Dla Miry,
która łagodnym mruczeniem inspirowała mnie do pracy i
obficie zaopatrywała w myszy.
OSOBY DRAMATU:
Mirza: główna bohaterka, trójbarwna kotka z rudymi
uszami, która, o ile ją zwierzęcy instynkt nie myli, potrafi
wyciągać logiczne wnioski z zaobserwowanych wydarzeń.
Stara Moen: opiekunka Mirzy, która nauczyła ją
wspaniałej zabawy ze złotymi krążkami. Niestety, zabrała swą
tajemnicę do grobu.
Ojciec Melwiniusz de Penthievre: stary uczony, który
pozyskuje zaufanie mądrej kotki, a także rozwiązuje zagadkę
nieokrzesanego pomocnika ogrodnika.
Meiko: tajemniczy pomocnik ogrodnika. Ma szorstkie ręce
i nie boi się ciężkiej pracy, ale jak na prostego robotnika
wydaje się zbyt wykształcony.
Sivert: obecny dziedzic i właściciel dóbr Rommerskirchen.
Jego świetny wygląd dorównuje doskonałym manierom. O
tych ostatnich dziedzic pamięta jednak tylko wtedy, gdy
przynoszą mu wymierne korzyści.
Arnold van Beveland, diakon Arnold: przyjaciel Siverta z
lat młodzieńczych; sprawuje swego rodzaju opiekę duchową
nad mieszkańcami Rommerskirchen.
Ermina Van Heege, przyszła narzeczona Siverta, która w
konfesjonale wyznaje bardzo delikatne sprawy, i
Johanna van Heege: która powinna wyznać równie
wstydliwe postępki, ale tego nie czyni.
Kristin Hendrykson: malarka fresków o subtelnym
wyczuciu koloru i równie wielkich zdolnościach do zmiany
własnego wyglądu.
Klemens Hendrykson: jej brat, który nie dostrzega różnicy
barw pomiędzy zielonymi liśćmi i czerwonymi kwiatami.
Karolina von Stommeln: dama w średnim wieku, która
bardzo poważnie traktuje rodzinne zobowiązania.
Jehan: piękny chłopiec, który jeszcze wierzy w cuda i
uwielbia baśnie.
Znachorka: mądra zielarka, która zna wiele baśni.
Pani Źródła: postać z baśni.
Hermann Kerpen - doradca.
Opat Ignacy: przywiązuje wielką wagę do godności.
Brat Alwin: pracuje w infirmerii
Brat Ewerard: opiekuje się ogrodem.
Elspet i Ines: dwie plotkarki.
Katryn: praczka, która również lubi plotkować.
Jej przyjaciółki: które chętnie dają posłuch ludzkiemu
gadaniu.
Mattes: kawaler Katryn, który wierzy pogłoskom.
BOHATEROWIE ZWIERZĘCY:
Raguna: stara, mądra samica rysia.
Engelbert: leniwy kocur z kuchni.
Laus i Wanze: dwa dzikusy ze stajni.
Diabolo: kot - włóczęga o grubiańskich manierach, ale
złotym sercu, zupełnie czarny. Jako: pies podwórzowy,
przykry charakter.
GODZINY KANONICZNE W KLASZTORZE:
1) Jutrznia (Matutinum) - nocą lub tuż przed wschodem
słońca
2) Laudesy (Laudes) - o wschodzie słońca
3) Prima (Ad Primam) - ok. 6.00 rano
4) Tercja (Ad Tertiam) - ok. 9.00 rano
5) Seksta (Ad Sekstam) - w południe
6) Nona (Ad Nonam) - ok. godz. 15.00
7) Nieszpory (Vesperae) - o zachodzie słońca
8) Kompleta (Completorium) - po zachodzie słońca.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Poranne słońce, wschodzące nad lasem, zapowiadało
upalny dzień. Cały sierpień był zresztą gorący i suchy. Wiatr
wzniecał pomiędzy snopami ściętego zboża tumany kurzu. Na
miedzach przy najlżejszym podmuchu szeleściły wyschnięte
trawy. Kilka wściekłych os brzęczało nad gnijącym jabłkiem.
Wystraszony zając w popłochu kicał zygzakami ku
żywopłotom. Koń z mozołem ciągnął wóz traktem, który
prowadził z wioski w niewiadomym kierunku. Skuliłam się
odruchowo, kiedy mnie mijał. Natura nakazywała mi stale
zachowywać czujność. Wędrowałam od świtu, wypełniając
codzienne zadania. Wracałam właśnie po ich zakończeniu do
mojego chłodnego domku, żeby przespać dzień. Spiekota
przeszkadzała w podjęciu jakichkolwiek innych działań.
Wśród domów stojących po obu stronach rozjeżdżonej drogi
czekała na mnie kryta słomą chata. Wybrałam jednak trasę
przez ogrody. Dojrzewały tam groch i fasola, owinięte wokół
długich tyczek. Czosnek i cebula wydzielały przykry zapach;
tymianek i lawenda pachniały znacznie przyjemniej.
Rozłożysta grusza rzucała orzeźwiający cień. Pomiędzy
szerokimi liśćmi nasturcji połyskiwały pomarańczowe kwiaty.
Po ścianie domu piął się wiciokrzew. Zbity z grubych
konarów płot zatrzymywał ptactwo domowe na wyznaczonym
terenie. Dla mnie jednak nie stanowił żadnej przeszkody.
Wystarczył jeden skok - i już na nim siedziałam. Kiedy
wylądowałam pomiędzy kurami, rozpierzchły się we
wszystkich kierunkach z głośnym gdakaniem. Zdziwiło mnie,
że jeszcze nie dostały ziarna. Zwykle stara Moen wstawała
wraz ze słońcem, żeby zadbać o dom i obejście. Dzisiaj jednak
drewniany cebrzyk stał nieużywany koło studni, a miotła z
gałązek oparta była o ścianę obok drzwi. Coś było nie tak.
Na szczęście okiennice już otwarto, więc bez trudu
dostałam się do wnętrza przytulnej chaty. Zawsze uważałam ją
za wspaniałe mieszkanie. Podłoga z desek była zamieciona,
stół wyszorowany. Na ciężkiej, drewnianej skrzyni stał
gliniany dzban z letnimi kwiatami. Koło kominka leżały
polana, poczerniały kociołek z polewką na śniadanie wisiał na
swoim haku. W palenisku nie płonął jednak ogień. Naprawdę
coś tu się nie zgadzało.
Z drugiego pomieszczenia nie dobiegał żaden dźwięk.
Również to mnie zaniepokoiło. Moen nie spała cicho, zwykle
chrapała niczym stary smolarz. Każdego ranka, gdy
wyruszałam na wędrówkę, słyszałam ją jeszcze daleko w
lesie. Poszukałam jej więc. Siedziała bez ruchu w fotelu koło
łóżka, ubrana w brązową sukienkę i biały fartuch, które
zawsze tak starannie prała i wygładzała. To nie było typowe
dla niej zachowanie.
Podeszłam bliżej. Przywitałam się cicho. Nie zareagowała.
Popatrzyłam na nią jeszcze raz, nieco uważniej. Głowa
opadła jej na pierś, ręce złożyła na łonie, potargany warkocz
spływał spod czepka na ramiona.
Obeszłam ją dookoła, a potem lekko jej dotknęłam. I tym
razem nie zareagowała.
Ogarnęło mnie złe przeczucie. Wskoczyłam jej na kolana,
przytuliłam ucho do piersi. Straszliwe podejrzenie
potwierdziło się: serce starej Moen już nie biło. Umarła.
Musiałam to przemyśleć.
Weszłam w tym celu do trzeciego pomieszczenia, gdzie u
powały schły pęki ziół. Pachniało tam tak pięknie, że zamiast
myśleć, usnęłam. Niestety, czasami mi się to przydarza.
Obudził mnie obcy męski głos:
- Moen, Moen, moja staruszko, cóż to za nowe zwyczaje?
Ucinasz sobie drzemkę w ciągu dnia?
Dokładałam wszelkich starań, żeby ten człowiek nie
zwrócił na mnie uwagi. Zerkałam tylko przez otwarte drzwi,
co nastąpi dalej. Mężczyzna był wysoki, barczysty. Miał na
sobie koszulę ze zgrzebnego płótna, takież spodnie ze
zwykłym pasem oraz powalane ziemią buty. Potargane, proste
włosy opadały mu na kark. Ogorzałą twarz pokrywał
kilkudniowy zarost, tylko szaroniebieskie oczy połyskiwały w
niej jasno. Wysoko podwinięte rękawy odsłaniały muskularne,
opalone ramiona. Wyglądał na chłopa albo furmana. W
każdym razie nie pochodził z wioski, bobym go rozpoznała.
- Moen, o Boże, Moen, to nie może być prawda! -
wykrzyknął. Przyłożył ucho do jej serca, później spróbował
wysłuchać oddechu. Ja już wiedziałam, że ustał na zawsze.
- Ach, Moen, moja biedna staruszko! Że też musiało się to
stać akurat teraz!
Postał chwilę ze spuszczoną głową i złożonymi rękoma
(zauważyłam, że u prawej dłoni brakuje mu małego palca i
połowy serdecznego), a potem wyruszył na obchód chaty. Nie
ulegało wątpliwości, że czegoś szuka; wzbudziło to moją
nieufność. Moen nie lubiła, gdy ktoś szperał w jej rzeczach.
Nieznajomy otwierał skrzynie, kasetki, wszedł do alkowy,
gdzie stało łóżko. Podnosił poduszki, unosił kolejno wszystkie
rogi materaca. Obmacywał też belki stropowe, a nawet
zamykał i otwierał okiennice. Dziwne zachowanie. Później
wrócił do Moen.
Wyglądał na bardzo silnego. I rzeczywiście bez
najmniejszego wysiłku uniósł ciało zmarłej, przeniósł je na
łóżko i delikatnie nakrył kocem. Na koniec przeszukał jeszcze
fotel, na którym zasnęła na zawsze. Wreszcie dotarł do
mojego kąta, najwyraźniej z zamiarem obejrzenia wszystkich
garnków, pudełek i koszy. Przemknęłam przy ścianie w
kierunku kominka i znalazłam schronienie za stosem polan.
Teraz stamtąd obserwowałam obcego. Podczas gdy
przeszukiwał chatę, odkryłam za stertą drewna jedną z moich
ulubionych zabawek: błyszczący krążek. Och, moja stara
Moen pokazała mi, jak toczyć go po podłodze. Zawsze bardzo
mnie chwaliła, gdy zręcznym ruchem wpychałam jeden z tych
okrągłych przedmiotów w szparę pomiędzy deskami koło
kominka. Każdy z nich, gdy wpadał gdzieś pod podłogę,
wydawał cichy dźwięk:
- Ding!
Piękny odgłos. Jeszcze wczoraj wieczorem tak się
bawiłam z moją gospodynią. Widocznie przeoczyłam jeden
krążek. Szybkim, zręcznym ruchem umieściłam ostatnią
zabawkę w szparze, jak mnie uczyła stara Moen.
- Ding! - zadźwięczało. Mężczyzna zwrócił na mnie
uwagę.
- O, kotka! - zauważył z wyraźną radością. Mogę to
potwierdzić. Jestem kotką.
- Prawdziwy dar niebios - dodał. - Możesz zapobiec
wielkim szkodom, moja maleńka.
Wbrew uprzejmym słowom jego późniejsze zachowanie
pozostawiało wiele do życzenia. Zanim zdążyłam cokolwiek
zrobić, narzucił na mnie koc. Owinął mnie nim mocno.
