mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Sanders Annie - Zemsta Aniołów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Sanders Annie - Zemsta Aniołów.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 29 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 350 stron)

Sanders Annie Zemsta Aniołów Dwie energiczne kobiety, Flick i Georgie, prowadza agencję „Domowe Anioły”, przyjmując najbardziej dziwaczne zlecenia klientek: od farbowania pieska, by pasował do stroju swej pani, po sprzątanie cuchnącego domu. Gdy w agencji pojawia się zdradzona żona, a potem następne, i chcą ukarania niewiernych, Domowe Anioły zmieniają się w Anioły Zemsty. Ale czy wszyscy mężczyźni są rzeczywiście draniami? Wkrótce panowie postanawiają odpowiedzied...

Dedykuję tę książkę nieznanej kobiecie, która, wyprowadzając się od niewiernego męża, zostawiła krewetki ukryte w karniszach. Brawo dla tej pani! Zemsta jest daniem, które najlepiej smakuje na zimno. Mario Puzo, Ojciec chrzestny

Rozdział 1 – Tak, absolutnie rozumiem, pani Cooper-Adams. Musimy załatwić sprawę perfekcyjnie. Naturalnie, potrzebna będzie próbka do analizy, abyśmy mogły wybrać najlepszą opcję. – Georgie wyjęła ołówek z dzbanuszka stojącego na biurku, przycisnęła słuchawkę policzkiem do ramienia i zaczęła robić notatki. Blade jesienne słońce wlewało się przez okna i pokój jaśniał jak wnętrze jubilerskiej szkatułki. – …to kwestia życia i śmierci, rozumie pani? – głos w słuchawce był pełen desperacji i napięcia. – Ależ rozumiem – łagodziła Georgie. – Sprawę należy rozegrać delikatnie, to zrozumiałe, ale nasza agencja niejednokrotnie miała już do czynienia z… takimi nagłymi wypadkami. Dysponujemy najlepszymi specjalistami, co znaczy również, że mają dalekie terminy, ale ponieważ pani sprawa jest bardzo pilna, postaram się załatwić wizytę dla André na dzisiaj. Westchnienie ulgi z drugiej strony linii było równie cenną rekompensatą jak spodziewane wysokie honorarium. – Przyśle pani zaraz kogoś po niego? – upewniła się pani C-A. – Chciałabym być obecna, kiedy będziecie go zabierać. Czy będzie musiał zostać na noc? Georgie usiłowała zachować powagę. – Może na wszelki wypadek spakuje mu pani niezbędne rzeczy? – zaproponowała. – Ktoś przyjedzie do pani za… – szybko zerknęła na harmonogram zadań Flick na ściennej tablicy i zobaczyła, że wkrótce powinna zakończyć spotkanie w Balham. Jeśli zatem skieruje ją do Chelsea, a następnym klientom każe chwilę poczekać, dadzą radę. –

…czterdzieści minut – dokończyła. – Czy André jadł rano śniadanie? Nie? Nic nie szkodzi. A teraz, jeśli pani pozwoli, sprawdzimy dane. Zerknęła w notatki, które zrobiła w trakcie, i zaczęła wpisywać je do komputera. – Więc André ma teraz cztery i pół roku. Jak ten czas płynie! Czy w tej chwili ma swój naturalny kolor? Świetnie. Zatem to rasowy bichon frisé i zależy pani, aby jego maść pasowała do dodatków do pani kostiumu od Armaniego. – Georgie pokręciła głową. Czy do tego były jej potrzebne lata spędzone na studiach? Przygryzła usta, powstrzymując śmiech. – Zatem, jeśli mogłaby pani zostawić nam swoje pantofle i torebkę, postaramy się dopasować wszystko jak najlepiej. Tak? Świetnie. Będziemy informowały panią na bieżąco o postępach pracy. Piesek będzie gotowy na pani imprezę. Zapewniwszy jeszcze raz panią C-A o wszystkim, Georgie z westchnieniem odłożyła słuchawkę, zmęczonym gestem przecierając oczy. Była dopiero jedenasta, a już zdążyła przyjąć skargę na opiekunkę do dziecka, która używała rodzinnego komputera do wchodzenia na Bebo, i alarmowy telefon w sprawie wody, która przelała się w wannie sąsiada i ciekła z sufitu. Wcisnęła szybkie wybieranie numeru Flick. Znienacka przy jej łokciu zmaterializowały się filiżanka kawy i wyborne niemieckie ciasteczka cynamonowe na talerzyku. Kolejny raz jej wierna sekretarka Joanna domyśliła się, czego potrzebuje. Georgie podziękowała jej bezgłośnie i z wdzięcznością upiła łyk, czekając, aż Flick odbierze. Flick była zajęta jedną z ich stałych klientek Genevieve McKinnon, rozpieszczoną żoną pyskatego i bardzo zamożnego prawnika z City, która chciała stworzyć przed mężem iluzję, że jest boginią domowego ogniska – co miało maskować jej zakupoholiczne rajdy po sklepach i długie lunche z przyjaciółkami w czasie, gdy bliźniaki były w szkole. Była też jedną z pierwszych klientek Domowych Aniołów. Przez

