mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Russell Craig -Jan Fabel 2 - Brat Grimm

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Russell Craig -Jan Fabel 2 - Brat Grimm.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 566 stron)

Craig Russel Brat Grimm (Brother Grimm) Przełożył Jerzy Malinowski Dla Wendy 1

Środa, 17 marca, 9.30. Plaża Elbstrand, Blankenese, Hamburg Pogładził delikatnie jej policzek. Bezsensowny gest; może nawet niestosowny, ale w przekonaniu Fa- bla potrzebny. Dłoń osłonięta rękawiczką drżała, kiedy dotknął twarzy dziewczyny. Serce mu łomotało, tak bardzo przypominała Gabi. Próbował się uśmiechnąć, ale ten grymas bardziej napinał niż rozluźniał mięśnie jego twarzy. Patrzyła na niego błękitnymi, nierucho- mymi oczami. Zaczynał wpadać w panikę, trawiony rosnącym niepokojem. Miał ochotę objąć ją ramionami i uspoko- ić, mówiąc, że wszystko będzie dobrze. Nie mógł tego zrobić i wiedział, że wcale nie będzie dobrze. A ona nadal wpatrywała się w niego martwym spojrzeniem. Fabel poczuł za plecami obecność Marii Klee. Cof- nął rękę i podniósł się. – Ile ma lat? – zapytał, nie odrywając wzroku od dziewczyny. – Trudno powiedzieć. Piętnaście, może szesnaście. Nie wiemy jeszcze nawet, jak się nazywa. Poranna bryza poderwała z plaży drobiny piasku,

kręcąc nimi w powietrznym wirze. Kilka ziarenek wpadło do oczu dziewczyny. Nie zamrugała. Fabel przywołał się do porządku, przestał studiować jej twarz. Wcisnął ręce głęboko do kieszeni płaszcza i spojrzał w górę na biało-czerwone ściany latarni mor- skiej, tylko po to by odwrócić uwagę od widoku za- mordowanej. Po chwili przeniósł spojrzenie na Marię. Miała niebieskoszare oczy, z których nigdy, choć znali się dobrze, nie potrafił nic wyczytać. Zawsze panowała nad emocjami. Odetchnął głęboko, jakby chciał wyrzu- cić z siebie jakiś wielki ból czy smutek. – Wiesz, Mario, czasami się zastanawiam, czy je- stem w stanie dalej wykonywać swój zawód. – Rozumiem cię – odparła, spoglądając na dziew- czynę. – Naprawdę mam wątpliwości. Ta praca zajęła mi połowę życia i jestem bardzo zmęczony. Chryste, spójrz Mario, jaka ona jest podobna do Gabi... – Zostaw to mnie. Przynajmniej w tej chwili. Biorę na siebie ekspertyzę medyczną. Pokręcił głową. Musiał tu zostać. Musiał patrzeć. I cierpieć. Znów wpatrywał się w dziewczynę. Oczy, włosy, twarz. Zapamięta każdy szczegół. Ta twarz, 3

zbyt młoda, by przybrać maskę śmierci, pozostanie w jego pamięci obok innych twarzy, młodych lub starych, ale zawsze martwych. Nie po raz pierwszy czuł, że jed- nostronna więź, która łączyła go z tymi wszystkimi ludźmi, to za mało. Wiedział, że w ciągu nadchodzą- cych tygodni, miesięcy, pozna tę dziewczynę – będzie rozmawiał z jej rodzicami, rodzeństwem, przyjaciółmi. Pozna nawyki, zainteresowania. Potem sięgnie głębiej – od przyjaciół dowie się o sprawach sekretnych, prze- czyta pamiętnik, skrzętnie ukrywany przed światem, pozna jej myśli, którymi nigdy z nikim się nie dzieliła, imiona chłopaków. Powstanie z tego obraz nadziei i marzeń, duszy i osobowości błękitnookiej martwej te- raz dziewczyny. Fabel poznają tak dobrze, a ona nigdy nie pozna jego. Zaczął się nią interesować wtedy, gdy ona prze- stała interesować się czymkolwiek. Po jej śmierci. To była praca nadkomisarza policji, musiał poznawać martwych ludzi. Wciąż patrzyły na niego szeroko otwarte, szkliste oczy. Miała na sobie wyciągniętą bluzę z ledwie wi- docznym wzorkiem na przedzie i sprane dżinsy. Zno- szone, szare rzeczy.