Mogłam drapać i wyrywać się, i tak nic to nie dało. Nie
zdołałam uciec. Później zapakował mnie do kosza. Przez
długi, długi czas nie czułam nic prócz kołysania. Nie było to
miłe. Nareszcie ustało. Mężczyzna rozwinął koc.
Wygramoliłam się natychmiast, prychając ze złości.
Obserwowałam przy tym pilnie otoczenie w poszukiwaniu
drogi ucieczki. Psiakrew! Nigdy tu nie byłam! Cóż to za
dziwna stajnia? Cztery ściany, cztery okna, mnóstwo drewna,
no i ten przenikliwy zapach zatęchłego kurzu, zleżałej skóry i
atramentu. Skoczyłam na półkę przy ścianie, na której leżało
kilka książek. Za wszelką cenę usiłowałam pozostać
niewidoczna. Ale mężczyzna, który w tak nikczemny sposób
mnie uprowadził, stał przy pulpicie, nie spuszczając ze mnie
spojrzenia zimnych, świdrujących oczu. Nienawidziłam go.
Popatrzyłam na niego wrogo, żeby wiedział, co o nim myślę.
Wykazał przynajmniej tyle przyzwoitości, że po krótkiej
chwili odwrócił wzrok.
- Och, Meiko, cóż ty tu przyniosłeś? - spytał z tyłu jakiś
stary, suchy, również jakby zakurzony, głos. Odwróciłam
głowę w tamtym kierunku. W drzwiach stał chudy starzec w
długim, białym habicie. Spoglądał na mnie roześmianymi
oczami.
- Rozwiązanie twoich problemów, ojcze Melwiniuszu.
Wyłapie myszy, które niszczą bezcenne pergaminy w
bibliotece.
- Niezły pomysł, Meiko. Jak go znalazłeś? Mam nadzieję,
że nie zabrałeś tej kotki właścicielowi?
Co za bzdury! Przecież kot nie ma nad sobą pana!
- Mieszkała w domu starej Moen, naprzeciwko, w
Dellenhofen. Moen zmarła dziś w nocy. Pomyślałem sobie, że
lepiej, żeby jej kot się na coś przydał, niż miałby zdziczeć.
Znajdzie tu dość pożywienia. - Zupełnie nieoczekiwanie
pogładził swą szorstką, okaleczoną ręką okładkę jednego z
tomów. - Popatrz, nawet tutaj gryzonie dokonały zniszczeń.
- Racja, wstyd i hańba. Ale, ale, skąd ty znasz starą
Moen?
- Brat ogrodnik... hm... przypuszczał, że w jej ogródku
rośnie mrozoodporna odmiana tymianku. Chciałem jej
wykraść sadzonkę.
Bezwstydny łgarz. Zioła rosną na zewnątrz, a on
przeszukiwał izbę. Już chciałam ponownie prychnąć z
oburzenia, ale ojciec Melwiniusz podszedł bliżej. Po woli
wyciągnął do mnie rękę. Równie wolno zaczęłam się
wycofywać.
- Spokojnie, maleńka, bez obawy - uspokoił mnie.
Przemawiał w jakiś niezwykły sposób, inny niż stara Moen
czy mieszkańcy wioski. Używał tych samych słów, lecz w
jego ustach brzmiały jakoś miękko, melodyjnie. Uczciwie
przyznaję, że przyjemnie było mi go słuchać. Miał pooraną
zmarszczkami twarz. Jego skóra przypominała wysuszone
pergaminy, które leżały tu całymi stertami. Znad czoła do
ramion opadały mu gęste, białe jak śnieg włosy. Równie
bielusieńka broda zasłaniała pierś. Jasnoniebieskie oczy z
ciemniejszą obwódką obserwowały mnie życzliwie.
Odnosiłam wrażenie, że niejedno już widziały.
- Jesteś taka śliczna, koteczko. Trzeba ci wybrać jakieś
imię, godne twej urody.
Uznałam to za doskonały pomysł. Wraz z imieniem
zyskujemy przecież tożsamość. Oczywiście, jak każdy kot,
miałam już imię, ale obcy nie muszą go znać. Kiedy my, koty,
mieszkamy wśród ludzi, używamy tych imion, które oni dla
nas wybierają. W końcu i tak pochodzą zwykle z naszego
języka, przynajmniej z tej jego części, którą człowiek potrafi
opanować. Wołają na nas przeważnie: Mruczek, Miauczuś
albo Kicia. Moen wykazała znacznie więcej pomysłowości,
albo też uważniej mnie słuchała. Nazwała mnie mianowicie
Mirza. Zamruczałam więc cichutko białemu panu:
- Mirrr - zah.
- Mirza - powtórzył.
Mądry człowiek.
- Widzisz, Meiko, chyba już wszystko ustaliliśmy.
Zadbam o to, żeby Mirza czuła się tutaj jak u siebie.
Zawiadomiłeś krewnych Moen?
- Nie, ponieważ ich nie znam, ale poinformowałem
sąsiadów. Oni już wszystko załatwią, a ja wracam do pracy w
ogrodzie, ojcze bibliotekarzu.
Brutal wyszedł z biblioteki, wcale się ze mną nie
pożegnawszy. Zostałam sama z ojcem Melwiniuszem. Przez
cały czas nie opuszczałam swego miejsca na półce.
- Zapewne przeraziło cię to porwanie. Przeżyłaś
prawdziwy wstrząs. Jeszcze kilka dni będziesz tęsknić za
domem.
Miły staruszek okazał mi wiele zrozumienia. Teraz
powinien otworzyć drzwi i wypuścić mnie na dwór. Lecz on
najwyraźniej nie zamierzał tego robić, natomiast wyciągnął w
moim kierunku rękę. Zdecydowałam, że okażę mu
przychylność. Powąchałam jego palce. Pachniały tak, jak
oczekiwałam: skórą, pergaminem, tuszem, w sumie dość
przyjemnie. Delikatnie przytuliłam do nich głowę.
Najwyraźniej ucieszył go ten gest.
- Jesteś śliczna, mała przyjaciółko, chociaż masz na sobie
mnóstwo plam - mruknął takim tonem, jakby rozbawiło go to
stwierdzenie.
Nie rozumiem, co w tym śmiesznego. Mam białe futro w
czarne i rude plamy, bardzo dekoracyjnie rozmieszczone
wzdłuż całego ciała. Najelegantsza, czarna strzałka biegnie
pośrodku pomiędzy oczami aż do koniuszka nosa, który
wskutek tego również jest czarny. Uszy mam rude, brzuszek
oczywiście śnieżnobiały, grzbiet w trzech kolorach, a ogon
znowu zupełnie czarny. Przyznaję, że przez długi czas nie
rozumiałam, że ta ostatnia część ciała naprawdę należy do
mnie.
- W mojej ojczyźnie panuje przekonanie, że zwierzęta z
rudymi uszami żyją na pograniczu innego świata. Czyżbyś
była kotką z krainy baśni, Mirzo?
Czyż wszyscy nie żyjemy na granicy tego, co widzialne i
niewidzialne?
Cóż za niezwykły człowiek! Przemawiał do mnie, co
czyni niewielu ludzi. W dodatku wyglądało na to, że patrzy na
świat z właściwej perspektywy. Ostrożnie przytuliłam głowę
do jego dłoni.
- Będzie nam razem dobrze, Mirzo. Na razie zwiedź sobie
wnętrze. Na pewno pomiędzy regałami znajdziesz co najmniej
kilka interesujących mysich kryjówek.
Zostawił mnie samą. Moja nieposkromiona ciekawość
skłoniła mnie do obejrzenia nowego mieszkania. Wkrótce
złowiłam dwie tłuste myszy. Później wskoczyłam na okno. Z
początku myślałam, że jest otwarte, bo widziałam wszystko na
zewnątrz. Zrozumiałam swoją pomyłkę, kiedy uderzyłam
nosem w coś zimnego i przezroczystego. Z utęsknieniem
spoglądałam na zielone łąki, jabłonie, żywopłoty i ścierniska.
Czy już nigdy nie poczuję pod łapami sprężystej trawy, nie
rozgrzebię miękkiej ziemi w lesie, nie wbiję pazurów w
chropowaty pień drzewa? Z równie wielkim żalem
wspominałam Moen. Chociaż była tylko człowiekiem,
przypominała mi matkę. Tę prawdziwą, która mnie wykarmiła
i nauczyła stawiać pierwsze kroki, pamiętałam niezbyt
dokładnie. Widziałam jej obraz jak przez mgłę. Pamiętam, jak
kiedyś zażądała, żebym sama sobie łapała myszy. Pewnie
znalazłabym jakieś w stodole, ale zanim zdążyłam spróbować,
Moen zawinęła mnie w fartuch i zabrała do siebie do domu.
Wydała przy tym kilka uspokajających pomruków, żeby mnie
przekonać, że warto jej zaufać. Jej głaskanie było niemal tak
samo przyjemne jak dotyk matczynego języka. Zabawy z nią
dawały mi wiele radości, lubiłam je prawie tak samo jak
zawody z innymi kotami. Przede wszystkim zaś zawsze
odkładała dla mnie cząstkę własnych łupów, chociaż sama
umiałam łapać myszy. Teraz umarła, a ja straciłam dom,
oparcie i w dodatku wolność. Okropnie przygnębiona,
patrzyłam przez okno na świat, który był za tym czymś
zimnym.
- Hej, popatrz no, Mirzo! Meiko przygotował dla ciebie
skrzynkę z piaskiem. Przyniosłem ci ją tutaj.
Głos starca przywrócił mnie do rzeczywistości. Ponownie
skupiłam uwagę na najbliższym otoczeniu. Przez chwilę
rozważałam, którą potrzebę najpierw zaspokoić. Odczuwałam
zarówno pragnienie, jak i konieczność wypróżnienia.
Niezdecydowanie zamachałam ogonem. W końcu
postanowiłam najpierw skorzystać ze skrzynki, a dopiero
potem wypić mleko z miseczki. Ojciec Melwiniusz roześmiał
się.
- Mądry chłopak z tego Meika, aż nazbyt bystry jak na
kogoś, kto jest tylko pomocnikiem ogrodnika. Czasami
odnoszę wrażenie, że o wiele bardziej zależy mu na tych
księgach niż na warzywach, jabłoniach czy ziołach. Ale nie
należy wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Przebywa w
klasztorze dopiero od tygodnia.
Meiko, mój porywacz - robotnikiem? Stanowił dla mnie
zagadkę, podobnie zresztą jak ten zakonnik z biblioteki.
Ogrodnik nosił wprawdzie proste odzienie, jego buty były
uwalane ziemią, miał szorstkie ręce i potężną sylwetkę, jednak
coś w ruchach i zachowaniu odróżniało go od chłopów,
najemników czy furmanów. Dałabym głowę, że już go
wcześniej widziałam. Pewnej księżycowej nocy
odpoczywałam sobie na cembrowinie studni. Myślę, że to jego
ujrzałam wtedy w świetle księżyca, całkiem blisko. Siedział
na szlachetnym rumaku, bynajmniej nie w wieśniaczym stroju,
i uważnie rozglądał się dookoła. Drugi, bardzo młody
człowiek, który jechał obok niego, również nie wyglądał na
nędzarza. W każdym razie zagadkowe zachowanie tego
człowieka nie wzbudziło we mnie zaufania. Przyznaję, że nie
zaskarbił sobie mojej sympatii. Mimo pełnego żołądka
wydałam pomruk niezadowolenia. Zwinęłam się w kłębek na
tomie w czerwonej oprawie, gorzko żałując utraconej
wolności. Stwierdziłam, że niegodziwy postępek Meika na
zawsze zamknął pewien rozdział mojego życia.
