mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Sarenbrant Sofie - Odpoczywaj w pokoju

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Sarenbrant Sofie - Odpoczywaj w pokoju.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 15 osób, 27 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 165 stron)

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

Tytuł ory​gi​nału VILA I FRID Re​dak​cja Kry​sty​na Pod​haj​ska Pro​jekt okładki Anna M. Da​ma​sie​wicz Zdjęcie na okładce Ma​sa​aki Toy​oura/The Ima​ge Bank/Get​ty Ima​ges/Flash Press Me​dia Zdjęcie au​tor​ki Lars Tran​gius Skład Da​riusz Pi​sku​lak Ko​rek​ta Ma​ria Li​pow​ska-Wik​to​row​ska Elżbie​ta Ste​glińska Co​py​ri​ght VILA I FRID © So​fie Sa​ren​brant 2012 First pu​bli​shed by Damm Förlag, Swe​den Pu​bli​shed by ar​ran​ge​ment with Nor​din Agen​cy AB, Swe​den Co​py​ri​ght for the Po​lish edi​tion © by Wy​daw​nic​two Czar​na Owca, 2014 Wszel​kie pra​wa za​strzeżone. Ni​niej​szy plik jest objęty ochroną pra​wa au​tor​skie​go i za​bez​pie​czo​ny zna​kiem wod​nym (wa​ter​mark). Uzy​ska​ny dostęp upo​ważnia wyłącznie do pry​wat​ne​go użytku. Roz​po​wszech​nia​nie całości lub frag​men​tu ni​niej​szej pu​bli​ka​cji w ja​kiej​kol​wiek po​sta​ci bez zgo​dy właści​cie​la praw jest za​bro​nio​ne. Wy​da​nie I ISBN 978-83-7554-833-4 ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa e-mail: wydawnictwo@czarnaowca.pl Dział handlowy: tel. (22) 616 29 36; faks (22) 433 51 51 Zapraszamy do naszego sklepu internetowego: www.czarnaowca.pl Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o. ===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

Spis treści Dedykacja Niedziela, 5 lutego 1 2 3 4 5 6 Poniedziałek, 6 lutego 7 8 9 10 11 12 13 14 Wtorek, 7 lutego 15 16 17 18 19 20

21 Środa, 8 lutego 22 23 24 25 26 27 28 Czwartek, 9 lutego 29 30 31 32 33 34 Piątek, 10 lutego 35 36 37 38 39 Sobota, 11 lutego 40 41 42 43 44

45 Niedziela, 12 lutego 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 Wtorek, 14 lutego 59 60 61 62 Pięć tygodni później Podziękowania ===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

Dla Khar​my i Ken​zy ===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

Być ci​cho, to nie mówić nic. Ci​chość po​cho​dzi z zewnątrz. Czuć ciszę, zna​czy być spo​koj​nym. Ci​sza wyłania się z two​je​go wnętrza. Zewnętrzna ci​sza po​wo​du​je, że zwra​ca​my uwagę na hałas obec​ny w na​szym wnętrzu. Zo​bacz to, a wewnętrzny spokój za​cznie co​raz sil​niej pro​mie​nio​wać ze środ​ka tego, co sta​no​wi cie​bie. Yasu​ra​gi på sven​ska, Sztok​holm 2007 ===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

NIE​DZIE​LA, 5 lu​te​go 1 DROBNYMI KROCZKAMI szła łukowatym korytarzem – najkrótszą drogą do tej części budynku, w której znajdowało się spa. Spojrzała w lewo na szachownicę ułożoną na drewnianej ścianie i zwróciła uwagę, że dwa kwadraty są nieco ciemniejsze od pozostałych. Aiko Saitou, Szwedka japońskiego pochodzenia, nigdy wcześniej nie za​uważyła tej różnicy, choć prze​cho​dziła tędy set​ki razy. O tak wczesnej porze w spa Yasuragi Hasseludden panowała niemal upiorna cisza. Aiko była tu sama i nie słyszała niczego oprócz echa własnych kroków. Japońskie słowo yasuragi – harmonia wewnętrzna i spokój – wydawało się zupełnie nie pasować do tego wyludnionego, ciemnego wnętrza. Zwłaszcza teraz, w środku zimy, kiedy okna po drugiej stronie korytarza pokrywał śnieg. Nie było przez nie widać ani kawałka szkierów, mrok niczym kołdra spowijał całą dzielnicę Orminge. Do wschodu słońca pozostało jeszcze sporo cza​su. Aiko pospiesznie minęła zamkniętą restaurację Teppanyaki. Kątem oka dostrzegła, jak czarne kotary i bambusowe pręty drgają pod wpływem podmuchu, który wywołał ruch jej szczupłego ciała. Zeszła po schodach do pokoju dla personelu, żeby się przebrać. Była w nim sama. Po dwóch latach pracy jako kąpielowa przyzwyczaiła się do tego, że przychodzi pierwsza, tuż po pracownikach nocnych, których zadanie polegało na otwarciu spa i przy​go​to​wa​niu sau​ny na szóstą rano. Zegar wskazywał za pięć siódmą. Aiko owinęła się służbowym granatowym kimonem i zawiązała jego tasiemki na kokardki. Była gotowa do kolejnego dnia pracy w jednym z naj​spo​koj​niej​szych i naj​bar​dziej na​stro​jo​wych miejsc w Szwe​cji. Kiedy szła do damskiej szatni, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, nie spotkała nikogo. Tak wcześnie w spa rzadko można było zobaczyć gości, ale czasem się zdarzało, że ten czy ów odważny decydował się na przepłynięcie kilku długości basenu jeszcze przed śniadaniem. Pierwsze zadanie Aiko polegało na dopilnowaniu, żeby w szatniach i umywalniach panowała czystość i żeby wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Nie było to trudne, ale monotonne, dlatego trochę ją męczyło. Na szczęście wkrótce czeka ją awans – kierowniczka spa dała jej to do zrozumienia na corocznym dniu dla personelu w drugi dzień świąt. Tylko w ten jeden dzień spa zamykano dla gości i udostępnia​no pra​cow​ni​kom. Mo​gli wte​dy ko​rzy​stać z nie​go do woli. Kie​dy Aiko pchnęła drzwi szatni, otworzyły się, skrzypiąc. Na jednej z drewnianych ławek zauważyła kilka kropli balsamu do ciała, więc szybko je starła. Ruszyła dalej. Mijając rząd luster i suszarek do włosów, ustawiła stołki w elegancki szereg, poprawiła poplątane przewody suszarek, sprzątnęła zwiędły liść orchidei. Potem przeszła do umywalni. Wchodząc tam, jak zawsze przypomniała sobie pierwszy dzień pracy w Yasuragi: poślizgnęła się właśnie tu, upadła i boleśnie uderzyła w udo. Nie wiedziała, że kamienna podłoga, chociaż pięknie wygląda i wspaniale się po niej chodzi, potra być zdradziecka. Zwłaszcza jeśli zostanie zalana szamponem i mydłem, o co w umywalni

