzebują. One są moją przyszłością, rozmyślała. Marcinek rósł jak na drożdżach, o czym przypominały jej przykrótkie rękawy kurtki. Zresztą, cała trójka na gwałt potrzebowała nowych zimowych ubrań i butów. Dorota wstydziła się prosić o wszystko Anastazję. Wirtualna przyjaciółka miała teraz inne problemy, a w ubiegłym miesiącu przysłała paczkę z dżinsami dla wszystkich. Dorota pomachała dzieciom na pożegnanie, robiąc przy okazji kilka zdjęć zaśnieżonego podwórka i wróciła do komputera. Wrzuciła fotografie zarówno na Facebooka, jak i na swój blog, który cieszył się sporą popularnością. Nie myliła się, sądząc, że ci, którzy czytają, są podobni do Anastazji. Widząc, że inni mają gorzej, od razu czują się lepiej. Nieszczęście innych krzepi. Lu-

dzie szalenie lubią poprawiać sobie samopoczucie kosztem innych. Anastazja przecież otwarcie o tym pisała, choć jej akurat Dorota nie posądzała o wyrachowanie. Według niej młoda kobieta miała po prostu dobre serce, którego nie powinno się wystawiać na próbę częstymi prośbami o wsparcie. Fotografie opatrzyła stosownym komentarzem: „Początek zimy, a w mieszkaniu wieje chłodem. Plecy mnie bolą od spania na podłodze. Wkrótce mam kontrolną wizytę w szpitalu, ale nie wiem, czy pojadę, bo nie stać mnie na bilet. Dzieci wyrosły z kurtek. Jakie szczęście, że mam dzieci! One znaczą więcej niż bogactwo całego świata. Cieszymy się każdą chwilą spędzoną ra- zem. Zbliżają się święta, dla nas skromne i biedne, a jednak wspaniałe, bo jesteśmy cali i w miarę zdrowi. Kochamy się nad życie!” Na koniec wstawiła uśmiechniętą buźkę i zabrała się do zmy- wania naczyń. Rzucając okiem na zwisające z półek materiały, zdecydowała, że musi wreszcie posprzą- tać mieszkanie. Zamiłowanie do porządku nie leżało, niestety, w jej naturze, co wywierało fatalne wrażenie na pracownicach MOPS-u. Kiedy składała podanie o zasiłek lub pomoc rzeczową, one z kolei składały jej wizytę w celu zbadania warunków bytowych oraz tego, czy właściwie zajmu- je się dziećmi. Patrzyły podejrzliwie, zadawały podchwytliwe pytania i krytykowały panujący tu bałagan. – Nie ma sensu sprzątać w tak małym pokoju. Zaraz będzie taki sam burdel – wyrwało się jej ostrzej niż zamierzała. – To zależy. Tylko od pani zależy, pani Dorotko – odparła grubawa pracownica w średnim wieku, gromiąc gospodynię spojrzeniem za brzydkie słowo. – Porządek to stan umysłu, droga mamo. Postanowiła wziąć się za sprzątanie tuż przed świętami. Po chwili znów zasiadła przy komputerze. Nie musiała długo czekać na efekty. Na Facebooku miała kilkanaście lajków, nato- miast na blogu proszono ją o numer rachunku bankowego, o adres, o rozmiary ubrań i butów, o kwotę potrzebną na bilet. Wszystkie informacje podała z radością, choć wiedziała z doświad- czenia, że jeśli połowa obietnic zostanie dotrzymana, to i tak dużo. Ludzie nie potrzebowali wie- le, by sobie polepszyć nastrój. Dobre chęci oraz kilka ciepłych słów puszczonych w przestrzeń sieci szybko dawały ukojenie ich duszom. Postanowiła zrobić rundę po miejscowych ciucholandach. A nuż za psie pieniądze upoluje