mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Sholes Lynn - Cotten Stone 1 - Spisek Graala

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Sholes Lynn - Cotten Stone 1 - Spisek Graala.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 11 osób, 17 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 218 stron)

Prolog Gdy niebo i ziemia były ukończone, Bóg stworzył na swój obraz pierw- szego człowieka i nazwał go Adamem. Nakazał wówczas wszystkim legionom Nieba, Aniołom i Archaniołom, by pokłoniły się Adamowi i zło- żyły mu hołd, to jego bowiem Bóg zamierzał uczynić panem ziemi i wszel- kiego stworzenia. Lucyfer, najpiękniejszy z aniołów, odmówił powodowany zazdrością. Skupił wokół siebie wszystkich, którzy myśleli tak jak on; razem utworzyli potężną armię i wzniecili bunt przeciwko Stwórcy. Między anioła- mi Boga a tymi, którzy się odeń odwrócili, rozgorzał zaciekły bój. Z przela- nej krwi powstały dwie wielkie rzeki, które popłynęły przez wypaloną słoń- cem pustynię. Aż wreszcie wielki wojownik, Archanioł Michał, pokonał Lucyfera i wygnał go z raju wraz z resztą buntowników. Upadłym Aniołom, Nefilim, jak nazwano ich w Biblii, nie wolno było już nigdy powrócić do Nieba. Zstąpili więc na Ziemię i potajemnie żyli wśród ludzi. Z każdym mijającym stuleciem trawiła ich coraz silniejsza nienawiść i Lucyfer poprzysiągł Bogu zemstę. Jeden z Upadłych Aniołów pożałował jednak swego czynu i w sekrecie poprosił Pana o przebaczenie. Na imię mu było Furmiel, Anioł Jedenastej Godziny. W nagrodę za okazaną skruchę Bóg uczynił go śmiertelnikiem i po- zwolił przeżyć resztę życia jako człowiek. Jako że duch Furmiela nie mógł powrócić do Nieba, Bóg dał mu córkę, którą zaraz po narodzinach wziął do siebie, by zajęła miejsce ojca wśród aniołów. Wyczuwając jednak, że nad- chodzi godzina zemsty Lucyfera, pozwolił, by żona Furmiela powiła bliź- nięta. Druga z córek pozostała na Ziemi i dorastała nieświadoma, iż w jej żyłach płynie krew Nefilim. I właśnie z racji swego rodowodu pewnego dnia miała zostać wezwana. 7

Porzucona Niniwa, północny Irak Wysiadaj! - Piskliwy głos irackiego kierowcy wypełnił samochód, który zatrzymał się w kłębach kurzu i piachu. Cotten Stone ocknęła się i usiadła. - Co się stało? - W gęstniejącym zmierzchu prawie nic nie było widać. - Wynocha! Nie wożę Amerykanów. Z radia dobywał się rozgorączkowany głos irackiego spikera. - O co chodzi? - spytała. - Coś nie tak? Kierowca otworzył drzwi i pobiegł na tył samochodu. Cotten zaczęła szarpać przerdzewiałą klamkę, która po chwili ustąpiła ze zgrzytem. - Ej, co robisz? - zawołała, wyskakując z wozu. Mężczyzna wyciągnął z bagażnika jej dwie torby i rzucił na pobocze. - Nie możesz mnie tu zostawić - powiedziała, podchodząc do niego. - Jesteśmy na środku pustyni. Kierowca wskazał ruchem głowy włączone radio. Cotten podniosła płócienny worek, w którym miała kasety wideo, i wrzu- ciła go z powrotem do bagażnika. - Dałam ci wszystkie pieniądze. Nic mi nie zostało. - Wywróciła kieszeń na lewą stronę. To było drobne kłamstewko. W pustym pojemniku na filmy miała prawie dwieście dolarów odłożone na czarną godzinę. - Rozumiesz? Nie mam więcej pieniędzy. Zapłaciłam, żebyś mnie podwiózł do granicy. Kierowca dźgnął ją palcem w ramię. - Koniec drogi dla Amerykanki. - Wyszarpnął worek z bagażnika i wcis- nął go w jej pierś tak mocno, że zatoczyła się do tyłu. Obszedł starego fiata, usiadł za kierownicą, wrzucił bieg i zawrócił. 9

- Nie do wiary. - Cotten rzuciła worek na ziemią, obok torby, i założyła kosmyk włosów za ucho, odprowadzając wzrokiem niknące w oddali tylne światła samochodu. W cicho szepczącym pustynnym wietrze czuć było wieczorny chłód, różo- we styczniowe niebo przybierało barwę indygo. Cotten wyjęła z torby parkę i ją włożyła. Robiło się zimno. Zaczęła truchtać w miejscu, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie. Na pustynię spływała ciemność, gęsta jak iracka ropa. Ktoś się tu w końcu pojawi - na pewno, dodawała sobie otuchy. Przez następnych dziesięć minut nie nadjechał żaden samochód. Wreszcie podniosła torby i zaczęła iść. Żwir i piach chrzęściły pod jej traperkami jak miażdżone szkło. Zerknęła przez ramię z nadzieją, że zobaczy zbliżające się światła wozu, ale za jej plecami rozciągała się tylko ciemna, jałowa pustynia. - Co mnie podkusiło, żeby zaufać temu typowi? - Miała tak sucho w gardle, że głos jej się łamał. Cokolwiek Irakijczyk usłyszał w radiu, musiało mu to napędzić niezłego stracha. Cotten wiedziała, że inwazja wojsk amerykańskich jest tylko kwestią czasu. Plotki na ten temat krążyły wśród korespondentów zagranicznych od wielu tygodni, a nastroje w Waszyngtonie i Londynie były coraz bardziej bojowe. Mówiło się otwarcie, że na terenie kraju działają już małe oddziały zwiadowcze. Choć atak mógł się rozpocząć najwcześniej za kilka miesięcy, w państwach arabskich graniczących z Irakiem od południa trwała aż nadto widoczna koncentracja wojsk. W lokalnych serwisach infor- macyjnych co rusz nadawano relacje o żołnierzach sił specjalnych i ranger- sach, którzy pojawiali się i znikali w środku nocy. Myśliwce, bezzałogowe predatory i samoloty zwiadowcze dokonywały strategicznych przelotów nad terytorium Iraku, szukając luk w systemach obrony przeciwlotniczej. Cotten przesunęła pasek torby wyżej na ramię. - Sama jesteś sobie winna - powiedziała. - Wszystko przez ten twój cho- lerny upór. Minęło zaledwie kilka tygodni od chwili, kiedy stała w gabinecie dyrekto- ra wiadomości SNN Teda Casselmana i błagała, by pozwolił jej zrobić re- portaż o konsekwencjach sankcji gospodarczych dla irackich kobiet i dzieci. Uważała, że to ważna sprawa, bez względu na niestabilną sytuację w regio- nie. Amerykanie musieli zobaczyć na własne oczy, jak sankcje dotykają nie- winnych. A poza tym, powiedziała Casselmanowi, jeśli Stany Zjednoczone zamierzają zaatakować Irak, chce być w samym centrum wydarzeń. Nie wspomniała, że chodzi jej też o to, by znaleźć się jak najdalej od Thorn- tona Grahama. Nie powiedziała o tym, żeby sienie rozkleić. Ta rana jeszcze 10