Leżała bokiem z podkurczonymi nogami i rękami skrzyżowanymi na podołku. Wyglądało to tak, jakby klęcząc na piasku, przewróciła się i została w takiej po- zycji. Ale śmierć nie nastąpiła tutaj. Fabel był tego pewny. Nie wiedział tylko, czy o układzie kończyn zdecydował przypadek, czy też ktoś umyślnie tak uło- żył ciało. Od smętnych rozważań oderwał go nadchodzący Brauner, szef zespołu specjalistów medycyny sądowej. Szedł po deskach ułożonych na cegłach, które tworzyły prowizoryczny chodnik, prowadzący do miejsca, gdzie leżały zwłoki. Fabel z ponurą miną skinął głową na po- witanie. – Co mamy, Holger? – zapytał. – Niewiele – odparł posępnie Brauner. – Piasek jest suchy, wiatr go unosi i zaciera ślady. Myślę, że nie zo- stała tutaj zamordowana, a ty, jak sądzisz? Nadkomisarz pokiwał głową. Brauner zerknął na ciało dziewczyny. On też ma córkę. Ból na jego twarzy był widoczny. Obaj czuli to samo. Brauner wziął głę- boki oddech. – Obejrzymy wszystko dokładnie na miejscu, a po- tem zabierzemy ją do Möllera na autopsję. 5

Fabel w milczeniu przyglądał się pracy ekipy. Na podobieństwo starożytnych egipskich balsamistów owijających bandażami mumie, technicy pokrywali każdy centymetr kwadratowy ciała dziewczyny spe- cjalną taśmą samoprzylepną. Poszczególne paski taśmy miały swoje numery i po oderwaniu trafiały do pojem- nika. Kiedy skończyli, zapakowano zwłoki do zamyka- nego na zamek błyskawiczny worka i ułożono na wóz- ku, który ciągnęło dwóch pracowników kostnicy. Fabel odprowadzał ich wzrokiem, a worek stawał się coraz mniejszą plamą na tle jasnego piasku, która w końcu zniknęła. Odwrócił się, miał teraz przed oczami rozle- głą plażę ciągnącą się aż do strzelistej latarni morskiej; jego spojrzenie spoczęło na odległym ciemnozielonym wybrzeżu Altes Land, po czym powróciło do wypielę- gnowanych zielonych tarasów Blankenese, gdzie kró- lowały eleganckie wille. Fabel uświadomił sobie nagle, że znalazł się po- środku pustkowia.

Środa, 17 marca, 9.50. Szpital Mariahilf, Heimfeld, Hamburg Przełożona pielęgniarek przyglądała się mężczyź- nie, od czasu do czasu wzdychając ciężko. Siedział na krześle obok łóżka, w którym leżała stara, siwowłosa kobieta, nieświadomy tego, że jest obserwowany. Po- chylony, gładził delikatnie dłonią jej czoło i włosy. Ni- skim, łagodnym głosem szeptał jej do ucha coś, co tyl- ko ona mogła usłyszeć. Tuż za przełożoną stanęła jed- na z sióstr. Patrzyła ze wzruszeniem na tych dwoje, za- mkniętych we własnym hermetycznym świecie. Prze- łożona nieznacznym ruchem podbródka wskazała na mężczyznę. – Nie opuścił ani jednego dnia. Widać, że kocha matkę. Założę się, że żadne z moich dzieci nie ruszy tyłka, aby się o mnie zatroszczyć, kiedy będę stara – dodała ze smutkiem. Druga pielęgniarka uśmiechnęła się gorzko. Obie stały chwilę w milczeniu, obserwując tę scenę, zatopio- ne najwyraźniej w ponurych rozmyślaniach, wywoła- nych wizją własnej przyszłości. – Czy ona go słyszy? – zapytała po chwili pielę- 7