ostatnie cztery lata, od czasu kiedy Flick i Georgie założyły agencję, niezależnie od tego, czy McKinnonowie spędzali letnie wakacje w St. Barts, czy szusowali na nartach w Verbier, wpadały na zmianę do ich domu dwa razy w tygodniu, aby wypełnić lodówkę domowymi daniami, podlać kwiaty i ustawić kosze z wyprasowanym, pachnącym lawendą praniem. Jak dotąd małżonek Genevieve wydawał się całkiem zadowolony, trwając w wierze, że jego towarzyszka życia poświęca całe dnie, aby stworzyć mu idealny dom. On był szczęśliwy. Ona była szczęśliwa. A najszczęśliwsze były Flick i Georgie, regularnie zasilane hojnymi czekami. – No, co tam? – rzuciła Flick ze swoją charakterystyczną żywiołowością. Georgie mogła ją sobie wyobrazić – wysoką i energiczną, w wytartych dżinsach i T-shircie, jak uwija się w laboratoryjnej kuchni pani McKinnon, wkładając dania z cateringu do ogromnej amerykańskiej lodówki. Pucowanie kuchni odbywało się tylko w poniedziałki, gdyż Pan Bankier z City lubił, kiedy kochana żonka szykowała mu niedzielne śniadania, więc wszystko było zapaprane. Na szczęście smażenie kiełbasek mieściło się w ramach jej kulinarnych możliwości. W pozostałych wypadkach zadowalała się kuchenką mikrofalową. – No cześć, jak ci idzie? Wyglądało na to, że Flick taszczy właśnie do marmurowych łazienek kosz ze starannie poskładanymi śnieżnobiałymi ręcznikami – to zajęcie Georgie sama wykonywała wiele razy. Popadły wręcz w rutynę przeplatania dni w biurze tymi w terenie i obie znały wymagania swoich klientek.

– Dobrze, już prawie kończę. Muszę jeszcze ubłocić jej ogrodowe chodaki i zostawić je przy tylnym wyjściu. Specjaliści od ogrodu już odjechali. Klomby wyglądają fantastycznie. Warto z nimi współpracować. Wciągnij firmę do kartoteki, dobra? – Dobra. – Georgie zrobiła kolorowym pisakiem notkę w terminarzu. – Mała zmiana planów. Zgłosiła się Cooper-Adams. Usłyszała jęk, gdy Flick przypomniała sobie, jak ostatnio farbowały sierść André. – Co tym razem? Robaki i pchły? Mam rozumieć, że jak zwykle pilne? – No jasne. Zostawi nam swoje kreacje. Masz próbki farby? – Nie. Są w szufladzie w biurku. Mogę zadzwonić później? Mam jeszcze jedną robótkę. – Nie bardzo. Powinnaś być tutaj… – Georgie zerknęła na zegarek. – Za pół godziny. – O kurczę! – westchnęła Flick. – Jak ja to wszystko upchnę? Czekaj… mam próbki, które Kelly Hoppen przygotowała na dziś po południu z okazji malowania pokoju gościnnego Selbych. Wybiorę z nich coś dla niego. – Fantastycznie. Mam umówić go jak zawsze? – W Doggie Style? Dziwna nazwa. Osobiście nie lubię robić tego „na pieska". Co powiedziałaby pani C-A, gdyby wiedziała? Georgie roześmiała się. – To jeden z sekretów naszego sukcesu.

– Jak również to, że nie mamy żadnych zahamowań. Poczekaj chwilę, bo włączam alarm. Georgie usłyszała szybką sekwencję odgłosów wpisywanego kodu, a potem nieprzyjemny, piszczący dźwięk. – No już – sapnęła Flick. – Zadzwonię do ciebie, gdyby były jakieś problemy, ale myślę, że zdążę, jeśli zrezygnuję z obiadu. – Flick, jesteś wielka! – Żebyś wiedziała! – Posłuchaj, a może byśmy tak poszły na kolację w piątek? – zagadnęła Georgie. Usłyszała w słuchawce, jak Flick odpala dyskretnie mruczący silnik dobrze wyregulowanej terenówki 4x4, idealnej na niepewne ulice południowo-zachodniego Londynu. Odpowiedź wskazywała, że pomysł niósł w sobie ryzyko. – Jeśli to tylko kolacja, chętnie. Ale jeśli ma to być kolejna próba sparowania mnie z jakimś bubkiem, to zapomnij o tym. Przy ostatnim omal nie musiałam zmienić numeru komórki, taki był namolny! – Okej, okej, rozumiem – zapewniła Georgie. – Tylko my dwie, jak położę Libby do łóżka. – W takim razie cieszę się. Ósma? Georgie wyrwała kolejną samoprzylepną karteczkę i coś na niej zapisała. – Super! Jesteśmy umówione. Do zobaczenia.