puchowe kurtki i jakieś buty. Już tak się zdarzało. Może szczęście dziś też jej dopisze? W ponie- działki wszystko jest za połowę ceny, więc od rana pewnie rozdrapano już najlepsze ubrania. Otrząsnęła się z zamyślenia, wrzuciła kilka najpotrzebniejszych drobiazgów do torby i szybko wyszła na zewnątrz. W drodze obdzwoniła klientki, prosząc słodkim głosem o odebranie uszy- tych i poprawionych rzeczy oraz, naturalnie, o zapłacenie za pracę. W grę wchodził wszyty za- mek w spodniach na miejsce zepsutego, podłożona spódnica, kilka nowych poszewek na podusz- ki i dwa kuchenne fartuszki. Drobnica, ale czego się spodziewać, gdy wokół mieszkają nieza- możni ludzie, rzadko śmierdzący groszem. Nadto mając do wyboru sklepy z importowaną, tanią odzieżą i dyskonty na każdym rogu, tam woleli zostawiać pieniądze. W tej sytuacji nie miała wiele do uzyskania, lecz liczyła się każda złotówka. – Jak wezmę rentę, to zapłacę – rzekła niezbyt grzecznie pani Henia, właścicielka spodni i podłożonej spódnicy. – To nie są duże pieniądze. – Dorota usiłowała negocjować, lecz Henia jazgotliwie wpa- dła jej w słowa. – Komu nieduże, temu nieduże! – prychnęła i rozłączyła się. Dorota pomyślała, że rozumie zleceniodawczynię. Kobieta najprawdopodobniej ma te same problemy z pieniędzmi, co ona. Zaraz jednak przypomniała sobie, że Henia jest właściciel-

ką domu jednorodzinnego. Piwnicę wynajmuje pewnemu hurtownikowi na magazyn, a ktoś inny ma na parterze sklep. Sąsiadka kiedyś wspominała, że Henia, kobieta dobrze posunięta w latach, ale wcale przez to nie mądrzejsza, woli dzielić się uzyskanym dochodem z synem nierobem i z młodszym kochankiem. Cóż, to jej sprawa. Dorota jedynie chciała odzyskać swoje pieniądze za rzetelnie wykonaną pracę. Ponownie wyjęła z kieszeni telefon i wybrała połączenie. – Ostatecznie nie muszę mieć tych spodni, a bez spódnicy również się obejdę. – Ku swo- jemu zdziwieniu stwierdziła, że głos Heni brzmiał teraz niedbale. Zapewniła ją więc słodko, że poczeka, bo aż tak jej się nie spieszy i będzie wielce zobowiązana, jeśli kobieta w ogóle jej zapła- ci. Starsza klientka aż sapnęła, zadowolona z pochwały własnej uczciwości i solidności. Nato- miast Dorota miała ochotę ukręcić komuś łeb. Poczuła napływającą wściekłość i upokorzenie. Poszewki na poduszki jakby się umówiły z kuchennymi fartuszkami. Ich właścicielki obiecały przyjść pojutrze. Owszem, odbiorą i zapłacą, co trzeba, ale dopiero za dwa długie dni! Niestety były to któreś z rzędu obietnice. Dorota już kilka razy próbowała prosić swoje, pożal się Boże, klientki o zaliczkę, ale ta klientela nie płaciła za nic z góry. Nie po raz pierwszy usłyszała, iż wprawdzie jest mistrzynią igły, lecz takich osób jest wiele i łaski nikomu nie robi. Zawróciła do domu. Bez pieniędzy nawet w ciucholandzie jej nie obsłużą. Sadowiąc się na krześle z laptopem na kolanach, zerknęła jeszcze raz na Facebooka. Nic godnego uwagi się tam nie wydarzyło. Westchnęła, wstała i podeszła do kuchennych szafek. Sprawdziła ich zawar- tość. Dzieci miały darmowe obiady w szkole, lecz po przyjściu