Umieram.
Ja i moja żona Perenelle starzejemy się o rok wraz z
każdym upływającym dniem i, wedle mojej oceny, pozostał
nam już tylko niepełny miesiąc życia.
Ale przez ten czas można wiele zdziałać.
Dee i jego mroczni mocodawcy uwięzili Perenelle i ode-
brali mi Kodeks, czyli Księgę Maga Abrahama. Dobrze wie-
dzą, że Perenelle i ja długo już nie pożyjemy.
Ale nie powinni spać spokojnie.
Muszą także wiedzieć, że Sophie i Josh to bliźnięta wy-
mienione w Księdze. To ich dotyczy proroctwo i legenda o
Słońcu i Księżycu, złocie i srebrze, bracie i siostrze, którzy
mogą ocalić świat lub doprowadzić do jego zagłady. Moc
dziewczyny została uaktywniona, natomiast chłopiec nieste-
ty nie doznał jeszcze Przebudzenia.
Obecnie przebywamy w Paryżu, mieście, gdzie przysze-
dłem na świat, gdzie pierwszy raz wziąłem do rąk Kodeks i
rozpocząłem długotrwałe dzieło jego przekładu. Wyruszyłem
w podróż, która doprowadziła mnie do odkrycia członków
Starszej Rasy, tajemnicy kamienia filozoficznego i wresz-
cie sekretu nieśmiertelności.
Kocham to miasto. Kryje wiele tajemnic i jest domem dla
niejednego Wielkiego Przedwiecznego i niejednego nie-
śmiertelnego człowieka. Tu spodziewam się znaleźć pomoc
przy Przebudzeniu mocy Josha i zapoznaniu Sophie z dal-
szymi arkanami magii.
To mój święty obowiązek.
Dla ich dobra - i dla dobra całej rasy ludzkiej.
Z Dziennika Alchemika Nicholasa Flamela
Pisane w piątek, 1 czerwca
w Paryżu, mieście mojej młodości
SOBOTA,
2 czerwca
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Aukcja dobroczynna rozpoczęła się grubo po północy, po uro-
czystej kolacji. Była już czwarta nad ranem i licytacja zmierzała ku
końcowi. Na cyfrowym monitorze za plecami licytatora - aktora
popularnego dzięki filmom o Bondzie - widniała suma przekraczają-
ca milion euro.
- Obiekt numer dwieście dziesięć: para japońskich masek
kabuki z pierwszej połowy XIX wieku.
Przez szczelnie wypełnioną salę przeszedł szmer podniecenia.
Bogato zdobione nefrytem maski kabuki były głównym punktem
programu i spodziewano się, że pójdą za co najmniej pół miliona.
Wysoki, szczupły mężczyzna o kędzierzawych, siwych, krótko
przyciętych włosach, stojący na końcu sali, gotów był zapłacić dwa
razy tyle.
Niccolò Machiavelli trzymał się z dala od tłumu z rękami na pier-
siach, dbając o to, by nie wygnieść czarnego jedwabnego smokingu
szytego na Savile Road. Jego ciemnoszare oczy wypatrywały innych
licytujących, oceniając ich po wyglądzie.
Miał tylko pięciu poważnych konkurentów: dwóch prywatnych
kolekcjonerów jak on sam, jednego europejskiego arystokratę, popu-
larnego amerykańskiego aktora, który zdobył sławę i pieniądze w
9
latach osiemdziesiątych, oraz antykwariusza, prawdopodobnie dzia-
łającego w imieniu anonimowego klienta. Reszta publiczności - zło-
żonej z celebrytów ze świata mediów i sportu, nielicznych polityków
i ludzi z zasady biorących udział w aukcjach dobroczynnych - była
już znużona, wyprana z gotówki lub po prostu niechętna szokującym
eksponatom.
Machiavelli kochał wszelkiego rodzaju maski. Zbierał je od bar-
dzo dawna i pragnął nefrytowej pary, by dopełnić swą japońską ko-
lekcję teatralną. Ostatnim razem maski te pojawiły się na aukcji w
Wiedniu w 1898 roku i wówczas w licytacji pokonał go książę Ro-
manow. Machiavelli czekał cierpliwie; wiedział, że maski znów tra-
fią na rynek po śmierci księcia i jego spadkobierców. Wtedy Niccolò
zamierzał je kupić - była to jedna z wielu korzyści, jakie dawała
nieśmiertelność.
- Zaczynamy od ceny wywoławczej: sto tysięcy euro.
Machiavelli zwrócił na siebie uwagę licytatora i kiwnął głową.
- Pan Machiavelli, jeden z naszych najhojniejszych sponsorów,
oferuje sto tysięcy.
Na sali rozległy się oklaski i wielu zebranych obróciło ku niemu
głowy, wznosząc toast. Podziękował uprzejmym ukłonem.
- Kto da sto dziesięć tysięcy? - spytał prowadzący.
Jeden z prywatnych kolekcjonerów uniósł rękę.
- Sto dwadzieścia? - Licytator spojrzał na Machiavellego, który
znów dał znak głową.
W ciągu następnych kilku minut cena wzrosła do ćwierć miliona
euro. Na placu boju pozostali tylko Machiavelli, amerykański aktor i
handlarz antykami.
Wąskie wargi Machiavellego wykrzywiły się w rzadkim u niego
uśmiechu. Był pewien, że zdobędzie te maski. Ale uśmiech zamarł
mu na ustach, gdy z kieszeni odezwał się sygnał komórki. Przez
chwilę kusiło go, żeby nie odbierać. Poinstruował swych współpra-
cowników, żeby pod żadnym pozorem go nie niepokoili, chyba że w
sprawach najwyższej wagi. Wyjął najnowszy model superpłaskiego
telefonu i popatrzył na ekran. Pulsował na nim wizerunek miecza.
10
Machiavelli się zachmurzył. Już wiedział, że z pewnością w tym
stuleciu nie kupi wymarzonych masek kabuki. Obróciwszy się na
pięcie, opuścił salę i przytknął telefon do ucha. Słyszał jeszcze za
sobą ostatnie słowa licytatora: „Sprzedane za dwieście sześćdziesiąt
tysięcy euro!”.
- Jestem - powiedział po włosku, w języku swojej młodości.
W słuchawce zatrzeszczało przy połączeniu i znajomy głos ode-
zwał się z angielskim akcentem, we włoskim dialekcie nieużywanym
w Europie od czterystu lat.
- Potrzebuję twojej pomocy.
Rozmówca nie przedstawił się, bo nie musiał. Machiavelli świet-
nie wiedział, że głos należy do nieśmiertelnego maga i nekromanty
doktora Johna Dee, jednego z najpotężniejszych i najbardziej nie-
bezpiecznych ludzi na Ziemi.
Niccolò Machiavelli pospiesznie wyszedł z hotelu na szeroki bru-
kowany Place du Tertre i przystanął, by odetchnąć chłodnym noc-
nym powietrzem.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytał ostrożnie. Nie znosił
Dee, i to z wzajemnością, ale obaj służyli Mrocznemu Klanowi, co
oznaczało, że od wieków musieli ze sobą współpracować. Ma-
chiavelli zazdrościł także Dee, że jest młodszy i widać to po nim.
Sam urodził się we Florencji w 1469, więc był o pięćdziesiąt lat star-
szy od angielskiego Maga. Historia odnotowała zresztą, że umarł w
tym samym roku, w którym Dee się urodził, czyli w 1527.
- Flamel wrócił do Paryża.
- Kiedy?
Wiadomość była elektryzująca.
- Przed chwilą. Przekroczył portal, ale nie wiem, którędy wy-
szedł. Jest z nim Scathach.
Twarz Machiavellego wykrzywił paskudny grymas. Podczas
ostatniego spotkania Wojowniczka wypchnęła go przez drzwi. Były
zamknięte, więc później przez miesiąc musiał wyjmować odłamki
szkła z ramion i piersi.
11
- Mają ze sobą dwoje amerykańskich dzieciaków - powiedział
Dee głosem zniekształconym przez transatlantyckie połączenie. - To
bliźnięta - dodał.
- Powtórz.
- Bliźnięta! - krzyknął Dee. - Ze złotą i srebrną aurą. Dobrze
wiesz, co to znaczy.
- Owszem - mruknął Machiavelli. Szykowały się kłopoty. Ale
zaraz na jego wąskich wargach pojawił się chytry uśmieszek - to
oznaczało też dobrą okazję. Na linii powstały zakłócenia, ale po
chwili Dee znów się odezwał.
- Hekate zdążyła dokonać Przebudzenia mocy u dziewczyny,
zanim zniszczyliśmy jej Krainę Cieni.
- Bez treningu dziewczyna jest niegroźna - mruknął Machiavel-
li, błyskawicznie oceniając sytuację. Nabrał tchu i dodał: - Chyba że
dla siebie i swoich bliskich.
- Flamel zabrał dziewczynę do Ojai. A tam Wiedźma z Endor
przekazała jej swą władzę nad Magią Powietrza.
- Nie wątpię, że próbowałeś ich powstrzymać? - W głosie Ma-
chiavellego zabrzmiała nuta rozbawienia.
- Próbowałem, ale się nie udało - z goryczą potwierdził Dee. -
Dziewczyna ma wiedzę, ale brak jej praktyki.
- Co mam zrobić? - z rezerwą spytał Machiavelli, choć już miał
w głowie niezły plan.
- Znajdź ich! - podniósł głos Dee. - Złap Flamela i bliźnięta, a
Scathach zabij, jeśli ci się uda. Natychmiast wyjeżdżam z Ojai i jadę
do Paryża, ale zajmie mi to czternaście lub piętnaście godzin.
- Co się stało z portalem? - głośno myślał Machiavelli. Jeśli por-
tal łączył Ojai z Paryżem, to dlaczego Dee nie...
- Zniszczyła go Wiedźma z Endor - z wściekłością powiedział
Dee. - O mało mnie nie zabiła. Dobrze, że się wywinąłem za cenę
paru skaleczeń i siniaków - dodał i rozłączył się bez słowa pożegna-
nia.