Przykleiła karteczkę w kalendarzyku. Notka głosiła: „Powiedzieć Edowi, żeby odwołał Simona". Mały André został posłany do farbowania i próbki dostarczono już na Ellerton Road. Flick zaparkowała pod numerem trzydziestym czwartym. To jedno było dobre z panią Halliman – zawsze znajdowała wolne miejsce przed jej domem. Właściwie nic dziwnego – komu chciałoby się parkować w tej nudnej części południowego Londynu, na ulicy z ciągiem szarych szeregowych domów, których monotonię przerywały od czasu do czasu dziwaczne budynki o płaskich dachach uzupełniające ubytki pochodzące jeszcze z czasów wojennych bombardowań. Naprzeciwko rozciągał się zapuszczony zielony teren, zwany parkiem, jak wynikało z informacji na pokrytej bazgrołami tablicy – choć w rzeczywistości służył za psi wychodek. Parę rachitycznych drzew wyrastało z suchej, pomiętej trawy, dawno niekoszonej i usianej śmieciami. Flick z westchnieniem wygramoliła się z samochodu, otulając się ciaśniej płaszczem przed porywami zimnego wiatru. Odwróciła się i sięgnęła po torbę leżącą na siedzeniu. Pani Halliman była jedną z pierwszych klientek agencji. Cztery lata temu odpowiedziała na ogłoszenie o świadczeniu wszelakich usług, jakie zamieściły w lokalnej gazecie, i już wtedy powinny były ją spławić ostrzeżone jej zapaszkiem, lecz zbytnio zależało im na klientkach. Dwie z ekip sprzątających, które zatrudnia ły, twardo odmówiły wiosennych porządków w jej domu, więc Flick i Georgie, chcąc nie chcąc, musiały same ruszyć do akcji z zatyczkami w nosach, jak komandosi ze SWAT. Na szczęście tylko raz. Teraz nie miały tu wiele roboty – co jakiś czas trzeba było przysyłać hydraulika i raz w roku karmić kota, kiedy pani Halliman wyjeżdżała na swoją tradycyjną wycieczkę autokarową do Hiszpanii. Lista ich klientek wciąż zdumiewała Flick. Był tam cały społeczny przekrój – od zamożnych bab z osobistymi psychoanalitykami i indywidualnymi tablicami rejestracyjnymi po takie właśnie panie H.,

które egzystowały w tej części miasta od zawsze i teraz patrzyły, jak nowa forsa nadyma rynek nieruchomości. Flick wyjęła z kieszeni klucz – z numerem, nigdy z nazwiskiem – i starannie przekręciła go w zamku. Aż podskoczyła, kiedy rudy kocur pani Halliman otarł się jej o nogę, miaucząc kokieteryjnie. – Spadaj, Scoot. – Flick energicznie potrząsnęła nogą. – Ty pchlarzu. – Kot prychnął urażony, ale się odsunął. Flick lubiła koty, jednak ten dom był dla niej prawdziwym wyzwaniem. Smród sprawiał, że za każdym razem dławiło ją w gardle, kiedy tu wchodziła. Mieszanina woni kociej uryny, jedzenia i zaduchu. Jak normalny człowiek może tolerować coś takiego? Czy ta kobieta nie miała węchu? – Gdzie jest twoja śmierdząca karma, ty rudy skunksie? – mruknęła do kocura, który miauczał teraz głośno i namolnie, idąc przed nią wąskim korytarzem, zawalonym starymi gazetami i książkami. Potknąwszy się o koło roweru, okrytego jakąś szmatą, Flick wpadła z impetem do kuchni. Kocia miska trącona nogą z łomotem wylądowała pod zlewem. Ten był zawalony brudnymi naczyniami, a inne piętrzyły się na suszarce. Można było dojść do wniosku, że pani Halliman zmarła, a nie wyjechała na wakacje. – O Boże! Jesteś mi winna jeden cholerny dyżur, Georgie. – Flick schyliła się i wyciągnęła miskę spod zlewu. – Następnym razem ty się tutaj pomęczysz. Na szczęście kocia karma należała do suchych – otworzenie puszki z nieapetycznym, dziwnie pachnącym mięsem w tej zapuszczonej kuchni byłoby trudne do zniesienia. Flick nabrała powietrza i wytrząsnęła porcję karmy do miseczki. Kot jednym susem przypadł do jadła, zanim jeszcze zdążyła odstawić pudełko.

– Nawet nie podziękowałeś, niewdzięczniku. Dobra, teraz gryzoń. Flick, powstrzymując obrzydzenie, otworzyła drzwi od kuchennej pakamery. Brudna pościel i ręczniki wylewały się z kosza, wypchane torby z czymś, czego wolała się nawet nie domyślać, zwisały z sufitu, a półki nad pordzewiałą lodówką wypełniały rzędy słoików z mętną zawartością. Na nich stała niewielka klatka, a na niej leżała paczka klamerek do bielizny. – Chodź. – Flick zajrzała do środka, usiłując wypatrzeć chomika w jego domku, ale zobaczyła tylko strzępki gazet. Żadnego ruchu. Zerknąwszy kontrolnie na kota, który nadal był zajęty jedzeniem, chwyciła klatkę i delikatnie nią potrząsnęła. Znów nic. Ani śladu zwierzątka. Flick zastanowiła się. Przecież chomik nie mógł tak po prostu zniknąć. Kocur, wreszcie najedzony, podszedł i owinął się wokół jej kostki. – Gdzie on jest? – zapytała, słysząc w swoim głosie nutę zatroskania i zarazem czując się śmiesznie, gdy tak z przejęciem zaglądała do klatki. Nagle zobaczyła, że drzwiczki są otwarte. – O, jasna cholera! – zaklęła pod nosem i obróciła klatkę, jakby to miało coś pomóc. Coraz bardziej zdenerwowana zaczęła przestawiać pudła, odkopywać na bok buty i kalosze i rozgarniać stertę okryć, które przypominały raczej szmaty pokryte kurzem i zesztywniałe od długiego leżenia na podłodze. Odkładała na bok jedno po drugim, sama nie wiedząc, co jest gorsze – perspektywa grzebania w tym syfie czy polowania na chomika, jeśliby się objawił.