ROZDZIAŁ, W KTÓRYM USIŁUJĘ UNIKNĄĆ
UWIĘZIENIA
Przebywałam w bibliotece siedem dni. Wiem to dokładnie.
My, koty, umiemy dobrze liczyć. W końcu musimy stale
baczyć na nasze młode. Raz urodziłam czworo. Do ośmiu
liczenie idzie mi świetnie, powyżej tej liczby potrafię podać
jedynie dane szacunkowe. Tak więc ku uciesze ojca
Melwiniusza spędziłam w zatęchłym pomieszczeniu siedem
dni. Prawdę mówiąc, nie narzekam. Łowiłam mnóstwo myszy.
Starzec poświęcał mi znacznie więcej uwagi niż Moen, która
wiecznie sprzątała chatę, a najbardziej dbała o kury. On z
kolei spędzał długie godziny za pulpitem do czytania.
Zakładał przy tym na nos jakiś dziwaczny przedmiot, a kiedy
wytropiłam jakiegoś gryzonia, spoglądał sponad niego w moją
stronę. Tylko raz podniósł na mnie głos, kiedy usiłowałam
zrzucić to coś na podłogę, żeby się trochę pobawić. Nazwał to
okularami. Wyjaśnił, że nie wolno ich dotykać, ponieważ
łatwo je potłuc. Nie to nie, trudno, powróciłam do zabawy
myszami. Ponieważ staruszek co wieczór częstował mnie
kawałkami mięsa na talerzyku, nie bywałam głodna. Chciałam
mu się odwdzięczyć i zaopatrywałam go w złowione przeze
mnie gryzonie, żeby też coś przegryzł przy pracy. Bardzo
mnie chwalił, ale jeść nie chciał. Cóż, rzecz gustu.
Często przychodziłam do niego po posiłku, już wymyta do
czysta. Zapraszał mnie wtedy do siebie na kolana.
Bardzo lubiłam tam siedzieć. Nosił habit z wełny,
wprawdzie nie bielonej, ale bardzo miękkiej, delikatnie
pachnącej ziołami, kadzidłem, no i człowiekiem, ale to
przecież oczywiste. Kiedy się bałam, że spadnę, wystarczyło
wbić pazurki w materiał, żeby zyskać doskonały punkt
zaczepienia.
To bardzo uprzejmie z jego strony, że ze mną rozmawiał.
Często pytał mnie o samopoczucie. Chociaż podejrzewam, że
niewiele rozumiał, odpowiadałam w swoim języku.
Najchętniej słuchałam, kiedy czytał mi półgłosem, co
napisano w tych jego księgach.
- „Muzo! Męża wyśpiewaj, co święty gród Troi
Zburzywszy, długo błądził..." (Homer, Odyseja, wg polskiego
przekładu Lucjana Sieńskiego, Warszawa, 1990.) - recytował
mi na przykład pewnego wieczora.
Akurat w tym momencie wkroczył do biblioteki rzekomy
ogrodnik z koszem. Zapytał, czy dobrze wykonuję powierzone
zadania. Podejrzewam, że gdybym otrzymała negatywną
ocenę, zapakowałby mnie z powrotem do koszyka i utopił.
Ludzie jego pokroju bez skrupułów popełniają tego typu
zbrodnie. Moje pierwsze kocięta spotkał właśnie taki los.
Żołądek podszedł mi do gardła. Posłałam mu nienawistne
spojrzenie.
- Mirza jest bardzo łowna. Ta nowa książka nie została
naruszona. - Dobry Melwiniusz pogładził palcami opasły tom
na pulpicie. - Bezcenne dzieło. Odyseja Homera. Nasz opat
Ignacy otrzymał ją ostatnio od pana von Rommerskirchen.
- Ach, Rommerskirchen? Jego dobra leżą za lasem, który
przylega do naszych ogrodów, prawda?
- Tak. Zwiedziłeś już okolicę?
- Bardzo pobieżnie. Pielęgnacja grządek z kapustą i
marchewką pochłania wiele czasu. To mi całkowicie
wystarcza.
- Po co ci ten koszyk?
- Przyniosłem ojcu trochę gruszek i jabłek. Właśnie
dojrzały.
- Miło z twojej strony, chłopcze.
- No to ja już pójdę.
Bęcwał pospiesznie opuścił pokój. Melwiniusz wstał.
Śledził jego kroki przez okno. Wskoczyłam na gzyms.
Podążyłam za jego wzrokiem.
- „Muzo! Męża wyśpiewaj, co święty gród Troi
Zburzywszy, długo błądził i w tułaczce swojej Siła różnych
miast widział, poznał tylu ludów Zwyczaje, a co przygód
doświadczył i trudów,
A co strapień na morzach...". Nasz Meiko też z pewnością
przebył wiele mil i wiele świata obejrzał, ale czy również jest
bohaterem? I jaką Troję zburzył? Często zapytuję siebie, co go
tutaj przywiodło, Mirzo.
A ja nie. Dla mnie mógł spokojnie zostać w Troi albo na
morzu. Jednak ponieważ czułam sympatię do Melwiniusza,
przytuliłam głowę do jego rękawa. Zamruczałam cicho,
wyrażając swoją aprobatę. W podziękowaniu podrapał mnie
za uszami, gdzie sama za nic nie sięgnę językiem. Ja z kolei
okazałam wdzięczność głośnym mruczeniem. Krótko mówiąc,
uznałam bibliotekę za całkiem przytulne mieszkanko. Już nie
żałowałam tak gorzko utraty wolności, zwłaszcza że na osłodę
dostawałam codziennie pyszne mleko.
Mimo wszystko, kiedy obudziłam się następnego dnia,
poczułam tęsknotę za kocim towarzystwem, zwłaszcza za jego
męską częścią. Gnana przemożną potrzebą, drapałam na
przemian to w drzwi, to w ramę okienną. Gdy ojciec
Melwiniusz przyniósł mi poranną porcję mleka, spróbowałam
czmychnąć na dwór pomiędzy jego nogami. Widocznie jednak
przewidział taką możliwość, bo zastawił mi drogę.
Spróbowałam wobec tego łagodnej perswazji. Mruczałam,
pomiaukiwałam, wreszcie przewróciłam się na grzbiet.
- Ejże, Mirzo, teraz ci gody w głowie? Trochę za późno,
nie uważasz?
Ale mnie niewiele obchodziły pory roku. Wiosną, kiedy
natura mnie wezwała, Moen mnie zamknęła. Słuchałam
przepięknych serenad samców, uwięziona w komórce, gdzie
rozwieszano zioła do suszenia. Nigdy wcześniej mnie coś
takiego nie spotkało.
Ojciec Melwiniusz po przeczytaniu traktatu o czterech
rodzajach temperamentu stwierdził, że mam flegmatyczny
charakter, lecz teraz w moich żyłach wrzała krew, szczególnie
w tylnej części ciała. Kiedy przed południem dwóch
nowicjuszy odwiedziło bibliotekarza, żeby pożyczyć kilka
dzieł, udało mi się przemknąć pomiędzy ich habitami na dwór.
Co nie oznaczało, że odzyskałam wolność. Nie znalazłam się
bowiem na polu, lecz na porządnie wybrukowanym,
otoczonym wysokimi budynkami podwórzu. Tylko samotna
studnia nieco rozpraszała monotonię pustego dziedzińca. Ale
gdzie wola tam i sposób. Dokładnie naprzeciwko drzwi, przez
które umknęłam, spostrzegłam drugie. Dochodził stamtąd
bardzo przyjemny aromat. Ponieważ podwórze nie oferowało
żadnej przyzwoitej kryjówki, przemierzyłam je w ogromnym
pośpiechu. Jednym susem wskoczyłam do owego
interesującego pomieszczenia. Wkrótce odkryłam źródło
kuszących zapachów: na ruszcie nad kominkiem piekły się
kury. Ku mojej jeszcze większej radości w rogu spostrzegłam
leniwie rozciągniętego szarego kota. Wielkie nieba! Z
kokieteryjnie uniesionym ogonem podążyłam tanecznym
krokiem w jego kierunku, żeby zawrzeć bliższą znajomość.
Kocur niespiesznie uniósł jedną powiekę nad błękitnym
okiem, po czym natychmiast ją zamknął. Co za zniewaga!
Przystanęłam boleśnie urażona. Cóż to za maniery? Rasowa
samiczka sygnalizuje każdym ruchem gotowość do
nawiązania romansu, a ten gbur nawet nie raczy spojrzeć! W
dodatku jeszcze wygłosił jakąś zupełnie niedorzeczną mowę:
- „Kiedy ujrzycie niewiastę, odwróćcie wzrok. Skoro
zmierza w waszym kierunku, nie sposób jej nie dostrzec,
jednakże jest rzeczą wielce naganną pożądać kobiety, czy też
pragnąć, by ona was pożądała. Albowiem nie tylko wzajemna
skłonność, lecz także patrzenie na siebie nawzajem rozbudza u
obojga płci żądzę". Tak stanowi reguła czystości w naszym
klasztorze, której i ja przestrzegam. Nie bierz tego do siebie,
kiciu.
Czystość, też coś, rzeczywiście!
Jeszcze raz machnęłam mu przed nosem ogonem. Na
próżno. Z powrotem zapadł w drzemkę. Nie, chyba jednak nie.
Prowokująco kręcąc zadem, wyszłam przez otwarte drzwi na
zewnątrz. Och, gdyby krew nie pulsowała w moich żyłach tak
intensywnie, cieszyłabym się świeżo odzyskaną wolnością.
Lecz w tym momencie mogłabym określić moje
zainteresowania jako wybitnie jednostronne. Natura mnie
wzywała. Posłuszna jej nakazom, ruszyłam przed siebie
żwirową ścieżką, wydając pomruki, westchnienia,
miauknięcia oraz wszystkie możliwe wabiące odgłosy. Gdzieś
w pobliżu na pewno przebywały inne samce. Wywęszyłam ich
wizytówki w krzakach i na kamieniach.
Wreszcie je zobaczyłam: dwa szare, pręgowane jak
tygrysy kocury. Jeden z nich odważył się podejść na odległość
bliższą, niż nakazują dobre obyczaje na tym etapie
znajomości. Wystarczył jeden cios łapą, żeby z piskiem
odskoczył do tyłu. Ruszyłam w dalszą drogę. Ci dwaj za mną.
Spojrzałam za siebie. W samą porę. Tym razem drugi
spróbował zaskoczyć mnie od tyłu. Jednym drapnięciem w
nos nauczyłam nicponia moresu. Co za bezczelność! Ja tu
jestem królową. To ja wybieram zarówno partnera, jak i porę
amorów. Jeszcze jeden parszywy towarzysz wychynął
niespodziewanie z zarośli. Wszyscy trzej wśród wrzasków i
pisków wszczęli ze sobą bitwę. I znowu jeden z nich usiłował
mnie zaatakować.
Jedno machnięcie łapą i spokój. Szczerze mówiąc, żaden z
tej trójki nie przypadł mi do gustu. Pochlebiało mi natomiast,
że tak zawzięcie walczą o moje względy. Taka ilość
wielbicieli doskonale wpływa na samopoczucie damy.
Umyślnie przewróciłam się na plecy, żeby jeszcze bardziej
rozpalić ich zmysły. Mało im oczy nie wyszły na wierzch z
pożądania!
Skoczyłam na cztery łapy, jeszcze raz spuściłam lanie
amantom, po czym ruszyłam przed siebie z wysoko
uniesionym ogonem.