Machiavelli złożył telefon i postukał nim o dolną wargę. Szczerze
wątpił, że Dee miał szczęście - gdyby Wiedźma z Endor na serio
12
chciała go unicestwić, z pewnością by nie uciekł.
Machiavelli przeszedł przez plac do auta, w którym cierpliwie
czekał na niego szofer. Jeśli Flamel, Scathach i bliźnięta uciekli
przez portal, to w Paryżu było zaledwie kilka miejsc, w których mo-
gli wylądować. Znalezienie i schwytanie ich nie powinno nastręczać
większych trudności.
A gdyby udało mu się tego dokonać jeszcze tej nocy, miałby kil-
kanaście godzin przewagi nad Dee i w tym czasie mógłby popraco-
wać nad więźniami. Machiavelli się uśmiechnął. Wystarczyłoby
kilka godzin, żeby wyznali mu wszystko. Przez pół tysiąca lat życia
na Ziemi Niccolò Machiavelli nauczył się, jak skutecznie używać
perswazji.
ROZDZIAŁ DRUGI
Josh Newman wyciągnął rękę i dotknął dłonią chłodnej ściany,
żeby się uspokoić.
Co się właściwie wydarzyło?
Jeszcze przed chwilą był w sklepie Wiedźmy z Endor w Ojai, w
Kalifornii. Jego siostra Sophie, Scathach i człowiek, który okazał się
Nicholasem Flamelem, stali po drugiej stronie lustra. A potem nagle
Sophie przeszła do niego, wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą.
Zamknął oczy, czując na szyi chłodny powiew, od którego dostawało
się gęsiej skórki. Kiedy znów uniósł powieki, stał pośrodku czegoś w
rodzaju składziku. Walały się tu puszki z farbą, złożone drabiny,
popękane fajansowe naczynia i niedbale zwinięte, pobrudzone farbą
kombinezony, a nad nimi na ścianie wisiało zwyczajnie wyglądające,
stare przydymione lustro. Dyndająca na kablu słaba żarówka oblewa-
ła pomieszczenie nikłym żółtawym światłem.
- Co się stało? - zapytał łamiącym się głosem i powtórzył, prze-
łknąwszy ślinę: - Co jest grane? Gdzie my jesteśmy?
- Jesteśmy w Paryżu - powiedział radośnie Nicholas Flamel,
ocierając zakurzone dłonie o swoje czarne dżinsy. - W moim rodzin-
nym mieście.
14
- Paryż? - wyszeptał Josh i chciał powiedzieć „niemożliwe”, ale
to słowo już przestało dla niego cokolwiek znaczyć. - Jak? - zapytał
na głos. - Sophie? - Spojrzał na siostrę, ale ona nasłuchiwała czegoś
bacznie, z uchem przy drzwiach. Pomachała ręką, żeby jej nie prze-
szkadzał. Popatrzył na Scathach, ale ta tylko pokręciła głową z ręką
przytkniętą do ust, jakby zaraz miała wymiotować. Joshowi pozostał
Flamel, legendarny Alchemik.
- Jak się tu dostaliśmy?
- Całą ziemię pokrywa sieć niewidzialnych linii energii, zwa-
nych także ścieżkami czy liniami portalowymi - wyjaśnił Flamel. -
Tam, gdzie krzyżują się dwie lub więcej linii, powstaje przejście.
Obecnie jest ich niewiele, ale w pradawnych czasach Starsi używali
ich do przemieszczania się z jednego krańca Ziemi na drugi, tak jak
my przed chwilą. Wiedźma otworzyła portal w Ojai i tak znaleźliśmy
się w Paryżu - dodał, jakby to było oczywiste.
- Ohyda - jęknęła Scatty. - Nienawidzę portali. - Nawet w sła-
bym świetle wyglądała niezdrowo. - Miałeś kiedyś chorobę morską?
- Nigdy - odparł Josh.
- Kłamczuch! Josh dostaje choroby morskiej nawet na basenie -
rzuciła od drzwi Sophie. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu i powróciła
do nasłuchiwania przy drzwiach.
- No więc czuję się, jakbym miała chorobę morską albo jeszcze
gorzej - wymamrotała Scatty.
Sophie spojrzała na Alchemika.
- Wiesz z grubsza, gdzie jesteśmy?
- W bardzo starej budowli - powiedział, podchodząc do drzwi.
Przytknął do nich ucho i nasłuchiwał.
- Nie wydaje mi się - powiedziała z wahaniem Sophie.
- Dlaczego? - zdziwił się Josh. Wnętrze brudnego składziku z
pewnością nie było nowe.
Sophie pokręciła głową.
- Nie wiem, ale po prostu tego nie czuję. - Dotknęła dłonią ścia-
ny, jednak zaraz cofnęła rękę jak oparzona.
15
- Co jest? - wyszeptał Josh.
Sophie znów przyłożyła dłoń do ściany.
- To głosy. Szepty, piosenki i coś jakby echo muzyki organo-
wej.
- Ja tam nic nie słyszę. - Josh wzruszył ramionami i przerwał,
uświadamiając sobie nagle ogromną różnicę między sobą a siostrą
bliźniaczką. Hekate dokonała Przebudzenia Sophie, i wszystkie zmy-
sły dziewczyny były teraz w nadludzki sposób uwrażliwione.
- A ja tak. - Gdy Sophie odjęła ucho od ściany, głosy w jej gło-
wie zamilkły.
- Słyszysz głosy duchów - objaśnił jej Flamel. - Ściany budowli
wchłonęły je i zachowały w sobie.
- To kościół - stwierdziła stanowczo, marszcząc brwi. - Raczej
współczesny kościół... z przełomu XIX i XX wieku. Ale został zbu-
dowany na starych ruinach.
Flamel stanął przy drzwiach i się obejrzał. W padającym z góry
świetle jego rysy wydały się nagle wyostrzone i kanciaste; głowa, z
oczami skrytymi przez cień, wyglądała jak trupia czaszka.
- W Paryżu jest wiele kościołów - powiedział - ale chyba tylko
jeden pasuje do tego opisu. - Sięgnął do klamki.
- Poczekaj - ostrzegł go Josh. - Co będzie, jak włączy się alarm?
- Nie włączy się - odparł z przekonaniem Alchemik. - Kto by
zakładał alarm na zapleczu kościoła?
Nacisnął klamkę, drzwi się otwarły i natychmiast rozbrzmiał
przenikliwy głos dzwonka alarmowego, odbijając się echem od ka-
miennych ścian, na których migały w rogach czerwone lampki. Scat-
ty westchnęła i wymamrotała coś w staroceltyckim narzeczu.
- Nie uczyłeś mnie kiedyś, żeby uważać na każdy krok i obser-
wować wszystko, zanim zaczniesz działać? - spytała.
Nicholas potrząsnął głową i również westchnął, zadziwiła go wła-
sna głupota.
16
- Chyba się starzeję - odparł w tym samym języku.
Ale nie było czasu na usprawiedliwienia.
- Uciekajmy! - przekrzyczał piskliwe wycie alarmu i rzucił się
w głąb korytarza. Sophie i Josh podążyli za nim, a Scatty wlokła się
na końcu, narzekając przy każdym kroku.
Ukazało się przed nimi wąskie kamienne przejście, na którego
końcu były drugie drewniane drzwi. Flamel otworzył je w biegu,
uruchamiając kolejny alarm. Skierował się w lewo, ku obszernej
głównej nawie kościoła. Pachniało tu woskiem i zwietrzałym kadzi-
dłem. Rzędy żółtych świec rzucały na ściany złoty blask, przeplatany
migotliwą czerwienią lampek alarmowych. W świetle zobaczyli
ogromne drzwi z napisem WYJŚCIE. Flamel pognał w tym kierun-
ku, a jego każdy krok wywoływał dudniące echo.
- Nie dotykaj... - zaczął Josh, ale było już za późno. Szarpnięcie
za klamkę uruchomiło trzeci, zewnętrzny alarm, o wiele głośniejszy
niż poprzednie. Nad wejściem rozbłysła migająca czerwona lampka.
- Mówiłem ci, żebyś nie ruszał - mruknął Josh.
- Nic nie rozumiem! Dlaczego nie chcą się otworzyć? - zdziwił
się Flamel, krzycząc bardzo głośno, żeby mogli go usłyszeć. - Ten
kościół zawsze był otwarty. - Obejrzał się za siebie. - Gdzie są lu-
dzie? Która godzina?
- Jak długo trwa podróż przez portal? - spytała Sophie.
- Ułamek sekundy.
- I masz pewność, że jesteśmy w Paryżu?
- Oczywiście.
Sophie spojrzała na zegarek i dokonała szybkiego obliczenia.
- Paryż ma dziewięć godzin różnicy czasu w stosunku do Ojai?
Flamel potwierdził, nagle pojąwszy, o co jej chodzi.
- W takim razie jest czwarta nad ranem i dlatego kościół jest
zamknięty.
- Policja już tu jedzie - wtrąciła ponuro Scatty, sięgając po nun-
czaku. - Nienawidzę walczyć, kiedy mi niedobrze.
17
- To co robimy? - zdenerwował się Josh.
- Mogłabym użyć magii i wyważyć drzwi - zaproponowała
Sophie z wahaniem. Nie była pewna, czy już wróciło jej dość ener-
gii, by wywołać wiatr. Wykorzystała swą świeżo nabytą magiczną
moc do walki z armią umarlaków w Ojai i ten wysiłek kompletnie ją
wykończył.
- Zabraniam ci! - krzyknął Flamel. W żółtoczerwonym, migocą-
cym świetle wyglądał upiornie. Odwrócił się i wskazał na bogato
rzeźbione drewniane stalle przy głównym ołtarzu, wykonanym z
jednego bloku białego marmuru. Kopuła nad nim w świetle świec
błyskała błękitem i złotem mozaiki. - To pomnik narodowej kultury.
Nie dam ci go zniszczyć.