Oczywiście nie znalazła tam nic – ani żywego, ani martwego. Przejrzawszy półkę zastawioną puszkami farb i doniczkami, szybko przeniosła poszukiwania do kuchni. Zajrzała do pudełka kornfleksów i pod kubeł stojący w rogu i odwrócony do góry nogami. Kot podszedł do niej, oblizując się ze smakiem. – Jeszcze ciebie tu brakowało – burknęła. Desperackim gestem sięgnęła do kieszeni po komórkę i wcisnęła szybkie wybieranie. – Domowe Anioły – odpowiedziała żywo Joanna. Flick przełknęła ślinę. – Houston, mamy problem. Po półgodzinie i uspokajającym oddzwonieniu Joanny Flick się wyluzowała. Najwidoczniej chomika nie było w domu, żywego czy martwego. Uznawszy, że stworzonko o tak krótkich nóżkach nie byłoby raczej zdolne wejść po schodach, ograniczyła pole poszukiwań do parteru, co wyszło na dobre, gdyż totalny bałagan, jaki objawił się jej oczom po otwarciu drzwi do salonu, przekonał ją ostatecznie, że pani Halliman powinna zostać usunięta z listy klientów w chwili, kiedy postawi z powrotem nogę na brytyjskiej ziemi. – Pewnie były tam krzesła, ale znikły pod masą gratów – perorowała po powrocie do biura. Zdjęła marynarkę i włożyła ją do reklamówki. – Nadaje się tylko do prania. A i tak pewnie zostanie smród. – Powąchała swoje dłonie. – Może wyszorować je flashem do dywanów? Georgie uśmiechnęła się. – Niezły pomysł.

– Ale co z chomikiem? – zapytała Joanna zatroskanym głosem. – Nie mam pojęcia, ale ja już tam nie wracam – oświadczyła Flick, zgarniając pocztę z biurka. – Nie wiem, do licha, co mamy robić. – Ściągnęła pantofle i poruszyła palcami. – Pani H. dostanie szału. Zadzwonił telefon i Georgie sięgnęła po słuchawkę. – Chyba wiem dlaczego… – powiedziała, odbierając. – Domowe Anioły, słucham? – Miło to słyszeć – burknęła Flick. Miała totalnie dosyć. Już sam poranny absurd z farbowaniem psa był w stanie ją zniesmaczyć, a do tego jeszcze źle spała tej nocy. Cały dzisiejszy dzień był jedną wielką katastrofą zapoczątkowaną rano przez Johna, który znów odwołał spotkanie, e-mailem. Westchnęła i poczłapała w kierunku czajnika. Biuro, zaadaptowany lokal narożnego sklepiku, wydawało im się pałacem, kiedy przeprowadziły się do niego z pokoiku u Georgie, ale teraz im trzem zaczęło być tu ciasno i poza tym czuła się jak łagodny wielkolud. Pewnie tylko ona. Joanna była korpulentna, lecz niska, a Georgie wyglądała jak przecinek. Patrząc na jej drobną postać z burzą ciemnych kędziorów, kręcącą się po biurze, Flick zadawała sobie pytanie, czemu z zasady dobiera sobie przyjaciółki, przy których czuje się jak amazonka. Zerknęła na swoje odbicie w lustrze nad umywalką. Czy nie przesada z tą czerwoną szminką? Czytała gdzieś, że mocno podkreślone oczy i czerwone wargi pasują blondynkom, ale może przegięła? Nigdy nie miała pewności co do własnego wyglądu. Kolejna konsekwencja braku stałego faceta – gryziesz się takimi właśnie rzeczami.