No i stało się. Wprawdzie kątem oka dostrzegłam jakiś
cień, ale nie zachowałam należytej czujności. Czarny kot już
był przy mnie. Miał tylko jedno, podstępnie błyszczące, żółte
oko i poszarpane ucho. Wielki i muskularny, działał
nadspodziewanie szybko. Mój ogon, ten zdrajca, wbrew mej
woli opadł na bok, zdradzając to, co pragnęłam zachować w
tajemnicy. Obcy skoczył na mnie. Wbił zęby w kark, co
wywołało krótkotrwały stan odrętwienia. Drań w pełni je
wykorzystał. Najwyraźniej nic sobie nie robił z tego, że
tłukłam go łapami, darłam futro pazurami, aż czarne kłaki
fruwały w powietrzu.
- Co tam się dzieje, do diabła?! - wrzasnął jakiś męski
głos.
Poleciały też kamienie. Kocur umknął zwinnymi, długimi
susami. Ja skuliłam się pod krzakiem.
Żar, który płonął w moim ciele, wreszcie wygasł. Ale nie
gniew! Nienawidzę, gdy ktoś mnie niewoli. Obrzucanie
kamieniami też nie należy do przyjemności. Poprzysięgłam
mojemu prześladowcy zemstę. Ale nie natychmiast.
Najpierw musiałam uporządkować myśli. Jak każdy
rozsądny kot, który odzyskał wolność, najpierw spróbowałam
rozeznać się w nieznanym otoczeniu. Tak więc za moimi
plecami wznosiła się wielka kamienna budowla. Wiedziałam
już od Melwiniusza, że to klasztor, zamieszkany przez
mnichów zwanych norbertanami. Nazwa miejscowości
brzmiała: Knechtsteden. Najwyższy, strzelający w niebo
budynek to bazylika. Ostrożnie podeszłam do masywnego
muru z kamienia. W środku panowała cisza. Nigdzie wokół
siebie nie dostrzegłam ludzi, chociaż słyszałam ich odgłosy.
Gdzieś stukał młotek, na lewo ktoś rąbał drewno, z przodu
przejeżdżał wóz, a zza niewysokiego muru dochodził szmer
wielu głosów. Wreszcie do moich uszu dotarł cichy śpiew,
najprzyjemniejszy ze wszystkich tych dźwięków. Ruszyłam w
kierunku, skąd dobiegał, i znalazłam się w bazylice - jej drzwi
stały otworem. Nigdy wcześniej nie byłam w tak olbrzymim
pomieszczeniu. Z góry, spod wysokiego sklepienia, jakiś
mężczyzna spoglądał na mnie nieruchomym wzrokiem. Nie
znoszę takiego srogiego wejrzenia. Ze strachu skuliłam się za
kolumną. Dopiero później uświadomiłam sobie, że ten
człowiek nie był zupełnie prawdziwy. Podobnie jak całe
towarzystwo poniżej, kiedy wydałam ostrzegawcze
prychnięcie, nie wykonał nawet najmniejszego ruchu.
Wkrótce przywykłam do tego dziwnego otoczenia,
odzyskałam też nieco pewności siebie. Już spokojnie
obserwowałam zza mojej kolumny wnętrze bazyliki.
Wszystkie elementy budowli wznosiły się wysoko do góry.
Przez umieszczone wysoko okna wpadały do środka smugi
słonecznego blasku. W powietrzu unosił się słodkawy,
odurzający zapach kadzidła. Spod barwnego obrazu na górze
spływały w dół obfite draperie. Uznałam, że znalazłam
doskonałą kryjówkę, toteż ostrożnie ruszyłam w tamtą stronę.
Doznałam jednak gorzkiego rozczarowania. Były tak samo
nieprawdziwe jak tamte postacie pod sklepieniem.
Namalowano je na ścianie. Znów umknęłam za kolumnę, żeby
nabrać odwagi do dalszego działania. Przez cały czas
słyszałam niski głos, z całą pewnością damski, choć nie
dostrzegłam w pomieszczeniu żadnej kobiety. Śpiew
dochodził spoza kotary ze zgrzebnego lnu, którą zawieszono
między kolumnami po drugiej stronie nawy. Nie chciałam dać
się ponownie oszukać. Pozostałam na miejscu. Usiadłam i
pilnie obserwowałam ścianę. Nagle płótno zafalowało.
Wyszedł zza niego mężczyzna w krótkim kitlu, spodniach
oraz pokrytym kolorowymi kleksami fartuchu. Spod zielonego
beretu wystawały kędzierzawe kasztanowe włosy. Popatrzył
krytycznie na coś za zasłoną. Był prawdziwy, podobnie jak
lniana płachta. Przyznaję, że poczułam ulgę.
Gdy powrócił za zasłonę, podążyłam za nim, ciekawa, co
tam znajdę. Mężczyzna usiadł na ławie. Zaczął coś mieszać w
małym tygielku, nucąc pod nosem zdecydowanie kobiecym
głosem. Widok, który za nim ujrzałam, wywarł na mnie
ogromne wrażenie. Po prostu zaparło mi dech w piersiach.
Pomiędzy kamiennymi filarami zobaczyłam wspaniały
krajobraz. Ponad wszystko zapragnęłam pospacerować po tej
zielonej łące, napić się wody z czystego strumyka, wreszcie
spocząć w cieniu paproci. Pospieszyłam w tamtą stronę, ale
znów uderzyłam nosem w ścianę.
- Mysie łajno! - zaklęłam paskudnie.
Na domiar złego przedziwna, męsko - damska istota
parsknęła śmiechem.
- Ależ kiciu, to dla mnie najpiękniejszy komplement!
Myślałaś, że wyjdziesz tędy na zewnątrz?
No pewnie, jakżeby inaczej.
- Och, ci ludzie! - parsknęłam, urażona. Cofnęłam się
nieco, jednak ciekawość powstrzymała mnie przed
opuszczeniem bazyliki. Obserwowałam tę młodą osobę przy
pracy. To ona sprawiła, że uległam złudzeniu. Dopiero teraz
zrozumiałam swoją pomyłkę. To była pomalowana ściana.
Jedną jej część pokrywał lekko wilgotny, świeży tynk, na
którym widniały już kształty tego, co później ten dziwny ktoś
malował farbami, naśladującymi kolory natury. Dziwadło nie
zwracało już na mnie uwagi. Tworzyło właśnie liście
zielonego krzewu, które tak dobrze udawały prawdziwe, że
niemal słyszałam ich szum.
Wcześniej nie miałam zbyt dobrego mniemania o
ludziach. Wyglądają znacznie gorzej od nas, kotów, nie
umieją łapać myszy i kiepsko łażą po drzewach. W dodatku
jak spadają, to płasko, na grzbiet albo na brzuch, zamiast
elegancko wylądować na łapach. Poza tym słabo wyczuwają
zapachy, choć sami pachną dość intensywnie. Nie
podejrzewałam, że potrafią odtwarzać rzeczywistość.
Siedziałam przez pewien czas bez ruchu, zadziwiona.
Później, zupełnie nieoczekiwanie, kościół zatętnił życiem.
Kiedy ponownie zanurkowałam pod zasłonę, wnętrze
wypełniała gromada mnichów, którzy zaintonowali
monotonny śpiew. Raz śpiewał jeden, to znów wszyscy razem.
Melodia działała na mnie usypiająco. Musiałam naprawdę
zasnąć, ponieważ nie dostrzegłam w porę zagrożenia.
Zaatakowano mnie znienacka.
- Precz, bestio! - wrzasnął ktoś, równocześnie
wymierzając mi potężnego kopniaka w bok. - Czy to ty,
mistrzu Klemensie, przyprowadziłeś tu to bydlę z piekła
rodem?
Wylądowałam u stóp malarza. Zapłakałam żałośnie z bólu.
- Jak można tak okrutnie traktować niewinne zwierzątko,
diakonie Arnoldzie?! Przecież to nieludzkie! - Malarz
delikatnie uniósł mnie do góry i przycisnął do poplamionego
fartucha. Ponownie jęknęłam.
Diakon Arnold pokręcił się jeszcze trochę w pobliżu, ale
po wysłuchaniu wypowiedzianego w tonie nagany
przemówienia o właściwym stosunku człowieka do zwierząt
odszedł jak niepyszny. Jego pospieszny odwrót wynagrodził
mi w pewnym stopniu doznaną krzywdę. Z irytacją
stwierdziłam ponad wszelką wątpliwość, że mistrz Klemens
pachnie jak kobieta, zresztą całkiem przyjemnie. Łatwo
przecież odróżnić kobietę od mężczyzny po zapachu. Ta pani
głaskała mnie bardzo przyjaźnie. Trzymała mnie na kolanach
tak długo, aż ból w żebrach całkowicie ustąpił.
- Ten diakon to wróg kotów. Zademonstrował święte
oburzenie, a przecież większy z ciebie pożytek niż z tych
wszystkich braciszków razem wziętych. Ty przynajmniej
polujesz na myszy.
Zamruczałam, żeby okazać mojej wybawicielce uznanie, a
także dodać sobie odwagi po wstrząsie, jakiego doznałam
wskutek brutalnego ataku.
- Wszystko dobrze? - spytała, delikatnie macając palcami
mój bok. Już nie bolał tak bardzo.
Nagle poczułam jednak przemożną potrzebę schronienia
się pomiędzy znajomymi regałami biblioteki. Zeskoczyłam na
ziemię.
- W porządku, maleńka - powiedziała malarka. - Wpadnij
jeszcze kiedyś z wizytą. Pojutrze znów tu przyjdę.
Zgoda, pomyślałam. Z dobrymi ludźmi warto utrzymywać
kontakty. Jednak zaraz wyruszyłam z powrotem do domu. W
każdym razie chciałam tam dotrzeć. Łatwiej postanowić niż
wykonać. Oszołomiona nieoczekiwanym biegiem wydarzeń,
pomyliłam drogę. Obeszłam dookoła wszystkie zabudowania.
Nie wiadomo, w jaki sposób znalazłam się w pobliżu uli. Nie
byłoby to najgorsze miejsce, gdyby nie to, że dostrzegł mnie
Meiko. Rozmawiał właśnie z bartnikiem. W innych
okolicznościach umknęłabym mu bez trudu, lecz ból w boku
ograniczał mi swobodę ruchów. Pomocnik ogrodnika złapał
mnie za kark. Drugi raz tego dnia zostałam schwytana.
- Ależ Mirzo, twoje miejsce jest w bibliotece. Czekają
tam na ciebie poważne zadania - upomniał mnie. Swymi
uwalanymi ziemią palcami pobrudził mi futerko. Otworzył
kopniakiem drzwi biblioteki.
- Wybacz, ojcze. Twoja kotka uciekła. Przyniosłem ci ją z
powrotem.
Prychnęłam na niego gniewnie. Uwolniwszy jedną łapę,
wymierzyłam cios, po którym na dłoni pozostała mu długa
krwawa szrama.
- Dziękuję, Meiko. Już się o nią martwiłem. Weszła w
okres rui.
- Och, jeszcze tylko tego brakowało!
Meiko postawił mnie na kocu. Natychmiast zaczęłam
toaletę. Był już najwyższy czas na mycie. Odwróciłam się do
podłego brutala plecami.
- Sam już nie wiem, co robić, chłopcze. Przykro mi
więzić to stworzenie. Na pewno przywykła do wolności. Mam
nadzieję, że sama doceni zalety nowego mieszkania i będzie tu
wracać.
Meiko wzruszył ramionami.
- Jak sobie życzysz, ojcze.
- Tak właśnie myślę.
- Tylko jak jej zapewnić swobodę, żeby nie nawpuszczała
do biblioteki jeszcze więcej gryzoni?
- Moja cela jest obok. Stamtąd kotka może wychodzić na
dwór i do biblioteki.
- Ale w następnej mieszka opat Ignacy. Wątpię, czy
zechce wziąć na siebie obowiązek otwierania kotu furty.