- No więc gdzie jesteśmy? - chórem zapytały bliźnięta, rozglą-
dając się po wnętrzu. Teraz, gdy ich oczy przyzwyczaiły się do pół-
mroku, widzieli jego ogrom: mniejsze boczne ołtarze, rzeźby świę-
tych w niszach i rzędy świeczników. Gigantyczną budowlę podtrzy-
mywały wysokie kolumny, niknące w górze w cieniu.
- To bazylika Sacré-Coeur - poinformował ich z dumą Flamel.
Niccolò Machiavelli na tylnym siedzeniu limuzyny wklepywał
koordynaty do laptopa. Na ekranie wyświetliła się mapa Paryża o
dużej rozdzielczości. Stolica Francji jest bardzo starym miastem.
Pierwsze odkryte tu materialne ślady osadnictwa sięgają przeszło
dwóch tysięcy lat, a ludzie żyli na wyspie pośrodku Sekwany o wiele
pokoleń wcześniej. W Paryżu zatem, podobnie jak w innych staro-
żytnych miastach, krzyżowały się magiczne linie.
Machiavelli nacisnął klawisz i nałożył na mapę miasta grafik tych
linii. Chciał znaleźć taką, która łączyła Europę z USA. Po wyelimi-
nowaniu wszystkich biegnących w innych kierunkach niż wschód-
zachód zredukował liczbę możliwości do sześciu. Wymanikiurowa-
nym palcem przejechał po dwóch, które bezpośrednio łączyły za-
chodnie wybrzeże Ameryki z Paryżem. Europejski portal jednej
znajdował się w wielkiej katedrze Notre Dame, drugiej zaś w now-
szej, lecz nie mniej sławnej bazylice Sacré-Coeur.
18
Gdzie wylądował Flamel?
Paryską noc zakłóciło nagle wycie urządzeń alarmowych.
Machiavelli nacisnął guzik i przyciemniona szyba bezszelestnie się
otworzyła. Do wnętrza auta wpadło chłodne powietrze. Z daleka
widać było nad dachami, po przeciwnej stronie Place du Tertre, jasną
aureolę wokół imponującej kopuły kościoła, zawsze przez całą noc
mocno oświetlonej na biało. Dziś mrugały wokół niej czerwone
lampki.
Więc tu. Uśmiech Machiavellego był przerażający. Mężczyzna
uaktywnił pewien program na laptopie i teraz czekał, aż się urucho-
mi.
„Wpisz hasło”.
Jego palce zręcznie poruszały się po klawiaturze, gdy pisał: „Di-
scorsi sopra la prima deca di Tito Livio”. Było nieprawdopodobne,
by ktokolwiek złamał to hasło, gdyż stanowiło tytuł jednej z jego
mało znanych, zapomnianych książek.
Pojawił się zwyczajny dokument tekstowy napisany w mieszance
łaciny, greki i włoskiego. W dawnych czasach magowie przechowy-
wali swe zaklęcia i receptury w księgach zwanych grymuarami.
Machiavelli miał zwyczaj wykorzystywania najnowszych technolo-
gii. W obecnych czasach kumulował swą wiedzę na twardym dysku.
A teraz szukał czaru, który nie pozwoli Flamelowi i jego kompanom
odpoczywać z założonymi rękami, podczas gdy on sam będzie zbie-
rał siły.
- Słyszę syreny - powiedział Josh z uchem przytulonym do
drewnianych drzwi.
- Jedzie do nas dwanaście radiowozów - uściśliła Sophie, nasłu-
chując uważnie z przymkniętymi oczami.
- Skąd wiesz, że akurat dwanaście?
- Wiem nawet, skąd który jedzie. - Sophie spojrzała na brata.
- Słyszysz każdy z osobna? - spytał, zaraz przypominając sobie
o efektach Przebudzenia. Mając wyostrzone ponad ludzką miarę
zmysły, Sophie mogła słyszeć, widzieć i czuć inaczej niż zwykli
śmiertelnicy.
19
- Co do jednego.
- Policja nie może nas tu nakryć! - rozpaczliwie zawołał Flamel.
- Nie mamy paszportów, pieniędzy ani alibi. Musimy się stąd wydo-
stać.
- Ale jak? - chórem zapytały bliźnięta. Flamel potrząsnął głową.
- Musi być jakieś inne wyjście... - zaczął i urwał, węsząc inten-
sywnie.
Josh patrzył ze zdziwieniem, że Scatty i Sophie także zareagowa-
ły na zapach, którego on nie wyczuwał.
- O co chodzi? Co jest?! - zażądał wyjaśnień i nagle poczuł sła-
bą, lecz świdrującą w nosie woń piżma. Kojarzyła mu się z zapa-
chami w zoo.
- Kłopoty - rzuciła zaciętym głosem Scatty. Odłożyła nunczaku
i wyciągnęła miecze. - Poważne kłopoty.
ROZDZIAŁ TRZECI
0co biega? - dopytywał się Josh. Smród się nasilił - zatęchły,
wstrętny i jakby znajomy...
- To wąż - powiedziała Sophie, głęboko wciągając powietrze. -
Na pewno wąż.
Josh poczuł, jak mu się przewraca żołądek. Wąż. Dlaczego akurat
wąż? Od dziecka panicznie bał się węży, choć nigdy nikomu by się
do tego nie przyznał, a na pewno nie siostrze.
- Węże... - zaczął jakimś dziwnie piskliwym, zduszonym głosem.
Odchrząknął, próbując mówić dalej. - Gdzie? - spytał, desperacko
rozglądając się dokoła, wszędzie wyobrażając sobie gady wypełzające
spod ław, okręcające się wokół kolumn, spadające ze sprzętów.
Sophie pokręciła głową i zmarszczyła czoło.
- Ja... ja ich nie słyszę... czuję tylko zapach. - Wypuściła powie-
trze tak mocno, że aż zafalowały jej nozdrza. - Nie... jest tylko jeden.
- Tak, czujesz węża, który chodzi na dwóch nogach - powie-
działa Scatty ostrym tonem. - Czujesz magiczny odór Niccolò Ma-
chiavellego.
Flamel klęknął na podłodze przed masywnymi frontowymi
drzwiami i przebiegł palcami po zamkach. Spod jego dłoni wykwitły
smugi zielonego dymu.
21
- Machiavelli! - prychnął. - Widzę, że Dee nic tracił czasu, by
skrzyknąć swoich sprzymierzeńców.
- Umiesz rozpoznać osobę po zapachu? - spytał wciąż zadzi-
wiony i zdezorientowany Josh.
- Każdy człowiek ma swój niepowtarzalny magiczny zapach -
zaczęła mu wyjaśniać Scatty, stojąc dla ochrony tuż za plecami Al-
chemika. - Wasze wonie to lody waniliowe i pomarańcze, Nicholasa
czuć miętą...
- A Dee zgniłymi jajami - wtrąciła się Sophie.
- Siarką - powiedział Josh.
- Dawniej znaną jako sulfur - wyjaśniła Scatty. - Bardzo odpo-
wiedni fetor dla doktora Dee. - Cały czas rozglądała się czujnie,
szczególnie po ocienionych miejscach za posągami. - No a Ma-
chiavelli cuchnie jak wąż. I też to do niego pasuje.
- Kim on jest? - zaciekawił się Josh, mając wrażenie, że już sły-
szał to nazwisko. - Przyjaciel Dee?
- Machiavelli to nieśmiertelny, związany z Mrocznym Klanem -
objaśniła go Scatty. - I wcale nie jest przyjacielem Dee, chociaż obaj
stoją po tej samej stronie. Machiavelli jest starszy od Maga, niewąt-
pliwie bardziej niebezpieczny i z pewnością bardziej przebiegły.
Powinnam go zabić, kiedy była po temu okazja - dodała gorzko. -
Przez ostatnie pięćset lat działał w samym sercu europejskiej polityki
jako manipulator i szara eminencja. Z tego, co słyszałam, został na-
wet szefem Direction Generale de la Sécurité Extérieure.
- To jakiś bank?
Scatty wygięła wargi w uśmiechu, odsłaniając długie siekacze
wampira.
- To Generalna Dyrekcja Bezpieczeństwa Zewnętrznego. Fran-
cuskie tajne służby.
- Tajne służby! Super! - Josh pozwolił sobie na złośliwą uwagę.
- Smród jest coraz silniejszy - zauważyła Sophie. Mocna kon-
centracja nasiliła emanację jej aury, która teraz opływała ją niczym
niesamowita aureola. Po jasnych włosach dziewczyny biegały sre-
brzyste iskry, a tęczówki błyszczały jej jak srebrne monety.
22
Josh instynktownie odsunął się od siostry. Widział już u niej tę
przemianę; przerażała go.
- To znaczy, że się zbliża... - powiedziała Scatty. - I kombinuje
z jakąś magią... Nicholas...
- Jeszcze chwila. - Palce Flamela błyszczały szmaragdową zie-
lenią, dymiąc i okrążając zamki. Niebawem rozległ się charaktery-
styczny trzask, ale klamka ani drgnęła. - Jeszcze trochę...
- Za późno - wyszeptał Josh i machnął za siebie ręką. - Coś tam
jest.
Na drugim krańcu wielkiej bazyliki pogasły wszystkie świece,
jakby zdmuchnięte niewyczuwalnym, płynącym przez nawy wia-
trem, który gasił je po kolei, pozostawiając w powietrzu kłęby biało-
szarego dymu. Nagle zapach stopionego wosku zaczął się nasilać do
tego stopnia, że niemal stłumił zapach węża.
- Nic nie widzę... - zaczął Josh.
- Jest tutaj! - krzyknęła Sophie.
Kreatura, która wychynęła spomiędzy zimnych kamieni, tylko z
grubsza przypominała człowieka. Groteskowy, białawy galaretowaty
stwór był wysoki i potężny, z zarysem czegoś w rodzaju głowy osa-
dzonej wprost na szerokich ramionach. Nie miał twarzy. Na ich
oczach od masy ciała oderwały się z mlaśnięciem dwa wielkie ra-
miona, na których wyrosły dłoniopodobne końcówki.
