mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 546
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 774

Russell Michael - Miasto Cieni

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Russell Michael - Miasto Cieni.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 304 stron)

===bFVsVGJTMANnVTdWbltsXj8MO10/Bz8KPQlvXj8JO18=

===bFVsVGJTMANnVTdWbltsXj8MO10/Bz8KPQlvXj8JO18=

Dla Anity ===bFVsVGJTMANnVTdWbltsXj8MO10/Bz8KPQlvXj8JO18=

Już wcześniej tutaj bywałem, Lecz nie wiem kiedy i jak. Znam dobrze tę trawę za drzwiami, Ten mocny, słodki zapach. Sudden Light, Dante Gabriel Rossetti ===bFVsVGJTMANnVTdWbltsXj8MO10/Bz8KPQlvXj8JO18=

CZĘŚĆ PIERWSZA Wolne Państwo W pomieszczeniu znajdowało się sporo sprzętu medycznego i urządzeń elektrycznych. Z sufitu zwisała podwieszana lampa zabiegowa. Poniżej stał przedmiot nakryty płótnem – gdy je zdjęto, okazało się, że to fotel ginekologiczny. Detektyw odnalazł też specjalny pas służący do przypinania do fotela. Wśród przedmiotów znajdujących się w pokoju był także pojemnik na środki odkażające wypełniony wacikami. W biurze natrafiono na pudełko zawierające środki antykoncepcyjne oraz rewolwer. „The Irish Times” ===bFVsVGJTMANnVTdWbltsXj8MO10/Bz8KPQlvXj8JO18=

1 PHOENIX PARK Dublin, czerwiec 1932 Rzeka Liffey płynęła cicho przez Dublin, zmierzając w stronę morza. Jaśniejący wysoko nad nią księżyc odbijał się w wodzie srebrnymi i złotymi cętkami, które raz po raz połyskiwały między wysokimi wałami kanału biegnącego między ulicami miasta. Za dnia rzeka była szara i płynęła ospale; nawet w słonecznym blasku wydawała się ciemniejsza od otaczających ją ścian, nudniejsza niż chaotyczna gmatwanina budynków stojących po obu stronach Quays. Już dawno zapomniała o swoich dzikich wypływających z gór Wicklow źródłach, gdy powoli sunęła naprzód, uwięziona w ciasnym kaftanie kamiennego kanału i posłuszna miastu, któremu kiedyś dała początek. To nie była rzeka, której ktokolwiek chciałby się dłużej przyglądać. Nie była ani magiczna, ani majestatyczna. Jej duch został okiełznany, nawet jeśli samo miasto wciąż się opierało. Można było przejść wzdłuż niej od Arran Quay do Bachelors Walk na jednym brzegu i od Ushers Quay do Aston Quay na drugim, a ona sączyła się w dole jak gigantyczny bury ściek. I gdy się na nią spoglądało, przechodząc z południa na północ przez Gratton Bridge, Halfpenny Bridge czy O’Connel Bridge, to nie Liffey przyciągała wzrok, lecz łagodne światło na horyzoncie, jaśniejące w punkcie, gdzie rzeka uciekała spomiędzy ciasnych kamiennych i betonowych ścian prosto do morza. Mimo to czasami, gdy księżyc wisiał nisko nad miastem, Liffey zdawała się przypominać sobie światło tamtego księżyca i tamtych gwiazd w górach, i tamte noce, gdy jedynym dobiegającym dźwiękiem był szum jej nurtu. O trzeciej nad ranem Vincent Walsh szedł wzdłuż prowadzącego na wschód Ormond Quay. Na niebie wciąż nie było widać oznak nadchodzącego świtu. Mężczyzna nie miał powodu podejrzewać, że to ostatni dzień jego dwudziestotrzyletniego życia. Dostrzegł połyskujące na wodzie odbicie księżyca. Widział Liffey każdego dnia, ale nigdy wcześniej tego nie zauważył – dziś jednak rzeka zdawała mu się kolorowa i pełna życia. To coś więcej niż dobry znak, to prawdziwe błogosławieństwo przebijające się blaskiem przez zasłonę ciemności odbierającą mu siły. Bez wątpienia to była dobra noc, a dzień, który miał nadejść, będzie równie udany. Skręcając za róg, widział już mrowie świateł; rozjaśniały ściany budynków lśniących wzdłuż Quays dzięki latarniom ulicznym, oświetlały każdy sklep i każdy bar. Porozsuwano zasłony, więc lampy i świece były widoczne w oknach mijanych domów. Wokół robiło się

tłoczno. Jeszcze piętnaście minut wcześniej, gdy Walsh ruszał z Red Cow Lane, ulice świeciły pustkami, ale nagle w mroku pojawili się ludzie, z każdą chwilą było ich coraz więcej. Nadchodzili przez mosty z południowego brzegu rzeki. Wszyscy podążali w tym samym kierunku – na zachód. Tłum dublińczyków szedł równo z Vincentem, unosząc się pod prąd Liffey, i rósł przy każdym mijanym skrzyżowaniu Quays. Idące samotnie kobiety i dzieci, ciche i skupione; pary, młode i stare, milczące lub rozgadane, jedne trzymały się za ręce jak kochankowie, inne szły obok, nie zwracając na siebie uwagi; rodzice pchający wózki albo ciągnący uparte dzieciaki; i młodzieńcy w różnym wieku ścigający się na zatłoczonych ulicach z rosnącą ekscytacją. Młodzi mężczyźni maszerowali w cichych poważnych grupach, niektórzy ściskali różańce, inni z kolei szli, pokrzykując, w znakomitych humorach; kobiety i dziewczyny, ramię w ramię, wędrowały całą szerokością ulicy, plotkując i chichocząc, drocząc się ze sobą – z ich ust wypływał niekończący się potok słów. Niekiedy do tłumu ludzi zmierzających w kierunku Phoenix Park dołączały grupy mieszkańców bocznych uliczek udekorowanych kwiatami i sztandarami. Vincent Walsh obejrzał się i dostrzegł na skraju nieba pierwsze odcienie różu. Nadchodził nowy dzień. Wydawało się, że ta myśl dotarła nagle do wszystkich; kroki, w których kryło się entuzjastyczne wyczekiwanie, przyspieszyły, pełne jeszcze większej determinacji, z dodatkową werwą parły naprzód, ku bramom parku. Hałas wzmógł się. Wszyscy dyskutowali. Świadomość, że jest się częścią tego wszystkiego, i poczucie przynależności, bycia wchłoniętym w ten gigantyczny ludzki strumień, były wręcz nieodparte. Zresztą Vincent i tak nie miał zamiaru się temu opierać. Chociaż jego twarz rozjaśniał uśmiech mający stanowić odpowiedź na otaczającą go radość, z trudem powstrzymywał łzy. Tak właśnie pragnął się czuć, a gdy ten dzień się skończył, Vincent wiedział, że już nigdy nie poczuje się tak samo. Przeszli przez bramy parku i na chwilę zrobiło się cicho. Noc uniosła wreszcie swoją czarną kurtynę. Dublin, zawsze tak skupiony na sobie, przepadł gdzieś w oddali. Pozostał jedynie rytm tysięcy stóp kroczących po trawie i żwirze i widok tysięcy cieni przemykających wśród drzew Phoenix Park. Gdy wreszcie zrobiło się jasno, tupot i zgiełk głosów stały się jeszcze donośniejsze. Vincent próbował wcześniej zasnąć, ale tak naprawdę wcale nie chciał. Jego serce – jak serca wszystkich innych – biło w rytm tych kroków i – jak pozostali – Walsh nie był w stanie oderwać wzroku od nadciągających tłumów. Zmieniając się ze strumyka w rwący potok, łącząc się z innymi, fala ludzi przekształciła się w prawdziwy ocean. Koło ósmej zaczęły nadjeżdżać samochody i autobusy z różnych zakątków Irlandii. Ktoś powiedział, że musi ich już być milion, milion ludzi będących świadkami obecności Chrystusa w eucharystii. Ktoś inny dodał, że kongres eucharystyczny