do końca się nie zabliźniła. Zresztą to, że chciała wyjechać, było najzupeł- niej naturalne - w końcu była pełną energii, spragnioną sukcesu reporterką, a taki materiał mógł jej zapewnić światową sławę. Satellite News Network nie wysyła żółtodziobów w tak niebezpieczne miejsca, powtarzał Casselman. Owszem, przyznawał, Cotten ma talent, jest obiecująca. Pewnie poradziłaby sobie z presją. No i wyjazd na Bliski Wschód w tych okolicznościach mógłby otworzyć jej drogę do wspaniałej kariery. Z drugiej strony nie dość, że pracowała od niedawna, to była kobietą, a w obecnej sytuacji kobiety w Iraku nie miały czego szukać. Po wybuchu wojny to wojsko zdecyduje, których dziennikarzy wpuścić. I będą to wy- łącznie mężczyźni. Zasady gry zostały ustalone i odpowiedź brzmi „nie". Cotten wpadła w złość i zaczęła wyrzekać, że to czarna niesprawiedliwość. Casselman przerwał jej krótkim i stanowczym „nie". Kiedy się uspokoiła, skłoniła go, by pozwolił jej pojechać z grupą reporte- rów na pogranicze turecko-irackie. Tam będzie mogła przygotować relację o uchodźcach, którzy po wybuchu wojny uciekną na północ. Tyle że dotarła aż do Bagdadu. Casselman wściekł się, gdy o tym usłyszał. Tego ranka zadzwonił i kazał jej wyjechać. - Niedługo zrobi się gorąco. Zabieraj się stamtąd, wszystko jedno jak, byle szybko. I natychmiast po powrocie zgłoś się do mnie. Jasne? Próbowała go przekonać, by dał jej więcej czasu, ale odłożył słuchawkę, zanim zdążyła przedstawić swoje argumenty. Ale się nasłucha po powrocie do kraju. „A nie mówiłem", „powinienem cię zwolnić" i tak dalej. O ile w ogóle uda jej się wrócić. Zadrżała. Była sama i marzła na środku irackiej pustyni. Charles Sinclair patrzył przez okno gabinetu na rozległy kampus otaczają- cy laboratoria BioGentec mieszczące się nieopodal Uniwersytetu Nowoor- leańskiego. W oddali rozpościerały się błękitne wody jeziora Pontchartrain. Ogrodnicy z kosiarkami i wózkami elektrycznymi krzątali się po trawniku i wypielęgnowanych ogrodach. Sinclair lubił nienaganny porządek. Telefon na biurku zaświergotał i Sinclair aż podskoczył, wylewając na perski dywan kilka kropli kawy z cykorii. -Tak? - Doktorze Sinclair, połączenie z zagranicą na linii ósmej - powiedziała sekretarka. Wcisnął migający guzik i podniósł słuchawkę. Tej rozmowy nie będzie prowadził w trybie konferencyjnym. 11

- Sinclair. - W słuchawce usłyszał irytujący szum. - Przedwczoraj odsłoniliśmy wejście do krypty - powiedział męski głos. - Dziś późnym popołudniem została otwarta. Sinclair ścisnął słuchawkę tak mocno, że kostki mu zbielały. - Mam nadzieję Ahmed, że masz dobre wieści. - Zaczął krążyć po gabinecie. - Tak. Przypuszczenia Archera się potwierdziły. - Co znaleźliście? - Sporo rzeczy - odparł Ahmed. - Przy szczątkach była zbroja, trochę religijnych błyskotek, kilka pergaminów i szkatułka. Sinclair poczuł przypływ adrenaliny tak gwałtowny, że zaczęły go mrowić czubki palców. - Jak wygląda ta szkatułka? - Jest czarna, nieoznakowana, ma kilkanaście centymetrów wysokości i sze- rokości. Wykrochmalony biały kołnierz modnej koszuli Sinclaira przesiąknął po- tem. Przez chwilę w słuchawce słychać było tylko trzaski. - A co jest w środku? - wydusił wreszcie. - Nie wiem. - Jak to? Przecież byłeś przy tym, jak została znaleziona. -Archer jej nie otworzył. Właśnie pakujemy się i szykujemy do wyjazdu. Trzeba zwinąć obóz. W okolicy robi się zbyt niebezpiecznie. Wszyscy się boją. Nie ma czasu, by zajrzeć... -Nie! - Sinclair ścisnął grzbiet nosa. - Wróć po tę szkatułkę. Niech Ar- cher pokaże ci, jak ją otworzyć. Zadzwoń, jak tylko się dowiesz, co jest w środku, i będziesz miał to w rękach. Rozumiesz? - Tak. - Głos Ahmeda ginął wśród trzasków. - Musisz wykonać zadanie - powiedział Sinclair cichym, opanowanym głosem. - To sprawa najwyższej wagi. Najwyższej, rozumiesz? -Tak jest. Sinclair odłożył słuchawkę i wbił wzrok w telefon. Arab nie był w stanie tego zrozumieć. Krypta Cotten usłyszała odgłos nadjeżdżającego samochodu. Jego światła tań- czyły w oddali na wyboistej drodze. Nareszcie, pomyślała. Ale co bę- dzie, jeśli to iraccy żołnierze? Z bijącym sercem zeszła na piaszczyste pobo- 12

cze. Kiedy wóz podjechał bliżej, po światłach na szoferce i naczepie pozna- ła, że to cysterna z paliwem. Zrobiła kilka kroków do przodu, machając rę- kami, ale ciężarówka się nie zatrzymała. Cotten osłoniła oczy od piachu i żwi- ru, który wzbił się spod kół, i odprowadziła ją wzrokiem. Wóz zniknął tak szybko, jak się pojawił. Zresztą pewnie nierozsądnie było łapać okazję. Kto wie, jak w tych oko- licznościach Irakijczycy zareagowaliby na jej widok. Bezpieczniej nie rzu- cać się w oczy i dojść jak najdalej przed świtem. Po godzinie marszu rzuciła torby na ziemię i usiadła na jednej. Od dźwiga- nia miała obolałe ramiona, dygotała z zimna, przed którym nie chroniła jej gruba parka. Po powrocie do Stanów pojedzie na Florydę. Zasłużyła na to, żeby trochę odtajać. Opróżniła jedną z toreb i odłożyła wszystko, co niepotrzebne. Przegląda- jąc swoje rzeczy, zaczęła się zastanawiać, czy postąpiła rozsądnie, przyjeżdża- jąc do Iraku. Może to był błąd. Nie przeanalizowała wszystkich za i przeciw, a kiedy Casselman powiedział, że jej nie puści, uparła się, by za wszelką cenę postawić na swoim. Przecież była cała masa innych tematów, którymi mogła się zająć - równie istotnych, a zarazem dających jej pretekst, by trzy- mać się z dala od Thorntona. - Cholera, cholera, cholera - powiedziała i zabrała tylko to, co niezbędne: portfel, paszport i akredytację dziennikarską, a do tego aparat fotograficzny, obiektywy i plastikowy pojemnik na film z pieniędzmi na czarną godzinę. Wcisnęła wszystko do torby z kasetami wideo. Zerknąwszy przez ramię na stosik pozostawionych rzeczy, ruszyła dalej. Księżyc jasno oświetlał drogę. Cotten tęskniła do swojej sofy i fotela, do kubka gorącej kawy albo jeszcze lepiej - szklaneczki absoluta z lodem. Nagle zatrzymała się i zamrugała oczami, by się upewnić, że nie ma halu- cynacji. W oddali paliły się światła. Nie samochodowe; wyglądało to jak jakaś osada czy obóz, do którego doprowadzono prąd. Postawiła torbę na ziemi i potarła ramię, by przywrócić w nim krążenie. Wyjęła aparat, przykrę- ciła teleobiektyw i ustawiła ostrość. Jeśli to obóz Gwardii Republikańskiej czy nawet regularnej armii irackiej, podróżująca samotnie Amerykanka nie miałaby żadnych szans. Inni dziennikarze opowiadali jej w Bagdadzie o bru- talnych napaściach, gwałtach, o ludziach, którzy zachowywali się jak zwie- rzęta, jak wściekłe psy. Rozejrzała się. Nigdzie nie było widać broni, pojazdów wojskowych ani jakichkolwiek umocnień. Wyglądało raczej na to, że prowadzono tu wyko- paliska. Cotten zauważyła wiadra, namioty, stoły, zwały ziemi. Wykopaliska 13