- To golem! - z przerażeniem wykrzyknęła Sophie. - Woskowy
golem!
Wyciągnęła rękę, a jej aura rozbłysła mocniej. Lodowaty wiatr
wyrwał się z jej palców, by zniszczyć potwora, ale biała powłoka
jego cielska tylko zmarszczyła się i zafalowała.
- Chroń Nicholasa! - rozkazała Scathach i zrobiła wypad, wy-
machując mieczami, które wbiła w golema, lecz bez skutku. Zatopiły
się w miękkim wosku i musiała użyć całej siły, żeby je wyciągnąć.
Natarła znowu, lecz jej atak spowodował tylko, że kawałki powłoki
23
poleciały w powietrze. Potwór zaatakował, więc puściła rękojeści
mieczy, by zręcznym skokiem uniknąć miażdżącego ciosu. Bulwia-
sta pięść huknęła o posadzkę u jej stóp, rozsiewając wokół grudki
białego wosku.
Josh złapał za nogi składane krzesło, jedno ze stojących za skle-
pem z pamiątkami. Wbił je kreaturze w pierś, gdzie utknęło na do-
bre. Gdy woskowa postać się poruszyła, nogi krzesła wyślizgnęły się
z rąk Josha. Porwał następne i, pomknąwszy za plecy golema, rąbnął
go z całej siły. Krzesło się roztrzaskało, a drzazgi wbite w białą masę
wyglądały jak kolce jeża.
Sophie zamarła. Desperacko próbowała przypomnieć sobie kilka
sekretnych arkanów Magii Powietrza, których Wiedźma z Endor
nauczyła ją ledwo kilka godzin wcześniej. Wiedźma powiedziała, że
to najpotężniejszy z rodzajów magii, a Sophie widziała na własne
oczy, co potrafiła uczynić z armią żywych trupów przywołanych
przez Dee w Ojai. Ale nie miała pojęcia, jakiego czaru użyć przeciw
potworowi. Potrafiła wywołać miniaturowe tornado, ale nie śmiała
podjąć się tak ryzykownego czynu w świętym wnętrzu bazyliki.
- Nicholas! - zawołała Scatty.
Utraciwszy miecze, które utkwiły w kreaturze, Wojowniczka po-
stanowiła użyć do walki nunczaku - dwóch kawałków kija połączo-
nych krótkim łańcuchem. Pozostawiały wprawdzie głębokie karby na
cielsku golema, ale nie uczyniły mu większej szkody. Kiedy zadała
szczególnie mocny cios, tłukąc polerowanym drewnem w bok po-
twora, wosk wchłonął nunczaku, czyniąc je bezużytecznym. Gdy
golem ruszył do ataku na Josha, wyrwał Wojowniczce broń z ręki.
Pałki nunczaku stuknęły o podłogę.
Woskowa łapa, złożona jedynie z kciuka i złączonych palców,
która wyglądała jak rękawiczka giganta, złapała i ścisnęła ramię
chłopaka. Ból był nie do zniesienia i zmusił go, by paść na kolana.
- Josh! - zawyła Sophie, a dźwięk odbił się echem od sklepienia
katedry.
24
Chłopak usiłował odepchnąć łapę, lecz wosk był zbyt śliski, a
palce zatopiły się w lepką maź. Gorący płyn zaczął spływać z łapy
na jego ramię i pierś, dławiąc oddech.
- Josh, kryj się!
Sophie złapała drewniane krzesło i z całych sił cisnęła je w po-
wietrze. Przeleciało tak nisko nad głową Josha, że poczuł w uszach
podmuch wiatru, a potem z wielką siłą grzmotnęło bokiem w miej-
sce, gdzie powinien się znajdować łokieć golema. Siła uderzenia
zdołała przebić ciało istoty zaledwie do połowy, ale atak zdezorien-
tował kreaturę, która puściła Josha, poranionego i pokrytego wo-
skiem. Z miejsca, gdzie klęczał, patrzył w przerażeniu, jak dwie ga-
laretowate łapy sięgają do gardła siostry.
To był horror. Sophie wrzasnęła.
Josh widział, jak błękitne oczy dziewczynki mrugają, zmieniając
się w srebrzyste monety, a jej aura rozżarza się w momencie, gdy
łapy golema prawie dotykały jej skóry. W jednej sekundzie woskowe
ręce zaczęły rozbryzgami ronić rozpalony wosk na podłogę. Sophie
wyciągnęła rękę z rozcapierzonymi palcami i wcisnęła ją w pierś
golema, gdzie utknęła, z sykiem i skwierczeniem topiąc górę mazi.
Josh skulił się na podłodze, za plecami Flamela, zasłaniając oczy
przed oślepiającym srebrnym blaskiem. Widział, jak siostra z rozło-
żonymi ramionami zbliża się do stwora, emanując niesamowicie
silnym, jasnym światłem, którego niewidzialny żar roztapia cielsko
w płynną masę. Miecze i nunczaku brzęknęły o kamienną posadzkę,
a zaraz po nich spadły na nią drewniane krzesła.
Aura Sophie zamigotała i przygasła. Josh zerwał się na nogi, by
podtrzymać mdlejącą siostrę.
- Kręci mi się w głowie - wyszeptała, wpadając w jego ramiona.
Była ledwo żywa, zmartwiała od lodowatego chłodu, a jej pach-
nąca zwykle słodką wanilią aura emanowała cierpką goryczą.
25
Scatty rzuciła się po swą broń, wyciągając ją ze wzgórka pół-
płynnego wosku, przypominającego teraz roztopionego bałwana.
Starannie wytarła ostrza mieczy, nim umieściła je w pochwach na
plecach. Potem zajęła się czyszczeniem nunczaku, które schowała w
olstrach przy pasie, i wtedy zwróciła się do Sophie:
- Uratowałaś nas - rzekła uroczyście. - To jest mój dług, o któ-
rym nigdy nie zapomnę.
- Zrobione - powiedział nagle Flamel.
Wstał, a Sophie, Josh i Scathach patrzyli, jak z zamka wypływają
wstęgi zielonego dymu. Alchemik pchnął drzwi, które stanęły otwo-
rem, a do wnętrza dostało się chłodne nocne powietrze, rozpraszając
duszący zapach stopionego wosku.
- Przydałaby się nam jakaś pomocna dłoń - sarkastycznie zau-
ważyła Scatty.
Flamel uśmiechnął się i wytarł palce o dżinsy, pozostawiając na
materiale fosforyzujące zielonkawe ślady.
- Wiedziałem, że macie wszystko pod kontrolą - powiedział,
opuszczając bazylikę. Scathach i bliźnięta ruszyli za nim.
Dźwięk policyjnych syren był teraz znacznie głośniejszy, lecz na
placu przed kościołem nadal nic się nie działo. Sacré-Coeur leży na
wzgórzu, w jednym z najwyższych punktów Paryża. Z miejsca, w
którym stali, mieli widok na całe miasto. Twarz Flamela jaśniała
radością.
- Dom!
- Co jest z tymi europejskimi czarownikami i golemami? - spy-
tała zza jego pleców Scatty. - Najpierw Dee, teraz Machiavelli. Czy
oni zupełnie nie mają wyobraźni?
- To nie był golem. - Flamel wydawał się zdziwiony. - Golemy
muszą mieć zaklęcie w ciele, żeby można je animować.
Scatty przytaknęła. Kto jak kto, ale ona wiedziała o tym najlepiej.
- To była tulpa.
- Tulpa! - Zielone oczy Scatty rozszerzyły się ze zdziwienia. -
Więc Machiavelli jest aż tak potężny?
26
- Jasne.
- Co to jest tulpa? - Josh zwrócił się z tym pytaniem do Flamela,
lecz odpowiedziała na nie jego siostra. Josh po raz kolejny uświado-
mił sobie przepaść, jaka rozwarła się między nimi od momentu jej
Przebudzenia.
- Tulpa to rzecz lub osoba stworzona całkowicie siłą wyobraźni
- wyjaśniła obojętnie Sophie.
- Właśnie - potwierdził Nicholas Flamel, głęboko wdychając
powietrze. - Machiavelli wiedział, że w kościele musi być wosk.
Wobec tego go ożywił.
- Ale przecież musiał zdawać sobie sprawę, że taki stwór nie
zdoła nas zatrzymać - powiedziała Scatty.
Nicholas wyszedł spod centralnego łuku bazyliki i stanął na
pierwszym z dwustu dwudziestu jeden stopni, które dzieliły ich od
ulicy.
- Świetnie wiedział, że nas nie powstrzyma - wyjaśnił cierpli-
wie. - Chodziło mu tylko o to, żeby nas spowolnić, póki sam się nie
zjawi - dokończył.
Poniżej wąskie uliczki Montmartre'u budziły się pod wpływem
wycia syren i świateł ekipy francuskiej policji. Tuziny umundurowa-
nych żandarmów zebrały się u progu schodów, a dalsze nadciągały z
różnych stron, by utworzyć kordon wokół budowli. Dziwne, ale ża-
den z policjantów nie zaczął się wspinać.
Flamel, Scatty i bliźnięta nie zwracali uwagi na policję. Wpatry-
wali się w wysokiego, szczupłego mężczyznę o siwych włosach, w
eleganckim wieczorowym stroju, który niespiesznie zbliżał się ku
nim po schodach. Zatrzymał się, kiedy zobaczył, że opuścili bazyli-
kę, i wsparty niedbale o niską metalową poręcz, wzniósł rękę w non-
szalanckim pozdrowieniu.
- Niech zgadnę - powiedział Josh. - To musi być Niccolò Ma-
chiavelli.
- Najbardziej niebezpieczny z nieśmiertelnych w Europie - po-
nuro potwierdził Alchemik. - Możecie mi wierzyć, że przy tym
człowieku Dee to kompletny amator.