stanowi ostateczne zwycięstwo Irlandii po wiekach, gdy wiara musiała wzrastać w cieniu prześladowań, ucieczek i głodu. Ktoś stwierdził, że w pewnym sensie wszyscy, którzy sądzili, że nie ma demokracji, tu mogli znaleźć jej tyle, by wystarczyło na naprawę całego obróconego w ruinę świata. Ktoś stwierdził, że nawet anioły patrzące z niebios są w stanie dostrzec to zgromadzenie. Inny, że oto powstał największy megafon świata, mający średnicę piętnastu mil – od parku aż do miasta. Ktoś dodał, że nawet anioły ich usłyszą. A przed tłumem, niedaleko miejsca, gdzie siedział Vincent, znajdował się ołtarz główny, który tego dnia przyciągał wzrok miliona gorliwych wiernych. Lśnił w promieniach porannego słońca, rażąc bielą kontrastującą z ciemnymi zastępami wiernych wsparty na ogromnych kolumnach przypominających te z placu Świętego Piotra w Rzymie, obejmując w szczęśliwym uścisku cały milion wiernych. Nie miał żadnego planu. Wiedział tylko, w którym miejscu ksiądz będzie udzielał komunii. Rozmawiali o tym już kilka tygodni wcześniej – gdy byli ze sobą po raz ostatni. Tamtej nocy dyskutowali o wszystkim, co miało dla nich znaczenie, o wszystkim, co wywoływało w nich jakieś emocje, o wszystkim, o czym zawsze śnili. Vincent nigdy nie czuł z nikim takiej bliskości. Nigdy nie czuł aż tak mocno, że właśnie tu jest jego miejsce. Nigdy nie doświadczył równie wszechogarniającej miłości. Ksiądz nie spotkał się z nim nazajutrz ani następnego dnia. Obiecał, że będzie czekał na niego w swoim samochodzie, w dzielnicy Smithfield, ale się nie pojawił. Nie przysłał też kolejnych listów. Ale to było zrozumiałe. Kongres Eucharystyczny dla każdego księdza oznaczał mnóstwo pracy. Dziś jednak Vincent znów go zobaczy. Będzie obecny na mszy pontyfikalnej. Ksiądz był taki dumny i podekscytowany, że będzie służył blisko głównego ołtarza. A Vincent go odnajdzie. Tak właśnie się stanie. Bez względu na bilety, przepustki, porządkowych czy rozmieszczenie krzeseł, to i tak się wydarzy. W Phoenix Park będzie milion wiernych, milion osób przepełnionych nadzieją. A żadna nadzieja nie była tego dnia silniejsza od nadziei Vincenta. Jeśli miał jakiekolwiek wątpliwości, porzucił je w ciemnościach przed nadejściem poranka, wchłaniając w siebie zaraźliwą wiarę, która napływała ze wszystkich stron i przez którą sam też został pochłonięty. Vincent obserwował grupę porządkowych i robotników starających się rozładować stojącą przed głównym ołtarzem przyczepę z ciężkimi ławami. Ludzi odsyłano już stąd na tyły, tu było miejsce wyłącznie dla największych i najlepszych. Ci nie musieli przybywać przed wschodem słońca i potem czekać przez cały ranek. Nawiązał rozmowę z wysokim mężczyzną, który z radością tym wszystkim dowodził. – Czy mogę jakoś pomóc? – Trzeba przenieść jeszcze kilka ławek. Nie możemy pozwolić, by ważniacy musieli stać, skoro już przytaszczyli tu swoje wielkie dupska i chcą na nich usiąść.

Poranek poświęcił więc na pracę, nosząc ławki i krzesła, ustawiając je w rzędach. Zanosił kwiaty do kolumnad ołtarza głównego. Przynosił czajniki z herbatą porządkowym i pracownikom, zbierał ich śmieci. Im ciężej pracował, tym bardziej pochłaniało go poczucie przynależności, które wcześniej było mu zupełnie obce. Kongres Eucharystyczny jeszcze tydzień temu zdawał mu się czymś odległym, mimo że wszyscy mówili wyłącznie o nim. Wypełnił cały Dublin, całą Irlandię, tak jak serca i umysły wszystkich jej mieszkańców. Ale do tej pory nie miało to z Vincentem nic wspólnego, stanowiło jedynie mglistą szansę na odnalezienie mężczyzny, którego pokochał. Teraz czuł się inaczej. Ani na chwilę nie zapominał, czemu tu jest, ale nie spodziewał się, że będzie tym wszystkim aż tak zaabsorbowany. Nagle to był też jego dzień. Niesamowicie się zaangażował. I gdy skończył już pracę, a Phoenix Park wypełniło się milczącym oczekiwaniem, podszedł do niego porządkowy, z którym rozmawiał na początku, i poklepał go po plecach. – Możesz zostać na przodzie, kolego. Odwaliłeś kawał dobrej roboty. Najpierw nadeszła kawaleria z wysoko uniesionymi lancami, eskortująca powozy i samochody wiozące do głównego ołtarza kardynałów, biskupów i arcybiskupów. Za nimi podążali politycy i ambasadorzy, w cylindrach i we frakach, biznesmeni oraz przywódcy związków zawodowych niosący sztandary niemal każdego ugrupowania, stowarzyszenia czy klubu w Irlandii mającego jakikolwiek powód, by się tutaj zjawić. Przewodził im pozdrawiający tłumy Eamon de Valera. Przed dziesięcioma laty wyruszył na wojnę, dzięki której Irlandia mogła uwolnić się od brytyjskich rządów, wcześniej dławiących jej niezależność. Potem, gdyby tylko pojmali go pewni Irlandczycy, z którymi wcześniej walczył ramię w ramię przeciw siłom brytyjskim, zostałby zastrzelony. Podczas wojny domowej, mającej miejsce tuż po wojnie o niepodległość, gdy dawni towarzysze zabijali się między sobą, ponieważ sześć hrabstw nadal pozostawało pod rządami Brytyjczyków i związane były przysięgą wobec króla Anglii, na którą nikt, nawet w Londynie, nie zwracał najmniejszej uwagi, de Valera został ekskomunikowany. Ale teraz Dev triumfalnie powrócił z politycznego niebytu. Obecnie piastował urząd prezydenta Wolnego Państwa, którym tak pogardzał. Szkarłatno-purpurowy orszak dostojników kościelnych przedzierał się przez tłum tysięcy stojących przed ołtarzem, odzianych w czerń księży. Na moment zrobiło się tak cicho, że można było usłyszeć śpiewające na drzewach ptaki, a nawet krzyk samotnej mewy unoszącej się nad głowami zebranych. Kardynał Lauri, legat papieski, czytał tłumowi orędzie: – Udaj się w moim imieniu do Irlandii i powiedz zgromadzonym tam dobrym ludziom, że Ojciec Święty kocha Irlandię i wysyła jej mieszkańcom nie zwykłe apostolskie błogosławieństwo, lecz błogosławieństwo wszechogarniające – i gdy