nietrudno. Teraz jednak Aiko z wprawą stąpała po wielkich szarych kamieniach. W umywalni było duszno i ciepło, a powietrze przenikał znajomy zapach aloesu, który zawsze działał na Aiko uspokajająco. Na podłodze leżało drewniane wiaderko, więc podniosła je i postawiła na stołku. Sprawdziła, czy w dozownikach nie brakuje szamponu, balsamu do ciała, mydła: jakiś czas temu rma zainwestowała w dozowniki przytwierdzone do ściany. Klienci mogli teraz kraść tylko ręczniki, ponieważ jukatę – bawełniane kimono – każdy miał wliczoną w cenę pobytu. Kontynuując obchód, Aiko zajrzała do sauny. Wydawało się jej, że wszystko tam jest w porządku. Minęła zasłonę w kolorze bordo i weszła na ba​sen. Żadnych gości. Cisza i spokój. Szła wzdłuż krawędzi wielkiego basenu i przesuwała wzrok po szarych betonowych ścianach. Tutaj łatwiej się oddychało, ponieważ pomieszczenie było bardziej przestronne i wyższe niż umywalnia. Nic nie mąciło powierzchni wody, w której odbijały się ścianki z ryżowego papieru, osłaniające strefę re​lak​su. Aiko była zdumiona tym, jak przemyślany jest wystrój całego wnętrza. Niczego nie pozostawiono przypadkowi. W latach siedemdziesiątych budynek zaprojektował dla federacji związków zawodowych japoński architekt Yoji Kasajima. Oczywiście nie wiedział, że kiedyś będzie tu luksusowe spa. Dzięki późniejszej przebudowie powstał obiekt naprawdę piękny i wyjątkowy. Uważali tak nawet tokijscy krewni Aiko, którzy w grudniu przyjechali do niej w odwiedziny. Byli pod wrażeniem tego, co Szwedom udało się stworzyć w miej​scu, które oni sami przed podróżą z tru​dem od​na​leźli na ma​pie. Z głośników zaczęła się sączyć muzyka klasyczna. Puls Aiko przyjemnie zwolnił. Zastanawiała się, czy nie przypomnieć kierowniczce o awansie. Japońskie pochodzenie działało niewątpliwie na jej korzyść, a yasu​ra​gi miała po prostu we krwi. Zaczęła planować strategię i kiedy wchodziła do damskiej umywalni zwanej cichą, w której gości pro​szo​no o za​cho​wa​nie mil​cze​nia, myśli o roz​wo​ju ka​rie​ry pochłaniały ją całko​wi​cie. Mimo to od razu poczuła, że w pomieszczeniu, do którego właśnie weszła, coś jest nie tak. Ktoś się tu rano kąpał – świadczyła o tym mokra podłoga. Dziwne, bo w basenie nie widziała nikogo. Umywalnia, cała w wyra nowanych szarościach, też na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie pustej. Panującą w niej harmonię zaburzało tylko stojące samotnie na środ​ku po​ma​rańczo​we krzesło Urban z Ikei. Aiko odwróciła się i z trudem stłumiła okrzyk. Spostrzegła, że w drugim gorącym źródle, tym w najodleglejszym kącie pomieszczenia, leży naga kobieta. Czoło i oczy miała przykryte jukatą. Wprawdzie zalecano, żeby goście po zanurzeniu się w źródle kładli sobie na głowie mokry ręcznik, ale oni zawsze robili po swojemu. Głowa kobiety była oparta o kamień, ogniście rude włosy leżały na brzegu sąsiadującym z męską umywalnią. Powietrze nasycała wilgocią para ulatująca z otworu wentylacyjnego sauny. Aiko z zazdrością spojrzała na rudowłosą. Co za cudowne odprężenie! Pomyślała o panującym na zewnątrz mrozie i szalejącej śnieżycy. Nabrała ochoty, by też wejść do gorącej wody i na chwilę oderwać się od rzeczywistości. Na takie leżenie do góry brzuchem mogą sobie pozwolić tylko ci, którzy mają pieniądze, pomyślała, ale zaraz zrobiło jej się wstyd. To prze​cież dzięki ta​kim lu​dziom ona ma pracę. Godzinę później Aiko po raz drugi zajrzała do cichej umywalni, by opróżnić rattanowy kosz na brudne ręczniki, i nagle zatrzymała się w pół kroku. Kobieta leżała dokładnie w tej

samej pozycji co przedtem, tylko jukatę miała bardziej nasuniętą na twarz. To obudziło czujność Aiko. Mało kto wytrzymałby ponad godzinę w wodzie o temperaturze czterdziestu stopni. Może ona jest chora, pomyślała Aiko. Nie mogła się zdecydować, co zrobić. W tym momencie do umywalni weszły dwie kobiety i zanurzyły się w pierwszym gorącym źródle. Aiko zajęła się więc ustawianiem wiaderek. Coś jej mówiło, że z podejściem do rudowłosej i pytaniem, jak się czuje, lepiej poczekać, aż zostaną same. Kobiety wyszły z wody, włożyły czarne kostiumy kąpielowe i poszły na basen. Wtedy Aiko zebrała się na odwagę i ruszyła do źródła. Pod wpływem myśli, że rudowłosej mogło się przytra ć coś złego, jej czoło po​kryły kro​ple potu. Pod​cho​dziła do niej po​wo​li. – Prze​pra​szam, że prze​szka​dzam… – zaczęła nie​pew​nie. Tak jak się spodziewała, odpowiedziało jej milczenie. Wobec tego pochyliła się nieco nad źródłem. Miejmy nadzieję, że nikt tu teraz nie wejdzie, pomyślała. Personel nie powinien przeszkadzać gościom w kąpieli. Ostrożnie dotknęła ramienia kobiety. Nie było żadnej re​ak​cji, na​cisnęła za​tem moc​niej. 2 DYREKTOR HOTELU Peter Berg zdążył tylko poczuć podmuch powietrza. W następnej sekundzie nastąpiło zderzenie – nieznana mu drobna kobieta wpadła na niego, po czym straciła równowagę i się przewróciła. Granatowe kimono świadczyło, że to ktoś z personelu spa. Wystarczył rzut oka na jej twarz i Peter Berg zrozumiał, że dziś nie zacznie dnia od wypicia liżanki kawy z ekspresu. Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wstać. W oczach ko​bie​ty nie było śladu skru​chy, uj​rzał tyl​ko pa​nikę. – Ona nie żyje! – wy​buchnęła. Następnie zaczęła zawodzić niezrozumiale, trzymając się za głowę. „Aiko Saitou” – widniało na identy katorze. Peter zawstydził się, że nie pamięta nawet imienia podwładnej. Pracował w hotelu prawie rok i powinien znać imiona i nazwiska większości pracowników. Z drugiej strony zatrudniamy sto pięćdziesiąt osób, które wciąż się zmieniają, usprawiedliwił się w myślach. Skojarzył, że podobizna tej właśnie kobiety zdobi okładkę wydrukowanego jesienią folderu przedstawiającego ofertę Yasuragi. Piękna twarz zdradzająca japońskie pochodzenie świetnie się nadawała do celów reklamowych. Peter miał nadzieję, że nie zapomniał podziękować Aiko Saitou za pozowanie do tego wspa​niałego zdjęcia. Subtelna Japonka z broszurki i stojąca teraz przed nim zdenerwowana kąpielowa niewiele miały ze sobą wspólnego. Spojrzenie jej skośnych czarnych oczu było rozbiegane i wyglądała, jakby miała się przewrócić po raz drugi. Nagle dotarł do niego sens wy​po​wie​dzia​nych przez nią słów. – Co ta​kie​go?! Wi​działa pani martwą ko​bietę? W odpowiedzi Aiko pokiwała głową i wskazała w kierunku umywalni. Następnie pewnym krokiem ruszyła w tamtą stronę, a Peter poszedł za nią. Po drodze próbował sobie przypomnieć jakieś wiadomości z kursu pierwszej pomocy. Niestety, brał w nim udział dawno temu i najczęściej nie uważał na zajęciach. W pracy traktowano go jak specjalistę w tej dziedzinie, mimo że ani razu nie nadarzyła się okazja do wykorzystania zdobytej