Dla Courtney i Piersa Hoc opus, hic labor est
Tytuł oryginału angielskiego The Magician. The Secrets of the Immortal Nicholas Flamel Opowieść ta jest fikcją. Wszystkie wydarzenia i dialogi oraz osoby (z wyjątkiem dobrze znanych postaci historycznych) są wytworem wyobraźni autora i nie mają odpowiednika w rzeczywistości. Podobnie jest z dialogami i sytuacjami, w których biorą udział postacie historyczne - są całkowicie wymyślone i zgodne z beletrystycznym charakterem tej książki. Zatem wszelkie podobieństwa do osób żywych czy umarłych pozostają niezamierzone i są wyłącznie dziełem przypadku. Copyright © 2008 by Michael Scott This translation published by arrangement with Random House Children's Books, a division of Random House, Inc. © Copyright for the Polish translation by Hanna Baltyn, Warszawa 2009 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2009 Jacket illustration copyright © 2008 by Michael Wagner 02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c tel. 022 643 93 89,022 331 91 49 faks 022 643 70 28 e-mail: wnk@wnk.com.pl Dział Handlowy: tel. 022 331 91 55, tel./taks 022 643 64 42 Sprzedaż wysyłkowa: tel. 022 641 56 32 e-mail: sklep.wysylkowy@wnk.com.pl www.wnk.com.pl Książka została wydrukowana na papierze Ecco-Book Cream 70g/m2 wol. 2,0. Redaktor prowadzący Anna Garbal Opieka merytoryczna Joanna Kończak Redakcja Jolanta Sztuczyńska Korekta Ewa Mościcka, Roma Sachnowska Redaktor techniczny, opracowanie graficzne, skład Karia Korobkiewicz ISBN 987-83-10-11645-1 P R I N T E D I N P O L A N D Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2009 r. Wydanie pierwsze Druk: Zakład Graficzny COLONEL, Kraków
Umieram. Ja i moja żona Perenelle starzejemy się o rok wraz z każdym upływającym dniem i, wedle mojej oceny, pozostał nam już tylko niepełny miesiąc życia. Ale przez ten czas można wiele zdziałać. Dee i jego mroczni mocodawcy uwięzili Perenelle i ode- brali mi Kodeks, czyli Księgę Maga Abrahama. Dobrze wie- dzą, że Perenelle i ja długo już nie pożyjemy. Ale nie powinni spać spokojnie. Muszą także wiedzieć, że Sophie i Josh to bliźnięta wy- mienione w Księdze. To ich dotyczy proroctwo i legenda o Słońcu i Księżycu, złocie i srebrze, bracie i siostrze, którzy mogą ocalić świat lub doprowadzić do jego zagłady. Moc dziewczyny została uaktywniona, natomiast chłopiec nieste- ty nie doznał jeszcze Przebudzenia. Obecnie przebywamy w Paryżu, mieście, gdzie przysze- dłem na świat, gdzie pierwszy raz wziąłem do rąk Kodeks i rozpocząłem długotrwałe dzieło jego przekładu. Wyruszyłem w podróż, która doprowadziła mnie do odkrycia członków Starszej Rasy, tajemnicy kamienia filozoficznego i wresz- cie sekretu nieśmiertelności. Kocham to miasto. Kryje wiele tajemnic i jest domem dla niejednego Wielkiego Przedwiecznego i niejednego nie- śmiertelnego człowieka. Tu spodziewam się znaleźć pomoc przy Przebudzeniu mocy Josha i zapoznaniu Sophie z dal- szymi arkanami magii. To mój święty obowiązek. Dla ich dobra - i dla dobra całej rasy ludzkiej. Z Dziennika Alchemika Nicholasa Flamela Pisane w piątek, 1 czerwca w Paryżu, mieście mojej młodości
SOBOTA, 2 czerwca
ROZDZIAŁ PIERWSZY Aukcja dobroczynna rozpoczęła się grubo po północy, po uro- czystej kolacji. Była już czwarta nad ranem i licytacja zmierzała ku końcowi. Na cyfrowym monitorze za plecami licytatora - aktora popularnego dzięki filmom o Bondzie - widniała suma przekraczają- ca milion euro. - Obiekt numer dwieście dziesięć: para japońskich masek kabuki z pierwszej połowy XIX wieku. Przez szczelnie wypełnioną salę przeszedł szmer podniecenia. Bogato zdobione nefrytem maski kabuki były głównym punktem programu i spodziewano się, że pójdą za co najmniej pół miliona. Wysoki, szczupły mężczyzna o kędzierzawych, siwych, krótko przyciętych włosach, stojący na końcu sali, gotów był zapłacić dwa razy tyle. Niccolò Machiavelli trzymał się z dala od tłumu z rękami na pier- siach, dbając o to, by nie wygnieść czarnego jedwabnego smokingu szytego na Savile Road. Jego ciemnoszare oczy wypatrywały innych licytujących, oceniając ich po wyglądzie. Miał tylko pięciu poważnych konkurentów: dwóch prywatnych kolekcjonerów jak on sam, jednego europejskiego arystokratę, popu- larnego amerykańskiego aktora, który zdobył sławę i pieniądze w 9
latach osiemdziesiątych, oraz antykwariusza, prawdopodobnie dzia- łającego w imieniu anonimowego klienta. Reszta publiczności - zło- żonej z celebrytów ze świata mediów i sportu, nielicznych polityków i ludzi z zasady biorących udział w aukcjach dobroczynnych - była już znużona, wyprana z gotówki lub po prostu niechętna szokującym eksponatom. Machiavelli kochał wszelkiego rodzaju maski. Zbierał je od bar- dzo dawna i pragnął nefrytowej pary, by dopełnić swą japońską ko- lekcję teatralną. Ostatnim razem maski te pojawiły się na aukcji w Wiedniu w 1898 roku i wówczas w licytacji pokonał go książę Ro- manow. Machiavelli czekał cierpliwie; wiedział, że maski znów tra- fią na rynek po śmierci księcia i jego spadkobierców. Wtedy Niccolò zamierzał je kupić - była to jedna z wielu korzyści, jakie dawała nieśmiertelność. - Zaczynamy od ceny wywoławczej: sto tysięcy euro. Machiavelli zwrócił na siebie uwagę licytatora i kiwnął głową. - Pan Machiavelli, jeden z naszych najhojniejszych sponsorów, oferuje sto tysięcy. Na sali rozległy się oklaski i wielu zebranych obróciło ku niemu głowy, wznosząc toast. Podziękował uprzejmym ukłonem. - Kto da sto dziesięć tysięcy? - spytał prowadzący. Jeden z prywatnych kolekcjonerów uniósł rękę. - Sto dwadzieścia? - Licytator spojrzał na Machiavellego, który znów dał znak głową. W ciągu następnych kilku minut cena wzrosła do ćwierć miliona euro. Na placu boju pozostali tylko Machiavelli, amerykański aktor i handlarz antykami. Wąskie wargi Machiavellego wykrzywiły się w rzadkim u niego uśmiechu. Był pewien, że zdobędzie te maski. Ale uśmiech zamarł mu na ustach, gdy z kieszeni odezwał się sygnał komórki. Przez chwilę kusiło go, żeby nie odbierać. Poinstruował swych współpra- cowników, żeby pod żadnym pozorem go nie niepokoili, chyba że w sprawach najwyższej wagi. Wyjął najnowszy model superpłaskiego telefonu i popatrzył na ekran. Pulsował na nim wizerunek miecza. 10
Machiavelli się zachmurzył. Już wiedział, że z pewnością w tym stuleciu nie kupi wymarzonych masek kabuki. Obróciwszy się na pięcie, opuścił salę i przytknął telefon do ucha. Słyszał jeszcze za sobą ostatnie słowa licytatora: „Sprzedane za dwieście sześćdziesiąt tysięcy euro!”. - Jestem - powiedział po włosku, w języku swojej młodości. W słuchawce zatrzeszczało przy połączeniu i znajomy głos ode- zwał się z angielskim akcentem, we włoskim dialekcie nieużywanym w Europie od czterystu lat. - Potrzebuję twojej pomocy. Rozmówca nie przedstawił się, bo nie musiał. Machiavelli świet- nie wiedział, że głos należy do nieśmiertelnego maga i nekromanty doktora Johna Dee, jednego z najpotężniejszych i najbardziej nie- bezpiecznych ludzi na Ziemi. Niccolò Machiavelli pospiesznie wyszedł z hotelu na szeroki bru- kowany Place du Tertre i przystanął, by odetchnąć chłodnym noc- nym powietrzem. - Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytał ostrożnie. Nie znosił Dee, i to z wzajemnością, ale obaj służyli Mrocznemu Klanowi, co oznaczało, że od wieków musieli ze sobą współpracować. Ma- chiavelli zazdrościł także Dee, że jest młodszy i widać to po nim. Sam urodził się we Florencji w 1469, więc był o pięćdziesiąt lat star- szy od angielskiego Maga. Historia odnotowała zresztą, że umarł w tym samym roku, w którym Dee się urodził, czyli w 1527. - Flamel wrócił do Paryża. - Kiedy? Wiadomość była elektryzująca. - Przed chwilą. Przekroczył portal, ale nie wiem, którędy wy- szedł. Jest z nim Scathach. Twarz Machiavellego wykrzywił paskudny grymas. Podczas ostatniego spotkania Wojowniczka wypchnęła go przez drzwi. Były zamknięte, więc później przez miesiąc musiał wyjmować odłamki szkła z ramion i piersi. 11
- Mają ze sobą dwoje amerykańskich dzieciaków - powiedział Dee głosem zniekształconym przez transatlantyckie połączenie. - To bliźnięta - dodał. - Powtórz. - Bliźnięta! - krzyknął Dee. - Ze złotą i srebrną aurą. Dobrze wiesz, co to znaczy. - Owszem - mruknął Machiavelli. Szykowały się kłopoty. Ale zaraz na jego wąskich wargach pojawił się chytry uśmieszek - to oznaczało też dobrą okazję. Na linii powstały zakłócenia, ale po chwili Dee znów się odezwał. - Hekate zdążyła dokonać Przebudzenia mocy u dziewczyny, zanim zniszczyliśmy jej Krainę Cieni. - Bez treningu dziewczyna jest niegroźna - mruknął Machiavel- li, błyskawicznie oceniając sytuację. Nabrał tchu i dodał: - Chyba że dla siebie i swoich bliskich. - Flamel zabrał dziewczynę do Ojai. A tam Wiedźma z Endor przekazała jej swą władzę nad Magią Powietrza. - Nie wątpię, że próbowałeś ich powstrzymać? - W głosie Ma- chiavellego zabrzmiała nuta rozbawienia. - Próbowałem, ale się nie udało - z goryczą potwierdził Dee. - Dziewczyna ma wiedzę, ale brak jej praktyki. - Co mam zrobić? - z rezerwą spytał Machiavelli, choć już miał w głowie niezły plan. - Znajdź ich! - podniósł głos Dee. - Złap Flamela i bliźnięta, a Scathach zabij, jeśli ci się uda. Natychmiast wyjeżdżam z Ojai i jadę do Paryża, ale zajmie mi to czternaście lub piętnaście godzin. - Co się stało z portalem? - głośno myślał Machiavelli. Jeśli por- tal łączył Ojai z Paryżem, to dlaczego Dee nie... - Zniszczyła go Wiedźma z Endor - z wściekłością powiedział Dee. - O mało mnie nie zabiła. Dobrze, że się wywinąłem za cenę paru skaleczeń i siniaków - dodał i rozłączył się bez słowa pożegna- nia. Machiavelli złożył telefon i postukał nim o dolną wargę. Szczerze wątpił, że Dee miał szczęście - gdyby Wiedźma z Endor na serio 12
chciała go unicestwić, z pewnością by nie uciekł. Machiavelli przeszedł przez plac do auta, w którym cierpliwie czekał na niego szofer. Jeśli Flamel, Scathach i bliźnięta uciekli przez portal, to w Paryżu było zaledwie kilka miejsc, w których mo- gli wylądować. Znalezienie i schwytanie ich nie powinno nastręczać większych trudności. A gdyby udało mu się tego dokonać jeszcze tej nocy, miałby kil- kanaście godzin przewagi nad Dee i w tym czasie mógłby popraco- wać nad więźniami. Machiavelli się uśmiechnął. Wystarczyłoby kilka godzin, żeby wyznali mu wszystko. Przez pół tysiąca lat życia na Ziemi Niccolò Machiavelli nauczył się, jak skutecznie używać perswazji.