- Ależ z ciebie szelma! - wykrzyknął ojciec Melwiniusz z
niekłamanym podziwem.
Zanim ukończyłam toaletę, obydwaj znaleźli rozwiązanie
problemu. Pozwolono mi wchodzić do celi, w której pracował
ojciec Melwiniusz. Stał tam pulpit do czytania oraz dwa
fotele. Dywan na podłodze świetnie nadawał się do ostrzenia
pazurów. Zostałam jednak łagodnie pouczona, że nie należy
tego robić. Przyległa cela, ze ścianami pobielonymi wapnem,
sprawiała wrażenie ubogiej. Jej jedyne wyposażenie stanowił
klęcznik z pulpitem, miednica, dzban na wodę oraz łóżko,
tylko nieznacznie szersze niż w chacie u Moen. Najważniejsze
Andrea SCHACHT SZPIEG W KONFESJONALE
Dla Miry, która łagodnym mruczeniem inspirowała mnie do pracy i obficie zaopatrywała w myszy.
OSOBY DRAMATU: Mirza: główna bohaterka, trójbarwna kotka z rudymi uszami, która, o ile ją zwierzęcy instynkt nie myli, potrafi wyciągać logiczne wnioski z zaobserwowanych wydarzeń. Stara Moen: opiekunka Mirzy, która nauczyła ją wspaniałej zabawy ze złotymi krążkami. Niestety, zabrała swą tajemnicę do grobu. Ojciec Melwiniusz de Penthievre: stary uczony, który pozyskuje zaufanie mądrej kotki, a także rozwiązuje zagadkę nieokrzesanego pomocnika ogrodnika. Meiko: tajemniczy pomocnik ogrodnika. Ma szorstkie ręce i nie boi się ciężkiej pracy, ale jak na prostego robotnika wydaje się zbyt wykształcony. Sivert: obecny dziedzic i właściciel dóbr Rommerskirchen. Jego świetny wygląd dorównuje doskonałym manierom. O tych ostatnich dziedzic pamięta jednak tylko wtedy, gdy przynoszą mu wymierne korzyści. Arnold van Beveland, diakon Arnold: przyjaciel Siverta z lat młodzieńczych; sprawuje swego rodzaju opiekę duchową nad mieszkańcami Rommerskirchen. Ermina Van Heege, przyszła narzeczona Siverta, która w konfesjonale wyznaje bardzo delikatne sprawy, i Johanna van Heege: która powinna wyznać równie wstydliwe postępki, ale tego nie czyni. Kristin Hendrykson: malarka fresków o subtelnym wyczuciu koloru i równie wielkich zdolnościach do zmiany własnego wyglądu. Klemens Hendrykson: jej brat, który nie dostrzega różnicy barw pomiędzy zielonymi liśćmi i czerwonymi kwiatami. Karolina von Stommeln: dama w średnim wieku, która bardzo poważnie traktuje rodzinne zobowiązania. Jehan: piękny chłopiec, który jeszcze wierzy w cuda i uwielbia baśnie.
Znachorka: mądra zielarka, która zna wiele baśni. Pani Źródła: postać z baśni. Hermann Kerpen - doradca. Opat Ignacy: przywiązuje wielką wagę do godności. Brat Alwin: pracuje w infirmerii Brat Ewerard: opiekuje się ogrodem. Elspet i Ines: dwie plotkarki. Katryn: praczka, która również lubi plotkować. Jej przyjaciółki: które chętnie dają posłuch ludzkiemu gadaniu. Mattes: kawaler Katryn, który wierzy pogłoskom. BOHATEROWIE ZWIERZĘCY: Raguna: stara, mądra samica rysia. Engelbert: leniwy kocur z kuchni. Laus i Wanze: dwa dzikusy ze stajni. Diabolo: kot - włóczęga o grubiańskich manierach, ale złotym sercu, zupełnie czarny. Jako: pies podwórzowy, przykry charakter.
GODZINY KANONICZNE W KLASZTORZE: 1) Jutrznia (Matutinum) - nocą lub tuż przed wschodem słońca 2) Laudesy (Laudes) - o wschodzie słońca 3) Prima (Ad Primam) - ok. 6.00 rano 4) Tercja (Ad Tertiam) - ok. 9.00 rano 5) Seksta (Ad Sekstam) - w południe 6) Nona (Ad Nonam) - ok. godz. 15.00 7) Nieszpory (Vesperae) - o zachodzie słońca 8) Kompleta (Completorium) - po zachodzie słońca.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Poranne słońce, wschodzące nad lasem, zapowiadało upalny dzień. Cały sierpień był zresztą gorący i suchy. Wiatr wzniecał pomiędzy snopami ściętego zboża tumany kurzu. Na miedzach przy najlżejszym podmuchu szeleściły wyschnięte trawy. Kilka wściekłych os brzęczało nad gnijącym jabłkiem. Wystraszony zając w popłochu kicał zygzakami ku żywopłotom. Koń z mozołem ciągnął wóz traktem, który prowadził z wioski w niewiadomym kierunku. Skuliłam się odruchowo, kiedy mnie mijał. Natura nakazywała mi stale zachowywać czujność. Wędrowałam od świtu, wypełniając codzienne zadania. Wracałam właśnie po ich zakończeniu do mojego chłodnego domku, żeby przespać dzień. Spiekota przeszkadzała w podjęciu jakichkolwiek innych działań. Wśród domów stojących po obu stronach rozjeżdżonej drogi czekała na mnie kryta słomą chata. Wybrałam jednak trasę przez ogrody. Dojrzewały tam groch i fasola, owinięte wokół długich tyczek. Czosnek i cebula wydzielały przykry zapach; tymianek i lawenda pachniały znacznie przyjemniej. Rozłożysta grusza rzucała orzeźwiający cień. Pomiędzy szerokimi liśćmi nasturcji połyskiwały pomarańczowe kwiaty. Po ścianie domu piął się wiciokrzew. Zbity z grubych konarów płot zatrzymywał ptactwo domowe na wyznaczonym terenie. Dla mnie jednak nie stanowił żadnej przeszkody. Wystarczył jeden skok - i już na nim siedziałam. Kiedy wylądowałam pomiędzy kurami, rozpierzchły się we wszystkich kierunkach z głośnym gdakaniem. Zdziwiło mnie, że jeszcze nie dostały ziarna. Zwykle stara Moen wstawała wraz ze słońcem, żeby zadbać o dom i obejście. Dzisiaj jednak drewniany cebrzyk stał nieużywany koło studni, a miotła z gałązek oparta była o ścianę obok drzwi. Coś było nie tak. Na szczęście okiennice już otwarto, więc bez trudu dostałam się do wnętrza przytulnej chaty. Zawsze uważałam ją
za wspaniałe mieszkanie. Podłoga z desek była zamieciona, stół wyszorowany. Na ciężkiej, drewnianej skrzyni stał gliniany dzban z letnimi kwiatami. Koło kominka leżały polana, poczerniały kociołek z polewką na śniadanie wisiał na swoim haku. W palenisku nie płonął jednak ogień. Naprawdę coś tu się nie zgadzało. Z drugiego pomieszczenia nie dobiegał żaden dźwięk. Również to mnie zaniepokoiło. Moen nie spała cicho, zwykle chrapała niczym stary smolarz. Każdego ranka, gdy wyruszałam na wędrówkę, słyszałam ją jeszcze daleko w lesie. Poszukałam jej więc. Siedziała bez ruchu w fotelu koło łóżka, ubrana w brązową sukienkę i biały fartuch, które zawsze tak starannie prała i wygładzała. To nie było typowe dla niej zachowanie. Podeszłam bliżej. Przywitałam się cicho. Nie zareagowała. Popatrzyłam na nią jeszcze raz, nieco uważniej. Głowa opadła jej na pierś, ręce złożyła na łonie, potargany warkocz spływał spod czepka na ramiona. Obeszłam ją dookoła, a potem lekko jej dotknęłam. I tym razem nie zareagowała. Ogarnęło mnie złe przeczucie. Wskoczyłam jej na kolana, przytuliłam ucho do piersi. Straszliwe podejrzenie potwierdziło się: serce starej Moen już nie biło. Umarła. Musiałam to przemyśleć. Weszłam w tym celu do trzeciego pomieszczenia, gdzie u powały schły pęki ziół. Pachniało tam tak pięknie, że zamiast myśleć, usnęłam. Niestety, czasami mi się to przydarza. Obudził mnie obcy męski głos: - Moen, Moen, moja staruszko, cóż to za nowe zwyczaje? Ucinasz sobie drzemkę w ciągu dnia? Dokładałam wszelkich starań, żeby ten człowiek nie zwrócił na mnie uwagi. Zerkałam tylko przez otwarte drzwi, co nastąpi dalej. Mężczyzna był wysoki, barczysty. Miał na
sobie koszulę ze zgrzebnego płótna, takież spodnie ze zwykłym pasem oraz powalane ziemią buty. Potargane, proste włosy opadały mu na kark. Ogorzałą twarz pokrywał kilkudniowy zarost, tylko szaroniebieskie oczy połyskiwały w niej jasno. Wysoko podwinięte rękawy odsłaniały muskularne, opalone ramiona. Wyglądał na chłopa albo furmana. W każdym razie nie pochodził z wioski, bobym go rozpoznała. - Moen, o Boże, Moen, to nie może być prawda! - wykrzyknął. Przyłożył ucho do jej serca, później spróbował wysłuchać oddechu. Ja już wiedziałam, że ustał na zawsze. - Ach, Moen, moja biedna staruszko! Że też musiało się to stać akurat teraz! Postał chwilę ze spuszczoną głową i złożonymi rękoma (zauważyłam, że u prawej dłoni brakuje mu małego palca i połowy serdecznego), a potem wyruszył na obchód chaty. Nie ulegało wątpliwości, że czegoś szuka; wzbudziło to moją nieufność. Moen nie lubiła, gdy ktoś szperał w jej rzeczach. Nieznajomy otwierał skrzynie, kasetki, wszedł do alkowy, gdzie stało łóżko. Podnosił poduszki, unosił kolejno wszystkie rogi materaca. Obmacywał też belki stropowe, a nawet zamykał i otwierał okiennice. Dziwne zachowanie. Później wrócił do Moen. Wyglądał na bardzo silnego. I rzeczywiście bez najmniejszego wysiłku uniósł ciało zmarłej, przeniósł je na łóżko i delikatnie nakrył kocem. Na koniec przeszukał jeszcze fotel, na którym zasnęła na zawsze. Wreszcie dotarł do mojego kąta, najwyraźniej z zamiarem obejrzenia wszystkich garnków, pudełek i koszy. Przemknęłam przy ścianie w kierunku kominka i znalazłam schronienie za stosem polan. Teraz stamtąd obserwowałam obcego. Podczas gdy przeszukiwał chatę, odkryłam za stertą drewna jedną z moich ulubionych zabawek: błyszczący krążek. Och, moja stara Moen pokazała mi, jak toczyć go po podłodze. Zawsze bardzo
mnie chwaliła, gdy zręcznym ruchem wpychałam jeden z tych okrągłych przedmiotów w szparę pomiędzy deskami koło kominka. Każdy z nich, gdy wpadał gdzieś pod podłogę, wydawał cichy dźwięk: - Ding! Piękny odgłos. Jeszcze wczoraj wieczorem tak się bawiłam z moją gospodynią. Widocznie przeoczyłam jeden krążek. Szybkim, zręcznym ruchem umieściłam ostatnią zabawkę w szparze, jak mnie uczyła stara Moen. - Ding! - zadźwięczało. Mężczyzna zwrócił na mnie uwagę. - O, kotka! - zauważył z wyraźną radością. Mogę to potwierdzić. Jestem kotką. - Prawdziwy dar niebios - dodał. - Możesz zapobiec wielkim szkodom, moja maleńka. Wbrew uprzejmym słowom jego późniejsze zachowanie pozostawiało wiele do życzenia. Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, narzucił na mnie koc. Owinął mnie nim mocno. Mogłam drapać i wyrywać się, i tak nic to nie dało. Nie zdołałam uciec. Później zapakował mnie do kosza. Przez długi, długi czas nie czułam nic prócz kołysania. Nie było to miłe. Nareszcie ustało. Mężczyzna rozwinął koc. Wygramoliłam się natychmiast, prychając ze złości. Obserwowałam przy tym pilnie otoczenie w poszukiwaniu drogi ucieczki. Psiakrew! Nigdy tu nie byłam! Cóż to za dziwna stajnia? Cztery ściany, cztery okna, mnóstwo drewna, no i ten przenikliwy zapach zatęchłego kurzu, zleżałej skóry i atramentu. Skoczyłam na półkę przy ścianie, na której leżało kilka książek. Za wszelką cenę usiłowałam pozostać niewidoczna. Ale mężczyzna, który w tak nikczemny sposób mnie uprowadził, stał przy pulpicie, nie spuszczając ze mnie spojrzenia zimnych, świdrujących oczu. Nienawidziłam go. Popatrzyłam na niego wrogo, żeby wiedział, co o nim myślę.