wiedzy. W zakresie obowiązków miał wpisaną odpowiedzialność za bezpieczeństwo gości i pracowników oraz za koordynowanie działań w sytuacjach kryzysowych. Nie czuł się jed​nak dość kom​pe​tent​ny, by spro​stać tym za​da​niom. Aiko ode​zwała się do​pie​ro przed drzwia​mi dam​skiej szat​ni: – Dam znać, że chce​my wejść, gdy​by ktoś się aku​rat prze​bie​rał. Zniknęła za drzwia​mi, ale mniej więcej po mi​nu​cie była z po​wro​tem. – Zie​lo​ne światło – po​twier​dziła i dała mu znak, żeby się po​spie​szył. Pe​ter bez słowa przeszedł przez szatnię i niemal wbiegł do umywalni. Od razu zobaczył kobietę. Leżała nieruchomo w gorącym źródle, jej kręcone rude włosy okalały przykrytą jukatą twarz. Podszedł do niej. Odsunął jukatę i głośno przełknął ślinę na widok niebieskich warg i powiek. Wyglądała tak paskudnie, że ledwo odważył się jej dotknąć. Chwycił nadgarstek, ale nie był pewien, czy wyczuwa puls. Wobec tego przyłożył palce do jej szyi. Wydało mu się, że wy​chwy​cił jakiś ruch. – Chyba żyje! – wykrzyknął i poprosił Aiko, żeby wezwała pracowników, którzy kie​ro​wa​li​by gości do dru​giej umy​wal​ni. Wyjął komórkę i wystukał 112. Z maksymalnym opanowaniem, na jakie mógł się zdobyć, wyjaśnił, jak dojechać do spa od tyłu – najszybszą i najbardziej dyskretną drogą. Przede wszystkim zależało mu na tym, żeby nie denerwować gości. Spojrzał jeszcze raz na kobietę i mimo woli zaczął się zastanawiać, jak sanitariuszom uda się ją podnieść. Nie wyglądała na przed​sta​wi​cielkę wagi lek​kiej. Usłyszał, że Aiko po​wstrzy​mu​je kil​ku gości przed wejściem do środ​ka. – Ta umywalnia jest na razie zamknięta. Proszę chwilkę poczekać albo skorzystać z dru​giej – tłuma​czyła spo​koj​nie. Obok źródła stał rattanowy kosz, prawdopodobnie należący do nieprzytomnej kobiety. Peter trzymał w dłoni mokrą jukatę. Postanowił sprawdzić, czy w kieszeni ukrytej po wewnętrznej stronie rękawa jest karta otwierająca drzwi do pokoju. Pomogłoby to zidenty kować kobietę. Wyczuł pod palcami plastikowy prostokąt, a jednocześnie usłyszał głos kierowniczki spa. Wraz z nią pojawiła się kierowniczka recepcji. Szybko opowiedział im o zda​rze​niu. – Aiko znalazła ją jakiś czas temu. Karetka już jedzie, powinna tu być za jakieś piętnaście minut. Kobieta żyje, ale jej stan jest chyba ciężki. Musimy natychmiast zamknąć wejścia do tej umy​wal​ni. Nie chcę, żeby zo​ba​czył ją ktoś z gości. Kie​row​nicz​ka spa rzuciła okiem na nieprzytomną i wyszła. Peter wręczył kierowniczce recepcji znalezioną kartę i poprosił, żeby sprawdziła w rejestrze gości, jak nazywa się ko​bie​ta. – Nie wiesz, kto to jest? – od​po​wie​działa zdzi​wio​na. – Nie, skąd miałbym wie​dzieć? – za​py​tał zbi​ty z tro​pu. – To przecież Susanna Tamm, jedna z naszych najbardziej znanych aktorek. Teraz, zdaje się, występuje w Dra​ma​ten, ale znasz ją chy​ba z ekra​ni​za​cji książek Astrid Lind​gren? – Mój Boże! – od​parł, bo nic in​ne​go nie przyszło mu do głowy. Dwanaście minut później usłyszał sygnał karetki. Zaklął po cichu, bo nie chciał, żeby jej przyjazd zwrócił czyjąkolwiek uwagę. Szybko wyszedł z umywalni i ruszył naprzeciw dwóm mężczyznom w zielono-żółtych strojach z torbą i noszami. Niektórzy pływający w basenie goście zamarli na ten widok, dwie starsze panie zaczęły szeptać i pokazywać ich sobie

palcami. Peter zauważył, że jedna z kąpielowych chodzi wzdłuż basenu, by odpowiadać na pytania. O cjalna wersja była taka, że pogotowie wezwano do gościa, który nagle za​cho​ro​wał. Za​nim Pe​ter i sa​ni​ta​riu​sze do​tar​li do celu, za​dzwo​niła kie​row​nicz​ka re​cep​cji. – Susanna Tamm zameldowała się wczoraj po południu. Kupiła pakiet „Spokój wewnętrzny”. Nie mogła wy​brać ni​cze​go bar​dziej od​po​wied​nie​go, pomyślał sar​ka​stycz​nie Pe​ter. – Dziękuję – od​parł i się rozłączył. Odsunął kotarę i wprowadził sanitariuszy do umywalni. Z powodu pokaźnych rozmiarów ciała aktorki cieszył się, że wysłano sanitariuszy, nie sanitariuszki. Dwaj mężczyźni nieźle się namęczyli, próbując wyciągnąć ją z gorącego źródła. W końcu poprosili Petera o pomoc w przeniesieniu jej na nosze. W ciasnym i parnym pomieszczeniu ubra​nia całej trójki szyb​ko zro​biły się ciężkie od potu i wody. Próby nawiązania kontaktu z Susanną podjęte przez sanitariuszy zakończyły się nie​po​wo​dze​niem. Wo​bec tego należało jak naj​szyb​ciej za​brać ją do szpi​ta​la. – Do​pil​nuję, żeby po​wia​do​mio​no jej krew​nych. Do którego szpi​ta​la je​dzie​cie? – Do Söder​sju​khu​set. Peter szedł przed nimi. Wskazywał drogę i jednocześnie otwierał kolejne drzwi. Wreszcie dotarli do karetki. Na jego mokrych włosach szybko pojawiły się sople lodu, a pot przestał spływać po czole wraz z pierwszym podmuchem mroźnego powietrza. W ciągu dnia temperatura mocno spadła, było z pewnością dwadzieścia stopni poniżej zera. Sanitariusze ulokowali Susannę w karetce i zamierzali odjechać. Peter zdecydował się poprosić ich o przysługę: – Czy moglibyście zaczekać z włączaniem sygnału, dopóki nie wyjedziecie na główną drogę? Nie dostał odpowiedzi, ale zrobili, o co prosił. Sygnał rozległ się, gdy karetka była już tak daleko, że nie dało się jej powiązać z Yasuragi. Peter zadrżał z zimna i dopiero w tym mo​men​cie zdał so​bie sprawę, że w dal​szym ciągu stoi na dwo​rze. Wrócił do wnętrza budynku. Panowała tam niemal tropikalna temperatura i jego lodowate ubranie wkrótce stało się ciepłe. Idąc do swojego gabinetu, Peter próbował uporządkować myśli. Nieprzytomna kobieta w źródle – to wydawało się nierealne. Nie miał żadnego pomysłu, co jej się stało. Usiadł za biurkiem i od razu podniósł słuchawkę telefonu, żeby wezwać kierowników działów. To ważne: wszyscy powinni się dowiedzieć, co zaszło. Przede wszystkim musiał powiadomić Nilsa Wedéna, dyrektora generalnego. Nils ode​brał po pierw​szym sy​gna​le, co było czymś nie​zwykłym. – Cześć, co tam słychać? – za​py​tał wesoło, za​nim Pe​ter zdążył się przy​wi​tać. – U mnie wszystko dobrze, ale nie da się tego powiedzieć o jednym z naszych gości. Przed chwilą była tu karetka, sanitariusze wyciągnęli nieprzytomną kobietę z gorącego źródła. Tą ko​bietą jest Su​san​na Tamm. – Co ty mówisz? – odparł dyrektor i najpierw zakasłał, a następnie kilka razy odchrząknął. – Żyje, ale jej stan jest najprawdopodobniej poważny – ciągnął Peter, nie przejmując się atakami kaszlu szefa. – Jesteś gdzieś niedaleko? Myślę, że jak najszybciej powinniśmy zorganizować spotkanie z kierownikami działów. Najlepiej omówić to, co się stało, żeby