gniarka. – Wszystko wskazuje na to, że tak. Wylew spowo- dował paraliż i odebrał jej mowę, ale z tego co wiem, zmysły działają prawidłowo. – Boże! Chyba wolałabym umrzeć. Wyobraź sobie, że jesteś uwięziona we własnym ciele. – Ma przynajmniej dobrego syna. – Przełożona po- kiwała głową. – Codziennie przynosi książki i czyta jej na głos, a potem przez godzinę siedzi, gładzi ją po wło- sach i łagodnie do niej przemawia. Tak, ma przynaj- mniej dobrego syna. Pielęgniarka westchnęła ciężko. Matka i syn byli zupełnie nieświadomi, że ktoś ich obserwuje. Ona leżała sztywno, niezdolna poruszyć członkami, a on siedział na krześle zgarbiony, pochylo- ny nad nią. Co chwila w kąciku ust kobiety pojawiała się kropelka śliny, którą natychmiast troskliwie wycie- rał chusteczką. Odgarnął jej spadający na czoło ko- smyk i pochylił się niżej, tak, że ustami prawie dotykał ucha; mówił szeptem, a oddech poruszał siwymi wło- sami na skroniach chorej. – Rozmawiałem dziś z lekarzem, mamo. Twój stan się ustabilizował. To dobra wiadomość, prawda,

Mutti? – Nie czekał na odpowiedź, której i tak by nie było. – Lekarz powiedział, że po dużym wylewie na- stąpiło kilka mniejszych wylewów i to one spowodo- wały takie spustoszenie. Mówił też, że najgorsze już minęło i jeśli dopilnuję żebyś się właściwie leczyła, nie będzie komplikacji. – Przerwał i odetchnął. A to ozna- cza, że będę mógł cię zabrać do domu i zająć się tobą. Lekarz nie był, co prawda, zachwycony tym pomy- słem, ale przecież ty nie lubisz, kiedy się tobą opiekują obcy ludzie, prawda? Doktor o tym wie. W domu, ze swoim synem, będziesz się czuła o wiele lepiej. Za- pewniłem, że zorganizuję dla ciebie opiekę na czas, kiedy będę w pracy, a potem... będę mógł się zajmo- wać tobą osobiście. Pielęgniarka odwiedzi nas w przy- tulnym, małym mieszkanku, które właśnie kupiłem. Niewykluczone, że zabiorę cię do domu pod koniec miesiąca. Czy to nie wspaniale? Zamilkł, jakby czekając, aż dotrze do niej, co po- wiedział. Wpatrywał się w jej wyblakłe, niemal bez oznak życia, szare oczy. Nie wyrażały żadnych emocji. Pochylił się jeszcze bardziej, przysunął krzesło bliżej łóżka, czemu towarzyszył piskliwy zgrzyt wypolero- wanej podłogi. 9

– No, i oczywiście, zdajesz sobie sprawę, mamo, że nie wszystko powiem doktorowi. – Jego głos nadal był ciepły spokojny. – Przecież nie mogę mu powiedzieć o tym drugim domu, naszym domu. Ani tego, że zosta- wię cię tam i będziesz do końca swoich dni leżała we własnych gównach. Albo że całe godziny poświęcę na sprawdzanie twojej odporności na ból. Nie, nie. Nie dowie się o tym, Mutti. – Zaśmiał się. – Pan doktor nie byłby zadowolony. Nie martw się. Jeśli ty mu nie wy- gadasz, ja też nie. Aha... Ty przecież nie możesz mó- wić. Widzisz mamo, Bóg cię zakneblował i unierucho- mił. To znak. Znak dla mnie. Głowa staruszki pozostała nieruchoma i tylko w ką- ciku oka zeszkliła się łza, która szybko spłynęła po po- marszczonej skórze policzka. Mężczyzna ściszył jesz- cze bardziej głos i mówił dalej konspiracyjnym szep- tem: – Ty i ja będziemy razem. Sami. Powspominamy dawne czasy. W naszym wielkim, starym domu. Kiedy byłem dzieckiem. Kiedy byłem słaby, a ty silna. – Szept przeszedł w syk, jad sączył się w ucho staruszki. – Znów to zrobiłem, Mutti. Kolejny raz. Zupełnie tak samo, jak trzy lata temu. Ale teraz, ponieważ Bóg