Wykazał przynajmniej tyle przyzwoitości, że po krótkiej chwili odwrócił wzrok. - Och, Meiko, cóż ty tu przyniosłeś? - spytał z tyłu jakiś stary, suchy, również jakby zakurzony, głos. Odwróciłam głowę w tamtym kierunku. W drzwiach stał chudy starzec w długim, białym habicie. Spoglądał na mnie roześmianymi oczami. - Rozwiązanie twoich problemów, ojcze Melwiniuszu. Wyłapie myszy, które niszczą bezcenne pergaminy w bibliotece. - Niezły pomysł, Meiko. Jak go znalazłeś? Mam nadzieję, że nie zabrałeś tej kotki właścicielowi? Co za bzdury! Przecież kot nie ma nad sobą pana! - Mieszkała w domu starej Moen, naprzeciwko, w Dellenhofen. Moen zmarła dziś w nocy. Pomyślałem sobie, że lepiej, żeby jej kot się na coś przydał, niż miałby zdziczeć. Znajdzie tu dość pożywienia. - Zupełnie nieoczekiwanie pogładził swą szorstką, okaleczoną ręką okładkę jednego z tomów. - Popatrz, nawet tutaj gryzonie dokonały zniszczeń. - Racja, wstyd i hańba. Ale, ale, skąd ty znasz starą Moen? - Brat ogrodnik... hm... przypuszczał, że w jej ogródku rośnie mrozoodporna odmiana tymianku. Chciałem jej wykraść sadzonkę. Bezwstydny łgarz. Zioła rosną na zewnątrz, a on przeszukiwał izbę. Już chciałam ponownie prychnąć z oburzenia, ale ojciec Melwiniusz podszedł bliżej. Po woli wyciągnął do mnie rękę. Równie wolno zaczęłam się wycofywać. - Spokojnie, maleńka, bez obawy - uspokoił mnie. Przemawiał w jakiś niezwykły sposób, inny niż stara Moen czy mieszkańcy wioski. Używał tych samych słów, lecz w jego ustach brzmiały jakoś miękko, melodyjnie. Uczciwie
przyznaję, że przyjemnie było mi go słuchać. Miał pooraną zmarszczkami twarz. Jego skóra przypominała wysuszone pergaminy, które leżały tu całymi stertami. Znad czoła do ramion opadały mu gęste, białe jak śnieg włosy. Równie bielusieńka broda zasłaniała pierś. Jasnoniebieskie oczy z ciemniejszą obwódką obserwowały mnie życzliwie. Odnosiłam wrażenie, że niejedno już widziały. - Jesteś taka śliczna, koteczko. Trzeba ci wybrać jakieś imię, godne twej urody. Uznałam to za doskonały pomysł. Wraz z imieniem zyskujemy przecież tożsamość. Oczywiście, jak każdy kot, miałam już imię, ale obcy nie muszą go znać. Kiedy my, koty, mieszkamy wśród ludzi, używamy tych imion, które oni dla nas wybierają. W końcu i tak pochodzą zwykle z naszego języka, przynajmniej z tej jego części, którą człowiek potrafi opanować. Wołają na nas przeważnie: Mruczek, Miauczuś albo Kicia. Moen wykazała znacznie więcej pomysłowości, albo też uważniej mnie słuchała. Nazwała mnie mianowicie Mirza. Zamruczałam więc cichutko białemu panu: - Mirrr - zah. - Mirza - powtórzył. Mądry człowiek. - Widzisz, Meiko, chyba już wszystko ustaliliśmy. Zadbam o to, żeby Mirza czuła się tutaj jak u siebie. Zawiadomiłeś krewnych Moen? - Nie, ponieważ ich nie znam, ale poinformowałem sąsiadów. Oni już wszystko załatwią, a ja wracam do pracy w ogrodzie, ojcze bibliotekarzu. Brutal wyszedł z biblioteki, wcale się ze mną nie pożegnawszy. Zostałam sama z ojcem Melwiniuszem. Przez cały czas nie opuszczałam swego miejsca na półce.
- Zapewne przeraziło cię to porwanie. Przeżyłaś prawdziwy wstrząs. Jeszcze kilka dni będziesz tęsknić za domem. Miły staruszek okazał mi wiele zrozumienia. Teraz powinien otworzyć drzwi i wypuścić mnie na dwór. Lecz on najwyraźniej nie zamierzał tego robić, natomiast wyciągnął w moim kierunku rękę. Zdecydowałam, że okażę mu przychylność. Powąchałam jego palce. Pachniały tak, jak oczekiwałam: skórą, pergaminem, tuszem, w sumie dość przyjemnie. Delikatnie przytuliłam do nich głowę. Najwyraźniej ucieszył go ten gest. - Jesteś śliczna, mała przyjaciółko, chociaż masz na sobie mnóstwo plam - mruknął takim tonem, jakby rozbawiło go to stwierdzenie. Nie rozumiem, co w tym śmiesznego. Mam białe futro w czarne i rude plamy, bardzo dekoracyjnie rozmieszczone wzdłuż całego ciała. Najelegantsza, czarna strzałka biegnie pośrodku pomiędzy oczami aż do koniuszka nosa, który wskutek tego również jest czarny. Uszy mam rude, brzuszek oczywiście śnieżnobiały, grzbiet w trzech kolorach, a ogon znowu zupełnie czarny. Przyznaję, że przez długi czas nie rozumiałam, że ta ostatnia część ciała naprawdę należy do mnie. - W mojej ojczyźnie panuje przekonanie, że zwierzęta z rudymi uszami żyją na pograniczu innego świata. Czyżbyś była kotką z krainy baśni, Mirzo? Czyż wszyscy nie żyjemy na granicy tego, co widzialne i niewidzialne? Cóż za niezwykły człowiek! Przemawiał do mnie, co czyni niewielu ludzi. W dodatku wyglądało na to, że patrzy na świat z właściwej perspektywy. Ostrożnie przytuliłam głowę do jego dłoni.
- Będzie nam razem dobrze, Mirzo. Na razie zwiedź sobie wnętrze. Na pewno pomiędzy regałami znajdziesz co najmniej kilka interesujących mysich kryjówek. Zostawił mnie samą. Moja nieposkromiona ciekawość skłoniła mnie do obejrzenia nowego mieszkania. Wkrótce złowiłam dwie tłuste myszy. Później wskoczyłam na okno. Z początku myślałam, że jest otwarte, bo widziałam wszystko na zewnątrz. Zrozumiałam swoją pomyłkę, kiedy uderzyłam nosem w coś zimnego i przezroczystego. Z utęsknieniem spoglądałam na zielone łąki, jabłonie, żywopłoty i ścierniska. Czy już nigdy nie poczuję pod łapami sprężystej trawy, nie rozgrzebię miękkiej ziemi w lesie, nie wbiję pazurów w chropowaty pień drzewa? Z równie wielkim żalem wspominałam Moen. Chociaż była tylko człowiekiem, przypominała mi matkę. Tę prawdziwą, która mnie wykarmiła i nauczyła stawiać pierwsze kroki, pamiętałam niezbyt dokładnie. Widziałam jej obraz jak przez mgłę. Pamiętam, jak kiedyś zażądała, żebym sama sobie łapała myszy. Pewnie znalazłabym jakieś w stodole, ale zanim zdążyłam spróbować, Moen zawinęła mnie w fartuch i zabrała do siebie do domu. Wydała przy tym kilka uspokajających pomruków, żeby mnie przekonać, że warto jej zaufać. Jej głaskanie było niemal tak samo przyjemne jak dotyk matczynego języka. Zabawy z nią dawały mi wiele radości, lubiłam je prawie tak samo jak zawody z innymi kotami. Przede wszystkim zaś zawsze odkładała dla mnie cząstkę własnych łupów, chociaż sama umiałam łapać myszy. Teraz umarła, a ja straciłam dom, oparcie i w dodatku wolność. Okropnie przygnębiona, patrzyłam przez okno na świat, który był za tym czymś zimnym. - Hej, popatrz no, Mirzo! Meiko przygotował dla ciebie skrzynkę z piaskiem. Przyniosłem ci ją tutaj.
Głos starca przywrócił mnie do rzeczywistości. Ponownie skupiłam uwagę na najbliższym otoczeniu. Przez chwilę rozważałam, którą potrzebę najpierw zaspokoić. Odczuwałam zarówno pragnienie, jak i konieczność wypróżnienia. Niezdecydowanie zamachałam ogonem. W końcu postanowiłam najpierw skorzystać ze skrzynki, a dopiero potem wypić mleko z miseczki. Ojciec Melwiniusz roześmiał się. - Mądry chłopak z tego Meika, aż nazbyt bystry jak na kogoś, kto jest tylko pomocnikiem ogrodnika. Czasami odnoszę wrażenie, że o wiele bardziej zależy mu na tych księgach niż na warzywach, jabłoniach czy ziołach. Ale nie należy wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Przebywa w klasztorze dopiero od tygodnia. Meiko, mój porywacz - robotnikiem? Stanowił dla mnie zagadkę, podobnie zresztą jak ten zakonnik z biblioteki. Ogrodnik nosił wprawdzie proste odzienie, jego buty były uwalane ziemią, miał szorstkie ręce i potężną sylwetkę, jednak coś w ruchach i zachowaniu odróżniało go od chłopów, najemników czy furmanów. Dałabym głowę, że już go wcześniej widziałam. Pewnej księżycowej nocy odpoczywałam sobie na cembrowinie studni. Myślę, że to jego ujrzałam wtedy w świetle księżyca, całkiem blisko. Siedział na szlachetnym rumaku, bynajmniej nie w wieśniaczym stroju, i uważnie rozglądał się dookoła. Drugi, bardzo młody człowiek, który jechał obok niego, również nie wyglądał na nędzarza. W każdym razie zagadkowe zachowanie tego człowieka nie wzbudziło we mnie zaufania. Przyznaję, że nie zaskarbił sobie mojej sympatii. Mimo pełnego żołądka wydałam pomruk niezadowolenia. Zwinęłam się w kłębek na tomie w czerwonej oprawie, gorzko żałując utraconej wolności. Stwierdziłam, że niegodziwy postępek Meika na zawsze zamknął pewien rozdział mojego życia.