archeologiczne? Przypomniała sobie, że w tej okolicy jest wiele ruin z cza- sów asyryjskich. Przy niszczejącej budowli z kamienia stało kilka starych ciężarówek. Wokół nich trwała gorączkowa krzątanina. Dobra okazja, by załatwić sobie bezpieczny dojazd do granicy, pomyślała Cotten. Wahała się chwilę, wreszcie schowała aparat i ruszyła w stronę świateł. W pobliżu obozu zobaczyła mężczyzn pospiesznie ładujących skrzynie i sprzęt na ciężarówki. Pewnie zrobiło się tu zbyt niebezpiecznie, by kontynu- ować wykopaliska. W okolicy dochodziło do starć między armią iracką a co- raz śmielszymi rebeliantami kurdyjskimi wspieranymi przez Amerykanów. Nadstawiła uszu, próbując usłyszeć rozmowę. Turcy! Nie Irakijczycy. Odetchnęła z ulgą, weszła do obozu i zaczepiła jednego z mężczyzn. - Przepraszam - powiedziała. Miał na sobie ciemną koszulę z plamami potu pod pachami. Bijący od niego smród niósł się w zimnym powietrzu. Mężczyzna wpił się w nią wzro- kiem, jakby się zastanawiał, skąd się tu wzięła. - Nie mówić angielski - odparł, zdjął z taczek skrzynię i rzucił ją na tył ciężarówki, o mało nie trafiając Cotten. Na szczęście w porę się uchyliła. Spróbowała zatrzymać drugiego robotnika, ale przeszedł obok, łypiąc na nią spode łba. Ktoś klepnął jąw ramię. Odwróciła się i zobaczyła niskiego, krępego męż- czyznę. - Amerykanka? - spytał. -Tak. - Turek - uśmiechnął się, pokazując krzywe brązowe zęby wyłaniające się spod wąsów, które zwisały mu nad wargą jak markiza. - Chciałabym się z wami zabrać - powiedziała, wskazując na północ. Skinął głową w stronę ruin. - Pani porozmawia z doktorem Archerem, Gabrielem Archerem. Ktoś krzyknął i Turek ukłonił się uprzejmie, po czym odszedł w pośpie- chu. Grupka mężczyzn wsiadła do pierwszej z trzech ciężarówek. Silnik zasko- czył z charkotem i wóz zjechał na drogę. Załadunek dwóch pozostałych od- bywał się bardzo szybko. Cotten miała mało czasu, by znaleźć doktora Ar- chera i poprosić o podwiezienie. W świetle księżyca wypatrzyła wejście do kamiennej budowli. Ściany były podparte drewnianymi rusztowaniami. Weszła do środka, schylając głowę pod niskim łukiem. Przed nią ciągnął się korytarz oświetlony rozwieszony- mi na sznurku nagimi żarówkami i kończący się schodami, które prowadziły w dół. Stojące na podłodze wiadra z ziemią czekały, aż ktoś je wyniesie

i opróżni nad sitami. Z wnętrza budowli dochodził terkot generatora zasila- jącego żarówki, które oświetlały wnętrze jamy. Cotten nachyliła się nad scho- dami i krzyknęła: - Halo... Pan Archer? - Nie było odpowiedzi. - Doktorze Archer?! - za- wołała głośniej. Z oddali dobiegł zdławiony charkot dieslowskiego silnika drugiej cięża- rówki. Została już tylko jedna. Cotten zeszła na dół. W zimnym powietrzu unosił się zapach starości, jak w mauzoleum. Co prawda tylko raz w życiu była wewnątrz grobowca, ale tej charakterystycznej stęchlizny, odoru ziemi i skały, nie dało się zapomnieć. Choć była wtedy dzieckiem, na zawsze zapamiętała pogrzeb ojca, mdlący, słodki zapach kwiatów, kwaśny fetor chemikaliów i kamienną woń komory pogrzebowej. U podnóża schodów było małe pomieszczenie. Przeszła na jego drugi ko- niec i zajrzała do krótkiego tunelu prowadzącego do przestronnej komory. Było tam dwóch mężczyzn. Jeden z nich, siwy, lekko zgarbiony, miał na sobie zakurzoną koszulę khaki i spłowiałe dżinsy. To musiał być Archer; jego towarzysz miał śniadą skórę i arabski strój. Cotten przecisnęła się przez wąski otwór. Archer stał pod przeciwległą ścianą przy zagłębieniu, w którym widać było brązowe kości i połyskujący metal. W rękach trzymał otwartą szkatułkę. Obaj mężczyźni wpatrywali się w nią w skupieniu. Cotten otworzyła usta, by ich zawołać. Nagle Arab wyciągnął spod szaty pistolet i wymierzył w Archera. Cotten zamarła. - Oddaj to! - krzyknął Arab. Archer zamknął wieko i zrobił krok do tyłu, ściskając szkatułkę w dło- niach. Otworzył szeroko oczy, jego twarz powlekła się trupią bladością. - Jesteś jednym z nich - wykrztusił. Cotten przywarła plecami do obluzowanej belki podtrzymującej sufit. Belka poruszyła się i na podłogę spadł deszcz piachu i kamyków. Mężczyźni odwrócili się do niej. Archer puścił szkatułkę i rzucił się na Araba. Razem zwalili się na ziemię. Arab przystawił archeologowi lufę do głowy, ale nim pociągnął za spust, Archer uderzył go łokciem w rękę, odtrącając pistolet. Ogłuszający huk od- bił się echem od twardych ścian. Arab usiadł okrakiem na Archerze i wcisnął mu lufę pistoletu w policzek. Archeolog stęknął i podniósł kolano; zaskoczony napastnik poleciał do przodu i wyrżnął głową w ścianę. Gdy oszołomiony na chwilę zwolnił uścisk, Archer 15

wyczołgał się spod niego. Arab podniósł pistolet i wycelował, ale w tej sa- mej chwili doktor skoczył ku niemu. Pistolet utknął między nimi. Rozległ się drugi strzał; tym razem huk stłumiły ciała przeciwników. Cotten wstrzymała oddech. Obaj mężczyźni leżeli nieruchomo. Nie słyszała nic oprócz szumu krwi pulsującej w skroniach i łomotania własnego serca. I wtedy Archer powoli zsunął się z Araba. Na koszuli miał dużą czerwoną plamę. Z piersi jego niedoszłego zabójcy sączyła się krew. Archer dźwignął się z ziemi i stanął nad martwym Arabem. Oddychając ciężko, wytarł twarz rękawem. Podniósł szkatułkę i ścisnął ją w dłoni. Jego sękowate kłykcie zbielały. Zakaszlał, wyprostował się i utkwił wzrok w Cotten. Zmrużył oczy, prze- szedł kilka kroków, słaniając się, i runął na ziemię. - Serce - powiedział, trzymając się za pierś. Cotten puściła torbę i ostrożnie podeszła do niego. Przestąpiła przez mar- twego Araba, nie spuszczając go z oka. - Co mogę zrobić? - Uklękła u boku Archera. - Pójdę wezwać pomoc. - Nie. - Archer złapał ją za rękę. Wstrząsnął nim silny atak kaszlu i Cotten uniosła mu głowę. - Szkatułka - powiedział. - Weź ją. - Spojrzał na mar- twego Araba. - Teraz przed niczym się nie cofną. - Kto? O czym pan mówi? Ból wykrzywił jego twarz. Drżącymi rękami pchnął szkatułkę w stronę Cotten. Zbladł, wargi mu pociemniały. - Nie pozwól, by wpadł w ich ręce. - Co to jest? - spytała. - Mateusz dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem - wyszeptał. - Nie rozumiem. Zdawał się przenikać ją wzrokiem na wskroś. Nagle skinął na nią więc pochyliła się, by lepiej go słyszeć. Po chwili ze zdumieniem pokręciła głową. - Przepraszam, ale nic z tego nie rozumiem. Mam powstrzymać słońce... świt? Podniósł głowę, jakby wstąpiły w niego siły, i powiedział głośno i wyraź- nie: - Geh el crip. Cotten zrobiło się słabo. Nie, nie mógł tego powiedzieć. To było niemoż- liwe. Po prostu niemożliwe. Archer zwrócił się do niej w języku, którego nie

słyszała od dzieciństwa. Mówiła nim tylko jedna jedyna osoba oprócz niej - jej bliźniacza siostra. Nieżyjąca siostra. Powrót Skąd znasz te słowa? - spytała Cotten drżącym głosem. Ale oczy Archera były już zamknięte. Jego uścisk osłabł, głowa powoli opadła do tyłu, pierś znieruchomiała. Archeolog nie żył. Żarówki zamigotały i zgasły. Pewnie skończyło się paliwo w generatorze, pomyślała Cotten. Ostrożnie zsunęła z kolan głowę Archera. Nie mogła mu już pomóc, a musiała szybko się stąd wydostać - została tylko jedna cięża- rówka, nie było chwili do stracenia. Nie chciała potknąć się o coś w ciemnościach, wzięła więc szkatułkę pod pachę i poczołgała się w stronę, gdzie spodziewała się znaleźć wyjście. Na- gle ziemia zatrzęsła się, ściany zadrżały. Cotten skuliła się i osłoniła głowę, czekając, kiedy zawali się sufit. Kłęby piachu i kurzu wypełniły komorę, obsypując jej włosy i dłonie. Poczuła na plecach uderzenia kamyków. Czyż- by gdzieś w pobliżu spadły bomby? Gdy huk ucichł, znów poczołgała się naprzód. Choć od torby dzieliło ją zaledwie kilka metrów, w ciemnościach musiała uważać przy każdym ru- chu. Położyła dłoń na podłodze i cofnęła ją gwałtownie. Krew Araba. Wzdrygnęła się i wytarła rękę w spodnie martwego mężczyzny. Podczoł- gała się do ściany i trzymając się jej, doszła do wylotu korytarza, do miejsca, gdzie zostawiła torbę. Wsunęła do niej dłoń i wymacała latarkę. Przekręciła jej końcówkę. Żarówka zamigotała i zgasła. - No, dawaj - powiedziała, potrząsając latarką. Zapaliła się, ale tak słabo, że właściwie nie było z niej pożytku. Trzymając latarkę w zębach, wysypała część rzeczy z torby i włożyła do środka szkatułkę Archera. Kiedy zaczęła pakować się z powrotem, słabe światełko znów zgasło. Przesunęła dłonią po ziemi, by sprawdzić, czy czegoś nie zostawiła. Komorą ponownie wstrząsnął huk, potem rozległy się następne. Cotten poznała ten charakterystyczny odgłos, słyszała go wiele razy, kiedy robiła materiał o nowoczesnej broni sił powietrznych: był to huk myśliwców prze- kraczających barierę dźwięku. 17