uwięził cię w twoim szkaradnym ciele, nie będziesz się wtrącać. Już nie zdołasz mnie powstrzymać, a ja będę to robił dalej. Połączy nas mała tajemnica. Będziesz w tym uczestniczyła, mamo. Obiecuję ci. To jest dopiero początek. Obie pielęgniarki stały na korytarzu, wzruszone ob- razem gasnącego życia i synowskiej miłości. 11

Środa, 17 marca, 16.30. Komenda Główna Policji, Hamburg Rześki chłód poranka ustąpił pod naporem ciepłe- go, wilgotnego powietrza, które napływało znad Morza Północnego. Deszcz mżył, uderzając o szyby w pokoju Fabla. Widok za oknem, na Winterhuder Stadtpark był pozbawiony życia i jakichkolwiek kolorów. Przy biurku Fabla siedziały dwie osoby: Maria i krępy mężczyzna po pięćdziesiątce, z mocno przerze- dzonymi czarno-siwymi włosami. Komisarz Werner Meyer pracował z Fablem dłużej niż ktokolwiek z zespołu. Młodszy stopniem, choć starszy wiekiem, był nie tylko kolegą Fabla, był jego przyjacielem, a często mentorem. Werner i Maria Klee, równi stopniem, wspierali bezpośrednio działania Fa- bla. Niemniej jednak Werner był numerem drugim w zespole – miał większe doświadczenie jako oficer poli- cji niż Maria. Ona natomiast zaliczała się do prymusów na studiach prawniczych i potem w akademii policyj- nej. Werner, robiący wrażenie swoim wyglądem twar- dziela, zajmował się każdą sprawą w sposób meto- dyczny, skrupulatny, wręcz podręcznikowy. Często

musiał hamować szefa, gdy ten za bardzo ufał intuicji. Zawsze się uważał za partnera Fabla i niełatwo było mu pogodzić się z tym, że musi współpracować z Ma- rią. Okazało się, że są dobrymi partnerami. Fabel utwo- rzył z nich zespół na zasadzie przeciwieństw – każde z nich należało do innego pokolenia, różnili się doświad- czeniem i fachowością. Mieli jedną wspólną cechę: całkowite i bezgraniczne oddanie pracy. To była zwyczajna narada wstępna. Śledztwa, gdy w grę wchodzi morderstwo, zwykle są dwojakiego ro- dzaju: pościg na gorąco, kiedy stwierdzono zabójstwo i istnieją mocne, niepodważalne dowody, wskazujące na sprawcę, albo „zwietrzały trop” – morderca już znik- nął, od chwili zbrodni minął dłuższy czas, ślady zosta- ły zatarte. Policja ma tylko strzępy informacji, na któ- rych podstawie przyjmuje hipotezę i musi zweryfiko- wać ją w toku gruntownego, skrupulatnie prowadzone- go śledztwa, a to wymaga i czasu, i nie lada wysiłku. Morderstwo dziewczyny na plaży to właśnie taki zwie- trzały trop. Wszystko tu mgliste i niewyraźne. Czeka ich długa i mozolna praca, nim uda się tę ponurą spra- wę rozwikłać. Dzisiejsze popołudniowe spotkanie było 13