rozpoczęła się msza, Vincent po prostu poszedł tam, gdzie miał zamiar stanąć. – Introibo ad altare deo. – Wstąpię do ołtarza Bożego. Odpowiedział na kardynalskie wezwanie słowami, których nie wypowiadał od wielu lat. – Ad Deum qui laetificat iuventutem meam. – Do Boga, który rozwesela młodość moją. Po wymówieniu tych zdań znów stał się zwykłym ministrantem. Ale powoli, boleśnie, z początku nie rozumiejąc, uświadomił sobie, że słowa, które znał na pamięć, brzmią jak słowa kogoś innego. Nie mogły już należeć do niego, a co gorsza on nie mógł przynależeć do nich. Jednak dziś znów je odzyskał. Trzymał je blisko serca, jak przyjaciół z dzieciństwa. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo pragnął znów tak się poczuć. Podczas mszy zdarzały się chwile, gdy czuł dziecięcą wręcz radość, której pozbawiła go świadomość tego, kim się stał. Czy naprawdę powrót do tego stanu był niemożliwy? Nagle dotarło do niego, że już nadszedł czas. Kardynał uniósł hostię, a ta ożywiła obecność Chrystusa w życiu każdego z miliona obecnych tu mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy w jednej chwili padli na kolana. Trzy tysiące księży ruszyło w tłum, niosąc eucharystię. I po raz pierwszy tego dnia Vincenta ogarnęły wątpliwości. Nadal go nie widział. Rozglądał się wszędzie wokół, mając nadzieję i mocno wierząc. Teraz czuł jedynie strach, coraz większy strach, że mimo wszystko jego księdza tutaj nie ma, że coś się stało, przepadł gdzieś w tłumie stanowiącym w końcu aż jedną czwartą populacji całej Irlandii. Ale wtedy go zobaczył, niesamowicie blisko. Zbliżał się z mszalnym kielichem, krocząc wzdłuż linii klęczących, gdy pełen pasji głos Johna McCormacka niósł się z ołtarza głównego, przy którym stał w czerwieni, złocie i czerni aksamitnej tuniki. Papieski wysłannik. „Panis Angelicus”. Chleb Anielski. Chleb Anielski, który staje się chlebem człowieka. Cud cudów. Ksiądz był zbyt zaabsorbowany udzielaniem komunii, zbyt przejęty świętością tej chwili, by zobaczyć, komu daje hostię. Wszyscy na kolanach, dłonie złożone do modlitwy, języki wystawione, by przyjąć chleb anielski. I gdy był już obok, Vincent wyjął z kieszeni karteczkę: „Będę na ciebie czekał po mszy. Vincent”. Początkowo pisał więcej, znacznie więcej, ale za każdym razem wyrzucał swój liścik. Będzie jeszcze czas, by powiedzieć to wszystko osobiście. A zresztą są sposoby, by niektóre rzeczy przekazać bez słów. Kiedy ksiądz stanął przed nim, zadrżał. – O res mirabilis! Gdy tylko hostia opuściła dłoń kochanka i spoczęła na języku Vincenta, ten podał księdzu zwinięty liścik. Mężczyzna spuścił wzrok. Z początku sprawiał wrażenie, jakby coś go zdekoncentrowało, lecz potem na jego twarzy pojawiła się konsternacja, a w końcu i przerażenie.

Klęcząca postać spojrzała na niego, a na jej twarzy malował się wyraz niemal anielskiego oddania. Trwało to ledwie kilka sekund, lecz obydwu mężczyznom wydawało się, że minęło znacznie więcej czasu. Vincentowi wydawało się, że ten milion osób w parku nagle gdzieś zniknął. Duchowny z kolei poczuł, jakby miliony oczu wejrzało nagle w jego duszę i zlękły się tego, co tam dostrzegły. Nerwowo ruszył ku kolejnemu wiernemu, by udzielić mu sakramentu komunii. Vincent zamknął oczy i zmówił dziękczynną modlitwę. Na twarzy kochanka nie dostrzegł ani zmieszania, ani lęku. Nie widział, jak świstek papieru zostaje zwinięty w kulkę i spada pod nogi zebranych, nieprzeczytany. Gdy msza się zakończyła i tłum odszedł w pokoju, Vincent Walsh po prostu siedział i obserwował, jak ludzie, samochody, powozy, politycy, księża prałaci oddalają się. Obserwował oddalających się porządkowych, żołnierzy i policjantów. Czekał długo, aż w końcu zrozumiał, że tego dnia jego marzenia się nie spełnią, a wtedy cała nadzieja, którą wcześniej dzielił z milionem wiernych, zupełnie z niego uleciała. Niebo zasnuły ciemności. Policjant już od ponad godziny przyglądał się bacznie Vincentowi. W końcu podszedł do niego, wyraźnie zdegustowany. – Już pora, byś się oddalił. – Czekam na kogoś. – Nie widzę, na kogo mógłbyś jeszcze czekać. Słyszałeś, co powiedziałem. Jazda. – On nadal może… Vincent zamilkł. Świat, o którym zapomniał we wczesnych godzinach porannych, spoglądając na odbijające blask księżyca wody Liffey, świat, w którym żył naprawdę, świat, w którym nieustannie był tylko obcym, niechcianym elementem, znów pojawił się przed nim. Nawet słowa: „On nadal może…” wypowiedziane w ten sposób, w jaki je wypowiedział, wystarczyły. Strażnik, którego nigdy wcześniej nie widział, dobrze go znał. Widoczne na jego twarzy pogarda i zniesmaczenie były niczym cios i przywodziły na myśl prawdziwe ciosy spadające na Vincenta wraz z takimi spojrzeniami. To nie pierwszy raz, kiedy funkcjonariusz policji Garda Síochána * patrzył na niego w taki sposób. – Jeśli chcesz dostać po ryju, ja i koledzy nie mamy nic przeciwko. O to ci chodzi? Każde słowo Vincenta mogło wywołać bijatykę. Dobrze o tym wiedział. Nieopodal stała grupa Gardaí, palili papierosy. Oni też go obserwowali. Rzucali mu takie same spojrzenia. Wstał bez słowa i odwrócił się. Ruszył w drogę powrotną przez park, ku rzece, znów idąc wzdłuż Quays. Wszędzie wokół otaczali go ludzie. Nadal krążyli po ulicach, a im bliżej centrum miasta, tym było ich więcej, parady i procesje trwały tu przez całe popołudnie. Miasto wypełniali ludzie, którzy świętowali w ten dzień jak jeszcze w żaden inny. Ale dla Vincenta Walsha to znów był dzień jak co

dzień. Wszedł do Carolan’s Bar. W odpowiedzi na powitanie skinął tylko głową, lecz za uśmiechem, do którego się zmusił, nic się nie kryło. Stanął za barem. Przez chwilę Billy Donnelly nawet się nie odzywał. Potem podniósł butelkę Bushmills i nalał pół szklanki. Wsunął ją w dłoń Vincenta. Billy nie oczekiwał wyjaśnień. Od początku wiedział, jak to się skończy. – A co sobie myślałeś? Przecież ci mówiłem. – Jesteś cholernym jasnowidzem, Billy. Vincent uniósł szklankę do ust. Nie miał ochoty, ale i tak się napił. – Jezus zapłakał, Vinnie. Gdybym dostawał funta od każdego kolesia, którego jakiś ksiądz najpierw wydymał, a potem już nigdy się z nim nie spotkał, byłbym najbogatszym gościem w Irlandii. – Nic o nim nie wiesz. – Widywałem takich typów w każdym zaułku Dublina. Wszyscy ich znają. – Jesteś zwykłym idiotą. – Owszem, i nie rozpoznałbym anioła, nawet jakby wlazł mi w dupę. Właśnie dlatego nie pójdę do nieba. Ale słuchaj, dziś możesz zapomnieć o robocie. Urwij się i odwiedź kumpli. Albo bierz flachę na górę i wyj do księżyca. – Wolę się czymś zająć, nawet jeśli ma to być słuchanie bzdur przez cały wieczór. Billy uśmiechnął się szeroko. Złapał za butelkę i dolał im Bushmilla. Vincent opróżnił szklankę jednym haustem. Teraz już nabrał ochoty na więcej. Odwrócił się do baru, chwycił jedną ze szklanek i pchnął ją w stronę kolegi. – Pora na dolewkę, skoro nie ma nic lepszego. – Chcesz pić ze szklanki, czy mam ci to wlać prosto w tę twoją rozdziawioną gębę? – Jeśli już proponujesz, to później napiję się jeszcze piwka. Vincent śmiał się razem z innymi klientami. Zatłoczony bar w Carolan’s śmierdział wygazowanym piwskiem, potem i tanią wodą kolońską. Niekiedy Billy Donnelly dochodził do wniosku, że trzeba wysprzątać lokal i przez kolejny tydzień mocno śmierdziało tu płynem Jeyes Fluid, więc gdy woń wygazowanego piwska, potu i wody kolońskiej powracała, była niczym wiosenny powiew. Vincent rozglądał się po hałaśliwym tłumie stałych klientów: piszczące cioty z różem na policzkach, zarozumialcy chichoczący z irytującą częstotliwością, wąsate kolosy z potężnymi mięśniami i wielkimi brzuchalami, palacze fajek w tweedowych marynarkach, którzy chowali po kieszeniach swoje obrączki ślubne i podskakiwali za każdym razem, gdy tylko otworzyły się drzwi. W miejscu takim jak to nikt nie czuł się jak u siebie, ale przynajmniej było tu bezpiecznie. Świat zewnętrzny, w którym kwestie przynależności do mniejszości były absolutnie poza dyskusją, nie miał tu wstępu.