-Archer - z korytarza dobiegł męski głos. -Nie możemy dłużej czekać. - Na chwilę zapadła cisza. - Słyszysz, Archer? Musimy jechać! - Czekaj! - Cotten zamknęła torbę i poderwała się na nogi. Brnęła przez ciemności, aż znalazła się na korytarzu. Usłyszała warkot zapalanego silnika i kiedy wyszła z ruin, zobaczyła ciężarówkę zjeżdżającą na autostradę. - Stój! - krzyknęła, zrywając się do biegu. Turek stojący z tyłu ciężarówki popędził ją machnięciem ręki. Kiedy zna- lazła się wystarczająco blisko, rzuciła mu torbę. Mężczyzna złapał ją, wy- ciągnął rękę do Cotten i pomógł jej wsiąść. - Szybko biegasz - zauważył. Parsknęła nerwowym śmiechem i zwaliła się na miejsce, dysząc ciężko. - Gdzie Archer? - spytał mężczyzna. Plandeka, częściowo osłaniająca burty ciężarówki, łopotała na wietrze, obijając się o drewnianą ramę, a przez warkot silnika ciężko było cokolwiek usłyszeć. -Nie żyje. Atak serca. - Cotten wskazała swoją pierś. Turek pokręcił głową i przetłumaczył jej słowa garstce współpasażerów. W górze rozległ się ryk silników odrzutowych, nad horyzontem przemknęły dwa pomarańczowe punkciki. Cotten patrzyła na nie z niepokojem, spodzie- wając się, że lada chwila wytropią cel, którym prawdopodobnie były amery- kańskie myśliwce. Wybuch jednak nie nastąpił. Pociski przeleciały nad pu- stynią i wypaliły się jak spadające gwiazdy. Ciężarówka jechała na północ, ku granicy z Turcją. Cotten kucnęła w ką- cie i objęła ramionami kolana. Próbowała dojść do ładu z tym, co zobaczyła w krypcie -jeden człowiek gotów był zabić drugiego z powodu szkatułki o nieznanej zawartości. A do tego dochodziły jeszcze dziwne słowa umiera- jącego starca, które uznałaby za majaczenia, gdyby nie jeden szczegół. Ar- cher przemówił do niej w języku, który znały tylko Cotten i jej bliźniacza siostra - siostra, która umarła zaraz po narodzinach. Ze snu wyrwały ją gorączkowe okrzyki. Usiadła na platformie ciężarówki i oślepiło ją arabskie słońce wiszące wysoko na porannym niebie. Tureccy członkowie ekipy archeologicznej wysypali się z wozu jak mrówki. Cotten rozejrzała się. Autostradą ciągnęła się rzeka ludzi idących przez łagodne wzgórza i wyła- niających się z okolicznych gór. Uchodźcy, pomyślała Cotten, uciekają przed wybuchem wojny. Wokół ciężarówki przewalał się tłum kobiet z niemowlęta-

mi u piersi bądź w nosidełkach, trzymających starsze dzieci za ręce. Cotten spojrzała w ich nieprzytomne twarze. Amerykanie muszą to zobaczyć. Chwyciła torbę i skoczyła na asfalt. Obchodząc ciężarówkę, zobaczyła inne samochody, które stały w kolejce ze zgaszonymi silnikami. Najwyraź- niej byli na granicy z Turcją, prawdopodobnie niedaleko Zachu. Teren był ogrodzony zwojami drutu kolczastego, autostrada przechodziła przez wąski punkt kontrolny, wśród czołgów i transporterów opancerzonych. Setki tu- reckich żołnierzy uzbrojonych w broń automatyczną pędziły uchodźców na rewizję i kontrolę dokumentów. Cotten przycisnęła torbę do piersi i dała się ponieść ludzkiej fali w stronę punktu kontrolnego. Gdy przed nią było już tylko kilka osób, wyjęła pasz- port i akredytację dziennikarską. - Prasa amerykańska - krzyknęła, podnosząc dokumenty. Po przekrocze- niu granicy zamierzała pstryknąć kilka zdjęć, przejmujących zbliżeń twarzy, szeroko otwartych oczu dzieci, dłoni matek ściskających małe rączki. Wy- obrażała sobie, jak wplecie te obrazy w swój materiał. Bez muzyki, bez ko- mentarza. Nic, tylko nieruchome twarze wyrażające rozpacz i strach. To bę- dzie wspaniałe, wzruszające zakończenie. Widzów ciarki przejdą. Młody turecki żołnierz pomachał do niej. - Chodź, Amerykanko. Tędy. - Wziął ją za ramię i wepchnął na drugą stronę granicy, do Turcji. - Dziękuję-powiedziała, ale on już sprawdzał dokumenty następnej osoby. Nagle inny żołnierz chwycił ją za rękę i odciągnął na bok. - Papiery! - zażądał. - Jestem Amerykanką- powiedziała, patrząc w zimne oczy osadzone w za- ciętej twarzy. - Właśnie co pokazałam dokumenty żołnierzowi na punkcie kontrolnym. - A teraz pokaże je pani mnie. Podała mu paszport i legitymację dziennikarską. - Pracuję w amerykańskiej sieci SNN. Otworzył paszport i porównał fotografię z tą w legitymacji dziennikar- skiej. - Tędy - powiedział, prowadząc ją w stronę stojącej kilka metrów dalej ciężarówki. - Coś nie tak? Właśnie skończyłam zbierać materiały w Bagdadzie, wra- cam do Nowego Jorku. Nie ma pan... Oficer wskazał opuszczoną tylną klapę ciężarówki. - Położyć tu torbę. 19

Musiała zachować spokój. To tylko rutynowa kontrola. Nie mieli powodu podejrzewać, że próbuje coś przemycić. - Otworzyć - powiedział oficer, wskazując torbę. Cotten rozpięła suwak. Pod stertą kaset wideo widać było róg szkatułki Archera. - Co jest na tych taśmach? - Materiały. Zdjęcia dzieci i starców. -Dzieci - powiedział, oglądając kasetę i naklejkę na niej. - Skąd mam wiedzieć, że pani nie kłamie? Cotten otarła czoło rękawem. - Będzie pan musiał uwierzyć mi na słowo. Odsunął taśmy na bok. - Gdzie kamera? - Jestem reporterką-powiedziała. - Mój kamerzysta jeszcze nie wyjechał z Iraku. Oficer dalej grzebał w torbie. - A to co? - spytał, wyjmując szkatułkę Archera. - Obciążnik. - Do czego? - Do statywu. Żeby się nie przewracał, jak robię zdjęcia. -A statyw gdzie? - Musiałam go zostawić. - Ale ten klocek pani wzięła? - Był w torbie, kiedy ją brałam. Spieszyło mi się. Obrócił szkatułkę, potrząsnął nią i schował z powrotem. Wyjął aparat cy- frowy SLR. Cotten odetchnęła z ulgą. - Nikon - zauważył oficer, oglądając aparat. - Bardzo łaciny. - Fakt - mruknęła. - Mogę już iść? - To zależy. - Od czego? - Od tego, co stanie się z tym aparatem. - Jest wart siedemset... - Bardzo, bardzo ładny - powiedział, gładząc go czule. Cotten sięgnęła po aparat, ale mężczyzna cofnął rękę. - Spieszno do Ameryki, co? - Zdjął osłonę obiektywu i spojrzał w wizjer. - Zatrzymaliśmy już kilku Amerykanów do dalszych wyjaśnień. Takie przepi- sy. - Skierował aparat w lewo i znieruchomiał. - Panią też zatrzymać? 20