ROZDZIAŁ DRUGI Josh Newman wyciągnął rękę i dotknął dłonią chłodnej ściany, żeby się uspokoić. Co się właściwie wydarzyło? Jeszcze przed chwilą był w sklepie Wiedźmy z Endor w Ojai, w Kalifornii. Jego siostra Sophie, Scathach i człowiek, który okazał się Nicholasem Flamelem, stali po drugiej stronie lustra. A potem nagle Sophie przeszła do niego, wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą. Zamknął oczy, czując na szyi chłodny powiew, od którego dostawało się gęsiej skórki. Kiedy znów uniósł powieki, stał pośrodku czegoś w rodzaju składziku. Walały się tu puszki z farbą, złożone drabiny, popękane fajansowe naczynia i niedbale zwinięte, pobrudzone farbą kombinezony, a nad nimi na ścianie wisiało zwyczajnie wyglądające, stare przydymione lustro. Dyndająca na kablu słaba żarówka oblewa- ła pomieszczenie nikłym żółtawym światłem. - Co się stało? - zapytał łamiącym się głosem i powtórzył, prze- łknąwszy ślinę: - Co jest grane? Gdzie my jesteśmy? - Jesteśmy w Paryżu - powiedział radośnie Nicholas Flamel, ocierając zakurzone dłonie o swoje czarne dżinsy. - W moim rodzin- nym mieście. 14
- Paryż? - wyszeptał Josh i chciał powiedzieć „niemożliwe”, ale to słowo już przestało dla niego cokolwiek znaczyć. - Jak? - zapytał na głos. - Sophie? - Spojrzał na siostrę, ale ona nasłuchiwała czegoś bacznie, z uchem przy drzwiach. Pomachała ręką, żeby jej nie prze- szkadzał. Popatrzył na Scathach, ale ta tylko pokręciła głową z ręką przytkniętą do ust, jakby zaraz miała wymiotować. Joshowi pozostał Flamel, legendarny Alchemik. - Jak się tu dostaliśmy? - Całą ziemię pokrywa sieć niewidzialnych linii energii, zwa- nych także ścieżkami czy liniami portalowymi - wyjaśnił Flamel. - Tam, gdzie krzyżują się dwie lub więcej linii, powstaje przejście. Obecnie jest ich niewiele, ale w pradawnych czasach Starsi używali ich do przemieszczania się z jednego krańca Ziemi na drugi, tak jak my przed chwilą. Wiedźma otworzyła portal w Ojai i tak znaleźliśmy się w Paryżu - dodał, jakby to było oczywiste. - Ohyda - jęknęła Scatty. - Nienawidzę portali. - Nawet w sła- bym świetle wyglądała niezdrowo. - Miałeś kiedyś chorobę morską? - Nigdy - odparł Josh. - Kłamczuch! Josh dostaje choroby morskiej nawet na basenie - rzuciła od drzwi Sophie. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu i powróciła do nasłuchiwania przy drzwiach. - No więc czuję się, jakbym miała chorobę morską albo jeszcze gorzej - wymamrotała Scatty. Sophie spojrzała na Alchemika. - Wiesz z grubsza, gdzie jesteśmy? - W bardzo starej budowli - powiedział, podchodząc do drzwi. Przytknął do nich ucho i nasłuchiwał. - Nie wydaje mi się - powiedziała z wahaniem Sophie. - Dlaczego? - zdziwił się Josh. Wnętrze brudnego składziku z pewnością nie było nowe. Sophie pokręciła głową. - Nie wiem, ale po prostu tego nie czuję. - Dotknęła dłonią ścia- ny, jednak zaraz cofnęła rękę jak oparzona. 15
- Co jest? - wyszeptał Josh. Sophie znów przyłożyła dłoń do ściany. - To głosy. Szepty, piosenki i coś jakby echo muzyki organo- wej. - Ja tam nic nie słyszę. - Josh wzruszył ramionami i przerwał, uświadamiając sobie nagle ogromną różnicę między sobą a siostrą bliźniaczką. Hekate dokonała Przebudzenia Sophie, i wszystkie zmy- sły dziewczyny były teraz w nadludzki sposób uwrażliwione. - A ja tak. - Gdy Sophie odjęła ucho od ściany, głosy w jej gło- wie zamilkły. - Słyszysz głosy duchów - objaśnił jej Flamel. - Ściany budowli wchłonęły je i zachowały w sobie. - To kościół - stwierdziła stanowczo, marszcząc brwi. - Raczej współczesny kościół... z przełomu XIX i XX wieku. Ale został zbu- dowany na starych ruinach. Flamel stanął przy drzwiach i się obejrzał. W padającym z góry świetle jego rysy wydały się nagle wyostrzone i kanciaste; głowa, z oczami skrytymi przez cień, wyglądała jak trupia czaszka. - W Paryżu jest wiele kościołów - powiedział - ale chyba tylko jeden pasuje do tego opisu. - Sięgnął do klamki. - Poczekaj - ostrzegł go Josh. - Co będzie, jak włączy się alarm? - Nie włączy się - odparł z przekonaniem Alchemik. - Kto by zakładał alarm na zapleczu kościoła? Nacisnął klamkę, drzwi się otwarły i natychmiast rozbrzmiał przenikliwy głos dzwonka alarmowego, odbijając się echem od ka- miennych ścian, na których migały w rogach czerwone lampki. Scat- ty westchnęła i wymamrotała coś w staroceltyckim narzeczu. - Nie uczyłeś mnie kiedyś, żeby uważać na każdy krok i obser- wować wszystko, zanim zaczniesz działać? - spytała. Nicholas potrząsnął głową i również westchnął, zadziwiła go wła- sna głupota. 16
- Chyba się starzeję - odparł w tym samym języku. Ale nie było czasu na usprawiedliwienia. - Uciekajmy! - przekrzyczał piskliwe wycie alarmu i rzucił się w głąb korytarza. Sophie i Josh podążyli za nim, a Scatty wlokła się na końcu, narzekając przy każdym kroku. Ukazało się przed nimi wąskie kamienne przejście, na którego końcu były drugie drewniane drzwi. Flamel otworzył je w biegu, uruchamiając kolejny alarm. Skierował się w lewo, ku obszernej głównej nawie kościoła. Pachniało tu woskiem i zwietrzałym kadzi- dłem. Rzędy żółtych świec rzucały na ściany złoty blask, przeplatany migotliwą czerwienią lampek alarmowych. W świetle zobaczyli ogromne drzwi z napisem WYJŚCIE. Flamel pognał w tym kierun- ku, a jego każdy krok wywoływał dudniące echo. - Nie dotykaj... - zaczął Josh, ale było już za późno. Szarpnięcie za klamkę uruchomiło trzeci, zewnętrzny alarm, o wiele głośniejszy niż poprzednie. Nad wejściem rozbłysła migająca czerwona lampka. - Mówiłem ci, żebyś nie ruszał - mruknął Josh. - Nic nie rozumiem! Dlaczego nie chcą się otworzyć? - zdziwił się Flamel, krzycząc bardzo głośno, żeby mogli go usłyszeć. - Ten kościół zawsze był otwarty. - Obejrzał się za siebie. - Gdzie są lu- dzie? Która godzina? - Jak długo trwa podróż przez portal? - spytała Sophie. - Ułamek sekundy. - I masz pewność, że jesteśmy w Paryżu? - Oczywiście. Sophie spojrzała na zegarek i dokonała szybkiego obliczenia. - Paryż ma dziewięć godzin różnicy czasu w stosunku do Ojai? Flamel potwierdził, nagle pojąwszy, o co jej chodzi. - W takim razie jest czwarta nad ranem i dlatego kościół jest zamknięty. - Policja już tu jedzie - wtrąciła ponuro Scatty, sięgając po nun- czaku. - Nienawidzę walczyć, kiedy mi niedobrze. 17
- To co robimy? - zdenerwował się Josh. - Mogłabym użyć magii i wyważyć drzwi - zaproponowała Sophie z wahaniem. Nie była pewna, czy już wróciło jej dość ener- gii, by wywołać wiatr. Wykorzystała swą świeżo nabytą magiczną moc do walki z armią umarlaków w Ojai i ten wysiłek kompletnie ją wykończył. - Zabraniam ci! - krzyknął Flamel. W żółtoczerwonym, migocą- cym świetle wyglądał upiornie. Odwrócił się i wskazał na bogato rzeźbione drewniane stalle przy głównym ołtarzu, wykonanym z jednego bloku białego marmuru. Kopuła nad nim w świetle świec błyskała błękitem i złotem mozaiki. - To pomnik narodowej kultury. Nie dam ci go zniszczyć. - No więc gdzie jesteśmy? - chórem zapytały bliźnięta, rozglą- dając się po wnętrzu. Teraz, gdy ich oczy przyzwyczaiły się do pół- mroku, widzieli jego ogrom: mniejsze boczne ołtarze, rzeźby świę- tych w niszach i rzędy świeczników. Gigantyczną budowlę podtrzy- mywały wysokie kolumny, niknące w górze w cieniu. - To bazylika Sacré-Coeur - poinformował ich z dumą Flamel. Niccolò Machiavelli na tylnym siedzeniu limuzyny wklepywał koordynaty do laptopa. Na ekranie wyświetliła się mapa Paryża o dużej rozdzielczości. Stolica Francji jest bardzo starym miastem. Pierwsze odkryte tu materialne ślady osadnictwa sięgają przeszło dwóch tysięcy lat, a ludzie żyli na wyspie pośrodku Sekwany o wiele pokoleń wcześniej. W Paryżu zatem, podobnie jak w innych staro- żytnych miastach, krzyżowały się magiczne linie. Machiavelli nacisnął klawisz i nałożył na mapę miasta grafik tych linii. Chciał znaleźć taką, która łączyła Europę z USA. Po wyelimi- nowaniu wszystkich biegnących w innych kierunkach niż wschód- zachód zredukował liczbę możliwości do sześciu. Wymanikiurowa- nym palcem przejechał po dwóch, które bezpośrednio łączyły za- chodnie wybrzeże Ameryki z Paryżem. Europejski portal jednej znajdował się w wielkiej katedrze Notre Dame, drugiej zaś w now- szej, lecz nie mniej sławnej bazylice Sacré-Coeur. 18