do domu domagały się dodatko- wych porcji. Naturalnie wraz z deserem. Szczególnie Marcinek, który ostatnio rósł jak na po- dwójnych, ukradkiem gdzieś zdobytych, porcjach drożdży. Ugotuję zupę ryżową, zdecydowała. Wyjęła z puszki jakieś monety i postanowiła jednak zrobić rundę po mieście. Nieraz dostawała od pracowników budek z warzywami przeterminowane produkty, a czasem na zapleczu Biedron- ki znajdowały się uszkodzone opakowania kaszy, mąki czy makaronu. Przez głowę przemknęła jej myśl, że może nadeszła pora, by zadzwonić do matki, ale już po chwili zganiła się za głupi po- mysł. Matka, owszem, czasami coś wysupłała, lecz za cenę komentarzy na temat życia Doroty. Wypominała jej głupotę i oczywiście relacje z Dagmarą. A raczej ich brak. Zacisnęła zęby i wyszła do sklepu. Zdobyła tylko odrobinę zwiędłą włoszczyznę, trochę marchwi i selera oraz całkiem sporo ziemniaków. Za jedyne pięć złotych kupiła Marcinkowi nie- co za dużą kurtkę, którą dostrzegła w witrynie lumpeksu. Pocieszyła się, że to nawet lepiej, że jest na wyrost. Niestety, dla dziewczynek dostała jedynie niezbyt ciepłe bluzki. Kosztowały dość dużo, jak na jej skąpe możliwości, ale wyglądały porządnie i w zestawieniu z rzeczami otrzyma- nymi od Anastazji, dwie młode panny zadadzą szyku w szkole. Gdy tydzień później Dorota szła na spotkanie wyznaczone w wydziale spraw lokalowych, Anastazja nadal donosiła o swojej chorobie. Urząd miejski mieścił się w odnowionej kamienicy, niedaleko tej, w której mieszkała Dorota. Trudno uwierzyć, że na jej podwórku buszowały szczu- ry, a na sąsiednim w dostojnym szyku stały mercedesy i lexusy. Usiadła nieśmiało naprzeciwko faceta raczącego podejmować decyzje, komu należy się lokal z miejskich zasobów. Spojrzał obo- jętnie, chrząknął i zaczął przerzucać papiery. – Pani Dorota Malicka… Powzięliśmy decyzję o przydzieleniu tego mieszkania na pierw- szym piętrze. Jest tylko jeden problem. – Jaki? – przerwała ze strachem. Jej życie byłoby całkiem przyjemne, nawet udane, gdyby nie wyskakujące skądsiś problemy, zamieniające egzystencję w wyboistą drogę pod górę. Zdarza- ło się, że nawet w piekło. – Opóźniają się terminy i lokal będzie wolny dopiero w maju. Zaczeka pani czy rezygnu- je? – Ale w maju dostanę go na bank? Na pewno?

– Na pewno to wszyscy umrzemy, szanowna pani. Bomba może spaść w każdej chwili i wtedy niczego nie będziemy potrzebować, zgadza się? – Załóżmy, że tak się nie stanie. Zatem… – Zatem zapraszam panią w kwietniu. Wtedy dopniemy sprawę. – Urzędnik wstał, a pe- tentka skierowała się do wyjścia, klnąc w duchu z rozpaczy. Pal sześć spanie na podłodze, chłód i szczury za progiem. Gorzej, że do maja mogło wy- darzyć się mnóstwo rzeczy. Przydzielą na przykład mieszkanie osobie, która ma większe znajo- mości ode mnie, myślała z rozpaczą. Prawdę powiedziawszy, nie miała żadnych. Czas pomyśleć o tym. Nie wiedziała tylko, do kogo uderzyć. Nie znała nikogo ważnego. Nie miała nawet znajo- mych, którzy mieliby w swoim otoczeniu kogoś mającego coś do powiedzenia w miasteczku. Popytam, to nic nie kosztuje. Rozejrzę