nikt nie rozsiewał fałszywych plotek. Poza tym musimy być gotowi na to, że media narobią szu​mu. – W porządku, spo​tkaj​my się za piętnaście mi​nut w moim ga​bi​ne​cie. – Do​brze. Po zakończeniu rozmowy Peter przypomniał sobie o rattanowym koszu nieprzytomnej kobiety, który został w umywalni. Pomyślał, że trzeba go stamtąd zabrać. Porzucił marzenie o kawie i znów ruszył do umywalni. W koszu znalazł tylko ręcznik. Mimo to przyniósł go do gabinetu. Zostało jeszcze trochę czasu do spotkania, więc postanowił za​dzwo​nić do krew​nych Su​san​ny Tamm. Możliwe, że do tej pory o ni​czym nie wie​dzie​li. Poszperał w sieci i znalazł jej numer. Nie spodziewał się tego, w końcu była sławna. Najwyraźniej mieszkała w Sztokholmie i do tego sama, bo po czterech sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka. Nagrany głos był niski i donośny, ale przyjazny. Susanna in​for​mo​wała, że chwi​lo​wo jest nie​osiągal​na, ale można zo​sta​wić wia​do​mość. Rozłączył się. W Wikipedii znalazł informację że Susanna Tamm ma czterdzieści sześć lat, on sam dałby jej raczej pięćdziesiąt sześć. Dowiedział się też, że ma córkę, Alexandrę Tamm. Kilka kliknięć pozwoliło ustalić, że pracuje ona w szanowanej kancelarii adwokackiej na Stureplan. Zadzwonił do ich centrali. Bez problemu połączono go z Alexandrą. Peter Berg przedstawił się i przekazał przykrą wiadomość. Kiedy Alexandra usłyszała, co przytra ło się mat​ce, jej głos z ema​nującego siłą zmie​nił się w no​so​wy. – Ona ma cukrzycę. Czy to może być śpiączka insulinowa? Wie pan, dokąd pojechała ka​ret​ka? – Do Söder​sju​khu​set – od​parł. – Udało im się nawiązać z nią kon​takt czy była nie​przy​tom​na? Za​wa​hał się, ale po​sta​no​wił od​po​wie​dzieć szcze​rze: – Nie​ste​ty, była nie​przy​tom​na. – Czy​li to coś poważnego – wy​szep​tała. – Bardzo mi przykro. Przechowamy rzeczy pani mamy. W swoim pokoju ma pewnie wa​lizkę, nie zdążyłem jesz​cze tego spraw​dzić. – Czy mogłabym po nią przy​je​chać ju​tro? Dziś chy​ba nie zdążę. – Nie ma pośpie​chu. Proszę przy​je​chać, kie​dy będzie pani miała czas. Po rozmowie Peter poczuł się rozbity. Przelotnie spojrzał na zdjęcie swoich dzieci, stojące na biurku, i momentalnie się uśmiechnął. Usłyszał gwar. To znaczyło, że kierownicy działów już przyszli. Peter wstał i poszedł do nich. Od razu natknął się na Nilsa Wedéna. Za​uważył, że dy​rek​tor ge​ne​ral​ny ma zacięty wy​raz twa​rzy. – Susanna Tamm choruje na cukrzycę. Właśnie rozmawiałem z jej córką – oznajmił Pe​ter. – Omówimy wszyst​ko w moim ga​bi​ne​cie – od​parł Wedén i szyb​ko ru​szył przed sie​bie. Usie​dli. Nils ich powitał i oddał głos Peterowi. Peter opowiedział, co się stało, po czym nad​szedł czas na za​da​wa​nie pytań. – Co te​raz zro​bi​my? – za​sta​na​wiał się szef re​stau​ra​cji. – Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko kontynuować pracę. To mogło się zdarzyć zawsze i każdemu. Po prostu pech. Susanna Tamm ma cukrzycę i pewnie zapomniała wziąć le​kar​stwo. A może wzięła go za dużo? Nie mam pojęcia. – To dziwne – odezwała się kierowniczka spa. – Cukrzycy zwykle pilnują przyjmowania

leków. Nils Wedén odchrząknął. – Najważniejsze, żebyśmy wiedzieli: to czysty przypadek, że w tym czasie była akurat tutaj. Dziennikarzy kierujcie jak zwykle do mnie albo do Petera. Miejmy nadzieję, że nie na​ro​bią szu​mu. Pe​ter Berg i kie​row​nicz​ka re​cep​cji wy​mie​ni​li spoj​rze​nia. Pe​ter prze​rwał sze​fo​wi: – Myślę, niestety, że musimy się liczyć ze sporym zainteresowaniem mediów, ponieważ w grę wchodzi jedna z najbardziej lubianych szwedzkich aktorek. Gdybyśmy mieli do czynienia z kimś anonimowym, skończyłoby się na krótkiej notatce, ale w tym wypadku jest in​a​czej. Wedén po​ki​wał głową. – Masz rację, ale za kilka dni wszyscy pewnie o tym zapomną. Czy ktoś z was wie co​kol​wiek o Su​san​nie Tamm? Głos za​brała kie​row​nicz​ka re​cep​cji. – Pamiętam, że kilka tygodni temu czytałam reportaż, w którym mówiła, że cierpi na de​presję. A jeżeli chciała popełnić sa​mobójstwo? Nils Wedén posłał jej powątpie​wające spoj​rze​nie. – Dla​cze​go miałaby robić to w miej​scu pu​blicz​nym, a nie w domu, w sa​mot​ności? – Nie wiem. Może dla​te​go, że jest ak​torką? Może do końca chciała mieć pu​blicz​ność? Pe​ter nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Spekulowali dalej, wreszcie Nils po​sta​no​wił, że czas kończyć. – Na razie nie mamy pojęcia, co się tak naprawdę stało. Proszę, żebyście nie rozmawiali z dziennikarzami. Istnieje duże ryzyko, że to zdarzenie zostanie wyolbrzymione, a jego sens przekręcony, co zepsułoby nam opinię. Tak jak powiedziałem, pozwólcie mnie i Peterowi zająć się me​dia​mi, dzięki cze​mu w świat pójdzie spójny ko​mu​ni​kat. Wszyscy zgodnie pokiwali głowami i zaczęli się rozchodzić. Peter Berg wstał i ucieszył się, że wreszcie znajdzie chwilę na kawę. Nie miał siły na kolejne niespodzianki, poza tym zo​ba​czył, że na​deszła pora lun​chu. W tej sa​mej chwi​li za​dzwo​ni​li z re​cep​cji. – Cze​ka tu na pana Jo​se​fin Eriks​son z Alfa Com​mu​ni​ca​tion. Zupełnie o niej zapomniał, ale wiedział, że nie da się przełożyć spotkania, skoro po​ko​nała aż taki kawał dro​gi. – Zaraz idę – poinformował słabym głosem. Miał nadzieję, że ten dzień wkrótce się skończy. 3 NIE MOGŁA POJĄĆ, że kierownik hotelu może być tak zajęty, żeby nie poinformować o swoim spóźnieniu. Peter Berg zjawił się pół godziny po umówionym czasie. Jose n Eriksson miała właśnie porzucić nadzieję, że kiedykolwiek go zobaczy. Nie była pewna, czy dać mu do zrozumienia, że musiała czekać zbyt długo. Mógł należeć do ludzi, którzy uważają, że czas in​nych jest mniej wart niż ich własny. – Przepraszam, miałem dziś rano urwanie głowy – były to jedyne słowa przeprosin, jakie od nie​go usłyszała.

Jo​se​fin nie mogła zrozumieć, dlaczego akurat tego dnia obowiązki tak go przytłoczyły, skoro w hotelu było spokojnie, ale nie zapytała. Po prostu podała mu rękę i się przed​sta​wiła. Uśmiechnął się przy​mil​nie. – Mu​siała pani długo cze​kać? Utknąłem na ze​bra​niu. Jego szeroki uśmiech i przenikliwe niebieskie oczy wyglądałyby świetnie w reklamie, ale ani trochę nie działały na Jo​se​fin. – Tak, o ja​kieś pół go​dzi​ny za długo – od​po​wie​działa szcze​rze. Po​czuła drga​nie le​wej po​wie​ki, zna​jomą oznakę zde​ner​wo​wa​nia. Uśmiech zniknął z twa​rzy kie​row​ni​ka ho​te​lu. Jego miej​sce zajął sztyw​ny gry​mas. Jo​se​fin udała, że nie do​strze​ga tej ewi​dent​nej dez​apro​ba​ty i nie​zrażona ciągnęła: – Mam dużo pra​cy, więc chy​ba naj​le​piej będzie, jeśli załatwi​my to naj​szyb​ciej, jak się da. W tym punk​cie byli naj​wy​raźniej zgod​ni, bo Pe​ter po​ki​wał głową. – Chce pani obej​rzeć apar​ta​men​ty, praw​da? Rozległ się dzwonek służbowego telefonu Jose n, chociaż był weekend. Ona jednak postanowiła nie zwracać uwagi na alarmujący sygnał. I tak była to tylko ta uparta Anita Dahlqvist z Midbanku, która zaczęłaby stawiać nowe niedorzeczne wymagania. Nie wahała się dzwonić do niej nawet wieczorami i w weekendy. Wystarczy, że Jose n specjalnie dla tej baby pojechała w niedzielę aż do Yasuragi Hasseludden. Niech sobie jędza nie myśli, że oprócz tego Jose n będzie odbierała od niej telefony. Peter Berg popatrzył na nią pytająco, a ona od​wza​jem​niła spoj​rze​nie. – Tak, chciałabym zo​ba​czyć te lep​sze po​ko​je. Milcząc, Peter obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku korytarza. Czas na uprzejmości i gadkę o niczym minął, więc Jose n także milczała. Przyglądała się jego szerokim plecom i zwróciła uwagę, że idąc, powłóczy lekko nogami. Jedyną rzeczą, która jej się w nim podobała, były krótko obcięte włosy. Wszystko inne nie przemawiało do niej w najmniejszym stopniu, choć podejrzewała, że większość kobiet była pod wrażeniem jego piękne​go uśmie​chu i wy​spor​to​wa​nej syl​wet​ki. Kiedy powieka przestała drgać, Jose n przyznała w duchu, że w tym momencie nie jest osobą najżyczliwiej nastawioną do otoczenia. Czy można jednak wymagać od niej życzliwości, jeśli się weźmie pod uwagę to gówniane zadanie, jakie jej powierzono? Jako szefowa projektu zarządzała kiedyś dużymi eventami w Ratuszu. Wtedy wszystko wyglądało zupełnie in​a​czej. Te​raz mu​siała zająć się tym, czym nikt inny nie chciał. Najchętniej rzuciłaby tę pracę, tak bardzo czuła się wykończona. Nie była jednak pewna, czy chce, żeby to właśnie Anita z Midbanku była jej ostatnią klientką po dziesięciu latach w agencji eventowej. Musiała przyznać w duchu, że ten babsztyl prawie zdusił w niej resztki motywacji. Jose n miała zorganizować dla Midbanku oraz jego dwóch niemieckich klientów dwudniową konferencję w Yasuragi. Agencja Alfa Communication przeznaczyła na to zlecenie czterdzieści godzin. Jose n dawno przekroczyła ten czas, a do mety wciąż było daleko. Chociaż agencja nie liczyła sobie za nadgodziny, szef uznał, że Jose n powinna nadal robić dobrą minę do złej gry, ponieważ może to zaprocentować większym zle​ce​niem w przyszłości. Jose n wcale by się nie zdziwiła, gdyby Midbank w ostatniej chwili odwołał konferencję. W żadne przyszłe zlecenie ani trochę nie wierzyła, nie odważyła się jednak