Cotten powoli wypuściła powietrze. -Nie. Obrócił nikona w dłoniach i przełożył sobie pasek przez głowę. Cotten miała ochotę zerwać mu aparat z szyi, ale uznała, że w tych oko- licznościach musi pogodzić się z jego utratą. Od strony przejścia granicznego dobiegły jakieś krzyki. - Idioci - mruknął oficer. Oddał jej paszport i legitymację. - Wracaj do domu, Amerykanko. - Odwrócił się i poszedł na miejsce zdarzenia z niko- nem na szyi. Cotten zamknęła torbę, schowała dokumenty do kieszeni płaszcza i ruszy- ła dalej. Za pojazdami wojskowymi na poboczach parkowały dziesiątki samocho- dów, ciężarówek, furgonetek i autobusów. Na dachach i maskach stali ludzie wypatrujący krewnych wśród mijającej ich rzeszy imigrantów. Cotten szła drogą, rozglądając się za taksówką czy autobusem zabierającym pasażerów. Nagle usłyszała przenikliwy gwizd. Jakiś mężczyzna machał do niej z okna autobusu stojącego na prawym poboczu. To był jej znajomy Turek z ekipy archeologicznej. - Jedziemy do Ankary - zawołał. - Niech się pani pospieszy. Chyba pokocham tego faceta, pomyślała Cotten, biegnąc do autobusu. Wygrzebała z torby pieniądze, które trzymała na czarną godzinę, i kupiła bilet u kierowcy. Przeszła w głąb zatłoczonego autobusu; po drodze położy- ła dłoń na ramieniu swojego nowego przyjaciela i podziękowała mu. Znala- zła wolne miejsce w ostatnim rzędzie. Kładąc torbę na kolanach, zastana- wiając się, co właśnie wywiozła z Iraku. Nie mogła się doczekać, kiedy zo- stanie sam na sam ze szkatułką Archera, by ją dokładnie obejrzeć. Stary autobus zatrząsł się i zjechał na drogę. Cotten zerknęła przez tylną szybę. Rzeka uchodźców zmieniła się w morze. Podróż była koszmarna. W autobusie panował taki tłok, że Cotten mogła do woli nawąchać się wszelkich zapachów, jakie może wydzielać ludzkie ciało. Kiedyś słyszała, że człowiek to najbardziej cuchnące ze wszystkich stworzeń i że to korzystne, smród bowiem odstraszał drapieżców. Teraz na- brała pewności, że to prawda. Duszący fetor i ciągłe podskoki autobusu na wybojach nie pozwoliły jej zmrużyć oka. Kiedy wreszcie dotarli do Ankary, umierała z głodu i czuła się brudna jak jeszcze nigdy w życiu. Płacąc kartą kredytową, postawiła Turkowi i jego znajomym obiad w kafej- ce nieopodal dworca autobusowego, po czym pożegnała się z nim i pojechała 21

taksówką na lotnisko Esenboga. Tam kupiła bilet do Nowego Jorku z prze- siadką w Londynie. Choć wolałaby nie rozstawać sią z torbą, postanowiła nadać ją na bagaż, żeby na punkcie kontrolnym nie musieć tłumaczyć tureckim strażnikom, po co jej drewniana szkatułka. Nie wnosząc jej na pokład, miała większe szanse uniknięcia kłopotów. Mogła tylko się modlić, aby w środku nie było mate- riałów wybuchowych czy innych rzeczy mogących wzbudzić podejrzenia. Obmyła się gąbką w damskiej toalecie, ale mimo to czuła się skrępowana, kiedy weszła na pokład i usiadła obok młodej kobiety w nienagannie wypra- sowanej niebieskiej koszuli i spodniach w kanty. Sąsiadka ostentacyjnie od- sunęła się od niej. Cotten otuliła się kocem. Złotofioletowy zmierzch słał się na horyzoncie. Zastanawiając się, jaka tajemnica kryje się w jej torbie, schowanej głęboko w luku bagażowym, opuściła zasłonę na okno, zamknęła oczy i zapadła w nie- spokojny sen. Po wylądowaniu w Wielkiej Brytanii Cotten zabrała torbę z taśmociągu i sprawdziła, czy szkatułka jest w środku. Strumień pasażerów poniósł jaku stanowisku kontroli paszportowej. Ścisnęła torbę tak mocno, że paznokcie wbiły jej się w dłoń. Na szczęście strażnik nie zauważył jej nerwowości i podstemplował paszport. Przeszła do punktu kontroli celnej. - Ma pani coś do oclenia? - spytał celnik, kiedy położyła torbę na stole. - Nie - odparła, czując ucisk w dołku. Na chwilę zapadła cisza. - Witamy w Zjednoczonym Królestwie, pani Stone - powiedział celnik i dał jej znak, że może iść. Cotten próbowała przełknąć ślinę, ale zaschło jej w ustach. Uśmiechnęła się do celnika, wzięła torbę i ruszyła przed siebie. Może rym razem wniesie ją na pokład samolotu do Nowego Jorku, zamiast nadawać na bagaż. W końcu przez pierwszy etap podróży do domu szkatułka nie wzbudziła niczyich podejrzeń. Dom. Boże, jak miło będzie wrócić do domu, pomyślała, wchodząc na pokład boeinga 747. Było pochmurno i deszcz zasnuł okno mgiełką, gdy samolot wzbijał się w niebo. Cotten usłyszała głuchy stukot chowającego się podwozia. Jeszcze siedem godzin. Kiedy zgasło światełko nakazuj ące zapięcie pasów, wyjęła torbę ze schowka bagażowego i poszła z nią do łazienki. Zamknęła drzwi na zamek, usiadła na opuszczonej klapie sedesu i otworzywszy torbę, sięgnęła po szkatułkę.

Była stara, czarna, wykonana z drewna. Widniało na niej kilka świeżych za- drapań. Cotten próbowała otworzyć szkatułkę, ale nie znalazła wieka. Dziwne, pomyślała, nie ma pokrywy ani dna, żadnych zawiasów czy spojeń. Mimo to Archer otworzył ją i zajrzał do środka. Potrząsnęła szkatułką, ale nie rozległ się żaden dźwięk. Jak otworzyć gładki drewniany klocek? Dlaczego ta szkatułka była na tyle ważna, że Archer chciał, by ją zabrała? Dlaczego Arab próbował go zabić z jej powodu? Najbardziej jednak dręczyły ją słowa Archera. Geh el crip. Schowała szkatułkę do torby, wróciła na miejsce i włożyła torbę do schowka bagażowego. Kontrola paszportowa i celna na lotnisku JFK odbyła się błyskawicznie. Cotten przecisnęła się przez zatłoczoną halę przylotów, wzięła trochę gotówki z bankomatu i wyszła przez automatyczne drzwi na ulicę. Owionęło ją mroźne powietrze. Zimą Nowy Jork nie ma żadnych zalet, pomyślała. Dobrze, że wy- jechała stąd na święta, zostawiając daleko za sobą śnieg i bolesne rozstanie z Thorntonem Grahamem. Zatrzymała taksówkę, podała kierowcy adres swo- jego domu w centrum i położywszy torbę na kolanach, przymknęła powieki. Wciąż myślała o tym, co wydarzyło się w Iraku. Czuła zapach starej, wil- gotnej komory, słyszała ogłuszający huk wystrzału, widziała krew jeszcze ciepłego Araba, pobladłą twarz i siniejące wargi Archera, kiedy ostatnim wysiłkiem woli podniósł głowę, by szepnąć jej na ucho Geh el crip - .jesteś jedyna". Nie mógł przemówić do niej tymi słowami. To było po prostu nie- możliwe. Ale to zrobił. Patrzyła przez brudne szyby samochodu na wyłaniającą się przed nią znie- kształconą panoramę miasta. Kiedy tylko weszła do mieszkania, nagrała na automatycznej sekretarce Teda Casselmana wiadomość, że wróciła cała i zdrowa. Dzwoniła do niego z Ankary, a potem z Anglii, on jednak nalegał, by odezwała się, gdy dotrze do domu. Casselman, jej mentor, przyjaciel i największy autorytet, uważał, że naraziła się na niepotrzebne ryzyko, i dopóki nie usłyszy, że postawiła nogę na amerykańskiej ziemi, będzie się o nią martwił. Po półgodzinnym gorącym prysznicu Cotten otworzyła butelkę chardon- nay. Nalała wina do kieliszka. Dziś odpuści sobie absoluta. Po winie robiła się śpiąca, a snu potrzebowała najbardziej. Szkatułka Archera leżała na kuchennym stole. Usiadła na krześle z kie- liszkiem w obu dłoniach i przyjrzała się jej. Żadnych oznaczeń, zaczepów czy zawiasów. Jeśli były jakieś spojenia, to ukryte w drewnie. 23