więc typową naradą rozpoczynającą śledztwo: przeana- lizowali fakty, uzgodnili terminy kolejnych spotkań, kiedy będą już znane wyniki autopsji i badań laborato- ryjnych. Należało zacząć od ciała, a konkretnie od cza- su, miejsca i rodzaju śmierci. Testy DNA oraz inne ze- brane dane miały rozpocząć proces identyfikacji. Roz- dzielili zadania. Przede wszystkim chodziło o szybkie ustalenie tożsamości dziewczyny. Fabel chciał jak naj- szybciej dowiedzieć się, kim była, choć ten moment zawsze go przerażał, moment „ożywienia” ciała; sta- wało się z na powrót osobą, mającą zamiast numeru sprawy nazwisko. Po naradzie Fabel poprosił Marię, żeby pozostała w pokoju. Werner kiwnął ze zrozumieniem głową, co tyl- ko spotęgowało wrażenie niezręczności sytuacji. Tak więc Maria Klee, ubrana w elegancką, czarną bluzkę i szare spodnie, siedziała z nogą założoną na nogę, obej- mując dłońmi kolano, spokojna, trochę usztywniona i czekała, co ma do powiedzenia przełożony. Jak zawsze była powściągliwa, opanowana, a z jej nie- bieskoszarych oczu nic nie dało się wyczytać. Wyglą- dała na pewną siebie i świadomą własnej wartości. Ale teraz pomiędzy Fablem a Marią pojawiło się coś krę-

pującego, kłopotliwego. Maria wróciła do pracy mie- siąc temu i to była od chwili jej powrotu pierwsza tej skali sprawa. Fabel uznał, iż przed rozpoczęciem śledz- twa, konieczna jest szczera rozmowa. Okoliczności sprawiły, że łączyła ich wyjątkowa zażyłość. Większa, niż gdyby się ze sobą przespali. Dziewięć miesięcy temu trzymał ją w ramionach pod rozgwieżdżonym niebem w opustoszałej okolicy Altes Land na południowym brzegu Łaby; pewna siebie Ma- ria Klee stała się pod wpływem zupełnie realnego i uzasadnionego strachu przed śmiercią małą dziewczyn- ką. Fabel przytulał ją, patrzył w oczy, łagodnie do niej przemawiał, nie pozwalając zapaść w sen, z którego mogłaby nigdy się nie obudzić. Nie pozwalał jej ode- rwać od siebie wzroku i spojrzeć tam, gdzie sterczała rękojeść noża tkwiącego w jej klatce piersiowej. To była najgorsza noc w całej karierze Fabla. Dopadli nie- bezpiecznego psychopatę, najgroźniejszego z jakim kiedykolwiek się zetknął, potwora odpowiedzialnego za serię szczególnie okrutnych, rytualnych mordów. W wyniku pościgu zginęło dwóch policjantów – jeden z oddziału Fabla, zdolny, młody oficer Paul Lindemann i drugi – funkcjonariusz z pobliskiego komisariatu. Ko- 15

lejną ofiarą uciekającego psychopaty stała się Maria; nie zabił jej, ale pozostawił z paskudną, prawie śmier- telną raną. Zdawał sobie sprawę, że Fabel będzie mu- siał dokonać wyboru – kontynuować pościg czy rato- wać jej życie. Wybór Fabla był oczywisty. Teraz oboje leczyli jeszcze niezabliźnione rany. Fa- bel nigdy wcześniej w czasie pełnienia obowiązków nie stracił żadnego oficera, a tamtej nocy zginęło dwóch policjantów i o mało nie umarła Maria. Leżała dwa tygodnie w szpitalu, w stanie krytycznym, zawie- szona pomiędzy świadomością a nieświadomością, na granicy życia i śmierci. Kolejne siedem miesięcy zaję- ło jej powolne nabieranie sił i powracanie do zdrowia. Wiedział, że ostatnie dwa miesiące rekonwalescencji Maria spędziła głównie na siłowni, odbudowując nie tylko tężyznę fizyczną, ale także tę żelazną determina- cję, która ją cechowała. A teraz siedziała naprzeciw niego ta sama, dawna Maria o twardym, niewzruszo- nym spojrzeniu i dłońmi obejmowała kolano. Choć czuła się już dobrze i podjęła pracę, on wciąż wracał do tamtej nocy, kiedy trzymał ją za rękę, nasłuchiwał płytkiego, urywanego oddechu, gdy półprzytomna mó- wiła błagalnym szeptem, by nie pozwolił jej umrzeć.