odmówić szefowi. Była pewna, że gdyby tak zrobiła, to ewentualne zlecenie oddano by komuś innemu. Szef nie miał do niej zaufania, ponieważ poszła na urlop macierzyński. Po urodzeniu Julii w pracy miała coraz bardziej pod górkę. Gdy wróciła po rocznym urlopie, byli tak zadowoleni z jej zastępczyni, że nie pozwolili, aby przejęła jej obowiązki. Jose n dostała inne, gorsze zadania i teraz odpowiadała między innymi za centralę telefoniczną. Było to tak poniżające, że brakowało jej słów. Poza tym wydzwaniano do niej przez całą dobę, nawet jeśli zostawała w domu z chorym dzieckiem. Szef nie rozumiał, co to znaczy, po​nie​waż jego cho​rym sy​nem za​wsze zaj​mo​wała się żona albo opie​kun​ka. Na wieść o tym, że drugie dziecko Jose n jest w drodze, omal nie dostał zawału, ale w końcu wykrztusił z siebie gratulacje. Po zawiadomieniu o trzeciej ciąży zapewne próbował spuścić jej umowę w ubi​ka​cji. – Oto pierwszy apartament, Mezame – powiedział Peter, przerywając jej rozmyślania. – To w za​sa​dzie sy​pial​nia z pięcio​ma łóżkami. Zaj​rzała do środ​ka. – Nie, to nie to. Musi być jed​no- albo dwu​oso​bo​wy. – W takim razie ten będzie lepszy. Nazywa się Wa – odparł Peter i otworzył drzwi do ko​lej​ne​go po​ko​ju. – O tak, jest o wie​le lep​szy. Może mimo wszystko będzie dobrze, pomyślała. Miniapartamenty Chikara i Kokoro też były eleganckie, szczególnie łazienki. Poza tym znajdowały się obok siebie, zgodnie z życzeniem Midbanku. Jose n czuła, jak poprawia jej się humor. Ten Berg naprawdę mógł mieć coś ważnego do załatwienia. Przypomniała sobie o postanowieniu, że nie będzie oceniać ludzi pochopnie. W szybkim tempie obejrzeli pozostałe apartamenty i pokoje. Na koniec Peter pomógł jej zarezerwować osiem z nich. Wreszcie Jose n podziękowała i ru​szyła do wyjścia. Na twa​rzy Pe​tera od​ma​lo​wała się ulga. Szła do samochodu, kiedy po raz kolejny zadzwonił telefon. Poczuła, że się spina. Tym bar​dziej że na wyświe​tla​czu po​ja​wiło się na​zwi​sko Ani​ty Dah​lqvist. W końcu ode​brała. – Jose n Eriksson, Alfa Communication – oznajmiła tak przyjaznym tonem, na jaki było ją stać. – Cześć, tu Anita Dahlqvist z Midbanku! Od ponad godziny próbuję się z tobą skontaktować – powiedziała Anita i umilkła, najwyraźniej czekając, aż Jose n wyjaśni, dla​cze​go nie od​bie​rała. Jo​se​fin wzięła głęboki od​dech. – Miałam spo​tka​nie z kie​row​ni​kiem ho​te​lu w Has​se​lud​den. – Aha, i co, wszyst​ko do​brze? – Doskonale, zarezerwowałam cztery apartamenty i cztery pokoje dwuosobowe, tak jak się uma​wiałyśmy. – Okej, zobaczymy, czy to wystarczy. Jeszcze nie jestem pewna, ile osób z niemieckiego ban​ku się zja​wi, ale dam znać. – To już za dwa dni – przy​po​mniała Jo​se​fin. – Tak, nie zapomniałam – odparła Anita wesoło, nie zrozumiawszy przytyku. – Stefana Antonssona niepokoją trochę te ich cienkie kimona. Martwi się, że będzie w nich za zimno. Czy jest jakaś ocie​pla​na wer​sja? Ani​ta nadal zadawała pytania, ale Jose n nie miała szansy na nie odpowiedzieć.

Wstrzymała się z wyjeżdżaniem z parkingu, nie była bowiem pewna, czy da radę jed​no​cześnie pro​wa​dzić i słuchać tego ględze​nia. – Poza tym chcielibyśmy, żeby w pokojach na gości czekały: pasta z igieł sosnowych, zestaw kosmetyków spa, butelka markowego szampana oraz kosz z owocami. I może or​chi​dea. – Za​strzel mnie. – Co proszę? – Nic, nic. – Byłoby dobrze, gdybyś mi nie przerywała, w przeciwnym razie może mi umknąć jakiś ważny szczegół! No właśnie: musisz odwołać hummera i załatwić inny transport z Arlandy. Niemcy martwią się, że będzie za ciasno. Zdaje się, że Antonsson rozważa teraz limuzynę. Perłowo​białą. – Ale… Klik. Jose n nie wierzyła własnym uszom. To wszystko musiało być jednym wielkim żartem. Pracowała w agencji eventowej czy w przedszkolu? Nie, chyba o wiele ciekawiej i sensowniej jest być pedagogiem, niż usługiwać kretynom. A skoro mowa o kretynach: jej siostra nadal ją ignorowała. Miała dość. Pochyliła się nad kierownicą i zaczęła głośno płakać. 4 BYŁ NAJWYŻSZY CZAS, żeby wracać do domu, lecz Peter Berg utknął w biurze. Wprawdzie obiecał, że przyjedzie na lunch, ale minęła druga, a on od rana ledwo miał czas pójść do toalety czy nalać sobie kawy. Dziennikarze dzwonili bez przerwy. A zamierzał po przyjeździe do pracy uporać się tylko z kilkoma zaległymi dokumentami i spotkać się z Jose n Eriksson. Drgnął, widząc w monitorze swoje niewyraźne odbicie. Był oczywiście zmęczo​ny, ale nie miał pojęcia, że wygląda na aż tak sko​na​ne​go. Przez Susannę Tamm i Jose n nawet nie ruszył faktur. Musiały jeszcze poczekać. Zainteresowanie mediów zdawało się niewyczerpane, pytaniom nie było końca. Peter pomyślał o swoim odbiciu i pożałował, że zgodził się na wywiad, który nieco później tego popołudnia chciała z nim przeprowadzić telewizja. Nie miał ani czasu, ani siły, żeby się przygotować. Nie szkodzi, i tak z pewnością wszystko pójdzie gładko. Znowu zadzwonił telefon, Peter wiedział, że ignorowanie go nie jest dobrym pomysłem. Dziennikarze nie mieli w zwyczaju dawać za wygraną po kilku marnych próbach. Wziął głęboki oddech, żeby się zre​se​to​wać, i kar​nie pod​niósł słuchawkę. – Pe​ter Berg, kie​row​nik ho​te​lu w Yasu​ra​gi Has​se​lud​den. – Dzień dobry, jestem dziennikarką „Svenska Dagbladet” i mam kilka pytań dotyczących Su​san​ny Tamm. Czy zna​lazłby pan wolną mi​nutę? – roz​legł się ko​bie​cy głos. – Mi​nutę tak. Wszyscy mówili o minucie, ale nikt nie sprawdzał, kiedy rozmowa się rozpoczęła. Może był to tyl​ko sposób, żeby rozmówca się nie wy​mi​gi​wał? – Kto zna​lazł Su​sannę Tamm? – zaczęła dzien​ni​kar​ka. – Je​den z pra​cow​ników, więcej nie mogę po​wie​dzieć.