Gdzie wylądował Flamel? Paryską noc zakłóciło nagle wycie urządzeń alarmowych. Machiavelli nacisnął guzik i przyciemniona szyba bezszelestnie się otworzyła. Do wnętrza auta wpadło chłodne powietrze. Z daleka widać było nad dachami, po przeciwnej stronie Place du Tertre, jasną aureolę wokół imponującej kopuły kościoła, zawsze przez całą noc mocno oświetlonej na biało. Dziś mrugały wokół niej czerwone lampki. Więc tu. Uśmiech Machiavellego był przerażający. Mężczyzna uaktywnił pewien program na laptopie i teraz czekał, aż się urucho- mi. „Wpisz hasło”. Jego palce zręcznie poruszały się po klawiaturze, gdy pisał: „Di- scorsi sopra la prima deca di Tito Livio”. Było nieprawdopodobne, by ktokolwiek złamał to hasło, gdyż stanowiło tytuł jednej z jego mało znanych, zapomnianych książek. Pojawił się zwyczajny dokument tekstowy napisany w mieszance łaciny, greki i włoskiego. W dawnych czasach magowie przechowy- wali swe zaklęcia i receptury w księgach zwanych grymuarami. Machiavelli miał zwyczaj wykorzystywania najnowszych technolo- gii. W obecnych czasach kumulował swą wiedzę na twardym dysku. A teraz szukał czaru, który nie pozwoli Flamelowi i jego kompanom odpoczywać z założonymi rękami, podczas gdy on sam będzie zbie- rał siły. - Słyszę syreny - powiedział Josh z uchem przytulonym do drewnianych drzwi. - Jedzie do nas dwanaście radiowozów - uściśliła Sophie, nasłu- chując uważnie z przymkniętymi oczami. - Skąd wiesz, że akurat dwanaście? - Wiem nawet, skąd który jedzie. - Sophie spojrzała na brata. - Słyszysz każdy z osobna? - spytał, zaraz przypominając sobie o efektach Przebudzenia. Mając wyostrzone ponad ludzką miarę zmysły, Sophie mogła słyszeć, widzieć i czuć inaczej niż zwykli śmiertelnicy. 19
- Co do jednego. - Policja nie może nas tu nakryć! - rozpaczliwie zawołał Flamel. - Nie mamy paszportów, pieniędzy ani alibi. Musimy się stąd wydo- stać. - Ale jak? - chórem zapytały bliźnięta. Flamel potrząsnął głową. - Musi być jakieś inne wyjście... - zaczął i urwał, węsząc inten- sywnie. Josh patrzył ze zdziwieniem, że Scatty i Sophie także zareagowa- ły na zapach, którego on nie wyczuwał. - O co chodzi? Co jest?! - zażądał wyjaśnień i nagle poczuł sła- bą, lecz świdrującą w nosie woń piżma. Kojarzyła mu się z zapa- chami w zoo. - Kłopoty - rzuciła zaciętym głosem Scatty. Odłożyła nunczaku i wyciągnęła miecze. - Poważne kłopoty.
ROZDZIAŁ TRZECI 0co biega? - dopytywał się Josh. Smród się nasilił - zatęchły, wstrętny i jakby znajomy... - To wąż - powiedziała Sophie, głęboko wciągając powietrze. - Na pewno wąż. Josh poczuł, jak mu się przewraca żołądek. Wąż. Dlaczego akurat wąż? Od dziecka panicznie bał się węży, choć nigdy nikomu by się do tego nie przyznał, a na pewno nie siostrze. - Węże... - zaczął jakimś dziwnie piskliwym, zduszonym głosem. Odchrząknął, próbując mówić dalej. - Gdzie? - spytał, desperacko rozglądając się dokoła, wszędzie wyobrażając sobie gady wypełzające spod ław, okręcające się wokół kolumn, spadające ze sprzętów. Sophie pokręciła głową i zmarszczyła czoło. - Ja... ja ich nie słyszę... czuję tylko zapach. - Wypuściła powie- trze tak mocno, że aż zafalowały jej nozdrza. - Nie... jest tylko jeden. - Tak, czujesz węża, który chodzi na dwóch nogach - powie- działa Scatty ostrym tonem. - Czujesz magiczny odór Niccolò Ma- chiavellego. Flamel klęknął na podłodze przed masywnymi frontowymi drzwiami i przebiegł palcami po zamkach. Spod jego dłoni wykwitły smugi zielonego dymu. 21
- Machiavelli! - prychnął. - Widzę, że Dee nic tracił czasu, by skrzyknąć swoich sprzymierzeńców. - Umiesz rozpoznać osobę po zapachu? - spytał wciąż zadzi- wiony i zdezorientowany Josh. - Każdy człowiek ma swój niepowtarzalny magiczny zapach - zaczęła mu wyjaśniać Scatty, stojąc dla ochrony tuż za plecami Al- chemika. - Wasze wonie to lody waniliowe i pomarańcze, Nicholasa czuć miętą... - A Dee zgniłymi jajami - wtrąciła się Sophie. - Siarką - powiedział Josh. - Dawniej znaną jako sulfur - wyjaśniła Scatty. - Bardzo odpo- wiedni fetor dla doktora Dee. - Cały czas rozglądała się czujnie, szczególnie po ocienionych miejscach za posągami. - No a Ma- chiavelli cuchnie jak wąż. I też to do niego pasuje. - Kim on jest? - zaciekawił się Josh, mając wrażenie, że już sły- szał to nazwisko. - Przyjaciel Dee? - Machiavelli to nieśmiertelny, związany z Mrocznym Klanem - objaśniła go Scatty. - I wcale nie jest przyjacielem Dee, chociaż obaj stoją po tej samej stronie. Machiavelli jest starszy od Maga, niewąt- pliwie bardziej niebezpieczny i z pewnością bardziej przebiegły. Powinnam go zabić, kiedy była po temu okazja - dodała gorzko. - Przez ostatnie pięćset lat działał w samym sercu europejskiej polityki jako manipulator i szara eminencja. Z tego, co słyszałam, został na- wet szefem Direction Generale de la Sécurité Extérieure. - To jakiś bank? Scatty wygięła wargi w uśmiechu, odsłaniając długie siekacze wampira. - To Generalna Dyrekcja Bezpieczeństwa Zewnętrznego. Fran- cuskie tajne służby. - Tajne służby! Super! - Josh pozwolił sobie na złośliwą uwagę. - Smród jest coraz silniejszy - zauważyła Sophie. Mocna kon- centracja nasiliła emanację jej aury, która teraz opływała ją niczym niesamowita aureola. Po jasnych włosach dziewczyny biegały sre- brzyste iskry, a tęczówki błyszczały jej jak srebrne monety. 22
Josh instynktownie odsunął się od siostry. Widział już u niej tę przemianę; przerażała go. - To znaczy, że się zbliża... - powiedziała Scatty. - I kombinuje z jakąś magią... Nicholas... - Jeszcze chwila. - Palce Flamela błyszczały szmaragdową zie- lenią, dymiąc i okrążając zamki. Niebawem rozległ się charaktery- styczny trzask, ale klamka ani drgnęła. - Jeszcze trochę... - Za późno - wyszeptał Josh i machnął za siebie ręką. - Coś tam jest. Na drugim krańcu wielkiej bazyliki pogasły wszystkie świece, jakby zdmuchnięte niewyczuwalnym, płynącym przez nawy wia- trem, który gasił je po kolei, pozostawiając w powietrzu kłęby biało- szarego dymu. Nagle zapach stopionego wosku zaczął się nasilać do tego stopnia, że niemal stłumił zapach węża. - Nic nie widzę... - zaczął Josh. - Jest tutaj! - krzyknęła Sophie. Kreatura, która wychynęła spomiędzy zimnych kamieni, tylko z grubsza przypominała człowieka. Groteskowy, białawy galaretowaty stwór był wysoki i potężny, z zarysem czegoś w rodzaju głowy osa- dzonej wprost na szerokich ramionach. Nie miał twarzy. Na ich oczach od masy ciała oderwały się z mlaśnięciem dwa wielkie ra- miona, na których wyrosły dłoniopodobne końcówki. - To golem! - z przerażeniem wykrzyknęła Sophie. - Woskowy golem! Wyciągnęła rękę, a jej aura rozbłysła mocniej. Lodowaty wiatr wyrwał się z jej palców, by zniszczyć potwora, ale biała powłoka jego cielska tylko zmarszczyła się i zafalowała. - Chroń Nicholasa! - rozkazała Scathach i zrobiła wypad, wy- machując mieczami, które wbiła w golema, lecz bez skutku. Zatopiły się w miękkim wosku i musiała użyć całej siły, żeby je wyciągnąć. Natarła znowu, lecz jej atak spowodował tylko, że kawałki powłoki 23