Strażnicy wiedzieli, czym jest Carolan’s, i z reguły się nie wtrącali. Ale nie robili tego za darmo. Wpadali tutaj od czasu do czasu, popijali whiskey Billy’ego i przypominali mu, że on i jego klienci są od nich całkowicie zależni. A jeśli domagali się jakichś informacji, zawsze je dostawali. Wiszący za barem szyld głosił: „Niczego nie mówcie głośno, Billy to jebany nieopłacany kapuś”. Tej nocy Vincent Walsh nie przestawał się śmiać. Nie przestawał też pić, a wypił już stanowczo za dużo, lecz Billy Donnelly pozwalał mu na to bez mrugnięcia okiem. Homoseksualistę mogło spotkać wiele przykrości. Zakochanie znajdowało się na szczycie listy. Miłość, która nie chciała dać ci spokoju, nawet gdy uprawiałeś już seks z kimś innym, była najgorsza ze wszystkich. Jeśli chciałeś przetrwać, musiałeś się uodpornić i po prostu mieć to gdzieś. Ale Billy dostrzegł, że Vincent, ukrywając to za maską wesołości, wierzy w coś, w co żaden z klientów Carolan’s nie ma prawa wierzyć. W jego oczach wciąż płonęło uczucie. Minie sporo czasu, zanim wreszcie zapomni. Billy dobrze o tym wiedział. Kiedyś przeżył to samo. Przed dwudziestoma laty pewien lekarz zrobił mu płukanie żołądka i w ten sposób ocalił mu życie. Zdarzały się dni, kiedy myślał, że gdyby jeszcze raz spotkał tego kretyńskiego lekarza, sprałby skurwiela do nieprzytomności. Koniec końców to nie był taki zły wieczór. Carolan’s zapewnił Vincentowi odpowiednią dawkę hałasu i lekceważenia. Głośny śmiech i karmelowo-brązowe znieczulacze sprawiły, że Vincentowi Walshowi aż zdrętwiała głowa, a serce trafiło w bezpieczne miejsce, przynajmniej do rana. W Carolan’s wszyscy bardzo chcieli się śmiać. To był język, w którym każdy wypowiadał się na każdy temat: polityka i ceny chleba, seks i rodzinne niesnaski, sny i wspomnienia, religia i śmieci leżące na ulicach, radość, smutek, pożądanie, gorycz, nadzieja, uraza, miłość, nienawiść, żal, wszystkie te zwyczajne przyjemności i przykrości, których dostarczało życie. Za drzwiami jednak rozmawiali zupełnie inaczej. I językiem kogoś innego. Ostatnich, najbardziej opornych klientów wyproszono, wypchnięto albo wręcz wykopano na ulicę. Vincent zaczął sprzątać ze stołów. Cisza była równie otrzeźwiająca, co myśl o myciu śmierdzących kufli i czyszczeniu popielniczek. Billy zamknął drzwi na zasuwę. – Bierzmy to, po co przyszliśmy, a szklanki niech umyją się same. Jutro nikt nie kiwnie nawet palcem, więc czemu, do cholery, my mielibyśmy coś robić? Vincent uśmiechnął się, słysząc pocieszające, choć łatwe do przewidzenia słowa kolegi. Billy Donnelly każdej nocy wynajdował powody, by nie zmywać. Nie trzeba było religijnych świąt i dni wolnych, by to, co miało się zrobić dzisiaj, odłożyć na jutro. Zazwyczaj porządki w Carolan’s zaczynały się dopiero kolejnego popołudnia. Jeśli naprawdę chciałeś mieć czysty kufel na poranne piwko, musiałeś przynieść własny. Ale gdy Billy poszedł do baru, by odkręcić zakrętkę z kolejnego Bushmillsa,

Vincent nadal zbierał kufle ze stolików. Owszem, w końcu pójdzie na górę, do swojego pokoju na poddaszu i zmusi się do zaśnięcia. Ale nie teraz. Billy napełnił dwie kolejne szklanki, nucąc fałszywie jakąś melodię – znaczyło to, że nie ma już o czym rozmawiać. Potem od strony drzwi dobiegło ich głośne łomotanie. Billy westchnął. Idąc przez bar, miał na twarzy swój najbardziej posępny grymas. – Która stara ciota myśli, że mamy jeszcze ochotę na jej towarzystwo? Odsunął zasuwę i otworzył drzwi. – Czy nie mówiłem ci, żebyś się… Zamilkł. W progu stał szczupły, wysoki mężczyzna koło czterdziestki i uśmiechał się przyjaźnie. Wszedł bez słowa, a za nim wmaszerowało trzech innych, nieco młodszych. Spod ich płaszczy i kurtek wystawały błękitne koszule, co znaczyło, że są członkami Związku Towarzyszy Broni, wypuszczonych do cywila żołnierzy Wolnego Państwa i ich kolesi myślących, że w wojnie domowej spuszczą łomot Eamonowi de Valera, który jest teraz prezydentem Irlandii. Goście z Ruchu Błękitnych Koszul wzorowali się na czarnych i brunatnych koszulach Mussoliniego i Hitlera – przynajmniej jeśli chodzi o sam strój. Ich polityczne plany nie sięgały dalej niż bójki z przedstawicielami IRA na ulicach miast, ale skoro nie było żadnych gości z IRA, których można by stłuc, po małej popijawie bicie ciot wydawało się rzeczą oczywistą. Czyż nie szczycili się, że przede wszystkim bronią katolickich wartości w Irlandii? Ale do Billy’ego momentalnie dotarło, że oni wcale nie byli pijani. Tak naprawdę byli absolutnie trzeźwi. – Chyba nie odmówisz nam drinka, co, Billy? Nie w taką noc, gdy wszyscy powinniśmy padać sobie w ramiona. I gdy na dodatek zaczęło lać. Billy ich nie znał, więc skąd ta zażyłość? Obejrzał się i zauważył, że ostatni z mężczyzn zamknął za sobą drzwi i przesunął zasuwę, uśmiechając się. Billy znał ten uśmiech – ten wielkolud już się cieszy na myśl o tym, co zaraz zrobi. Najstarszy z błękitnych przeszedł przez bar. Podniósł jedną ze szklaneczek whiskey, które Billy dopiero co napełnił. Zbliżył się do Vincenta. Dwóch pozostałych ruszyło do baru i również zaczęło częstować się drinkami. Już wkrótce nie będą tacy trzeźwi. Wielkolud jednak nadal stał w tym samym miejscu. – A ty przecież jesteś tą męską dziwką. Vincent, zgadza się? – Nie macie tutaj nic do roboty – powiedział stanowczo Billy. Był jednak skonsternowany. Nie miał pojęcia, czemu to się dzieje. Gdyby byli zalani, sytuacja wydawałaby się znacznie prostsza. Z pijakami mógł sobie dać radę, nawet jeśli byli to pijacy, którzy uwielbiali lać pedałów. W dziewięciu przypadkach na dziesięć woleli przecież pić niż prać cioty. Mężczyzna o pociągłej twarzy znów zwrócił się do Billy’ego. Podszedł bliżej, zmuszając go do zrobienia kroku w tył. – Byłeś dziś na mszy, Billy?