Musieli oboje w końcu wymazać to z pamięci. – Wiesz Mario, o czym chciałem z tobą porozma- wiać? – Nie, szefie... O tym morderstwie? – W niebiesko- szarych oczach pojawił się niepokój; Maria zajęła się strzepywaniem ze spodni jakiegoś niewidocznego okruszka. – Sądzę, że się domyślasz. Muszę wiedzieć, czy je- steś gotowa zaangażować się w to śledztwo. Chciała zaprotestować, ale Fabel powstrzymał ją gestem. – Posłuchaj, jestem z tobą szczery. Mogłem nic nie mówić i przydzielić cię do jakiejś mniejszej sprawy, zostawić na uboczu i obserwować, jak pracujesz. Ale to nie w moim stylu. Wiesz o tym dobrze. – Pochylił się do przodu i oparł łokciami o blat biurka. – Zbyt cię cenię jako oficera policji, żeby potraktować cię w taki sposób. Z drugiej strony, zbyt cię cenię, by narażać na szwank twoje zdrowie, powierzając ci śledztwo, które może okazać się zbyt ciężkie. – Jestem gotowa. – W głosie Marii zabrzmiał stalo- wy chłód. – Poradziłam sobie już ze wszystkim, z czym musiałam się uporać. Nie wróciłabym do pracy, 17

gdybym czuła, że mogę zawalić sprawę. – Spokojnie, Mario. Ja nie rzucam ci wyzwania. Nie kwestionuję twoich umiejętności... – Spojrzał na nią. – Tamtej nocy o mało cię nie straciłem. Zginął Paul, ty otarłaś się o śmierć. Zawiodłem nie tylko cie- bie, lecz cały zespół. To ja byłem odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo. Lód w jej spojrzeniu zaczął topnieć. – To nie twoja wina, szefie. Zacznę od tego, iż ob- winiałam siebie, dlatego że się nie sprawdziłam. Że nie zareagowałam dostatecznie szybko albo zareagowałam niewłaściwie. Ale z takim człowiekiem jak on nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia. Był ucieleśnie- niem zła. Jest bardzo mało prawdopodobne, bym kie- dykolwiek spotkała na swojej drodze kogoś równie niesamowitego. – Jednak on jest nadal na wolności – przypominał Fabel i natychmiast pożałował swoich słów. Ta przy- kra prawda kosztowała go już wiele bezsennych nocy. – Zapewne daleko od Hamburga – odparła Maria. Pewnie opuścił Niemcy, może wyjechał z Europy. A nawet jeżeli nie, nawet jeśli natrafilibyśmy na jego ślad, to będę gotowa.

Fabel był przekonany, że Maria wie, co mówi. Choć on sam wcale nie miał pewności, czy jest gotów spotkać się ponownie z Krwawym Orłem. Teraz, czy w ogóle kiedykolwiek. Ale nie podzielił się tą myślą. – To nie wstyd, dochodzisz powoli do siebie, Ma- rio. Na jej twarzy zagościł uśmiech, jakiego wcześniej Fabel nie widział – niewątpliwie sygnał jakiejś we- wnętrznej przemiany. – Ze mną jest wszystko w porządku, Jan. Słowo ho- noru. Po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu w biurze. Wymówiła je również wtedy, gdy leżała w wysokiej trawie Altes Land i walczyła ze śmiercią. Fabel uśmiechnął się. – Cieszę się, że znów jesteś z nami, Mario. Rozmowę przerwało bezceremonialne wejście Anny Wolff. – Przepraszam, że przeszkadzam – powiedziała – ale mam informację z laboratorium. Jest coś, co musi- my natychmiast zobaczyć. Holger Brauner nie wyglądał na naukowca ani na- uczyciela akademickiego. Był mężczyzną średniego 19