się na Facebooku, nigdy nie wiadomo, planowała gorączkowo. Z tą myślą udała się na rynek i weszła do największego sklepu sprzedającego tanią odzież. Służba nie drużba, dzieci błyskawicznie wyrastały z ubrań. W lutym mina zupełnie jej zrzedła, gdyż życzliwa Anastazja zmarła z powodu guza mó- zgu, glejaka wielopostaciowego. Odpisując na zrozpaczone, zapłakane maile jej matki, myślała markotnie, iż w jej życiu wszystko, co dobre, szybko się kończy. Już nie otrzyma paczek wyście- łanych pachnącą bibułką, wypełnionych nowymi, pięknymi ubraniami z zestawem kosmetyków oraz dodatkowo z proszkiem do prania. Pomoc uzyskiwana dzięki fotografiom i wpisom za- mieszczanym w internecie była rzadka i epizodyczna. Nikt poza Anastazją nie poczuwał się do wsparcia samotnej, schorowanej matki trójki małych dzieci. Zdarzali się ludzie wymyślający jej od leni i nierobów, od patologii, która najpierw zrobiła sobie dzieci, a teraz myśli, z czego je utrzymać i w jaki sposób wychować. Jeśli w ogóle myśli, raczej używa latorośli w charakterze przynęty, dzięki której naiwni ludzie coś jej dadzą. Pomaganie takiej osobie równa się wyrzuca- niu dobrych rzeczy przez okno. Zarzucano, że w przeszłości zaprzepaściła niejedną szansę. „Zga- dza się?” – dopytywano. Przeczytawszy to, zaklęła pod nosem. Wyobraziła sobie bowiem szyder- cze uśmiechy Izabeli, Tosi i własnej córki Dagmary. W międzyczasie porozmawiała z panią sprzątającą w urzędzie miejskim i rozpuściła wici wszędzie tam, gdzie się dało. Poprosiła proboszcza o wstawiennictwo. Jakkolwiek by patrzeć, re- gularnie uczęszcza na niedzielne msze i nie miga się od datków na rzecz parafii. Stary dureń przewracał oczami i mierzył ją srogim wzrokiem. Jak ktoś w ogóle śmie prosić go o protekcję? Była nieugięta. Westchnął więc i postanowił zachować się jak prawdziwy pasterz. Chwycił ją za ręce, mówiąc, że zobaczy, czy da się coś zrobić. – Pani Doroto, proszę przyjść jutro do zakrystii. Znajdzie się jakaś mąka i inne produkty. W Caritasie pani była? – Chciał jak najszybciej zakończyć tę rozmowę. – Oczywiście, proszę księdza, dostaliśmy tam właśnie kaszę i kilka drobiazgów. – Od przybytku… jak pani chce – uciął proboszcz chłodno, więc zapewniła go o dozgon- nej wdzięczności. – Wszystko nam się przyda. Wszystko! – zakończyła rozmowę i wyszła. Czy to na skutek wstawiennictwa księdza, czy rozpuszczenia informacji o potrzebie zmia- ny mieszkania i rozpaczliwej sytuacji rodziny, wkrótce w ich domu znalazły się stół i cztery krze- sła. W kwietniu nawet nie musiała się fatygować do urzędu. Przysłano zawiadomienie o przy- dziale, więc mogła zacząć pakowanie rzeczy. Wprawdzie w nowym mieszkaniu na początku też spali na podłodze, ale był już maj i zrobiło się ciepło. Przestała drżeć ze strachu przed szczurami, a dzięki wpisom zamieszczanym w internecie, pomocy księdza i matki, wkrótce ofiarowano im nowe łóżka i nieco podniszczone szafki kuchenne. Łazienka, jeszcze niewykończona, bo bez gla- zury i terakoty, za to z dużą wanną i możliwością wykąpania się w każdej chwili, była nie do przecenienia.