Billy nie odpowiedział. Ton mężczyzny wkrótce przestanie być taki uprzejmy. Dobrze o tym wiedział. Wiedział, co się będzie działo, gdy tylko tamten skończy mówić. – Słyszałem, że Vincent był. Pomodliłeś się za Billy’ego, Vincent? Bo za tego starego pederastę trzeba się modlić jak najwięcej. „Quia peccavi nimis cogitatione verbo, et opere: mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa”. No nie? – A przy każdym „mea culpa” uderzał Billy’ego w klatkę piersiową, przyciskając go do drzwi. – Na kolana, Billy. Pora zmówić modlitwę. Billy zaczął kaszleć. Czuł ból. Vincent ruszył w jego stronę, ale właściciel pubu pokręcił energicznie głową. Błękitny, stojący do tej pory przy drzwiach, podszedł do niego. Położył mu ręce na ramionach i mocno popchnął, aż w końcu Billy musiał ustąpić i klęknąć. – Gdybyśmy założyli ci białą komżę, wyglądałbyś zupełnie jak ministrant, co, Billy? – Mężczyzna o pociągłej twarzy wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Strażnikom nie spodoba się, że… – Oni przez większość czasu przymykają oko na ciebie i twój sodomicki klan. Ale to nie znaczy, że gdy jutro rano wyłowią twoje ciało z Liffey, nie dojdą do wniosku, że ktoś przysłużył się Dublinowi. Ludziom trzeba czasami przypominać, o co chodzi w byciu ciotą. Więc czemu nie teraz? Billy wiedział, tak jak wcześniej wiedział to Vincent, że na tak zadane pytanie nie może dać żadnej odpowiedzi, bo każda wywoła jeszcze większą agresję. Najstarszy z mężczyzn spojrzał na Vincenta, który wciąż stał w tym samym miejscu, trzymając tacę ze szklankami. Odstawił swoją whiskey bardzo powoli, jakby z namaszczeniem. To była prosta czynność, ale precyzja, z jaką odstawił szklankę na stół, była groźna. – Skalałeś dziś eucharystię. Słyszysz? Złapał i ścisnął mocno nadgarstek Vincenta. – To ta ręka? – Nie wiem, o co ci chodzi. – W dawnych czasach by ci ją odcięli. I właśnie to mam zamiar zrobić – groził mężczyzna. Billy próbował wstać z kolan, zdeterminowany, by poświęcić się za przyjaciela, skoro ktoś tak czy siak musiał dziś dostać łomot. – Jezus Maria, czego wy, skurwiele, od nas chcecie? Wynoście się stąd! Błękitny stojący obok Billy’ego rąbnął go pięścią w brzuch z taką siłą, że ten aż upadł na podłogę. Mężczyzna postawił mu nogę na klatce piersiowej. Najstarszy z nich nadal ściskał Vincenta za nadgarstek. – Świetny dzień na szantaż, co Vincent? – Mówiłem już, że nie mam bladego pojęcia, o czym bełkoczesz. Nagle uśmiech mężczyzny zniknął. Trzasnął Vincentem o ścianę, wytrącając mu

z rąk tacę ze szklankami. Walsh upadł na podłogę; wszędzie wokół walało się potłuczone szkło. Błękitny schylił się i postawił go na nogi, łapiąc za gardło. Vincent krwawił. Miał pociętą twarz, dłonie… całe ciało. Krew już zaczynała przesiąkać mu przez koszulkę. – Potrzebuję tylko listów. Vincent gapił się na niego. Teraz już wszystko wiedział. To nie miało sensu, ale już wiedział. – Już rozumiesz, o czym bełkoczę, męska kurwo? Puścił go. Vincent oparł się o stół. Wyprostował się. Błękitny znów się uśmiechnął. Nie, to wcale nie było takie trudne. Podniósł poprzednio odstawioną szklankę whiskey i wypił zawartość jednym haustem. – Amen! Odwrócił się do Billy’ego, który wciąż leżał na podłodze, trzymając się za brzuch. – Musimy coś dostać za naszą fatygę, Billy. No dalej, chłopcy. Pozostali trzej weszli za bar i zaczęli ściągać butelki z półek, chcieli zabrać je wszystkie. Mężczyzna o pociągłej twarzy znów zwrócił się do Vincenta. Nie zauważył, jak Vincent zaciska pięść na szyjce stłuczonej butelki. Nikt tego nie dostrzegł. – Gdzie one są? – zażądał odpowiedzi. Nie spostrzegł też nadlatującej butelki. Vincent użył całej swojej siły, wkładając w nią strach i miłość, jaką miał w sercu, i wbił mu butelkę prosto w twarz. Mężczyzna wrzasnął z bólu, a Vincent rzucił się biegiem przez prowadzące na schody drzwi. Pozostali pospiesznie wybiegli zza baru, który plądrowali, nie dali jednak rady zatrzymać Walsha – zdołał już zamknąć drzwi od drugiej strony. Najstarszy wrzeszczał wniebogłosy, oślepiony przez spływającą mu po twarzy krew. Inni szarpali za drzwi. Nie minie dużo czasu, nim je wyważą. Były tak przegniłe i słabe jak wszystko inne w barze Carolan’s. Vincent Walsh zdołał już dotrzeć na pierwsze piętro. Nie zatrzymał się. Nadal pędził przed siebie wąskimi kręconymi schodami prowadzącymi na poddasze. Otworzył drzwi niewielkiego pokoju będącego od jakiegoś czasu jego domem. Łóżko z żelazną ramą, koślawa komoda, której brakowało jednej szuflady, wieszak, na którym wisiało ledwie kilka ubrań, umywalka i dzban, piecyk naftowy oraz sterta używanych książek. Drzwi nie miały zamka, ale i tak zatrzasnął je za sobą, a potem przysunął do nich komodę. Podbiegł do łóżka i sięgnął pod materac. Wyciągnął mały pakunek listów – cztery niebieskie koperty. Przez chwilę się im przyglądał, nie mając pewności, co robić. Wiedział, że na podjęcie decyzji pozostało mu już tylko kilka sekund. Wsunął je do kieszeni. Później wspiął się na łóżko. Spadzisty dach miał niewielkie kwadratowe okienko. Otworzył je, a potem przecisnął się przez otwór i wszedł na dach.