Wyposażona w filiżankę parującej kawy usiadła przed komputerem i otworzyła pocztę. Odpisała Johnowi, że nie szkodzi, i tak nic by z tego nie było, bo jest bardzo zajęta. Czy pisząc, łatwiej jest kłamać? W każdym razie ocaliła twarz. Obeszło się bez zawiedzionego tonu, którego nie potrafiłaby ukryć, gdyby zadzwoniła. Wszystkie trzy pracowały pilnie aż do zmroku, przyjmując zgłoszenia, wysyłając faktury i przeganiając akwizytorów, aż wreszcie Joanna wstała, włożyła płaszcz i ogłosiła koniec urzędowania na dzisiaj. – Do jutra – powiedziała z roztargnieniem Georgie, wyłączając komputer i zerkając na zegarek. – Chyba też będę się zmywać. Libby jest u koleżanki i muszę zrobić zakupy, za nim ją odbiorę. – Odsunęła fotel i wstała, zasuwając szufladę w biurku. Odwożenie i przywożenie dzieci niezbyt pociągały Flick, ale nie zachwycała jej również perspektywa samotnego wieczoru; przez moment ogarnęła ją melancholia, lecz stłumiła ją. – Wychodzisz? – zapytała Georgie, zawiązując pasek płaszcza. – Nie, chcę jeszcze sprawdzić ceny butów na eBayu; może pojawiły się wyprzedaże. Choć wątpię, żeby w moim rozmiarze był wybór, chyba że jakieś modele dla transwestytów. – Flick! – Georgie obrzuciła przyjaciółkę karcącym spojrzeniem, jak swoją córkę, kiedy ta zabierała się do usuwania palcami resztek sosu z talerza. – Przestań tak gadać. – Co w tym złego? – Flick miała nadzieję, że luźny, niezobowiązujący ton dobrze ją maskuje.

– Uhm… – Georgie podeszła i pogładziła ją po ramieniu. – Widzimy się rano, staruszko. Przed pracą muszę jeszcze wpaść do Bridge'ów, żeby zobaczyć, jak sprawuje się ten nowy malarz. Zgarnęła torebkę i ruszyła do wyjścia, kiedy drzwi otworzyły się nagle i pojawił się w nich wysoki mężczyzna o mokrych ciemnych włosach. Flick zerknęła przez okno, sprawdzając, czy pada. Nie padało. Nieznajomy był w wieczorowym garniturze; opalona twarz odcinała się na tle nieskazitelnie białej koszuli rozchylonej pod szyją. W dłoni trzymał muszkę. – Przepraszam, że przeszkadzam – wydyszał – ale na drzwiach jest napisane, że załatwiacie wszystko. Rozumiem, że chodzi o domowe sprawy. – Podrapał się w głowę. – Ale nie wiem, czy potraficie zawiązać muszkę. Nie mogę poradzić sobie z tym cholerstwem, a mam kolację w City za… – zerknął na zegarek – …pół godziny. Flick spojrzała na Georgie, która zawróciła i odłożyła torebkę. – Ja nie mam zielonego pojęcia. To chyba twoja parafia?

Rozdział 2 Było jeszcze ciemno, kiedy zadzwonił budzik. Ed nastawił go wcześnie, gdyż tego dnia szedł na siłownię. Georgie mocniej przytuliła się do jego ciepłych pleców, mając nadzieję, że choć trochę opóźni moment wstania. Zachęcona zadowolonym westchnieniem męża przesunęła stopą po jego nodze, lecz odsunął się. – Och, nie – mruknął. – Zabierz te lody. – Jednak obrócił się ku niej i przytulił krótko, zanim ponowny dźwięk alarmu na dobre zniweczył błogi nastrój. Georgie uniosła powiekę, patrząc, jak Ed siada na krawędzi łóżka i trwa przez chwilę z głową w dłoniach, w delikatnym blasku promieniującym z łazienki, nasłuchując, czy Libby się nie obudziła. – Boże, masochista z ciebie. Chciałabym mieć taki napęd jak ty – mruknęła. Patrzyła, jak ubiera się w półmroku, wkładając dresowe spodnie Nike i T-shirt. Zarys sylwetki ujawnił zaokrąglenie ramion i widoczne początki brzuszka, lecz wolała o tym nie wspominać. – Wrócisz przed występem Libby czy spotkamy się na miejscu? Odwrócił się i spojrzał na nią, a potem z irytacją palnął się w czoło. – Cholera, na śmierć zapomniałem. Mam dzisiaj wizytę w terenie i muszę jechać tam prosto z siłowni. – Pokręcił głową. – Mieliśmy to zapisane? – Oczywiście. Lib zrobiła to nawet błyszczącym flamastrem. Och, Ed, znowu ją zawiedziesz. Ma odczytać własną modlitwę i chyba nawet zatańczyć.