W nowym mieszkaniu mogła przygotować skromny poczęstunek z okazji komunii Amel- ki. Na szczęście nie musiała kupować jej sukienki, gdyż wszystkie dzieci wystąpiły w jednako- wych albach, które wypożyczało się z parafii. Babcia wysupłała kilka setek na tę okazję i podaro- wała je wnuczce. Pod koniec uroczystości w kościele nieoczekiwanie zjawiła się Dagmara. Sta- nęła przy wyjściu. Złapała wychodzącą z kościoła przyrodnią siostrę w objęcia, szepcząc jej coś do ucha i wpychając kopertę do ręki. Skinęła głową w stronę Doroty, odwróciła się i już jej nie było. Dzieci krzyczały za nią, żeby przyszła na przyjęcie, bo w domu czeka pyszny obiad, a mama upiekła czekoladowe ciasto, poza tym jest tort śmietankowy oraz lody własnej roboty. – Może innym razem – powiedziała najstarsza siostra, wsiadając do samochodu. Odjecha- ła z piskiem opon, niezbitym dowodem silnego zdenerwowania. Młodsze rodzeństwo patrzyło markotnie, a Amelka chlipała cichutko. – Jasne, księżniczka się odchudza. Księżniczka musi być zawsze na diecie. W przeciw- nym razie wypadnie z zawodu i nikt jej nie zechce. Pewno nadal wyrzyguje wszystko, co zjada. Już ja ją znam! – rzekła mściwie babcia. Natomiast stropiona matka, choć zgadzała się z nią w duszy, jednak poczuła się w obowiązku zaprotestować. – Dagmara zdaje sobie sprawę z tego, że kariera modelki trwa krótko. Trafiło się, to wzię- ła. Kończy studia, a swoją przyszłość wiąże z pisaniem. – Tylko jakoś nikt nie chce tego, co napisała, prawda? – Mamo, rynek wydawniczy jest bardzo skomplikowany. To nie jest tak, że ktoś stworzy arcydzieło i biją się o niego. Trudno się przebić, ale Dadze się uda – rzekła stanowczo. Babcia wzruszyła ramionami, wykrzywiła się w kierunku odjeżdżającego auta, mrucząc, że dla takiej to krzyż na drogę. – Niewdzięczna dziewucha… Przecież tak się nią zajmowałam, tak dbałam. Na młode po- kolenie teraz nie można liczyć! – narzekała. Pomimo nieobecności Dagmary i incydentu pod kościołem, przyjęcie się udało. Latem renta wpływała regularnie i przychodziło coraz więcej klientek, więc mimo wszystko dawało się przeżyć. Bardzo, bardzo skromnie, ale było to możliwe. Dorota nie musiała już przeszukiwać ukradkiem śmietników. Ba, nawet po przeterminowaną żywność do sklepów zachodziła znacznie rzadziej. Wraz z nadejściem słonecznych dni ludziom zdawały się mięknąć serca. Otrzymała więc kilka paczek oraz trochę grosza od czytelników bloga. Wprawdzie kilku z nich wytknęło jej błędy ortograficzne i literówki, lecz nie przejmowała się tym. Renata, matka zmarłej Anastazji, również przysłała artykuły pierwszej potrzeby. Przed otwarciem dużego pudła, Dorota miała nadzieję na znalezienie w nim pieniędzy. Rozczarowała się jednak. Krytycznie obejrzała zawartość przesyłki. Ryżu, cukru i kasz posiadała aż nadto. Balsamy do ciała, krem do twarzy, drugi do rąk czy pasta do zębów się przydadzą, skonstatowała. Dlaczego tej kobiecie nie przyszło do głowy dołożenie choćby stu złotych? Dorota zapomniała o tej paczce aż do chwili, gdy jesienią przyszła kolejna przesyłka od Renaty, a w niej napisana przez nią książka. Była to autobiograficzna opowieść o losach jej i cór- ki. Na stronie tytułowej widniała serdeczna dedykacja. Adresatka z trudem stłumiła złość na myśl o tym, że komuś udało się opublikować swoje dzieło, tymczasem jej córka Dagmara jakoś nie może tego zrobić. Wprawdzie oficjalnie zerwały kontakty, lecz myślała o niej często. Wszak o własnym dziecku nigdy się nie zapomina. Nie ma dziewczyna znajomości, więc jest jak jest, przemknęło jej przez myśl. Zasiadła do lektury. Połknęła książkę w trzy wieczory. Autorce nie sposób było odmówić talentu. To była najciekawsza historia, jaką kiedykolwiek Dorota przeczytała. Jednak w miarę zbliżania się do końca, wezbrała w niej złość. Omal nie eksplodowała. Niespodziewanie matka Anastazji zapowiedziała swoją wizytę. Napisała w mailu, że chce