Nad miastem wisiały ciężkie chmury. Zaczął mżyć deszcz. Dachówki pod nogami zrobiły się śliskie, niektóre z nich były widocznie poluzowane. Ale bar Carolan’s wciśnięto w szereg bardziej solidnych georgiańskich budynków. Gdy Vincent gramolił się po dachu, poślizgnął się i zatrzymał dopiero na parapecie sąsiedniego budynku. Zdołał dostać się do kosza dachu na drugiej stronie. Już kiedyś tutaj był. Leżał czasami w tym miejscu podczas gorących letnich nocy, gdy w pokoju robiło się zbyt duszno i nie dało się zasnąć. Słyszał wściekłość błękitnych – dostali się do położonego wyżej pomieszczenia – ale sekundę przed tym, jak jeden z nich pojawił się w oknie, Vincent przebiegł już koszem dachu na tyły georgiańskiego domu. I zniknął. Lało jak z cebra i to od kilku godzin. Miasto było ciche. Uroczystości przeciągnęły się do późnej nocy, a teraz w końcu odeszły w niepamięć, mimo niechęci, która nie była aż tak trudna do zrozumienia. Jutro znów wszyscy wrócą do normalnego życia. Nawet deszcz zdawał się nieść tę wiadomość. Vincent Walsh przemókł do suchej nitki. Rany na jego ciele już dawno przestały krwawić, a sińce nie wyglądały aż tak tragicznie. W końcu wcześniej zdarzały się znacznie gorsze. Ból i strach nie miały dla niego znaczenia. Ważne było to, że zdołał ocalić listy. A ocalając je, ocalił mężczyznę, którego kochał. Nawet jeśli już nigdy go nie zobaczy, nawet jeśli ksiądz nigdy się o tym nie dowie, Vincent wierzył, że zrobił coś, co było warte tej miłości. To był romantyczny czyn, który dojrzewał w jego głowie, gdy szedł ulicami Dublina, znów odsuwając realny świat gdzieś na boczny tor, tak jak wtedy, dwadzieścia cztery godziny wcześniej, kiedy maszerował wzdłuż Quays w stronę parku. Może tylko tyle mógł uczynić jego umysł, by zatrzymać prawdę, którą skrywał w sercu. Będzie musiał opuścić Dublin, przynajmniej na jakiś czas, lecz wróci tu, gdy tylko sytuacja się uspokoi. Zawsze będzie mógł się zatrzymać u Billy’ego. Tego był pewien. To zresztą nie miało już znaczenia. Bo pewnego dnia… Pewnego dnia znów spotka księdza. Tak, pewnego dnia będzie mógł mu wszystko wyznać. Szedł, niemal podskakując. Skręcił za róg ulicy wiodącej przez Smithfield Market do Red Cow Lane i Carolan’s. Wciąż starał się zachować ostrożność, mimo że minęły już cztery godziny, odkąd zeskoczył z dachu pubu i uciekł. Teraz nikogo już tam nie będzie, z wyjątkiem właściciela. Był przekonany, że napastnicy nie skrzywdzili Billy’ego, bo przecież to jego chcieli dopaść. A jednak nie był tego tak pewny, jak chciałby być. Przyspieszył kroku. Nieco później, kiedy maszerował przez niosącą echo pustkę Smithfield, zatrzymał się. Dostrzegł samochód, który natychmiast rozpoznał. Wreszcie dotarło do niego, że wszystko, co wydarzyło się, gdy mknął przez noc do Phoenix Park, było prawdą. To przecież samochód księdza. A więc w końcu się zjawił, po tym wszystkim. Czyż tego wieczoru przez O’Connell Street nie miała przejść wielka procesja? Czy w Mansion House nie miało się odbyć wielkie przyjęcie? Przyszedł tak późno, bo dopiero teraz mógł przyjść. Vincent nawet nie

drgnął. Uśmiechał się, szczerzył zęby jak głupek. Światła samochodu raziły go po oczach. Kierowca zapalił silnik. Walsh szedł, nie przestając się uśmiechać. Samochód również ruszył, stopniowo nabierając prędkości. Widząc, że jedzie prosto na niego, coraz szybciej, coraz głośniej, Vincent był zaskoczony. Ale dopóki wóz w niego nie uderzył, nie odczuwał strachu. Lało coraz mocniej. Czuł na swojej twarzy krople deszczu. Gdy samochód w niego uderzył, ból przeszył jego ciało niczym błyskawica i Vincent wciąż go czuł, ale jakby z oddali. Jak ból odczuwany we śnie, który zdawał się nie być jego bólem. Najmocniej czuł krople na policzku, spływające w stronę ust, wlewające się między wargi. Nie wiedział, że to były także jego łzy mieszające się z deszczem. Nie słyszał otwierających się drzwi wozu. Nie słyszał kroków dudniących na bruku. Oczy otworzył ledwie na sekundę. Deszcz zalewał mu twarz. Przez gęste chmury nie przebijał blask księżyca, ale powierzchnia wody odbijała reflektory samochodu. Dostrzegł złote zmarszczki drgające na oleistej, błotnistej kałuży. Czuł się tak, jakby próbował wybudzić się z głębokiego snu i nie mógł tego zrobić. Widział jedynie światła, jedynie wodę i światła. Nie dostrzegł nawet postaci, która pochylała się nad nim, odcinając dopływ złotej poświaty. A potem przestał już cokolwiek widzieć. ===bFVsVGJTMANnVTdWbltsXj8MO10/Bz8KPQlvXj8JO18=

2 MERRION SQUARE Kobieta była czymś bardzo zaaferowana. Gdy zeszła z chodnika, by przejść z Kildare Street do hotelu Shelbourne, ogłuszył ją klakson. Od razu zrobiła krok w tył. Taksówka, wyjeżdżająca na pełnym gazie ze Stephen’s Green, wyminęła ją, nawet nie zwalniając. Kierowca puścił w jej stronę wiązankę przekleństw wykrzyczanych z silnym dublińskim akcentem. Kobieta uśmiechnęła się, próbując złapać oddech. Nawet te wyzwiska niosły ze sobą smak Dublina, za którym tęskniła bardziej, niż była w stanie przyznać. Rozejrzała się wzdłuż Kildare Street, potem znów spojrzała na Green. Przeszła na drugą stronę jezdni i wyminęła Shelbourne; głowę trzymała wysoko, w jej oczach widniała determinacja. Robiła to, co musiała. To nie było łatwe, ale nie powinna przecież bać się rzeczy, które nie są łatwe. Niczego nie powinna się bać. Przed wejściem do hotelu zatrzymała się na chwilę i podniosła wzrok. Jakiś mężczyzna wychylał się przez okno, przy którym wisiał maszt z irlandzką trójkolorową flagą: zielono-biało-pomarańczową. Obok znajdował się następny maszt, na którym mężczyzna rozwijał kolejną flagę. Poznała jej barwy, jeszcze zanim zobaczyła ją w całości: czerwony, biały i czarny, ze swastyką na środku. Rozejrzała się wokół, sądząc, że inni ludzie będą równie zaskoczeni, ale nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Szybko ruszyła przed siebie. Miała przecież ważniejsze sprawy na głowie. Kobieta niedawno skończyła dwadzieścia lat. Była wysoka. Włosy miała niemal czarne, z rudymi pasmami. Jej ciemna skóra przywodziła na myśl ciepło, które wręcz dało się poczuć, jakby zaprzyjaźniła się ze słońcem grzejącym mocniej od tego świecącego w Irlandii nawet podczas najgorętszych dni lata. A już z pewnością od słońca szarych grudniowych dni, takich jak ten. Przemierzała Merrion Row. Jej krok był stanowczy i niezachwiany. Starała się wyminąć tłum ludzi o śnieżnobiałych twarzach, który wypadł właśnie z pobliskiego pubu. Wyczuła w ich oddechach woń piwa. Kolejne wspomnienie, niemal krzepiące, ale nie była tu po to, by szukać pocieszenia. Skręciła na Upper Merrion Street. Tutaj zrobiło się ciszej. Płaskie fasady georgiańskich domów ustąpiły miejsca filarom rządowych budynków wchodzących w skład Leinster House. Widziała drzewa Merrion Square. Jej uwagę zwrócił wysoki szeregowy dom z numerem dwadzieścia pięć, z pozasłanianymi oknami i drzwiami z odchodzącą zieloną farbą. Za nimi, w wielkim pokoju na końcu długiego, ciemnego korytarza, pracował mężczyzna, który zdecydowanie zbyt często się uśmiechał. Zwolniła, ale tylko na chwilę. Nie