Potarła szyję. Bolały ją mięśnie, ale gorący prysznic dobrze jej zrobił. Kokosowy szampon rozproszył zapachy, które przez cały dzień zebrały się w jej nosie. Wzięła łyk chardonnay, odpięła spinkę i wilgotne włosy opadły na jej szenilowy szlafrok. Po kilku minutach wstała i przeszła do salonu. Na biurku leżała sterta ko- pert zostawionych przez właściciela mieszkania. - Rachunki i reklamy - mruknęła. Chciała zgarnąć koperty do szuflady, w której pod jeszcze starszymi przesyłkami leżała oprawiona w srebrną ramkę fotografia Thorntona Grahama. Cotten wrzuciła ją tam dzień przed wyjaz- dem do Iraku. Rozgarnęła stare koperty, odsłaniając jego twarz. Thornton Graham był prezenterem wiadomości SNN. W porze kolacji oglądał go cały kraj. Był przystojny, pewny siebie, doświadczony i żonaty. Cotten wpadła mu w oko, kiedy dostała pracę w stacji. Jego charyzma, uro- da i jej podziw dla niego sprawiły, że kompletnie straciła głowę. Pamiętała ich pierwsze spotkanie - to było w poprzednie święta. Zwykle chodziła do pracy pieszo, ale tego dnia wzięła taksówkę, bo miała przywieźć bożonarodzeniowe dekoracje. Aby oszczędzić sobie biegania po schodach, wzięła od razu dwa pudła, przewiesiła torbę przez ramię i złapała jeszcze pu- dełko holenderskich czekoladek, które chciała wsypać do salaterki stojącej na jej biurku. Z pomocą odźwiernego udało jej się wejść do siedziby SNN i do- trzeć aż do windy, ale wchodząc, zaczepiła o drzwi i pasek torby zsunął jej się z ramienia. Ktoś, kto stał za nią, podciągnął go z powrotem. Ponieważ nie kwapił się z zabraniem ręki, odwróciła się, by mu podziękować, i zobaczyła przed sobą czołowego korespondenta SNN, Thorntona Grahama. Głos uwiązł jej w gardle, z trudem zdołała wymamrotać „dziękuję". Thornton, wyraźnie zadowolony, że zrobił na niej takie wrażenie, obdarzył ją swoim słynnym uśmie- chem. Cotten odwróciła się z udawaną obojętnością, próbując nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest onieśmielona - ale nie mogła oprzeć się pokusie, by zerknąć na jego odbicie w mosiężnych drzwiach windy. Kiedy to zrobiła, ku swojemu zawstydzeniu napotkała jego spojrzenie. Jazda na górę zdawała się trwać całą wieczność. Gdy Cotten wysiadła z windy, Thornton ruszył za nią. Pomógł jej nieść pudła i odprowadził ją do gabinetu. Na odchodnym zaprosił ją na lunch. To był początek trwającego prawie rok gorącego romansu. Teraz między nimi wszystko było skończone - na dobre. Wino rozgrzało Cotten. Mięśnie szyi rozluźniły się i poczuła lekki szum w głowie. Wrzuciła koperty do szuflady, zasłaniając zdjęcie Thorntona, i wró- ciła do kuchni. Zerknęła na szkatułkę Archera. Musi schować ją w bezpiecz- ne miejsce, dopóki nie wymyśli, co z nią zrobić.

Opłukała kieliszek i wycierając go, spojrzała na kuchenkę. Przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Odstawiła kieliszek i uniosła płytę kuchenki. Ostrożnie włożyła szkatułkę Archera między elementy grzejne i opuściła płytę. Kryjówka jak każda inna, pomyślała Cotten. Zgasiła światło i poszła do łóżka. Po raz pierwszy od wielu lat śniło jej się, że znów jest dzieckiem i bawi się na farmie rodziców. Ale przede wszystkim śniła o bliźniaczej siostrze. Kaseta Rano Cotten przetrząsnęła szufladę z kosmetykami. Nie miała tuszu do rzęs. Znalazła kilka buteleczek podkładu, nieużywany róż, cień do po- wiek, kredkę do oczu i szminki, ale tuszu nie. Jedyną tubkę zabrała do Iraku i zostawiła na pustyni. Przejrzała się w lustrze. Odgarnęła niesforny kosmyk włosów z czoła i jeszcze raz zerknęła na swoje odbicie. Przez chwilę widzia- ła w swojej twarzy twarz matki. Dotknęła opuszkami palców skóry pod oczami i wokół ust. Obudziły się w niej niepokojące wspomnienia życia, które po- zostawiła w Kentucky. Widziała tam kobiety o twarzach pooranych zmarszcz- kami i podkrążonych oczach - kobiety niewiele starsze od niej. Dwadzieścia siedem lat to prawie trzydziestka, a od trzydziestki już niedaleko do... Matka nazywała ją marzycielką, mówiła, że buja w obłokach. I tak było. Na skrzydłach marzeń uciekła ze świata, w którym kobiety przedwcześnie się starzały, traciły nadzieję... i przedwcześnie umierały. - Wybacz, mamusiu - szepnęła. Skropiła się perfumami i zamknęła szufladę. Poszła do kuchni, zjadła ba- ton muesli i popiła kawą. Jedząc, patrzyła na kuchenkę. Wyglądała zwyczaj- nie. Na wszelki wypadek wyjęła z kredensu patelnię i czajniki i postawiła na płycie. Doskonale. Przeszła dziesięć przecznic dzielących jej mieszkanie od siedziby SNN. Nie zwracała uwagi na zimno. Chciała uzyskać odpowiedzi na dręczące ją pytania. Jej telefon komórkowy zaczął wibrować. - Halo - powiedziała, lawirując wśród przechodniów na zatłoczonym chod- niku. - Hej, skarbie, wróciłaś! - Nessi! - Cotten uśmiechnęła się, uradowana, że słyszy głos przyjaciółki. - Jak było? Z tego, co słyszę, robi się tam naprawdę gorąco. 25

- Nie uwierzysz, co przeżyłam przez ostatnich parę dni. - Opisała przyja- ciółce swoje przejścia, ale przezornie nie wspomniała o tym, jak Archer wcisnął j ej szkatułkę, patrząc na nią dziwnie, jakby j ą znał, i mówiąc w j ęzy- ku, który zrozumieć mogła tylko ona. Nikt nie byłby w stanie tego pojąć. - Potem musiałam dać łapówkę, żeby dostać się do Turcji. Przez cały dzień męczyłam się w autobusie pełnym ludzi, którzy cuchnęli jak kozy. I zdaje się, że przemyciłam do Stanów jakiś starożytny artefakt. - Kiedy przecho- dziła obok kiosku, w oczy rzucił jej się nagłówek w „New York Timsie": PRZYGOTOWANIA DO WOJNY NABIERAJĄ IMPETU. - Poza tym nie- wiele się działo. Stęskniłaś się za mną? - Jak zawsze - odparła Vanessa Perez. - Bałam się o ciebie. Twój szef się wkurzył? - Pewnie musiał brać podwójne dawki leków na nadciśnienie. Właśnie idę do pracy. O wpół do dziesiątej mam z nim spotkanie, o dziesiątej montaż. - A co z tym tamtym? -Nessi, wyluzuj. - Będzie? - Pewnie tak. Chyba że dopisze mi szczęście i akurat gdzieś go wysłali. - Lepiej zastanów się, co mu powiesz, jak go spotkasz. - Już mi przeszło. - Dobra, dobra, nie pierwszy raz to słyszę. Cotten poczuła ucisk w żołądku. Rzeczywiście, nieraz już wmawiała Nes- si, że to naprawdę koniec, że zerwie z nim na dobre. Teraz musiało być inaczej. Thorton sprowadził ją na złą drogę, wiążąc się z nim, zabrnęła w ślepą uliczkę. Musiała przekonać samą siebie, że Thornton to już tylko przeszłość - zapakowana i odesłana w siną dal. - Masz dziś sesję? - spytała. - W South Beach, dla Hawaiian Tropie. Niedługo zobaczysz na billboar- dach moje piękne ciałko w skąpym bikini. Cotten parsknęła śmiechem. - Zwalisz wszystkich z nóg. - Zawsze to robię. - Zapadła niezręczna cisza. Wreszcie Vanessa powie- działa: - Nie daj mu się. - Nie doceniasz mnie. - Cotten weszła przez obrotowe drzwi do siedziby SNN i ciepłe powietrze uderzyło ją w twarz. - Od tego są przyjaciele - zanuciła Vanessa na melodię piosenki Burta Bacharacha. To była ich prywatna mantra. - Masz szczęście, że jesteś piękna, bo śpiewać to ty nie potrafisz - powie- działa Cotten, chichocząc.