porozmawiać z Dorotą, ponieważ czuje się ogromnie samotna. Pięćdziesiąt kilometrów to żadna odległość, gdy pokonuje się ją samochodem. Gdy się zjawiła i położyła na stole spory pakunek, dzieci były jeszcze w szkole. – Trochę kosmetyków, ryż, olej i proszek do prania. Wcześniej czy później zawsze się przyda – powiedziała niepewnie. Dorota wstawiła wodę na herbatę, obserwując gościa. Proszę, niby zrozpaczona po śmier- ci córki, ale odstawiła się jak na audiencję u ministra, zarzucała jej w myślach. Jej ubrania spra- wiały wrażenie drogich, miała porządne skórzane buty i jeszcze lepszą torebkę. Dyskretny maki- jaż podkreślał subtelną urodę Renaty. Pachniała zabójczo. Dorota nie chciała nawet myśleć, ile wydaje na perfumy. Po chwili przygaszonym głosem poinformowała, że od kilku miesięcy cho- dzi do psychologa, ale jej zdaniem te wizyty nic nie dają. – Smutku nie ubywa, jedynie pieniądze uciekają z kieszeni. Stówa za godzinę, wyobra- żasz sobie? Ta kobieta jest wierząca, więc usiłowała mnie skierować do Pana Boga, licząc, iż on mnie pocieszy. Co za bzdury… – relacjonowała słabym głosem. – Ja też jestem wierząca. – Dorota wtrąciła surowo, lecz jej rozmówczyni tylko machnęła ręką. – Bajki dla dzieci. Smarkaczom bym się nie dziwiła, lecz tego nie mogę pojąć, że pani psycholog, osoba dojrzała i wykształcona, a próbuje mnie leczyć religią. To po prostu nieprofe- sjonalna terapia. Zwyczajnie nie ma pojęcia, co ze mną zrobić. Czy wiesz, jaki sposób na wyjście z żałoby doradziła mi podczas ostatniej sesji? Otóż powinnam wyjść za mąż! Kandydata na pew- no znajdę na portalu randkowym. Jej znajoma skończyła niedawno sześćdziesiąt pięć lat i proszę, ma nowego męża. Kwitnie, cieszy się… Co ty na to? – Renata, muszę z tobą porozmawiać, ale to nie będzie przyjemne. Mogę? – Ni stąd, ni zowąd odparła Dorota, stawiając przed gościem filiżankę cienkiej herbaty i krakersy. – Oczywiście, kochana. Dlaczego masz taką minę? Co zrobiłam? – Renia uśmiechnęła się lekko, a Dorotę diabli wzięli. – Z niedowierzaniem czytałam o toksycznych ludziach, o wampirach żywiących się cudzą energią. Teraz widzę, że to wszystko prawda. Ty jesteś takim wampirem. Ty! W twoim towarzy- stwie czuję się, jakbym przeszła sto kilometrów pod górę z worem ziemniaków na plecach! – wy- buchła. – Dorota, o czym ty mówisz? Przecież kontaktowałyśmy się przez internet. Widzimy się dopiero drugi raz… – W głosie Renaty pobrzmiewało zaskoczenie, co dodatkowo rozjuszyło Do- rotę. – I wystarczy! Nie chcę mieć więcej z tobą nic wspólnego! Ta twoja cholerna książka… – Nie podobała ci się? – Przeciwnie! To najlepsza rzecz, jaką czytałam. Ale jej treść potwierdziła moje domysły. Snobizm kapie z każdej strony. Ty i twoja córka uważacie się za lepsze od innych. Wasz świat składa się z ciuchów, zakupów i chodzenia do kosmetyczki. Głupie, puste baby! Twoje życie na tym polega, tak? – Uważasz mnie za jakąś Paris Hilton? A jeśli nawet, to co z tego? Każdy żyje, jak chce! – Renata wykrzyczała prosto w twarz gospodyni. W jej oczach Dorota dostrzegła złość przemie- szaną z niedowierzaniem. – Moja córka przysyłała ci skórzane torebki i markowe kosmetyki, a ty teraz takie rzeczy wygadujesz? Teraz? – Ta twoja pogarda wobec ludzi ze wsi, wobec biednych, jedzących kluski… Kto ci dał prawo ich oceniać? Wyśmiewasz się z Jadzi, bo jest prostą babą. Powiem ci, że wolałabym szu- kać żarcia po śmietnikach, niż pracować u ciebie! Współczuję tej kobiecie! Każdy żyje inaczej, nie rozumiesz?