Z rezygnacją wzruszył ramionami, otworzył szufladę, wyjął wyprasowaną koszulę i starannie włożył do podróżnego pokrowca. – Boże, strasznie mi przykro. To moja wina. Czy możesz powiedzieć jej, że… że coś mi wypadło? I weź kamerę, żebym mógł wieczorem obejrzeć, jak jej poszło. Wiesz co? Postaram się wrócić wcześniej do domu i zamówić dla nas sushi. Dobry pomysł? Georgie westchnęła. Będzie miała problem, kiedy Lib dowie się, że ojciec ma inne plany. Na szczęście, kiedy tylko Ed wracał do domu, wszelkie urazy znikały, a on z nawiązką rekompensował córce swoją nieobecność. Zastanawiała się, czy Patsy, pierwsza małżonka, miała z nim podobne problemy, jeśli chodzi o chłopców. Było to jedno z pytań, jakich nigdy nie śmiała zadać Edowi – a tym bardziej lodowatej Patsy. Nadal lojalnie zaliczał wszystkie hokejowe turnieje synów, nawet w weekendy, które miał wolne, ale to przynajmniej mogła zrozumieć. Trudno, żeby polubił lekcje baletu córki i jej rzępolenie na skrzypcach. Uśmiechnęła się wyrozumiale. – Rozumiem. Może następnym razem. Postaram się przypomnieć ci na wypadek, gdyby znów wyleciało ci z głowy. Pewnie nie będzie zbyt wielu innych tatusiów, więc mam nadzieję, że Lib nie przejmie się zbytnio. Ed skinął głową i odwrócił się, kontynuując kompletowanie stroju do pracy. Georgie patrzyła zafascynowana, jak wyjmuje kolejne rzeczy z garderoby i starannie układa je w pokrowcu. Był do bólu dokładny i zorganizowany; podziwiała go niezmiennie, sama bowiem była roztrzepana i chaotyczna. Dzisiaj miał kontrolować realizację projektu, więc potrzebował podkreślić swój autorytet nienagannie skrojonym garniturem. Ceniony architekt na spotkaniu z klientami w miejscu powstawania wielkiego miejskiego przedsięwzięcia budowlanego.

Georgie doznała przypływu czułości, kiedy deliberował nad wyborem krawata. Było coś wzruszającego w tym jego poważnym podejściu do pracy. Które procentowało – i doceniała to! Nawet po odliczeniu alimentów dla Patsy ich poziom życia daleko wykraczał ponad pułap, jaki mogłaby osiągnąć jako nauczycielka tańca – takie było jej źródło dochodów, zanim z Flick nie założyły agencji. Jednocześnie, nim jeszcze postanowiła związać się z Edem, wiedziała, że jest opętany pracą. To było jasne już od pierwszej randki – spotkania na prelekcji w Amerykańskim Związku Architektów. Potem spacerowali po St James Park. Z żarem rozprawiał o projektach i stylach, pokazując po drodze co bardziej interesujące budynki. Przeanalizował nawet menu w restauracji, w której jedli, komentując dobór dań i kompozycję składników. Był zupełnie inny od rozwichrzonych, artystowskich typów, z którymi spotykała się wcześniej, i Georgie całkowicie uwiódł analityczny umysł napędzający tego energicznego, ambitnego mężczyznę. Nie była w stanie się mu oprzeć. – Słuchaj. – Georgie wyskoczyła z łóżka. – Poświęcę się i zrobię nam herbatę, dobrze? Odwrócił się i uśmiechnął do niej kącikami oczu, wiedząc, że zostało mu wybaczone. – Naprawdę? Jesteś chodzącym ideałem. Georgie uśmiechnęła się do siebie, schodząc na dół do kuchni. Kiedy Libby wychynęła wreszcie z ciepłego kokonu swojego łóżka, Ed dawno już wyszedł. Wiadomość, że taty nie będzie na jej występie, przyjęła zdumiewająco spokojnie; wzruszyła ramionami i tylko mocniej przytuliła misia. Chwilami zachowywała się zaskakująco jak na ośmiolatkę. Opanowanie Libby i jej zadziwiająco dorosłe komentarze na temat wielu spraw doprowadzały czasem mamę i córkę do śmiechu.

Skąd się taka wzięła? Czy przez to, że wieczorem oglądała z Edem wiadomości – w piżamie na kanapie, wtulona w niego – podczas gdy Georgie w kuchni szykowała dla nich kolację? A może dlatego, że była jedynaczką – czego Georgie nie znała, sama wychowana w szczęśliwym pięcioosobowym stadle? Libby, siadając do śniadania, uśmiechnęła się pogodnie, kiedy mama postawiła przed nią talerz z owsianką ozdobioną sercem wylanym z syropu klonowego. – Tata mówi, że trzeba nabierać po bokach, bo tam jest chłodniejsze, ale ja robię to, żeby nie zniszczyć serduszka. Nabrała owsianki na czubek łyżki i w zamyśleniu wsunęła do ust. – Czasami malutkie dzieci parzą sobie usta, bo mamy podgrzewają im mleko w mikrofalówkach. Okropne, prawda, mamusiu? Taki maluch nie potrafi jeszcze powiedzieć, że mleko jest za gorące. Może tylko płakać i nikt nie wie, o co mu chodzi. Georgie postawiła szklankę obok talerza córki. – Tak, to okropne. Powinno się zawsze najpierw próbować, czy jedzenie ma odpowiednią temperaturę, zanim poda się je dziecku. Tak samo jak wodę w wanience przed kąpielą. Ja miałam dla ciebie specjalny termometr. Nadal go mam. Libby upiła łyk mleka i na górnej wardze został jej ślad. – Ale teraz już go nie potrzebujesz, prawda? – Pewnie, że nie. Ale może się przydać, jeśli przyjdzie do nas jakiś maluch. – Albo jeśli zrobicie sobie z tatusiem drugie dziecko.