– Jak to się odbyło? Pe​ter nie był pewien, jak wiele może zdradzić, postanowił jednak omijać delikatne kwe​stie. – Wcze​snym ran​kiem zna​le​zio​no ją nie​przy​tomną w na​szym spa. Minuta prawie minęła, ale dziennikarka najwyraźniej nie zamierzała kończyć wywiadu. Prze​ciw​nie. – Bardzo proszę zrelacjonować przebieg wypadków od chwili znalezienia Susanny Tamm do przy​jaz​du ka​ret​ki. – Szybko poinformowano mnie, co się stało, i pobiegłem na miejsce. Myślałem najpierw, że Susanna Tamm nie żyje, ale po chwili udało mi się wyczuć puls i zadzwoniłem po ka​retkę. Pozwolił sobie na to niewinne kłamstwo, ponieważ nie rozpoznał od razu aktorki, lecz nie wi​dział po​wo​du, żeby opo​wia​dać o tym całej Szwe​cji. – Byłem tak zajęty sprawdzaniem, czy kobieta żyje, że na początku nawet się jej nie przyj​rzałem. Do​pie​ro później uświa​do​miłem so​bie, kim jest. – Wi​dział ją pan kie​dyś na sce​nie? Pe​ter odchrząknął. – Tak, oczy​wiście. – W ja​kim przed​sta​wie​niu? – Nie pamiętam. Zestresowany utkwił wzrok w tykającym zegarze. Wywiad trwał już pięć minut. Co za różnica, czy wi​dział ją na sce​nie, czy nie? – Może Piaf, Ham​let albo Oczysz​cze​nie? W końcu przez lata brała udział niemal we wszyst​kich dużych spek​ta​klach w Dra​ma​ten i Te​atrze Miej​skim w Sztok​hol​mie. – Nie chodzę zbyt często do teatru, ale prawie codziennie oglądam ją w ekranizacjach po​wieści Astrid Lind​gren. Mam małe dzie​ci – odpo​wiedział tak spo​koj​nie, jak po​tra​fił. – Jesienią występowała gościnnie w Rättviku w sztuce Samobójstwo. To sztuka o nieszczęśliwej kobiecie, która postanawia odebrać sobie życie w miejscu publicznym, bo tak bar​dzo się boi, że nikt jej nie znaj​dzie. – Nie miałem o tym pojęcia – od​parł szcze​rze. – Nie znam tej sztu​ki. – Dziwny zbieg okoliczności, nie sądzi pan? Czy w Hasseludden zdarzają się wypadki? Może ktoś złamał nogę albo dostał ataku serca? Może jakiemuś dziecku groziło utonięcie w wa​szym ba​se​nie? – Nie, coś tak poważnego wy​da​rzyło się po raz pierw​szy. Oczywiście bywało, że ten czy ów gość poślizgnął się na kamiennej posadzce i uderzył, Pe​ter jed​nak nie czuł się w obo​wiązku in​for​mo​wać o tym dzien​ni​kar​ki. – Swe​go cza​su dużo się pisało o tych bak​te​riach. Le​gio​nel​la, zga​dza się? – Tak, ale to nie było za mojej kadencji. Jeżeli ta sprawa panią interesuje, proszę się kon​tak​to​wać z na​szym dy​rek​to​rem ge​ne​ral​nym, Nil​sem Wedénem. – Nie ma takiej potrzeby. Mogę zajrzeć do archiwum prasowego. Na koniec chciałabym zapytać, czy odniósł pan wrażenie, że w grę może tu wchodzić coś innego niż wypadek albo cho​ro​ba? Pe​ter zaczął się wier​cić na krześle. – Co na przykład?

– Chodzi mi o to, czy nie odniósł pan wrażenia, że mogło zostać popełnione przestępstwo? Sam pan mówi, że przez wszystkie te lata w spa nie zdarzył się żaden wy​pa​dek. Pomyślałam więc, że może ktoś zro​bił jej krzywdę? – Nie przyszło mi to do głowy – odparł Peter zaskoczony pytaniem. – Naprawdę wyglądało to na nagłą nie​dy​spo​zycję. – Czy w sprawę zo​stała za​an​gażowa​na po​li​cja? – Nie, tyl​ko per​so​nel me​dycz​ny. – Dziękuję, to już wszyst​ko. Minęło dokładnie siedem minut i trzydzieści sekund, Peter Berg ponownie spojrzał na ekran komputera. Udało mu się zadowolić dziennikarkę, ale sam nie czuł się usa​tys​fak​cjo​no​wa​ny. Czy w tym, co su​ge​ro​wała, mogło być ziarn​ko praw​dy? Szybko wstał. Zignorował dzwoniący telefon. Rzucił okiem na wyświetlacz, który informował, że dzwoni Anna. Kiedy telefon ucichł, wysłał wiadomość, że do domu wróci dopiero wieczorem. Filiżanka kawy była konieczna, żeby oczyścić głowę. Zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku automatu. Tym razem nic go nie zatrzyma. Nawet telefon od Anny. Jeżeli to coś z dziećmi, pew​nie zadzwo​ni zno​wu albo wyśle ese​me​sa. Praca kierownika hotelu pochłaniała większą część jego czasu, odpędził więc poczucie winy. To nie jego wina, że Susanna Tamm rozchorowała się w jego ośrodku spa i że nie będzie mógł wrócić do domu zgod​nie z obiet​nicą. 5 Taksówka zatrzymała się pod Grand Hôtelem i Bengt Wallin zapłacił kartą. Ingrid Wallin uśmiechnęła się w duchu. A więc to była jego niespodzianka. Mieli ponownie przeżyć noc poślubną sprzed pięćdziesięciu lat. Wtedy również mieszkali w tym szacownym stołecznym hotelu. Podczas długiego wspólnego życia nigdy więcej tu nie gościli. Nie dlatego, że nie chcieli, po prostu mieszkali czterysta kilometrów na północ od Sztokholmu. Serce zaczęło jej szybciej bić, ale po chwili wróciła myślami do swojej tajemnicy i posmutniała. Z każdym kolejnym dniem coraz trudniej jej było sobie wyobrazić, jak powie o tym Bengtowi – dosyć miał własnych dolegliwości. Wkrótce jednak nie będzie mogła ukryć choroby, która w gwałtownym tempie rozprzestrzeniała się w jej organizmie. Pogrążona w myślach drgnęła, gdy po jej stronie otworzyły się drzwi taksówki. Na chodniku stał Bengt i podawał jej rękę. – Dziękuję, po​radzę so​bie – po​wie​działa i wy​siadła o własnych siłach. Za nic w świecie nie mogła się pogodzić z faktem, że potrzebuje pomocy przy wysiadaniu z samochodu, a z pewnością będzie jeszcze gorzej. Podmuch zimnego wiatru uderzył ją tak mocno, że oczy zaszły jej łzami. Uprzejmy taksówkarz podał jej laskę i brązową walizkę na kółkach. Następnie szybko wskoczył do samochodu i zniknął w śnieżycy. Odwróciwszy się, ku swojemu zdziwieniu spostrzegła, że Bengt idzie w kierunku promu zacumowanego przy Strömkajen. Niepewnie ruszyła za nim. Co on kombinuje? Dlaczego nie wchodzi do Grand Hôtelu? Bengt za​trzy​mał się przy na​brzeżu i odwrócił się do niej z prze​biegłym uśmie​chem. – Po​daj mi wa​lizkę. In​grid nic nie powiedziała, ale podróży promem w środku zimy nie zaliczyłaby do