– Skoro tak, też mam prawo żyć, jak mi się podoba – oświadczyła Renata i wylała herbatę do zlewu. Zamierzyła się na Dorotę, lecz po chwili opuściła rękę. – Jasne, masz uzasadnienie, aby się pławić w żalu. Myślisz, że wszystko ci wolno, bo straciłaś córkę? Że nie dotyczą cię zasady przyzwoitości? Inni również mają problemy. Gdybyś znalazła jakiś cel w życiu, może byś ochłonęła i zobaczyła wszystko we właściwym świetle! – W gardle zaczęło ją drapać z napięcia, więc zamilkła. – Piszę książki. To mało? – Renata miała łzy w oczach. – Wynoś się i zabieraj te rzeczy. Dorota podniósłszy się z krzesła, szurnęła w kierunku Renaty otrzymaną paczkę. Ta spio- runowała ją wzrokiem, a następnie spojrzała z politowaniem na bałagan w mieszkaniu. Trzasnęła drzwiami, wykrzykując przy tym, iż jej córka była świętą dziewczyną, naiwną w swojej dobroci, bo nie zdawała sobie, biedaczka, sprawy, jak podli są ludzie. Cóż, każdy dobry uczynek będzie ukarany. To jasne jak słońce i szkoda, że dopiero teraz dotarł do niej sens tego powiedzenia. Do- rocie nie chciało się nawet wyjrzeć przez okno, aby sprawdzić, czy odjechała. – Dobra pani się znalazła. Też mi coś! – prychała. – Ludzie wkrótce się przekonają, jaka naprawdę jest ta wielce znana pisarka. Mijały dni, a w internecie pojawiały się same pochlebne recenzje powieści Renaty. Chwa- lono ją często za szczerość, z jaką ujawniała szczegóły swojej złożonej osobowości oraz rozpa- czy wywołanej śmiercią córki. Pisarka udostępniała te opinie na profilu facebookowym. Dorota nie usunęła jej z grona znajomych, wychodząc z założenia, iż wroga należy trzymać pod ręką i obserwować. Renata zapewne myślała identycznie, więc wciąż oficjalnie były znajomymi. Tymczasem pękł worek z krawieckimi zamówieniami. W ciągu dwóch tygodni Dorota uszyła kilka kompletów pokrowców na meble, kilkanaście kap na łóżka i ze sto ozdobnych po- włoczek na poduszki. Nawet nie miała problemów ze ściągnięciem należności. Klienci oglądali uszyte rzeczy, pytając od razu, ile się należy, po czym bez targów wręczali pieniądze. Na Boże Narodzenie będą jak znalazł. Matka kwękała po swojemu, Marcinek, Julka i Amelka pytali, czy babcia zawsze tak ma. Poza rozmowami z klientami i dziećmi, Dorota nie miała do kogo ust otworzyć. Dawni znajomi, czyli Iza, która tak jej kiedyś pomogła, Tosia przysyłająca w swoim czasie paczki i wreszcie rower dla Marcinka… Ech, szkoda gadać, westchnęła w myślach. Kiedy jednak Julka któregoś poranka obudziła się z płaczem, pytając, czy już zawsze będą żyć sami i dlaczego nikt do nich nie przychodzi oraz dlaczego nie robi tego najstarsza siostra, Dorota nie wytrzymała. Sięgnęła po telefon i wybrała numer Dagmary.