czuła już strachu przed tym, co miała zrobić. Bała się jedynie ciemności, którą mogła odnaleźć po przeciwnej stronie. – Ta twoja ciemnooka kochaneczka właśnie wróciła. Słowa te wypowiedział otyły policjant wciśnięty w siedzenie kierowcy czarnego austina 10, wydychając dym papierosa sweet afton, ostatniego z dziesięciu z paczki kupionej przed dwiema godzinami, gdy tutaj zaparkowali. Stali kilkaset jardów od numeru dwudziestego piątego na Merrion Square. Siedzący w fotelu pasażera detektyw sierżant Stefan Gillespie otworzył oczy. Nie był zmęczony, ale zamykanie oczu i udawanie, że się śpi, było jedynym sposobem, by Dessie MacMahon przestał gadać. Już wcześniej poświęcił godzinę problemom Dessiego i jego niezliczonych krewnych: w większości byli to skończeni gnoje, w dodatku często zaglądający do kieliszka. Ale MacMahon, detektyw Garda, miał rację. To rzeczywiście była ta sama kobieta. Wczoraj też ją zauważyli – udała się na identyczną przechadzkę. Widzieli, jak dwukrotnie mijała dom przy Merrion Square 25, zanim zdecydowała się wspiąć po schodkach i zapukać do drzwi doktora Hugo Kellera. Weszła do środka, a piętnaście minut później wyszła i oddaliła się pospiesznie. Wiedzieli też, czemu znów tutaj wróciła. – Wczoraj tylko się umawiała. Tak jak podejrzewałem. Dessie raz jeszcze zaciągnął się papierosem. Stefan skinął głową, nie odwracając wzroku od kobiety. Nie tego się po niej spodziewał. Nawet wczoraj jakoś mu tutaj nie pasowała. Nie potrafił tego inaczej nazwać. Już wtedy wyczuł w jej zachowaniu nerwowość i niepewność. I wtedy to miało sens. Teraz szła z podniesioną głową. Jednak na jej twarzy malowała się raczej ponura determinacja. Zatrzymała się na moment u podnóża schodów, odgarniając włosy z twarzy. Nic nie wskazywało, by odczuwała wstyd. Niemal wyczuwał złość w jej zdecydowaniu. Było jednak coś jeszcze, jakiś rodzaj dumy. Tylko że żadna z tych emocji nie pasowała do sytuacji, do żadnej nie miała prawa, robiąc to, co właśnie robiła. Nagle ujrzał ją nie jako podejrzaną, lecz jako kobietę: elegancką, zdenerwowaną i piękną. Wczoraj nie zwrócił na to uwagi. Zmarszczył brwi. To był brudny biznes i tyle. Nie podobało mu się wcale, że jego uczucia podważają tę prostą prawdę. Kobieta weszła do środka, zielone drzwi zamknęły się za nią. Zapach dymu i potu bijący od Dessiego znów zaatakował nozdrza Stefana Gillespie ze zdwojoną siłą. Mieli robotę do wykonania i musieli się za nią zabrać. Odwrócił głowę i zauważył, że Dessie szczerzy zęby w uśmiechu. – Ta babka to niezła laska. Nie mógłbyś winić gościa, który chciałby do niej uderzać. Stwierdzenie, że gruby policjant czytał sierżantowi w myślach, zdecydowanie byłoby przesadą. Ale w tym stwierdzeniu kryło się więcej prawdy, niż Stefan byłby

gotów przyznać. – Odczekajmy jeszcze parę minut, Dessie. – Najpierw muszę się odlać. – MacMahon otworzył drzwi samochodu i wytoczył się na zewnątrz. Rzucił niedopałek do rynsztoka, gdzie leżało już dziewięć poprzednich. Szybko pomaszerował przez bramę i wyszedł na plac, szukając drzewa, za którym mógłby się schować. Sierżant Gillespie też wysiadł z wozu, by wreszcie zaczerpnąć świeżego powietrza. Był wyższy i szczuplejszy – znacznie szczuplejszy – od swojego kolegi, a tam, gdzie Dessie zaczynał łysieć, miał gęste brązowe włosy, może nie tyle długie, co raczej pozbawione określonego kształtu, zupełnie jakby zapominał je regularnie przycinać – i tak rzeczywiście było. Nie wyglądał na swoje dwadzieścia osiem lat, więc ludzie często zakładali, że jest zwykłym policjantem Garda. Nie podejrzewali, że jest już sierżantem. Założył kapelusz. Było chłodniej, niż przypuszczał. Stał i spoglądał w stronę domu. Kobieta o oliwkowej skórze sprawiała, że zrobił się niespokojny. Niby w tej pracy było to dla niego normalne, ale tym razem chodziło o coś więcej. Miał ochotę wsiąść do austina i po prostu odjechać. Szybko wyrzucił tę myśl z głowy. Przynajmniej nie będzie tu musiał siedzieć przez całe popołudnie z Dessiem, jego problemami rodzinnymi i dymem z kolejnej paczki sweet aftonów. Detektyw Garda MacMahon wrócił już, ale nadal próbował zapiąć rozporek. Podeszli pod dom. Stefan wspiął się po schodach i zapukał do drzwi. Odczekał chwilę i zapukał raz jeszcze. Otworzyły się nieznacznie – między drzwiami a futryną utworzyła się zaledwie wąska szpara. W środku dostrzegł kobietę w średnim wieku ubraną w fartuch pielęgniarki. – Tak? – To niby miało być pytanie, ale brzmiało bardzie jak stanowcze: „Nie”. – Chcemy porozmawiać z panem Kellerem – rzekł, zdejmując kapelusz. – Teraz go nie ma. – Możemy poczekać. – Nie ma go tutaj. A poza tym nie spotyka się z nikim, kto nie ma umówionej wizyty. – W takim razie chciałbym się umówić. Najlepiej na teraz. Detektyw sierżant Gillespie wyjął z kieszeni nakaz i pokazał go rozmówczyni. Kobieta chciała od razu zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, ale Dessie MacMahon w porę to wyczuł. Z niesamowitą – zważywszy na jego tuszę – szybkością ruszył naprzód, wyminął sierżanta i wetknął nogę między drzwi a framugę. Całą swoją masą naparł na pielęgniarkę, odpychając ją i otwierając szeroko prowadzące do holu drzwi. Dość mocno pchnął kobietę na ścianę, lecz gdy policjanci weszli do środka, zdołała odzyskać oddech, by wrzasnąć przez niosący echo korytarz: – Hugo! Doktorze Keller! – Zatem sądzi pani, że już wrócił? – zapytał Dessie i uśmiechnął się. Drzwi po przeciwnej stronie holu otworzyły się. Niski, dobrodusznie wyglądający

mężczyzna stanął w progu, zerkając na nich przez grube szkła swoich okularów, jakby nie mógł dostrzec, kto stoi w korytarzu. Jeśli za tym pełnym konsternacji spojrzeniem krył się niepokój, został świetnie ukryty. Na twarzy lekarza pojawił się półuśmiech, który nie zniknął nawet wtedy, gdy detektyw sierżant Gillespie ruszył w kierunku mężczyzny. Wiedział, kim byli dwaj niespodziewani goście. Przyswoił tę informację i zaakceptował ją. Nie był człowiekiem, który bałby się tego, co nieuniknione. Gdy detektyw podszedł bliżej, nawet się nie poruszył. Uśmiechał się jeszcze szerzej. Stefan dotąd widział Kellera tylko z oddali – gdy ten wchodził do domu bądź z niego wychodził. Zawsze był dobrze ubrany, dziś również. Koszula, którą miał na sobie, była śnieżnobiała. Żółta mucha została idealnie dopasowana, szelki miały kwiecisty wzór, mimo że niemal jaskrawy, to wciąż gustowny. Spodnie doskonale uprasowane, a czarne buty wypastowane. Łagodny uśmiech Kellera wreszcie zaczął denerwować detektywa. Był zbyt miły, by nie kojarzyć się z czymś skrajnie niemiłym. W efekcie policjant miał ochotę walnąć lekarza w twarz i zetrzeć mu ten grymas z gęby. Ale nawet gdy oczami wyobraźni widział, jak Keller wstaje z podłogi, ocierając krew z ust, jego irytujący uśmiech nie znikał – stał się szerszy i bardziej fałszywy niż kiedykolwiek. – Hugo Keller – zaczął stanowczo Stefan. – Doktor Keller. – Niemiecki akcent okazał się wyraźniejszy, niż się spodziewał. Ale on dobrze znał niemieckie akcenty. Ten był austriacki, pewnie wiedeński. – Chyba raczej pan Keller. – Robiłem doktorat na uniwersytecie w Graz. Może pan go nie znać, ale to drugi najstarszy uniwersytet w Austrii. Tym samym doktor Keller to poprawny tytuł. – In Wien hat jeder streunende Hund ein Doktorat, aber sie sind noch immer Hunde, nicht Ärzte, Herr Keller. – Podkreślił słowo „Herr”. To była prawda – w Wiedniu każdy uliczny kundel miał jakiś doktorat. A mimo to był kundlem, nie doktorem. Uśmiech Kellera zbladł. To nie był taki dubliński detektyw, jakiego lekarz się spodziewał. Okazywanie pogardy mogło nie zaliczać się do najlepszych rozwiązań. – Jestem detektyw sierżant Gillespie. Przeprowadzę przeszukanie pańskiej nieruchomości. Mam podstawy przypuszczać, że posiada pan przyrządy do wywoływania poronień, wbrew sekcji 58 Ustawy o przestępstwach przeciwko osobie. I sadzę, że nawet w tej chwili wywołuje pan poronienie u pewnej kobiety. Zostaje pan zatrzymany, panie Keller. – Oczywiście, sierżancie. Wezmę tylko kurtkę. Keller wrócił do pokoju, a Stefan podążył za nim. Minął otwarte drzwi po prawej, za którymi mieściło się niewielkie biuro pełne książek i teczek. Zatrzymał się na chwilę, żeby zerknąć do środka i zapamiętać to sobie. Pielęgniarka już zdołała się ogarnąć. Zaczesała włosy do tyłu i wyminąwszy go, weszła do biura. Na jej twarzy