ROZDZIAŁ, W KTÓRYM USIŁUJĘ UNIKNĄĆ UWIĘZIENIA Przebywałam w bibliotece siedem dni. Wiem to dokładnie. My, koty, umiemy dobrze liczyć. W końcu musimy stale baczyć na nasze młode. Raz urodziłam czworo. Do ośmiu liczenie idzie mi świetnie, powyżej tej liczby potrafię podać jedynie dane szacunkowe. Tak więc ku uciesze ojca Melwiniusza spędziłam w zatęchłym pomieszczeniu siedem dni. Prawdę mówiąc, nie narzekam. Łowiłam mnóstwo myszy. Starzec poświęcał mi znacznie więcej uwagi niż Moen, która wiecznie sprzątała chatę, a najbardziej dbała o kury. On z kolei spędzał długie godziny za pulpitem do czytania. Zakładał przy tym na nos jakiś dziwaczny przedmiot, a kiedy wytropiłam jakiegoś gryzonia, spoglądał sponad niego w moją stronę. Tylko raz podniósł na mnie głos, kiedy usiłowałam zrzucić to coś na podłogę, żeby się trochę pobawić. Nazwał to okularami. Wyjaśnił, że nie wolno ich dotykać, ponieważ łatwo je potłuc. Nie to nie, trudno, powróciłam do zabawy myszami. Ponieważ staruszek co wieczór częstował mnie kawałkami mięsa na talerzyku, nie bywałam głodna. Chciałam mu się odwdzięczyć i zaopatrywałam go w złowione przeze mnie gryzonie, żeby też coś przegryzł przy pracy. Bardzo mnie chwalił, ale jeść nie chciał. Cóż, rzecz gustu. Często przychodziłam do niego po posiłku, już wymyta do czysta. Zapraszał mnie wtedy do siebie na kolana. Bardzo lubiłam tam siedzieć. Nosił habit z wełny, wprawdzie nie bielonej, ale bardzo miękkiej, delikatnie pachnącej ziołami, kadzidłem, no i człowiekiem, ale to przecież oczywiste. Kiedy się bałam, że spadnę, wystarczyło wbić pazurki w materiał, żeby zyskać doskonały punkt zaczepienia. To bardzo uprzejmie z jego strony, że ze mną rozmawiał. Często pytał mnie o samopoczucie. Chociaż podejrzewam, że
niewiele rozumiał, odpowiadałam w swoim języku. Najchętniej słuchałam, kiedy czytał mi półgłosem, co napisano w tych jego księgach. - „Muzo! Męża wyśpiewaj, co święty gród Troi Zburzywszy, długo błądził..." (Homer, Odyseja, wg polskiego przekładu Lucjana Sieńskiego, Warszawa, 1990.) - recytował mi na przykład pewnego wieczora. Akurat w tym momencie wkroczył do biblioteki rzekomy ogrodnik z koszem. Zapytał, czy dobrze wykonuję powierzone zadania. Podejrzewam, że gdybym otrzymała negatywną ocenę, zapakowałby mnie z powrotem do koszyka i utopił. Ludzie jego pokroju bez skrupułów popełniają tego typu zbrodnie. Moje pierwsze kocięta spotkał właśnie taki los. Żołądek podszedł mi do gardła. Posłałam mu nienawistne spojrzenie. - Mirza jest bardzo łowna. Ta nowa książka nie została naruszona. - Dobry Melwiniusz pogładził palcami opasły tom na pulpicie. - Bezcenne dzieło. Odyseja Homera. Nasz opat Ignacy otrzymał ją ostatnio od pana von Rommerskirchen. - Ach, Rommerskirchen? Jego dobra leżą za lasem, który przylega do naszych ogrodów, prawda? - Tak. Zwiedziłeś już okolicę? - Bardzo pobieżnie. Pielęgnacja grządek z kapustą i marchewką pochłania wiele czasu. To mi całkowicie wystarcza. - Po co ci ten koszyk? - Przyniosłem ojcu trochę gruszek i jabłek. Właśnie dojrzały. - Miło z twojej strony, chłopcze. - No to ja już pójdę. Bęcwał pospiesznie opuścił pokój. Melwiniusz wstał. Śledził jego kroki przez okno. Wskoczyłam na gzyms. Podążyłam za jego wzrokiem.
- „Muzo! Męża wyśpiewaj, co święty gród Troi Zburzywszy, długo błądził i w tułaczce swojej Siła różnych miast widział, poznał tylu ludów Zwyczaje, a co przygód doświadczył i trudów, A co strapień na morzach...". Nasz Meiko też z pewnością przebył wiele mil i wiele świata obejrzał, ale czy również jest bohaterem? I jaką Troję zburzył? Często zapytuję siebie, co go tutaj przywiodło, Mirzo. A ja nie. Dla mnie mógł spokojnie zostać w Troi albo na morzu. Jednak ponieważ czułam sympatię do Melwiniusza, przytuliłam głowę do jego rękawa. Zamruczałam cicho, wyrażając swoją aprobatę. W podziękowaniu podrapał mnie za uszami, gdzie sama za nic nie sięgnę językiem. Ja z kolei okazałam wdzięczność głośnym mruczeniem. Krótko mówiąc, uznałam bibliotekę za całkiem przytulne mieszkanko. Już nie żałowałam tak gorzko utraty wolności, zwłaszcza że na osłodę dostawałam codziennie pyszne mleko. Mimo wszystko, kiedy obudziłam się następnego dnia, poczułam tęsknotę za kocim towarzystwem, zwłaszcza za jego męską częścią. Gnana przemożną potrzebą, drapałam na przemian to w drzwi, to w ramę okienną. Gdy ojciec Melwiniusz przyniósł mi poranną porcję mleka, spróbowałam czmychnąć na dwór pomiędzy jego nogami. Widocznie jednak przewidział taką możliwość, bo zastawił mi drogę. Spróbowałam wobec tego łagodnej perswazji. Mruczałam, pomiaukiwałam, wreszcie przewróciłam się na grzbiet. - Ejże, Mirzo, teraz ci gody w głowie? Trochę za późno, nie uważasz? Ale mnie niewiele obchodziły pory roku. Wiosną, kiedy natura mnie wezwała, Moen mnie zamknęła. Słuchałam przepięknych serenad samców, uwięziona w komórce, gdzie rozwieszano zioła do suszenia. Nigdy wcześniej mnie coś takiego nie spotkało.
Ojciec Melwiniusz po przeczytaniu traktatu o czterech rodzajach temperamentu stwierdził, że mam flegmatyczny charakter, lecz teraz w moich żyłach wrzała krew, szczególnie w tylnej części ciała. Kiedy przed południem dwóch nowicjuszy odwiedziło bibliotekarza, żeby pożyczyć kilka dzieł, udało mi się przemknąć pomiędzy ich habitami na dwór. Co nie oznaczało, że odzyskałam wolność. Nie znalazłam się bowiem na polu, lecz na porządnie wybrukowanym, otoczonym wysokimi budynkami podwórzu. Tylko samotna studnia nieco rozpraszała monotonię pustego dziedzińca. Ale gdzie wola tam i sposób. Dokładnie naprzeciwko drzwi, przez które umknęłam, spostrzegłam drugie. Dochodził stamtąd bardzo przyjemny aromat. Ponieważ podwórze nie oferowało żadnej przyzwoitej kryjówki, przemierzyłam je w ogromnym pośpiechu. Jednym susem wskoczyłam do owego interesującego pomieszczenia. Wkrótce odkryłam źródło kuszących zapachów: na ruszcie nad kominkiem piekły się kury. Ku mojej jeszcze większej radości w rogu spostrzegłam leniwie rozciągniętego szarego kota. Wielkie nieba! Z kokieteryjnie uniesionym ogonem podążyłam tanecznym krokiem w jego kierunku, żeby zawrzeć bliższą znajomość. Kocur niespiesznie uniósł jedną powiekę nad błękitnym okiem, po czym natychmiast ją zamknął. Co za zniewaga! Przystanęłam boleśnie urażona. Cóż to za maniery? Rasowa samiczka sygnalizuje każdym ruchem gotowość do nawiązania romansu, a ten gbur nawet nie raczy spojrzeć! W dodatku jeszcze wygłosił jakąś zupełnie niedorzeczną mowę: - „Kiedy ujrzycie niewiastę, odwróćcie wzrok. Skoro zmierza w waszym kierunku, nie sposób jej nie dostrzec, jednakże jest rzeczą wielce naganną pożądać kobiety, czy też pragnąć, by ona was pożądała. Albowiem nie tylko wzajemna skłonność, lecz także patrzenie na siebie nawzajem rozbudza u obojga płci żądzę". Tak stanowi reguła czystości w naszym
klasztorze, której i ja przestrzegam. Nie bierz tego do siebie, kiciu. Czystość, też coś, rzeczywiście! Jeszcze raz machnęłam mu przed nosem ogonem. Na próżno. Z powrotem zapadł w drzemkę. Nie, chyba jednak nie. Prowokująco kręcąc zadem, wyszłam przez otwarte drzwi na zewnątrz. Och, gdyby krew nie pulsowała w moich żyłach tak intensywnie, cieszyłabym się świeżo odzyskaną wolnością. Lecz w tym momencie mogłabym określić moje zainteresowania jako wybitnie jednostronne. Natura mnie wzywała. Posłuszna jej nakazom, ruszyłam przed siebie żwirową ścieżką, wydając pomruki, westchnienia, miauknięcia oraz wszystkie możliwe wabiące odgłosy. Gdzieś w pobliżu na pewno przebywały inne samce. Wywęszyłam ich wizytówki w krzakach i na kamieniach. Wreszcie je zobaczyłam: dwa szare, pręgowane jak tygrysy kocury. Jeden z nich odważył się podejść na odległość bliższą, niż nakazują dobre obyczaje na tym etapie znajomości. Wystarczył jeden cios łapą, żeby z piskiem odskoczył do tyłu. Ruszyłam w dalszą drogę. Ci dwaj za mną. Spojrzałam za siebie. W samą porę. Tym razem drugi spróbował zaskoczyć mnie od tyłu. Jednym drapnięciem w nos nauczyłam nicponia moresu. Co za bezczelność! Ja tu jestem królową. To ja wybieram zarówno partnera, jak i porę amorów. Jeszcze jeden parszywy towarzysz wychynął niespodziewanie z zarośli. Wszyscy trzej wśród wrzasków i pisków wszczęli ze sobą bitwę. I znowu jeden z nich usiłował mnie zaatakować. Jedno machnięcie łapą i spokój. Szczerze mówiąc, żaden z tej trójki nie przypadł mi do gustu. Pochlebiało mi natomiast, że tak zawzięcie walczą o moje względy. Taka ilość wielbicieli doskonale wpływa na samopoczucie damy. Umyślnie przewróciłam się na plecy, żeby jeszcze bardziej
rozpalić ich zmysły. Mało im oczy nie wyszły na wierzch z pożądania! Skoczyłam na cztery łapy, jeszcze raz spuściłam lanie amantom, po czym ruszyłam przed siebie z wysoko uniesionym ogonem. No i stało się. Wprawdzie kątem oka dostrzegłam jakiś cień, ale nie zachowałam należytej czujności. Czarny kot już był przy mnie. Miał tylko jedno, podstępnie błyszczące, żółte oko i poszarpane ucho. Wielki i muskularny, działał nadspodziewanie szybko. Mój ogon, ten zdrajca, wbrew mej woli opadł na bok, zdradzając to, co pragnęłam zachować w tajemnicy. Obcy skoczył na mnie. Wbił zęby w kark, co wywołało krótkotrwały stan odrętwienia. Drań w pełni je wykorzystał. Najwyraźniej nic sobie nie robił z tego, że tłukłam go łapami, darłam futro pazurami, aż czarne kłaki fruwały w powietrzu. - Co tam się dzieje, do diabła?! - wrzasnął jakiś męski głos. Poleciały też kamienie. Kocur umknął zwinnymi, długimi susami. Ja skuliłam się pod krzakiem. Żar, który płonął w moim ciele, wreszcie wygasł. Ale nie gniew! Nienawidzę, gdy ktoś mnie niewoli. Obrzucanie kamieniami też nie należy do przyjemności. Poprzysięgłam mojemu prześladowcy zemstę. Ale nie natychmiast. Najpierw musiałam uporządkować myśli. Jak każdy rozsądny kot, który odzyskał wolność, najpierw spróbowałam rozeznać się w nieznanym otoczeniu. Tak więc za moimi plecami wznosiła się wielka kamienna budowla. Wiedziałam już od Melwiniusza, że to klasztor, zamieszkany przez mnichów zwanych norbertanami. Nazwa miejscowości brzmiała: Knechtsteden. Najwyższy, strzelający w niebo budynek to bazylika. Ostrożnie podeszłam do masywnego muru z kamienia. W środku panowała cisza. Nigdzie wokół
siebie nie dostrzegłam ludzi, chociaż słyszałam ich odgłosy. Gdzieś stukał młotek, na lewo ktoś rąbał drewno, z przodu przejeżdżał wóz, a zza niewysokiego muru dochodził szmer wielu głosów. Wreszcie do moich uszu dotarł cichy śpiew, najprzyjemniejszy ze wszystkich tych dźwięków. Ruszyłam w kierunku, skąd dobiegał, i znalazłam się w bazylice - jej drzwi stały otworem. Nigdy wcześniej nie byłam w tak olbrzymim pomieszczeniu. Z góry, spod wysokiego sklepienia, jakiś mężczyzna spoglądał na mnie nieruchomym wzrokiem. Nie znoszę takiego srogiego wejrzenia. Ze strachu skuliłam się za kolumną. Dopiero później uświadomiłam sobie, że ten człowiek nie był zupełnie prawdziwy. Podobnie jak całe towarzystwo poniżej, kiedy wydałam ostrzegawcze prychnięcie, nie wykonał nawet najmniejszego ruchu. Wkrótce przywykłam do tego dziwnego otoczenia, odzyskałam też nieco pewności siebie. Już spokojnie obserwowałam zza mojej kolumny wnętrze bazyliki. Wszystkie elementy budowli wznosiły się wysoko do góry. Przez umieszczone wysoko okna wpadały do środka smugi słonecznego blasku. W powietrzu unosił się słodkawy, odurzający zapach kadzidła. Spod barwnego obrazu na górze spływały w dół obfite draperie. Uznałam, że znalazłam doskonałą kryjówkę, toteż ostrożnie ruszyłam w tamtą stronę. Doznałam jednak gorzkiego rozczarowania. Były tak samo nieprawdziwe jak tamte postacie pod sklepieniem. Namalowano je na ścianie. Znów umknęłam za kolumnę, żeby nabrać odwagi do dalszego działania. Przez cały czas słyszałam niski głos, z całą pewnością damski, choć nie dostrzegłam w pomieszczeniu żadnej kobiety. Śpiew dochodził spoza kotary ze zgrzebnego lnu, którą zawieszono między kolumnami po drugiej stronie nawy. Nie chciałam dać się ponownie oszukać. Pozostałam na miejscu. Usiadłam i pilnie obserwowałam ścianę. Nagle płótno zafalowało.