Dagmara Ofelia. XXI wiek, pomyślała dumnie Dagmara, przeczytawszy czwarty raz swoje dzieło od deski do deski. Poprawki zostały naniesione, choć była pewna, że po jakimś czasie zobaczy jeszcze jakieś niedociągnięcia. Cóż, właśnie dlatego w wydawnictwie redagują teksty, a następnie korektorzy wyłapują literówki i uchybienia techniczne. Powieść została wysłana w kilka miejsc, ale tylko Strych Literacki odpowiedział. I to już po kilku dniach. Cudowny utwór, taki roman- tyczny, a zarazem współczesny, demaskatorski, z zacięciem satyrycznym. Warsztat młodej autor- ki należałoby omawiać na kursach kreatywnego pisania. Debiutanci i pisarze z jako takim dorob- kiem często mają pretensje, że ich książki nie są nagradzane, lecz z czym startują do ludzi? Nie potrafią się nawet poprawnie wysłowić, a błędy stylistyczne, interpunkcyjne i, o zgrozo, ortogra- ficzne są na porządku dziennym. Treść miałka, w kółko powtarzanie tych samych schematów, rozmyślała Dagmara. – Pani Dagmaro, lwią część stanowią powieści o spadku. Bohaterka otrzymuje takowy, a ponieważ jej związek się chwieje, mąż zdradza, a praca w korporacji przestaje przynosić satys- fakcję, rzuca wszystko w diabły, kupuje dom na wsi, pracuje na rzecz lokalnej społeczności, a w nagrodę zjawia się rycerz na białym koniu. Wielka love i the end. No ileż można? – No, nie można. Najlepsza potrawa się znudzi, kiedy codziennie się ją je – przytaknęła Dagmara. – Dokładnie! Wydajemy! To będzie lokomotywa! – entuzjazmowała się podczas rozmo- wy telefonicznej pani Kasia, szefowa i jednocześnie redaktor prowadzący. Następnie zaprosiła Dagmarę do siedziby wydawnictwa w celu omówienia szczegółów współpracy oraz podpisania umowy. – Chociaż nie. Umówmy się w Vanilla Cafe. Centrala mieści się w Warszawie. Tutaj do- piero otwieram filię i sama pani rozumie… remont niedokończony, bałagan. Przy kawie i w ład- nym otoczeniu lepiej się rozmawia. Zajmę stolik pod filarem. Mam czerwony laptop. Omówimy sprawę na spokojnie. Dagmara, wpadłszy do Vanilli, zobaczyła czubek głowy wystający znad laptopa przy sto- liku w kącie. Ruszyła w tamtym kierunku. Pani Kasia była niska, tęga, a na przegubach rąk dały się zauważyć wałeczki tłuszczu, niczym u niemowlaka. Jej głowę okalały skręcone, czarne wło- sy. Chyba ufarbowane, stwierdziła w myślach Dagmara. Boże, kto dziś robi trwałą? Wtedy wła- śnie spojrzały na nią wypukłe, nawet ładne ciemne oczy z doklejonymi rzęsami. – Nie sądziłam, że pani jest taka wysoka! Ile centymetrów? Ja chyba już gdzieś panią wi- działam. Te czarne oczy, długie rzęsy… Z taką oprawą nie trzeba się malować! Mówmy sobie po imieniu, dobrze? To uprości wiele spraw. – Pani Kasia, a w zasadzie już Kasia, wyrzucała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, ściskając serdecznie rękę swojej przyszłej autorki. Ta, ujęta niekłamanym zachwytem redaktorki, uśmiechnęła się do niej serdecznie. – Mierzę sto siedemdziesiąt dziewięć centymetrów i dorywczo pracuję w modellingu. Otarłam się o kilka reklam. Może mnie pani widziała w lokalnej telewizji. Promowałam makaro- ny z miejscowej fabryki. W ubiegłym roku wydano kilka kalendarzy z moimi zdjęciami. „Koty i ona”, kojarzy pani? – Jaka pani, Kasia jestem! Masz ukraińskie korzenie? Twoje oczy… – Szefowa Strychu Literackiego lekko zmarkotniała. – Nie chcesz dłużej być modelką? Mnóstwo dziewczyn dałoby się zabić za taką fuchę. – Po biologicznym ojcu, Cyganie, mam oczy, włosy i ciemną karnację. Tylko wzrost odziedziczyłam po matce. Modelką chcę być jak najdłużej, ale to mi nie wystarcza. No i sama ro-