- Ja ciebie też kocham - odparła Vanessa i rozłączyła się. Cotten schowała komórkę do kieszeni płaszcza i przystanęła, by spojrzeć na monitor nad stanowiskiem ochrony. Właśnie odtwarzane były fragmenty prezydenckiego orędzia o stanie państwa. Wpisała się do księgi wejść i przypięła plakietkę z nazwiskiem. Na pierwszych sześciu piętrach znajdowały się studia, działy produkcji, udźwiękowienia, kopiowania, łączy i transmisji satelitarnych oraz obsługi technicznej. Cotten wysiadła na siódmym, gdzie mieściły się sale montażo- we i archiwa. - Cotten. To był Thornton Graham. Zmusiła się do uśmiechu i skinięcia głową. Cholera, czemu zawsze musia- ła wpadać na niego z samego rana? - Cieszę się, że... dobrze się czujesz? Nie wyglądasz... - Wszystko gra. Tusz do rzęs mi się skończył i tyle. Pocałował ją w policzek. Kiedy poczuła zapach jego wody kolońskiej, opadły ją wyraziste wspomnienia. - Masz chwilę? - Skinął ręką w stronę swojego gabinetu. - Spieszy mi się. - Z tego, co wiem, montaż masz dopiero za godzinę. - Muszę jeszcze sprawdzić parę rzeczy. - Brakowało mi ciebie - powiedział niemal szeptem i przysunął się bliżej. Zapadła cisza. - Thornton... - Potrząsnęła głową, nie chcąc spojrzeć mu w oczy. - Pro- szę cię. Między nami koniec. - Nieprawda - powiedział. - Kocham cię. - To nie była miłość - odparła. - Dobrze o tym wiesz. - Cotten, ja naprawdę cię kocham. - Muszę już iść. - Ruszyła w głąb korytarza. - Cotten - zawołał za nią, ale się nie odwróciła. Tym razem nie płakała - dobry znak. Uznała, że podjęła właściwą decyzję, i że sobie poradzi. Jeśli tylko nie będzie musiała go widywać ani dotykać. Poszła do archiwum. Usiadła przy komputerze, wprowadziła hasło i włą- czyła wyszukiwarkę. Wpisała A rcher, Gabriel. Po kilku sekundach na ekra- nie pojawiły się odnośniki do dwóch materiałów. Zaznaczyła oba, poprosiła o ich odszukanie i odwróciła się w stronę szklanej ściany. Jedna z wielkich karuzel wypełnionych kasetami wideo zaczęła się obracać. Krążący wokół niej automatyczny wysięgnik skanujący kody kreskowe chwycił jedną z ka- set i włożył do magnetowidu. Na monitorze Cotten otworzyło się okienko, 27

z głośników zamontowanych po bokach popłynął dźwięk. Kadry przewijały się jeden po drugim, podczas gdy komputer na podstawie kodu czasowego na taśmie szukał właściwego segmentu. Nastąpiła krótka przerwa, po czym włączył się obraz i dźwięk. Najpierw pojawił się tytuł: Poszukiwanie arki, wywiad z Archerem. Był to krótki materiał o Gabrielu Archerze, który, jak się dowiedziała, był archeo- logiem biblijnym i wchodził w skład ekipy poszukującej szczątków arki Noego. Poza tym nie znalazła nic ciekawego. Niczego, co mogłoby wskazy- wać, dlaczego Archer przemówił do niej w języku, który był od początku do końca zmyślony - matka nazywała go mową bliźniąt. Zatrzymała taśmę i poprosiła o następną. Ten materiał był dłuższy, a głów- ną jego część stanowił wywiad z Archerem przeprowadzony w jego domu w Oksfordzie. Choć nagranie pochodziło sprzed zaledwie kilku lat, Archer wyglądał o wiele młodziej niż wtedy w grobowcu. Był jakby lepiej zbudo- wany, zdrowszy i pełen entuzjazmu. W ręku trzymał małą okrągłą tacę ze złota, którą znalazł podczas wykopalisk w Jerozolimie. Widniały na niej ja- kieś symbole; Archer twierdził, że pochodziła z okresu wypraw krzyżowych. „Królestwo niebieskie podobne jest do skarbu ukrytego w roli"* - mówił. Zresztą w trakcie całego wywiadu wiele razy cytował Pismo Święte. Gła- dząc tacę jak ukochane dziecko, powiedział: „To doprowadzi mnie do naj- większego skarbu niebios". Dalej był wywiad z archeologiem z nowojorskiego Muzeum Historii Na- turalnej, który z pobłażliwym uśmiechem nazwał Archera niewolnikiem włas- nych teorii. „Czasem - stwierdził - doktor daje się ponieść entuzjazmowi. Nieraz zdarza mu się prezentować ekscentryczne poglądy". Owszem, przy- znał, Archer ma na koncie kilka cennych inicjatyw, choćby takich jak poszu- kiwania arki Noego, ale dziwactwa szkodzą jego wiarygodności. Było jeszcze kilka innych wywiadów. Szczególnie jeden zainteresował Cotten: doktor John Tyler, ksiądz katolicki, historyk i archeolog biblijny, wyrażał się ciepło o Archerze, u którego niegdyś studiował. Twierdził, że stary archeolog jest oddany swojej pracy i że wiele jego odkryć rzuciło sporo jakże potrzebnego światła na historię Biblii. Tyler, trzydziestokilkuletni wysoki brunet o ogorzałej twarzy, wyglądał na człowieka, który dużo czasu spędza na powietrzu. I miał niesamowite oczy, pomyślała Cotten. * Wszystkie cytaty z Biblii zostały zaczerpnięte z Biblii Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań-Warszawa 1988.

Cofnęła taśmę i jeszcze raz wysłuchała wypowiedzi księdza. Mówił ła- godnym tonem, ale w jego głosie brzmiała pewność siebie. - Ma wysokie aspiracje - powiedział o Archerze. - Życzę mu sukcesu. Cotten zapisała sobie nazwę jego college'u. Doktor Tyler pracował w No- wym Jorku i mógł się okazać użytecznym źródłem informacji. Pomyślała o słowach Archera wypowiedzianych w krypcie i o jego zamiłowaniu do cytowania Biblii. Mateusz dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem, dwadzie- ścia osiem. Musiało chodzić o fragment Pisma Świętego. Zerknęła na zega- rek - do spotkania z Tedem Casselmanem zostało jeszcze około piętnastu minut. Skończywszy pracę w archiwum, wyszła na korytarz i zajrzała do jednego z pokojów montażowych. - Ma ktoś Biblię? - Co, Cotten, nawróciłaś się na Bliskim Wschodzie? - mruknął montaży- sta, łypiąc na nią przez ramię. - Idź do hotelu, tam mają ją w każdym pokoju - doradził jego asystent. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Bardzo śmieszne. No, chłopaki. Mówię poważnie. Nie wiecie, gdzie mogę znaleźć Biblię? - W dziale religijnym - odparł montażysta i odwrócił się do monitorów. - No tak. - Że też sama na to nie wpadła. Z drugiej strony o czym, jak o czym, ale o religii za często nie myślała. Jeszcze raz spojrzała na zegarek i poszła do gabinetu szefa redakcji religijnej. - Która wersja jest pani potrzebna? - spytała sekretarka. -Nie wiem. Nie ma jakiejś standardowej? Sekretarka wskazała drzwi za swoimi plecami i wstała. Cotten poszła za nią. Jedną ze ścian zajmowała biblioteczka. Sekretarka zdjęła z półki Biblię Króla Jakuba. - Jak pani skończy, proszę odłożyć ją na miejsce - powiedziała i wyszła. - Dzięki - odparła Cotten, nie podnosząc głowy. Jak to mówił Archer? Mateusz? Ewangelia według świętego Mateusza jest w Nowym Testamen- cie. Razem z ewangeliami Marka, Łukasza i Jana. To cała wiedza, jaką wy- niosła ze szkółki niedzielnej. - Dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem - mruknę- ła, przewracając kartki. Przesuwała palcem po każdej stronie, aż wreszcie zatrzymała się na rozdziale dwudziestym szóstym Ewangelii według święte- go Mateusza i odczytała na głos wersy dwudziesty siódmy i dwudziesty ósmy. - „Następnie wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie, dał im, mówiąc: 29