malował się znajomy wyraz strachu. Policjant przyglądał się, kiedy siadała przy biurku. – Proszę, by pani nie wychodziła – powiedział cicho. – Niby czemu miałabym wychodzić? – Wyraźnie się przestraszyła, a to przecież było jej terytorium. Ruszył dalej, prosto do salonu położonego na tyłach domu. Gdy wszedł do tego pomieszczenia zaraz po pokonaniu ciemnego korytarza ze słabym oświetleniem i poplamioną tapetą, zanotował przerażającą odmianę. Pomieszczenie było jasne i czyste. Wyglądało, jakby przywieziono je tutaj prosto z drogiej prywatnej kliniki. Lustrując uważnie wnętrze, Stefan jednocześnie rozmyślał o czarnowłosej kobiecie, która weszła do tego domu. Stała przy oknie, w blasku słońca przebijającego się na moment przez szare grudniowe chmury. Światło przenikające przez jej włosy tworzyło wokół głowy coś na kształt aureoli. Oślepiająca jasność zmusiła Stefana do mrugnięcia. Otworzył oczy i ten obraz zniknął. Nieznajoma patrzyła prosto na niego. Teraz, z bliska, zauważył, że w jej ciemnych oczach rzeczywiście nie ma ani strachu, ani wstydu. Była tylko złość i odniósł wrażenie, że to on ją wywołał. – Proszę, by poczekał pan w korytarzu, panie Keller – powiedział, nawet nie oglądając się za siebie. – Przykro mi, skarbie. – Keller uśmiechnął się do kobiety. Zrobił to jednak w nieco inny sposób – pocieszającym tonem i znacznie milej niż wtedy, gdy szczerzył się do sierżantów Garda. Zdjął kurtkę z oparcia krzesła i założył ją na siebie. – Nie wiem, czy słyszałaś, o czym wcześniej mówiliśmy. Ten dżentelmen jest policjantem, detektywem. Radzę ci, żebyś nic mu nie mówiła, ale to oczywiście twoja decyzja. Nie musisz nikomu wyjaśniać, czemu tutaj jesteś, i on dobrze o tym wie. Ruszył ku drzwiom. Zatrzymał się na moment przy wiszącym na ścianie lustrze i poprawił muszkę. Stefan Gillespie nawet nie zwrócił uwagi na to, że lekarz wychodzi. Nie odrywał wzroku od stojącej przy oknie kobiety. – Może mi pani powiedzieć, kim pani jest? Z irytacji i pełnego frustracji niedowierzania aż pokręciła głową. – Nie mógł pan wybrać innego dnia, prawda? Nie odpowiedział. Nadal nic mu się w tej kobiecie nie zgadzało. – Od jak dawna ten mężczyzna się tym zajmuje? Tym wywoływaniem poronień, czy jak wy to tam nazywacie? Od ilu lat? Ja właśnie czegoś tutaj potrzebowałam, a pan wparował w tych swoich policyjnych buciorach, zanim zdążyliśmy w ogóle zacząć! – Potrzebne mi pani nazwisko. Z pewnością pani wie, dlaczego tutaj jestem. Kobieta wciąż mu się przyglądała, kręcąc głową. Nagle cały jej gniew wyparował. Teraz w jej oczach dostrzegł coś innego. Mieszaninę pogardy i podejrzliwości. Patrzyła, jakby to on zrobił coś złego.

– Nie, nie wiem, czemu pan tu jest. Myślę, że później się nad tym zastanowię, sierżancie. Na razie posłucham rady pana Kellera i nie puszczę pary z ust. Może być pan jego najlepszym przyjacielem, więc nie powiem ani słowa. Komisariat Garda na Pearse Street był jednocześnie głównym komisariatem całego South City, zbudowanym dla dawnej dublińskiej Metropolitan Police jeszcze w 1915 roku – rok wcześniej ulicę nazywano Great Brunswick Street, dopóki Padraig Pearse nie został stracony po Powstaniu Wielkanocnym. Wychodził też na róg Townsend Street, naprzeciw Trinity College, szarego, ascetycznego budynku, w którym czuło się architektoniczne echa szkockich zamków – wzorca popularnego wśród firm ubezpieczeniowych, z charakterystycznymi kamiennymi rzeźbami i wielodzielnymi oknami. Teraz DMP** było już wspomnieniem, po którym zostały tylko dwa małe wsporniki przy łuku nad głównym wejściem, skąd zgorzkniałe oblicza oficera DMP i noszącego hełm posterunkowego wciąż z dezaprobatą patrzyły na wszystkich wychodzących. Jeśli chodziło o komisariaty, to nie było wcale najgorsze miejsce pracy. Biura na piętrze okazywały się jaśniejsze i czystsze niż w większości dublińskich posterunków Garda, jednak na dole cele śmierdziały tak jak zawsze – potem, uryną i tytoniem. Stefan Gillespie siedział w biurze na parterze, na tyle blisko schodów, by czuć bijący od cel odór. Między nim a ciemnowłosą kobietą stał pusty stół. Pomieszczenie też było puste, oświetlone tylko przez pojedynczą żarówkę. Na jednej ze ścian znajdowało się okno, szerokie na niecałą stopę – szkło pomalowano resztkami czegoś, co musiało być bielidłem. Wciąż nie udzieliła mu żadnych informacji, nie dała żadnych wyjaśnień. Niczemu nie zaprzeczyła, do niczego się nie przyznała, niczego nie powiedziała. Nie znał nawet jej imienia. Patrzyła na niego z cichą pewnością siebie. I to on musiał odwracać wzrok, żeby na leżącej przed nim kartce papieru napisać coś, czego wcale nie musiał pisać. Przez jej zachowanie zaczynał myśleć, że to ona tutaj rządzi. – Jest pani z Dublina, albo przynajmniej z okolic. Powiedziałbym, że z tych bardziej zielonych terenów. Nie odpowiedziała. – Albo przynajmniej była pani ostatnio na wsi. – Ten akcent i opalenizna... Widzę, że niełatwo wywieść pana w pole. Nie musiała się uśmiechać, by poczuł się jak idiota. – Zdaje sobie pani sprawę, w jakie wpadła tarapaty? – Szczerze mówiąc – nie. – Jest pani inteligentną kobietą. To dla mnie spore zaskoczenie. Szybko zrozumiał, że te ostatnie słowa były jego kolejną pomyłką.