– Tak – odpowiedziała wolno Georgie, tłumiąc bolesne ukłucie, jakie zawsze w takich momentach odczuwała. – Wcale nie chcę się go pozbyć. Zawsze może się przydać. Stary Temperaturowy Ted nie zajmuje dużo miejsca, prawda? Libby zachichotała i znów zanurzyła łyżkę w owsiance. – Ojej, popsułam serduszko – powiedziała, marszcząc brwi. Georgie wyjęła jej łyżkę z ręki i zmieszała resztki syropu ze stygnącą owsianką. – Widzisz, znikło. No proszę, nie wiedziałam, że potrafię czarować! Teraz ty poczaruj i spraw, że cała owsianka zniknie, bo trzeba już wychodzić, a ja nie chcę spóźnić się do pracy! Libby przejęła z powrotem łyżkę. – Odwróć się na chwilę, mamo, a kiedy znowu popatrzysz, owsianki już nie będzie. Georgie posłusznie odwróciła się od stołu i zajęła się wycieraniem stalowego blatu, obserwując jednocześnie odbicie córki w czarnych szklanych drzwiczkach wbudowanej w szafkę kuchenki mikrofalowej. Libby błyskawicznie uwinęła się z owsianką i wypiła mleko. – Już, mamo! Wszystko znikło, widzisz? Ja też potrafię czarować. No to chodźmy. I nie zapomnij wziąć kamery. Tata byłby smutny, gdyby nie mógł zobaczyć nagrania z mojego występu.

Zanim Flick otworzyła oczy, wyczuła, że Johna nie ma już obok niej. Wiedziała, że musiał wyjść wcześnie do pracy, ale miała żal, że nigdy nie żegna jej czule rano. Zawsze wymykał się z łóżka i ubierał bez słowa. Usłyszała szum deszczu za oknami i odwróciła się do ściany, ciaśniej otulając okryciem, aby nacieszyć się jeszcze chwilę błogim ciepłem, zanim będzie musiała wstać. – Cześć – szepnął od drzwi. – Zadzwonię. – Aha – mruknęła. Ciekawe, czy rzeczywiście to zrobi. Odczekała, aż szczękną zamykane drzwi wejściowe, i dopiero teraz spuściła nogi z łóżka. Jego żona w Sunderland zaczyna już pewnie pichcić przysmaki na przyjazd mężusia. Czy ona w ogóle zastanawia się, co John robi w czasie swoich służbowych wyjazdów do Londynu? Czy naprawdę sądzi, że wieczorami, po obejrzeniu dziennika CNN, samotnie czyta książkę w tanim hotelu? Czy podejrzewa jednak, że dzwoni do swojej kochanki, pytając, czy jest wolna, i po paru drinkach w barze lądują razem w łóżku? Kochanka? Flick prychnęła cicho. Nie była nawet pewna, kim jest dla Johna. Nigdy o tym nie mówił, a ona nie śmiała pytać. Poszła pod prysznic i zaczęła się myć energicznie, aby spłukać to z siebie. Georgie nie powinna jej takiej widzieć. Kochana, naiwna Georgie, która ciągle próbowała ją z kimś wyswatać, nie chcąc przyjąć do wiadomości faktu, że wszyscy interesujący faceci są już dawno zajęci, a ci, którzy wchodzą w grę, to smutasy z garbem. Wypiła kawę i wyruszyła do biura. Zawsze pojawiała się pierwsza i odsłuchiwała na automatycznej sekretarce wiadomości, które przyszły wieczorem i wcześnie rano. Te późne bywały specyficzne. „Czy mogą panie przysłać kogoś z branży budowlanej, bo przy kolacji rozmawialiśmy o przebudowie strychu i chcielibyśmy znać stawki?". Poranne były zwykle pilne. Zablokował się zawór w toalecie, dach przecieka – no i ta słynna sprawa, kiedy poproszono o jak najszybsze kupienie szwajcarskiego

muesli na śniadanie. Flick już wkładała klucz w drzwi, kiedy przypomniała sobie o chomiku. Kolejna rzecz do załatwienia. – Dużo wczoraj straciłaś, wychodząc – powiedziała do Joanny, kiedy już wszystkie trzy rozpoczęły urzędowanie. – Wpadł tutaj facet pachnący jak marzenie i poprosił, żebyśmy pomogły mu się wystroić. – O, jasny gwint, czemu zawsze przychodzę i wychodzę o tych samych porach? – mruknęła Joanna. – Przejdź na pół etatu. – Limetka i bazylia. – Słucham? – Limetka i bazylia – powtórzyła nieco głośniej Georgie, nie odrywając oczu od ekranu. – Tym pachniał. Flick zerknęła na Joannę i uniosła brwi. – Rozumiem, że miałaś bliższy wgląd niż ja. W oczach Georgie pojawił się nieznaczny błysk. – Wiedziałabyś, gdybyś tak jak ja pobierała lekcje u mamusi, która uczyła mnie, co robić, jeśli pokój wiruje ci przed oczami, kiedy za dużo wypiłaś, albo w innych kłopotliwych wypadkach. O, albo kiedy zapomnisz się i poplujesz na tusz, gdy poprawiasz rzęsy. – Prawdziwa kobieta z klasą. – No pewnie. Flick sięgnęła po torbę, kiedy Georgie odebrała kolejny telefon.