Wyszedł zza niego mężczyzna w krótkim kitlu, spodniach oraz pokrytym kolorowymi kleksami fartuchu. Spod zielonego beretu wystawały kędzierzawe kasztanowe włosy. Popatrzył krytycznie na coś za zasłoną. Był prawdziwy, podobnie jak lniana płachta. Przyznaję, że poczułam ulgę. Gdy powrócił za zasłonę, podążyłam za nim, ciekawa, co tam znajdę. Mężczyzna usiadł na ławie. Zaczął coś mieszać w małym tygielku, nucąc pod nosem zdecydowanie kobiecym głosem. Widok, który za nim ujrzałam, wywarł na mnie ogromne wrażenie. Po prostu zaparło mi dech w piersiach. Pomiędzy kamiennymi filarami zobaczyłam wspaniały krajobraz. Ponad wszystko zapragnęłam pospacerować po tej zielonej łące, napić się wody z czystego strumyka, wreszcie spocząć w cieniu paproci. Pospieszyłam w tamtą stronę, ale znów uderzyłam nosem w ścianę. - Mysie łajno! - zaklęłam paskudnie. Na domiar złego przedziwna, męsko - damska istota parsknęła śmiechem. - Ależ kiciu, to dla mnie najpiękniejszy komplement! Myślałaś, że wyjdziesz tędy na zewnątrz? No pewnie, jakżeby inaczej. - Och, ci ludzie! - parsknęłam, urażona. Cofnęłam się nieco, jednak ciekawość powstrzymała mnie przed opuszczeniem bazyliki. Obserwowałam tę młodą osobę przy pracy. To ona sprawiła, że uległam złudzeniu. Dopiero teraz zrozumiałam swoją pomyłkę. To była pomalowana ściana. Jedną jej część pokrywał lekko wilgotny, świeży tynk, na którym widniały już kształty tego, co później ten dziwny ktoś malował farbami, naśladującymi kolory natury. Dziwadło nie zwracało już na mnie uwagi. Tworzyło właśnie liście zielonego krzewu, które tak dobrze udawały prawdziwe, że niemal słyszałam ich szum.
Wcześniej nie miałam zbyt dobrego mniemania o ludziach. Wyglądają znacznie gorzej od nas, kotów, nie umieją łapać myszy i kiepsko łażą po drzewach. W dodatku jak spadają, to płasko, na grzbiet albo na brzuch, zamiast elegancko wylądować na łapach. Poza tym słabo wyczuwają zapachy, choć sami pachną dość intensywnie. Nie podejrzewałam, że potrafią odtwarzać rzeczywistość. Siedziałam przez pewien czas bez ruchu, zadziwiona. Później, zupełnie nieoczekiwanie, kościół zatętnił życiem. Kiedy ponownie zanurkowałam pod zasłonę, wnętrze wypełniała gromada mnichów, którzy zaintonowali monotonny śpiew. Raz śpiewał jeden, to znów wszyscy razem. Melodia działała na mnie usypiająco. Musiałam naprawdę zasnąć, ponieważ nie dostrzegłam w porę zagrożenia. Zaatakowano mnie znienacka. - Precz, bestio! - wrzasnął ktoś, równocześnie wymierzając mi potężnego kopniaka w bok. - Czy to ty, mistrzu Klemensie, przyprowadziłeś tu to bydlę z piekła rodem? Wylądowałam u stóp malarza. Zapłakałam żałośnie z bólu. - Jak można tak okrutnie traktować niewinne zwierzątko, diakonie Arnoldzie?! Przecież to nieludzkie! - Malarz delikatnie uniósł mnie do góry i przycisnął do poplamionego fartucha. Ponownie jęknęłam. Diakon Arnold pokręcił się jeszcze trochę w pobliżu, ale po wysłuchaniu wypowiedzianego w tonie nagany przemówienia o właściwym stosunku człowieka do zwierząt odszedł jak niepyszny. Jego pospieszny odwrót wynagrodził mi w pewnym stopniu doznaną krzywdę. Z irytacją stwierdziłam ponad wszelką wątpliwość, że mistrz Klemens pachnie jak kobieta, zresztą całkiem przyjemnie. Łatwo przecież odróżnić kobietę od mężczyzny po zapachu. Ta pani
głaskała mnie bardzo przyjaźnie. Trzymała mnie na kolanach tak długo, aż ból w żebrach całkowicie ustąpił. - Ten diakon to wróg kotów. Zademonstrował święte oburzenie, a przecież większy z ciebie pożytek niż z tych wszystkich braciszków razem wziętych. Ty przynajmniej polujesz na myszy. Zamruczałam, żeby okazać mojej wybawicielce uznanie, a także dodać sobie odwagi po wstrząsie, jakiego doznałam wskutek brutalnego ataku. - Wszystko dobrze? - spytała, delikatnie macając palcami mój bok. Już nie bolał tak bardzo. Nagle poczułam jednak przemożną potrzebę schronienia się pomiędzy znajomymi regałami biblioteki. Zeskoczyłam na ziemię. - W porządku, maleńka - powiedziała malarka. - Wpadnij jeszcze kiedyś z wizytą. Pojutrze znów tu przyjdę. Zgoda, pomyślałam. Z dobrymi ludźmi warto utrzymywać kontakty. Jednak zaraz wyruszyłam z powrotem do domu. W każdym razie chciałam tam dotrzeć. Łatwiej postanowić niż wykonać. Oszołomiona nieoczekiwanym biegiem wydarzeń, pomyliłam drogę. Obeszłam dookoła wszystkie zabudowania. Nie wiadomo, w jaki sposób znalazłam się w pobliżu uli. Nie byłoby to najgorsze miejsce, gdyby nie to, że dostrzegł mnie Meiko. Rozmawiał właśnie z bartnikiem. W innych okolicznościach umknęłabym mu bez trudu, lecz ból w boku ograniczał mi swobodę ruchów. Pomocnik ogrodnika złapał mnie za kark. Drugi raz tego dnia zostałam schwytana. - Ależ Mirzo, twoje miejsce jest w bibliotece. Czekają tam na ciebie poważne zadania - upomniał mnie. Swymi uwalanymi ziemią palcami pobrudził mi futerko. Otworzył kopniakiem drzwi biblioteki. - Wybacz, ojcze. Twoja kotka uciekła. Przyniosłem ci ją z powrotem.
Prychnęłam na niego gniewnie. Uwolniwszy jedną łapę, wymierzyłam cios, po którym na dłoni pozostała mu długa krwawa szrama. - Dziękuję, Meiko. Już się o nią martwiłem. Weszła w okres rui. - Och, jeszcze tylko tego brakowało! Meiko postawił mnie na kocu. Natychmiast zaczęłam toaletę. Był już najwyższy czas na mycie. Odwróciłam się do podłego brutala plecami. - Sam już nie wiem, co robić, chłopcze. Przykro mi więzić to stworzenie. Na pewno przywykła do wolności. Mam nadzieję, że sama doceni zalety nowego mieszkania i będzie tu wracać. Meiko wzruszył ramionami. - Jak sobie życzysz, ojcze. - Tak właśnie myślę. - Tylko jak jej zapewnić swobodę, żeby nie nawpuszczała do biblioteki jeszcze więcej gryzoni? - Moja cela jest obok. Stamtąd kotka może wychodzić na dwór i do biblioteki. - Ale w następnej mieszka opat Ignacy. Wątpię, czy zechce wziąć na siebie obowiązek otwierania kotu furty. - Ależ z ciebie szelma! - wykrzyknął ojciec Melwiniusz z niekłamanym podziwem. Zanim ukończyłam toaletę, obydwaj znaleźli rozwiązanie problemu. Pozwolono mi wchodzić do celi, w której pracował ojciec Melwiniusz. Stał tam pulpit do czytania oraz dwa fotele. Dywan na podłodze świetnie nadawał się do ostrzenia pazurów. Zostałam jednak łagodnie pouczona, że nie należy tego robić. Przyległa cela, ze ścianami pobielonymi wapnem, sprawiała wrażenie ubogiej. Jej jedyne wyposażenie stanowił klęcznik z pulpitem, miednica, dzban na wodę oraz łóżko, tylko nieznacznie szersze niż w chacie u Moen. Najważniejsze