wzrostu, jasnowłosym, z twarzą ogorzałą, o surowych rysach. Kiedyś w młodości uprawiał kulturystykę i z tamtych czasów pozostały mu dobrze wykształcone mięśnie i wyprostowana sylwetka. Fabel współpraco- wał z szefem zespołu medycyny sądowej od dziesięciu lat i wzajemny szacunek, jakim się darzyli, przerodził się wkrótce w prawdziwą przyjaźń. Brauner był zatrud- niony w LKA 3, oddziale hamburskiego Federalnego Urzędu Kryminalnego, zajmującego się medycyną są- dową. Wiele czasu spędzał w Instytucie Medycyny Są- dowej, ale w komendzie głównej miał także swoje nie- wielkie biuro. Kiedy Fabel wszedł do biura, zastał Braunera po- chylonego nad stołem; przyglądał się czemuś uważnie, patrząc przez szkło powiększające zawieszone na wy- ciągniętym statywie. Podniósł wzrok, ale nie powitał gościa jak zwykle szerokim uśmiechem. Skinął nato- miast ręką, każąc mu podejść bliżej. – Zabójca próbuje nam coś powiedzieć – stwierdził zasępiony i podał koledze parę rękawiczek chirurgicz- nych. Cofnął się o krok, by Fabel mógł się lepiej przyj- rzeć przedmiotowi na stole. Na niewielkim kawałku plastiku leżała prostokątna, żółta kartka, mniej więcej

dziesięć centymetrów na pięć. Żeby zabezpieczyć ją przed uszkodzeniem, Brauner nakrył ją płytką przezro- czystego pleksiglasu. Tekst został napisany odręcznie czerwonym atramentem, pismo było staranne, litery małe, ale równe i wyraźne. – Znaleźliśmy to w zaciśniętej dłoni dziewczyny. Wydaje mi się, że kartkę włożono jej do ręki już po śmierci i zaciśnięto palce, ale stało się to jeszcze przed wystąpieniem stężenia pośmiertnego. Choć litery były bardzo małe, dało się je przeczy- tać. Mimo to Fabel przyjrzał się kartce przez szkło po- większające. Tekst oglądany przez lupę stał się czymś więcej niż tylko słowami na papierze – każda linia czerwonego atramentu stawała się szerokim strumie- niem rozlanym w poprzek żółtego tła. Zbliżył szkło po- większające do kartki i przeczytał: Już mnie znaleziono. Nazywam się Paula Ehlers. Mój adres to Buschberger Weg, Harksheide, Norder- stedt. Byłam pod ziemią, a teraz czas, żebym wróciła do domu. Fabel wyprostował się. 21

– Kiedy to zauważyłeś? – Zabraliśmy dziś rano ciało na Butenfeld, żeby doktor Möller przeprowadził sekcję. – Butenfeld było nazwą ulicy w dzielnicy Eppendorf, przy której mieścił się instytut. Policjanci w skrócie nazywali tamtejszą kostnicę Butenfeld. Wcześniej zbadaliśmy wstępnie zwłoki i wtedy znaleźliśmy to w jej zaciśniętej dłoni. Jak wiesz, owijamy kończyny w oddzielne worki folio- we, żeby nic nie zgubić w czasie transportu; ta kartka przylepiła się do jej dłoni i nie wypadła nawet wtedy, gdy ustąpiło stężenie pośmiertne. Fabel ponownie przeczytał tekst z kartki. Poczuł lekkie mdłości. Paula. Więc znał już jej imię. Wyjął z kieszeni notes, zapisał w nim nazwisko i adres. Nie miał żadnych wątpliwości, że to zabójca napisał kartkę. Gdyby zmusił dziewczynę do napisania listu, ta, będąc w szoku, nie mogłaby pisać tak wyraźnie. Odwrócił się do Braunera. – „Byłam pod ziemią...”. Czy to oznacza, że została gdzieś zakopana, a potem ją wydobyto, przeniesiono i wyrzucono na plaży Blankenese? – Zastanawiałem się nad tym, czytając kartkę. Ale nie. Mogę z całą pewnością stwierdzić, że ciało nie