– Dobrze, Jo, zaspokoję każdy kaprys mieszkańców południowego Londynu, ale najpierw muszę załatwić sklep zoologiczny – rzuciła, wychodząc. Sklep o bezpretensjonalnej nazwie Małe i Duże pachniał karmą i zwierzakami. – Czym mogę służyć? Kobieta za ladą wyglądała wyzywająco; wielkie złote koła w uszach tańczyły wokół jej głowy, gdy mówiła. – Chciałabym kupić chomika. – Chciałaby pani kupić chomika? – Tak – odpowiedziała buntowniczo Flick. – Dobrze. – Sprzedawczyni wyszła zza lady. – Zostały mi jeszcze dwa. Flick ruszyła za nią na tył sklepu, gdzie znajdowała się cała ściana klatek pełnych rozmaitych gryzoni, w tym takich, które zdecydowanie wyglądały na szczury. – Proszę. Flick przykucnęła i wpatrzyła się w małe futrzaste chomiki, a zwierzaki odwzajemniły spojrzenie. – Może pani chwilę poczekać? – Wyjęła komórkę i zadzwoniła do biura. – Jo, jest tam Georgie? Nie? A kiedy wróci? Och. Czy pamiętasz może, jaki kolor miał chomik pani H.? Chyba brązowy? Dobra, bardzo mi pomogłaś – zachichotała. – Okej. – Zamknęła klapkę. – Który, pani zdaniem, jest bardziej brązowy? – zwróciła się do sprzedawczyni.

Po kwadransie zajechała pod dom pani Halliman i weszła do środka, wysoko dzierżąc pojemnik z chomikiem, aby kocur, który jak zwykle ocierał się o jej nogi, nie zwęszył, co niesie. Wstrzymując oddech, przepychała się zagraconym korytarzem do kuchni, gdzie szybko wepchnęła zwierzątko do klatki i starannie zamknęła drzwiczki. – Okej, mam nadzieję, że nie połapie się, że pupilek się urwał – powiedziała do siebie z zadowoleniem. Czekały kolejne zadania i Flick musiała się spieszyć. Popołudnie zapowiadało się wybitnie frustrująco, gdyż sprzątanie u pani Grafton przed dzisiejszym przyjęciem wymagało dopracowania, a trzeba było jeszcze skoczyć do pani Dixon przy Mountville Road, żeby sprawdzić, czy stolarz, który robił półki dla ogromnej kolekcji żołnierzyków jej męża, nie zostawił po sobie bałaganu. W tym czasie państwo Dixonowie bawili na jachcie swoich znajomych u wybrzeży Wysp Dziewiczych. Pół godziny zajęło jej znalezienie odkurzacza i posprzątanie. Kiedy wreszcie wróciła do biura, słaniała się z głodu. – Poczęstuj się moimi migdałami – zaoferowała Georgie. – Nie sądzisz chyba, że to zaspokoi apetyt rosłej baby, która kursowała przez cały dzień, między innymi organizując zastępczego chomiczka dla kochanej pani Halliman! – Ups. – Filiżanka Georgie zamarła w pół drogi do jej ust. – Co? – No… miałam ci to powiedzieć wczoraj przed wyjściem, ale Pan Zawiąż-Muszka tak zawrócił mi w głowie, że zapomniałam – bąknęła Georgie ze zmieszaną miną, błagając wzrokiem o wybaczenie.

Flick poczuła ucisk w żołądku. – Chodzi o to… – kontynuowała Georgie, przygryzając wargę – …że pani H. na czas wyjazdu zdeponowała chomika u swojej przyjaciółki. – Chyba żartujesz? – No, nie… – Masz pojęcie, ile miałam z tym kłopotu? Co? – Flick pochyliła się nad biurkiem Georgie, górując nad nią swoją imponującą postacią. – Za karę, że naraziłaś mnie na niepotrzebną stratę czasu i kontakt z całym tym syfem, będziesz musiała OSOBIŚCIE odkręcić sprawę! Pojedziesz po chomika, oddasz go do sklepu i jeszcze nakarmisz tego parszywego kocura, zanim pani H. wróci do domu. A teraz zrób mi herbatę. Przez resztę dnia Georgie zmagała się z nawałem telefonów, głównie wynikających z przedświątecznej gorączki. Powtarzały się prośby o odebranie prezentów ze sklepów i przechowanie ich przed Wielkim Dniem. Zeszłego roku musiała wziąć do siebie konia na biegunach i przeżyć rozpacz córki, która odkryła prezent i sądziła, że jest przeznaczony dla niej. – Udało ci się kupić bombki w kolorze burgunda dla pani Goldberg? – zapytała Jo. – Tak – odpowiedziała z triumfalnym uśmiechem. – W malutkim sklepiku w Henley-on-Thames. Plus dobrane wstążki z VV Rouleaux. Ci Goldbergowie mają wyrafinowany gwiazdkowy styl. – Co jest tym dziwniejsze, że są Żydami – skonstatowała Flick. Była osiemnasta trzydzieści, Joanna już dawno wyszła i Flick uznała, że dziś nic już się nie wydarzy. Georgie, która telefonicznie załatwiła z przyjaciółką, że ta odbierze Libby ze szkoły, również kończyła dyżur i