przyjemności. Miała skłonność do choroby morskiej. Poza tym przeprawa przez lód była chyba niemożliwa? Nie miała pojęcia, co planuje Bengt, i poczuła rozczarowanie na myśl, że pewnie nigdy nie będą mieli okazji zamieszkać w Grand Hôtelu. Usiedli obok siebie na przykrytej poduszką drewnianej ławce. Poluzowała trochę szalik i rozpięła kilka guzików płasz​cza. Sil​nik zaczął pra​co​wać. Po​czuła drżenie pod sto​pa​mi. – Hasseludden – powiedział w końcu Bengt. – Wreszcie będziesz miała okazję odwiedzić Yasu​ra​gi, o którym tyle mówiłaś. Spoj​rzała ze zdzi​wie​niem na męża i się uśmiechnęła. – Nie mam pojęcia, jak ci się udało to wyłapać. – Chyba powinienem podziękować aparatowi słuchowemu – zażartował i wziął ją za rękę. Zo​sta​wi​li za sobą pomost i Grand Hôtel, minęli pogrążony w mroku zamek, Slussen, windę Katarina i ceglaste budynki, w których prezentowano wspaniałe wystawy fotogra czne. Ingrid odwróciła głowę, popatrzyła na Djurgården i zaczęła się zastanawiać, co też stało się z wesołym miasteczkiem Gröna Lund. Niebieska kolejka górska rozmnożyła się: teraz miała również warianty oletowy, czerwony i biało-brązowy. Za moich czasów wyglądało to inaczej, pomyślała. Przynajmniej wieża Kaknäs się nie zmieniła. Była dokładnie tak samo szara i nieciekawa, jak ją zapamiętała. Bengt poszedł zapłacić za bilety, ona zaś postanowiła, że jeszcze trochę poczeka z przykrą wiadomością. Teraz, w drodze do słynnego spa, nie chciała psuć atmosfery. Marzyła o Yasuragi od czasu, kiedy ich córka Charlotta przyniosła do domu książkę na temat tego miejsca. W ascetycznie urządzonych wnętrzach, prostych strojach i gorących źródłach było coś wyjątkowego. Samo przeglądanie książki sprawiło, że wypełniła ją harmonia. Nigdy nie przypuszczała, że tam po​je​dzie. Dopłynięcie do pomostu w Hasseludden zajęło niecałe pół godziny. Śnieżyca przybrała na sile i po wyjściu na ląd Ingrid rozejrzała się z niepokojem. Prom popłynął dalej w kierunku Gåshaga. Zostali zupełnie sami. Zaczynało się ściemniać i choć na to liczyła, nie czekała na nich żadna taksówka. – Gdzie właści​wie jest Yasu​ra​gi? – za​py​tała ner​wo​wo. Bengt potrząsnął głową. – Myślałem, że będzie dokładnie tutaj, ponieważ ten pomost nazywa się Hasseludden – odparł i wskazał tabliczkę, na której rzeczywiście widniała ta nazwa, wypisana dużymi czar​ny​mi li​te​ra​mi na białym tle. – Tak się nazywa cała ta dzielnica, nie tylko hotel – wyjaśniła Ingrid zmęczonym głosem i zadrżała z zim​na. Pomyślała, że przy ta​kiej tem​pe​ra​tu​rze zbyt długo nie wy​trzy​ma. Nie było kogo zapytać o drogę. Ingrid nagle poczuła ogromne zmęczenie. Wiedziała, że nie da rady długo brodzić w śniegu. Na nierównym terenie nawet środki przeciwbólowe nie były w stanie jej ulżyć. Idąc pod górę, dobrnęli do ślepej uliczki. Zobaczyła trzy czerwone wille: jedną na wprost i jedną po każdej stronie drogi. Zanim zdążyła pomyśleć, że być może po​win​ni za​pu​kać do drzwi którejś z nich, po​ja​wił się sa​mochód. Bengt po​ma​chał ręką, kierowca zahamował i opuścił szybę. Był to młody mężczyzna. Na tylnym siedzeniu miał dwa pu​ste fo​te​li​ki dzie​cięce. Potrząsnął głową z uśmie​chem. – Latem można iść ścieżką przez las albo asfaltowym deptakiem. Teraz najkrótsze drogi są za​sy​pa​ne. Chętnie państwa pod​wiozę do ho​te​lu – za​pro​po​no​wał. Zgo​dzi​li się bez wa​ha​nia.

Mężczyzna powiedział, że on i jego rodzina mieszkają w pobliżu. Zawiózł ich aż pod wejście. Po​dzięko​wa​li za przysługę. Au​to​ma​tycz​ne drzwi spa otworzyły się i weszli do ciepłego wnętrza. Ingrid wreszcie mogła się odprężyć. Blondynka w granatowym kimonie, stojąca za wysoką drewnianą ladą recepcji, przywitała ich i oznajmiła, że zgodnie z życzeniem Bengta dostali pokój, z którego było bli​sko na ba​sen. – Na szóstą trzydzieści mają państwo zarezerwowaną kolację w restauracji piętro wyżej. Można wejść schodami albo wjechać windą – poinformowała uprzejmie, po czym opisała, jak dojść do po​ko​ju. Po dro​dze na szczęście nie było żad​nych schodów. Ingrid chciała się odwrócić i wziąć z półki kimono. W tym momencie z rąk wypadła jej torebka i z hukiem uderzyła o podłogę. Ktoś z personelu pomógł jej pozbierać portfel, opakowanie plastrów przeciwbólowych i szminkę. Zawstydzona opuściła wraz z Bengtem lobby i ruszyła wąskim korytarzem do pokoju. Nie zdawała sobie sprawy, jak wielkie jest to spa. Korytarz zdawał się nie mieć końca. Prawie na samym końcu zobaczyli wreszcie swój pokój, numer 327. Karta sprawiała problemy, w końcu Bengtowi udało się otworzyć drzwi. Wszedł do środka i postawił walizkę na ławce w przedpokoju. Ingrid została na zewnątrz i wal​czyła ze swoją wa​lizką, która utknęła w drzwiach. – Ojej, jaki mały pokój! – wykrzyknął zdziwiony Bengt. – I zdaje się, że nie ma te​le​wi​zo​ra! Ingrid zastanawiała się w duchu, gdzie się podział jej mąż dżentelmen, ten, który zawsze przepuszczał kobiety przodem. Poza tym zirytowało ją, że telewizor był dla niego taki ważny. – Widzisz te łóżka? Są na podłodze! Położymy się, ale jak, do licha, mamy wstać? – na​rze​kał da​lej. Ingrid szarpnęła walizkę tak mocno, że udało jej się wciągnąć ją do pokoju. Następnie po​deszła do Beng​ta i od​sunęła po​kry​ty ma​te​riałem pa​nel. – Proszę, jest telewizor – oznajmiła i pokazała mu czarny płaski ekran. – Ze wstawaniem będziemy sobie pomagać, bo dzielna z nas para. A teraz, zamiast marudzić, chodźmy na ba​sen. W końcu to tam będzie​my spędzać większość cza​su. Bengt wymruczał coś, czego nie dało się zrozumieć, ale nie miał więcej uwag. Na podwójnym łóżku leżały ciemne kimona z japońskimi znakami. Przebrali się w ciszy, po czym wyszli na korytarz, kierując się w stronę basenu, który znajdował się dwa piętra niżej. Trochę trudno było im się zorientować, którędy mają iść, ale zdążyli na lekcje mycia się na sposób japoński. Kąpielowa, która stosownie do miejsca była Japonką, powitała ich i dała znak, żeby usiedli na okrągłych poduszkach razem z kilkorgiem innych gości w podobnych strojach. Należało napełnić wiaderko wodą, zanurzyć w nim mały ręcznik, a następnie drobnymi ruchami przesuwać go po ciele w kierunku serca. Potem trzeba było nabierać wiaderkiem wodę i wylewać ją sobie na głowę tak, by spływała po całym ciele. Ingrid zaczęła się zastanawiać, czy będzie się czuła komfortowo, siedząc nago na drewnianym stołeczku wśród innych kobiet – była w końcu taka stara. Kąpielowa zakończyła instruktaż w tradycyjny sposób: uderzyła pałeczką w misę tybetańską. Dźwięk długo wybrzmiewał. Potem Ingrid wstała z wysiłkiem i uzgodniła z Bengtem, że za pół godziny spotkają się przy basenie. Uśmiechnięta kąpielowa nie ruszała się z miejsca, więc Ingrid wykorzystała okazję, żeby zadać jej py​ta​nie.