było wcześniej pochowane, i dziewczyna nie żyła od dwudziestu czterech godzin. Może te słowa należy ro- zumieć tak, że była przetrzymywana w jakiejś piwnicy. Badamy jej ubranie na obecność kurzu, pyłu, czegokol- wiek, co pozwoli określić, w jakim otoczeniu przeby- wała przez ostatnią dobę. – Oby – mruknął Fabel. – Znaleźliście coś jeszcze? – Nie. – Brauner wziął z biurka skoroszyt i przej- rzał go. Oczywiście, doktor Möller dostarczy pełną do- kumentację patologiczną, ale wstępne ustalenia wska- zują, że plaża nie była miejscem zbrodni. Ofiara zosta- ła zamordowana gdzieś indziej, potem porzucono ją na plaży. – Nie, Holger... – Fabel odtwarzał sobie teraz wi- dok z plaży. – Nie porzucona. Upozowana. Od samego rana nie dawało mi to spokoju. Mogło się wydawać, że wypoczywa. Albo czeka na kogoś. Nie wchodzi w grę porzucenie ciała. To było swojego rodzaju wyznanie. Nadal tylko nie wiem, co morderca chciał nam powie- dzieć. Brauner zastanawiał się nad słowami Fabla. – Chyba masz rację – powiedział w końcu. – Choć muszę przyznać, że nie w pełni podzielam twój punkt 23

widzenia. Zgadzam się, że włożono nieco wysiłku w sposób ułożenia ciała denatki. Nie dostrzegam tam jed- nak żadnej szczególnej pozy. Może po prostu zabójca poczuł skruchę po tym, co zrobił. A może jest do tego stopnia zwichrowany, że nie uważał jej za martwą. Fabel uśmiechnął się. – Niewykluczone, że ty jesteś bliżej prawdy. Ale, przepraszam, mówiłeś, że... Brauner wrócił do dokumentacji. – Niewiele więcej mogę dodać. Ubrania były kiep- skiej jakości i zużyte. Poza tym nieświeże... Przypusz- czalnie nosiła je i bieliznę przez co najmniej trzy-czte- ry dni przed śmiercią. – Została zgwałcona? – Sam wiesz, że Möller jest gotów mnie zamordo- wać za uprzedzanie jego wniosków. Prawdę powie- dziawszy, tylko on może dać kompetentną odpowiedź, ale nie... Nie zauważyłem na ciele dziewczyny żad- nych śladów wskazujących na motyw seksualny. Oprócz śladów duszenia na szyi nie stwierdziłem in- nych oznak przemocy. Na ubraniu też nic nie było. – Dzięki, Holger. Domyślam się, że sprawdzisz ro- dzaj papieru i atramentu użytego do napisania tego li-

stu. – Oczywiście. Szukałem już znaków wodnych. Bez rezultatu. Po badaniach podam ci gramaturę, rodzaj pa- pieru i szczegółowe dane identyfikacyjne, ale dopaso- wanie tego do konkretnego produktu zajmie trochę czasu. – Westchnął ciężko. – Wydaje mi się, że szuka- my pospolitego papieru z hipermarketu. Trudno będzie ustalić dostawcę. – Ale to oznacza także, że nasz przyjaciel przemy- ślał wszystko i zaciera za sobą ślady. – Fabel poklepał Braunera po ramieniu. – Widzisz, ile można razem do- konać, Holger? Ty zajmiesz się materiałem, a ja tre- ścią... Możesz zrobić kilka kopii, wyślę je do wydziału zabójstw. Byłoby dobrze trzykrotnie je powiększyć. – Nie ma sprawy, Jan. – Zadbam też o to, żebyś otrzymał kopię protokołu sekcji zwłok, który prześle mi Möller. – Dobrze wie- dział, że szorstki sposób bycia doktora drażnił Braune- ra jeszcze bardziej niż jego. – Tak na wszelki wypadek, gdyby cokolwiek w nim wydało ci się warte uwagi... Kiedy Fabel wrócił do wydziału zabójstw, zatrzy- mał się przy biurku Anny Wolff. Podał jej notatkę z nazwiskiem i adresem, którą zabójca wcisnął w dłoń 25