poleciały w powietrze. Potwór zaatakował, więc puściła rękojeści mieczy, by zręcznym skokiem uniknąć miażdżącego ciosu. Bulwia- sta pięść huknęła o posadzkę u jej stóp, rozsiewając wokół grudki białego wosku. Josh złapał za nogi składane krzesło, jedno ze stojących za skle- pem z pamiątkami. Wbił je kreaturze w pierś, gdzie utknęło na do- bre. Gdy woskowa postać się poruszyła, nogi krzesła wyślizgnęły się z rąk Josha. Porwał następne i, pomknąwszy za plecy golema, rąbnął go z całej siły. Krzesło się roztrzaskało, a drzazgi wbite w białą masę wyglądały jak kolce jeża. Sophie zamarła. Desperacko próbowała przypomnieć sobie kilka sekretnych arkanów Magii Powietrza, których Wiedźma z Endor nauczyła ją ledwo kilka godzin wcześniej. Wiedźma powiedziała, że to najpotężniejszy z rodzajów magii, a Sophie widziała na własne oczy, co potrafiła uczynić z armią żywych trupów przywołanych przez Dee w Ojai. Ale nie miała pojęcia, jakiego czaru użyć przeciw potworowi. Potrafiła wywołać miniaturowe tornado, ale nie śmiała podjąć się tak ryzykownego czynu w świętym wnętrzu bazyliki. - Nicholas! - zawołała Scatty. Utraciwszy miecze, które utkwiły w kreaturze, Wojowniczka po- stanowiła użyć do walki nunczaku - dwóch kawałków kija połączo- nych krótkim łańcuchem. Pozostawiały wprawdzie głębokie karby na cielsku golema, ale nie uczyniły mu większej szkody. Kiedy zadała szczególnie mocny cios, tłukąc polerowanym drewnem w bok po- twora, wosk wchłonął nunczaku, czyniąc je bezużytecznym. Gdy golem ruszył do ataku na Josha, wyrwał Wojowniczce broń z ręki. Pałki nunczaku stuknęły o podłogę. Woskowa łapa, złożona jedynie z kciuka i złączonych palców, która wyglądała jak rękawiczka giganta, złapała i ścisnęła ramię chłopaka. Ból był nie do zniesienia i zmusił go, by paść na kolana. - Josh! - zawyła Sophie, a dźwięk odbił się echem od sklepienia katedry. 24
Chłopak usiłował odepchnąć łapę, lecz wosk był zbyt śliski, a palce zatopiły się w lepką maź. Gorący płyn zaczął spływać z łapy na jego ramię i pierś, dławiąc oddech. - Josh, kryj się! Sophie złapała drewniane krzesło i z całych sił cisnęła je w po- wietrze. Przeleciało tak nisko nad głową Josha, że poczuł w uszach podmuch wiatru, a potem z wielką siłą grzmotnęło bokiem w miej- sce, gdzie powinien się znajdować łokieć golema. Siła uderzenia zdołała przebić ciało istoty zaledwie do połowy, ale atak zdezorien- tował kreaturę, która puściła Josha, poranionego i pokrytego wo- skiem. Z miejsca, gdzie klęczał, patrzył w przerażeniu, jak dwie ga- laretowate łapy sięgają do gardła siostry. To był horror. Sophie wrzasnęła. Josh widział, jak błękitne oczy dziewczynki mrugają, zmieniając się w srebrzyste monety, a jej aura rozżarza się w momencie, gdy łapy golema prawie dotykały jej skóry. W jednej sekundzie woskowe ręce zaczęły rozbryzgami ronić rozpalony wosk na podłogę. Sophie wyciągnęła rękę z rozcapierzonymi palcami i wcisnęła ją w pierś golema, gdzie utknęła, z sykiem i skwierczeniem topiąc górę mazi. Josh skulił się na podłodze, za plecami Flamela, zasłaniając oczy przed oślepiającym srebrnym blaskiem. Widział, jak siostra z rozło- żonymi ramionami zbliża się do stwora, emanując niesamowicie silnym, jasnym światłem, którego niewidzialny żar roztapia cielsko w płynną masę. Miecze i nunczaku brzęknęły o kamienną posadzkę, a zaraz po nich spadły na nią drewniane krzesła. Aura Sophie zamigotała i przygasła. Josh zerwał się na nogi, by podtrzymać mdlejącą siostrę. - Kręci mi się w głowie - wyszeptała, wpadając w jego ramiona. Była ledwo żywa, zmartwiała od lodowatego chłodu, a jej pach- nąca zwykle słodką wanilią aura emanowała cierpką goryczą. 25
Scatty rzuciła się po swą broń, wyciągając ją ze wzgórka pół- płynnego wosku, przypominającego teraz roztopionego bałwana. Starannie wytarła ostrza mieczy, nim umieściła je w pochwach na plecach. Potem zajęła się czyszczeniem nunczaku, które schowała w olstrach przy pasie, i wtedy zwróciła się do Sophie: - Uratowałaś nas - rzekła uroczyście. - To jest mój dług, o któ- rym nigdy nie zapomnę. - Zrobione - powiedział nagle Flamel. Wstał, a Sophie, Josh i Scathach patrzyli, jak z zamka wypływają wstęgi zielonego dymu. Alchemik pchnął drzwi, które stanęły otwo- rem, a do wnętrza dostało się chłodne nocne powietrze, rozpraszając duszący zapach stopionego wosku. - Przydałaby się nam jakaś pomocna dłoń - sarkastycznie zau- ważyła Scatty. Flamel uśmiechnął się i wytarł palce o dżinsy, pozostawiając na materiale fosforyzujące zielonkawe ślady. - Wiedziałem, że macie wszystko pod kontrolą - powiedział, opuszczając bazylikę. Scathach i bliźnięta ruszyli za nim. Dźwięk policyjnych syren był teraz znacznie głośniejszy, lecz na placu przed kościołem nadal nic się nie działo. Sacré-Coeur leży na wzgórzu, w jednym z najwyższych punktów Paryża. Z miejsca, w którym stali, mieli widok na całe miasto. Twarz Flamela jaśniała radością. - Dom! - Co jest z tymi europejskimi czarownikami i golemami? - spy- tała zza jego pleców Scatty. - Najpierw Dee, teraz Machiavelli. Czy oni zupełnie nie mają wyobraźni? - To nie był golem. - Flamel wydawał się zdziwiony. - Golemy muszą mieć zaklęcie w ciele, żeby można je animować. Scatty przytaknęła. Kto jak kto, ale ona wiedziała o tym najlepiej. - To była tulpa. - Tulpa! - Zielone oczy Scatty rozszerzyły się ze zdziwienia. - Więc Machiavelli jest aż tak potężny? 26
- Jasne. - Co to jest tulpa? - Josh zwrócił się z tym pytaniem do Flamela, lecz odpowiedziała na nie jego siostra. Josh po raz kolejny uświado- mił sobie przepaść, jaka rozwarła się między nimi od momentu jej Przebudzenia. - Tulpa to rzecz lub osoba stworzona całkowicie siłą wyobraźni - wyjaśniła obojętnie Sophie. - Właśnie - potwierdził Nicholas Flamel, głęboko wdychając powietrze. - Machiavelli wiedział, że w kościele musi być wosk. Wobec tego go ożywił. - Ale przecież musiał zdawać sobie sprawę, że taki stwór nie zdoła nas zatrzymać - powiedziała Scatty. Nicholas wyszedł spod centralnego łuku bazyliki i stanął na pierwszym z dwustu dwudziestu jeden stopni, które dzieliły ich od ulicy. - Świetnie wiedział, że nas nie powstrzyma - wyjaśnił cierpli- wie. - Chodziło mu tylko o to, żeby nas spowolnić, póki sam się nie zjawi - dokończył. Poniżej wąskie uliczki Montmartre'u budziły się pod wpływem wycia syren i świateł ekipy francuskiej policji. Tuziny umundurowa- nych żandarmów zebrały się u progu schodów, a dalsze nadciągały z różnych stron, by utworzyć kordon wokół budowli. Dziwne, ale ża- den z policjantów nie zaczął się wspinać. Flamel, Scatty i bliźnięta nie zwracali uwagi na policję. Wpatry- wali się w wysokiego, szczupłego mężczyznę o siwych włosach, w eleganckim wieczorowym stroju, który niespiesznie zbliżał się ku nim po schodach. Zatrzymał się, kiedy zobaczył, że opuścili bazyli- kę, i wsparty niedbale o niską metalową poręcz, wzniósł rękę w non- szalanckim pozdrowieniu. - Niech zgadnę - powiedział Josh. - To musi być Niccolò Ma- chiavelli. - Najbardziej niebezpieczny z nieśmiertelnych w Europie - po- nuro potwierdził Alchemik. - Możecie mi wierzyć, że przy tym człowieku Dee to kompletny amator.