– Co ozna​czają te japońskie sym​bo​le na ki​mo​nie? – Fuku ozna​cza szczęście, ko​to​bu​ki praw​dziwą radość i długie życie – od​parła. – Jak ład​nie – od​po​wie​działa In​grid, wzięła pod pachę swój rat​ta​no​wy kosz i wyszła. Gdzieś przeczytała hasło: „Witamy w świecie, w którym wszystko toczy się powoli”, i nie mogła sobie wyobrazić lepszego miejsca dla emerytki. Może w tym otoczeniu będzie mogła opowiedzieć Bengtowi o złośliwym guzie w swoim ciele? Weszła do cichej umywalni, zastanawiając się, kiedy powinna poruszyć ten temat. Nie po kolacji. Może jutro przy śnia​da​niu. 6 W ciągu siedmiu lat spędzonych na stanowisku dyrektora generalnego Yasuragi Nils Wedén nigdy nie przeżył czegoś podobnego. Susanna Tamm z całą pewnością nie była pierwszą klientką cierpiącą na cukrzycę albo depresję. Niegroźne wypadki oczywiście się zdarzały, kilka osób poślizgnęło się na posadzce, zanim położono ry owaną drewnianą podłogę. Siedząc przy biurku, Nils pogrążył się w rozmyślaniach. Wiedział, że za rządów jego poprzednika, w sierpniu 2001 roku, pewna kobieta po wizycie w Hasseludden zachorowała na groźną odmianę zapalenia płuc, zwaną chorobą legionistów. Żeby odświeżyć sobie pamięć, sięgnął po segregator z wycinkami z gazet. Szybko znalazł artykuł, o który mu chodziło. W hotelowych prysznicach wykryto bakterie z rodzaju Legionella. Trzeba było zamknąć ośrodek na dziesięć dni, żeby całkowicie oczyścić system i pobrać kolejne próbki. Poszkodowana kobieta przeżyła, ale gdyby nie miała odpowiedniej opieki medycznej, mogła umrzeć. Na szczęście nikt poza nią nie zachorował. Długa przerwa była katastrofalna dla nansów obiektu i zaowocowała ciągnącym się kon iktem z rmą ubez​pie​cze​niową. Sześć lat temu dotarły do niego alarmujące informacje o możliwym kolejnym zakażeniu bakteriami Legionella. Był wtedy dobrze przygotowany i wiedział, co ma robić. Teraz przerzucił kilka stron w segregatorze. Te artykuły w zasadzie znał na pamięć. Dziennikarze oszaleli, gdy wyszło na jaw, że rutynowa kontrola w Yasuragi wykazała obecność bakterii Legionella w kranie w toalecie jednej z restauracji. Poruszenie było wyjątkowo duże, ponieważ zdarzyło się to nie po raz pierwszy. Bez wahania podjął decyzję o zamknięciu obiektu do czasu otrzymania wyników badań nowych próbek. Nie wykazały one jednak obec​ności bak​te​rii. Nils spojrzał na swoje zdjęcie w gazecie z tamtego czasu: już wtedy miał siwe włosy, lecz jego oczy wyrażały apetyt na życie, twarz była nieco bardziej okrągła niż dziś, a do tego opalona po świętach spędzonych w Malezji z żoną i synami. Minęło sześć lat… Czuł się star​szy o do​brych szes​naście i to przede wszyst​kim psy​chicz​nie. W 2006 roku doskonale poradził sobie z dziennikarzami, choć był nowy na tym stanowisku. Tamte wydarzenia dały mu wyobrażenie o rozmiarach burzy medialnej, jaka może się rozpętać, kiedy dzieje się coś godnego uwagi. Telefon dzwoni co chwilę i kolejny dziennikarz domaga się odpowiedzi na pytania, które zadawali poprzednio jego koledzy… Na samą myśl, że mógłby znów być na to narażony, Nils zadrżał. Całe szczęście, że teraz kon​tak​ta​mi z prasą zaj​mu​je się Pe​ter Berg.

Włożył stary artykuł do szu ady biurka, żeby nie przypominał mu o wieku, który coraz częściej daje o sobie znać. Typowe, że rozchorowała się akurat krajowa drama queen – Su​san​na Tamm, a nie ktoś nie​zna​ny. To oczy​wiście kom​plet​nie zmie​nia sy​tu​ację. Omiótł spojrzeniem gabinet. Był zmęczony i niespokojny, wydarzenia tego dnia nadwyrężyły jego siły. Już dawno powinien iść do domu, zegar wskazywał dziewiątą z minutami. Ponieważ nie miał do kogo wracać, nie ruszał się z miejsca. Wszystko było lepsze od pustego domu, który przypominał mu o samotności. Żeby zabić czas, zajrzał na kilka stron z wiadomościami. Zauważył, że nazwisko Susanny Tamm pojawia się niemal wszędzie. Lubiana aktorka ponoć nadal żyła, ale leżała w śpiączce. Był przekonany, że jutro w każdej gazecie pojawią się spekulacje na temat tego, co się wydarzyło. Przykry był jedynie fakt, że w tym kontekście dziennikarze wspomną o Hasseludden. I tak hotel miał mniej gości niż kiedykolwiek, choć luty był uważany za szczyt sezonu. Pewna duża rma właśnie odwołała umówioną konferencję i pewnie nie minie wiele godzin, zanim jakiś ciekawski dziennikarz połączy te dwa fakty. Oczami wyobraźni widział nagłówek: „Goście unikają luksusowego spa, w którym wydarzył się wypadek”. Nagle butelka koniaku w szu adzie biurka zaczęła się wydawać niezwykle kusząca. Zanim zakończył pracę, rzucił okiem na e-ma​ile. Nic no​we​go ani od Evy, ani od chłopców. To przesądziło sprawę. Nils wysunął szu adę i wypił kilka łyków prosto z butelki. Wiedział, że ze względu na personel powinien trzymać fason, ale było już po godzinach. Pracownicy potrzebowali każdego możliwego wsparcia i motywacji zwłaszcza teraz, bo branża radziła sobie nie najlepiej. I dostaną to wszystko, ale jutro. On do jutra wytrzeźwieje. Koniak palił go w gardło. Wziął jeszcze jeden łyk i pomyślał o Evie. W tej chwili zrobiłby wszystko, żeby jeszcze raz ją przytulić, choćby tylko na sekundę. Mimo podejmowanych wysiłków nie potra ł pojąć, dlaczego pozwolił jej odejść. Przecież była dla nie​go wszyst​kim. Jego zdenerwowanie wzrosło pod wpływem myśli, że wyrzekł się rodziny ze względu na pracę. Uznawał za oczywiste, że dobre stanowisko i wysokie dochody to coś, o co warto walczyć. Wyniósł z domu tradycyjny obraz rodziny, w którym mężczyzna jest żywicielem, a kobieta zajmuje się domem. Nie widział w tym nic dziwnego. Wiele lat zajęło mu zro​zu​mie​nie, że ma to swo​je złe stro​ny. Póki dzie​ci były małe, prze​ko​ny​wał sam sie​bie, że to on jest w domu bohaterem, ponieważ przynosi pieniądze na jedzenie, czynsz i wyjazdy. To jego zasługa, że chłopcy mieli porządne kombinezony, nowe rowery i że mogli pójść do szkoły hokejowej. Teraz, kiedy na wszystko było za późno, zrozumiał, do czego doprowadził taki podział obowiązków. Eva lepiej na tym wyszła. Czym bowiem były pie​niądze w porówna​niu z miłością i za​ufa​niem synów? Ko​niak od razu uderzył mu do głowy. Nils kontynuował rozmyślania o swojej porażce. Zastanawiał się, czy ich małżeństwo dałoby się uratować, gdyby Eva mogła zdawać na medycynę, tak jak chciała. Co by się stało, gdyby nie zbył śmiechem jej chęci studiowania tylko dlatego, że sam chciał robić karierę? Nic dziwnego, że zrobiła się zgorzkniała. Wypił jeszcze łyk i poczuł wstyd. Eva tęskniła za tym, aby być widzianą i docenianą. Nie dał jej tego i teraz czuł się bezwartościowy. Przez lata oparcie miała tylko w synach. Po rozwodzie chcieli mieszkać u niej, bo z nią czuli się bezpiecznie. Żadne pieniądze świata nie byłyby w sta​nie tego zmie​nić. Nils stanął na chwiejnych nogach. Zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie usiąść za