»Pijcie z niego wszyscy, bo to jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów«". - Jezu - szepnęła bezwiednie. Czyżby cała ta sprawa miała coś wspólnego z kielichem Ostatniej Wieczerzy? Czy to właśnie on znajdował się w szka- tułce schowanej pod płytą jej kuchenki? Archer mówił, że szuka najwięk- szego skarbu niebios. Cotten uświadomiła sobie, że być może trafił jej się materiał na niesamowity reportaż. Wyjęła z kieszeni kartkę, podniosła słuchawkę telefonu i zadzwoniła na in- formację. Poprosiła o numer college'u, w którym uczył Tyler. Wykręciła go. - Tak, chciałabym rozmawiać z księdzem doktorem Johnem Tylerem. Sły- szałam, że u państwa uczy. - Przez chwilę słuchała i mina jej zrzedła. - A wie pani, dokąd go przeniesiono? - Znów zamilkła, a potem powiedziała: - Dam pani mój numer. Odłożyła słuchawkę, zabrała rzeczy i pobiegła do gabinetu Teda Cassel- mana, dyrektora wiadomości SNN. Zapukała. - Proszę. Casselman zajmował miejsce u szczytu stołu konferencyjnego, przed nim leżało kilka otwartych teczek. Dwa krzesła od niego siedział Thornton Gra- ham. Thornton uśmiechnął się ciepło do Cotten. Ted Casselman podniósł głowę. Był czterdziestodwuletnim Afroameryka- ninem średniego wzrostu, o zadbanych paznokciach i włosach lekko przy- prószonych siwizną, która doskonale komponowała się z jego ciemną skórą. - Cóż, dopisało ci szczęście. - Wstał i pocałował ją w policzek. - Jeśli jeszcze raz odstawisz taki numer, przez resztę życia będziesz prowadzić pro- gnozę pogody w jakiejś lokalnej kablówce. Już ja się o to postaram. - Zerk- nął na zegar ścienny. - Poza tym spóźniłaś się. - Wybacz, Ted - odparła, przywołując na twarz uśmiech niewiniątka. - Musiałam skoczyć do archiwum. - Tak? Myślałem, że masz już wszystko, co trzeba. - Zostało parę drobiazgów. -Siadaj. My już kończymy. - Casselman wrócił na miejsce i otworzył jedną z teczek. Przebiegł wzrokiem po kartce leżącej na wierzchu i powie- dział do Thorntona: - Co wiesz o Robercie Wingate? - Niewiele - odparł Thornton. - Głównie to, co było w materiałach dla prasy. - Postukał gumką od ołówka w stół. - Jest bogatym przemysłowcem, nowicjuszem na arenie politycznej, i cieszy się coraz większym poparciem. Fundamentem jego programu są wartości rodzinne i surowe zasady moral- ne. Jak dotąd nie ma żadnych skaz na wizerunku, po prostu idealny kandy-

dat. - Przewrócił kartkę zeszytu, z którym się nie rozstawał. - Wzorowy mąż i ojciec, hojny darczyńca. Jednym z jego koników jest organizacja fi- nansująca wyjazdy na ranczo dla trudnej młodzieży z miast, ale pracuje nie tylko z młodocianymi przestępcami. Dzięki niemu w całym kraju powstało wiele sekcji DeMolay, najwięcej w jego rodzinnej Florydzie. Walczy z prze- mocą wobec dzieci i... - Moment - przerwał mu Casselman. - Co to jest DeMolay? Thornton podniósł głowę. - Masoneria dla dzieci. Organizacja dla chłopców w wieku od dwunastu do dwudziestu jeden lat. - Coś jeszcze? - spytał Casselman. - Niewiele. To człowiek znikąd. Wygląda na to, że stoją za nim duże pie- niądze. Ted Casselman podrapał się po brodzie. - Sprawdźmy, dlaczego Wingate jest takim ideałem. Przygotuj materiał o nim na niedzielny wieczór. - Moi ludzie zaraz się tym zajmą - powiedział Thornton. Zebrał notatki, wstał i przeszedł na drugą stronę stołu konferencyjnego do Cotten. - Wpad- nij do mnie po montażu, jeśli będziesz mogła. - Zobaczę - odparła, patrząc na niego. - Jak wygląda materiał? - spytał ją Casselman, kiedy Thornton zniknął za drzwiami. - Lepiej, niż oczekiwałam. Wierz mi, Ted, międzynarodowe sankcje i em- bargo to tragedia dla irackich dzieci i starców. Reportaż będzie wstrząsający. Ale w Departamencie Stanu pewnie się nie spodoba, zwłaszcza teraz, kiedy szykują następną wojnę. -1 dobrze, to wręcz gwarancja wyższej oglądalności. - Wstał. - Chodź, odprowadzę cię do montażowni. - Objął ją ramieniem i ruszyli do drzwi. - Przez ciebie miałem wiele nieprzespanych nocy. Ale pokazałaś, że jesteś odważna. Nie uciekasz przed walką. To mi się podoba. A teraz chcę zoba- czyć, czy opłaciło mi się tych kilka dodatkowych siwych włosów. - Nie będziesz zawiedziony, Ted. - Cotten lubiła i szanowała Casselmana. Było jej przykro, że tak się martwił z jej powodu. Dzięki niemu, zamiast mozolnie piąć się po szczeblach kariery, mogła szybko wskoczyć na szczyt. Weszli do pokoju B. Panowały w nim ciemności rozpraszane tylko łagod- nym blaskiem monitorów i przyrządów elektronicznych. - Zrobiłam kopie scenariusza i moich notatek - powiedziała i dała jedną teczkę Casselmanowi, a dragą montażyście. -Na razie możemy nagrać wersję 31

roboczą podkładu, pod którą zrobimy montaż, potem ściągniemy spikera. - Uśmiechnęła się do montażysty. - Będzie potrzebnych parę kawałków z fo- noteki, takich dramatycznych, mrocznych, mocnych. Aha, przyda się też tro- chę muzyki etnicznej. Bliskowschodniej. Opróżniła torbę. Wszystkie kasety były ponumerowane. Ułożyła je po kolei. - O cholera - mruknęła. Obejrzała kasety jedną po drugiej, sprawdzając naklejki. - Co się stało? - Casselman podniósł głowę znad scenariusza. -Ja... Odłożył papiery. - Cotten? - Będziecie musieli zacząć beze mnie - powiedziała i wyszła. Tyler Cotten otworzyła na oścież drzwi mieszkania i wpadła do sypialni. Pa- miętała, że wieczorem rozpakowywała torbę, siedząc na łóżku, i że wyjęła z niej szkatułkę. Brakująca kaseta tylko wtedy mogła jej wypaść. Uklękła, podniosła narzutę i zajrzała pod łóżko. Tam jej nie było. Usiadła i przeczesała palcami włosy, wodząc wzrokiem po wytartym chod- niku przykrywającym większą część podłogi sypialni. W czasie podróży autobusem przez Turcję nie otwierała torby, przed wylotem do Londynu nada- ła ją na bagaż. A w samolocie do Nowego Jorku zauważyłaby taśmę, gdyby wypadła na podłogę ciasnej ubikacji. Zostawała więc tylko... Krypta. Ale była pewna, że zabrała wszystkie rzeczy, wszystkie taśmy... Choć z drugiej strony spieszyła się, żeby zdążyć przed odjazdem ostatniej cięża- rówki. I było ciemno. - Super - mruknęła. Nie dość, że kasety były oznakowane, to jeszcze na każdej występowała w głównej roli. Ile razy nagrywając materiały podała swoje nazwisko i wspomniała o SNN? Nie trzeba będzie geniusza, by domy- ślić się, że to ona zostawiła taśmę w grobowcu i zabrała szkatułkę. Może Arab działał w pojedynkę, może był tylko złodziejem antyków. Może w chaosie spowodowanym wojną nikt nie będzie szukał ani jego, ani Arche- ra. Może nikt nie znalazł taśmy, bo teren wykopalisk został opuszczony. Może.