mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Siarkiewicz Ewa - Nic oprócz pieśni

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :389.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Siarkiewicz Ewa - Nic oprócz pieśni.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 41 osób, 45 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 83 stron)

EWA SIARKIEWICZ NIC OPRÓCZ PIEŚNI

STUDENCKA OFICYNA WYDAWNICZA ZSP „ALMA-PRESS” WARSZAWA 1988 Z ART. 78 KKK W romantycznych czasach pionierów kolonizacji, gdzieś w drugiej połowie XXII wieku, kiedy tłumy ludzi uciekały z Ziemi, by odnaleźć sens życia na dalekich planetach, grupa sześciuset młodych Polaków kupiła niewielki transportowy statek. Przystosowała go do swych potrzeb i zabrawszy niezbędne do życia przedmioty wyruszyła w daleką podróż. Pragnęli oni całkowicie odciąć się od Ziemi, od jej problemów, przeludnionych miast i biurokracji. Dlatego nie zgłosili się do Ministerstwa Kolonizacji i wyruszyli bez pozwolenia, nie podając trasy przelotu ani celu podróży. Odlecieli i wszelki słuch po nich zaginął. Dziś byłoby to niemożliwe, lecz w tamtych czasach rządy nie posiadały dostatecznych środków kontroli i wiele takich grup zniknęło w pustce Kosmosu. W kilkadziesiąt lat później do Ministerstwa Kolonizacji wpłynął anonim opowiadający o wyprawie uciekinierów z RP „Kopernik”. Akuratni urzędnicy Ministerstwa zanotowali fakt hipotetycznego (mogło się im przecież nie udać) istnienia kolejnej, niezarejestrowanej kolonii polskiej. Przez następne stulecia, polskie statki zwiadowcze i transportowe oprócz swych głó-

wnych zadań miały jeszcze jedno: meldować o wszystkich niezarejestrowanych koloniach. Ministerstwo Kolonizacji, a następnie Ministerstwo ds. Badań nad Koloniami Oderwanymi, niezmordowanie szukało odszczepieńców... Gwiazdy wcale nie są milczące. One trzeszczą, krzyczą, wrzeszczą nawet. Trzeba tylko umieć słuchać... lub mieć odpowiednie do tego przyrządy. Piotr miał. Siedział w sterowni niewielkiego transportowca i słuchał hałaśliwych kłótni dalekich gwiazd. Strasznie chciało mu się spać, a do końca wachty miał jeszcze godzinę. Gwiazdy nie pozwalały zasnąć. Ziewał co chwila, aż bolały go szczęki i spoglądał na zegar co kilkadziesiąt sekund. Czas wlókł się niemiłosiernie. W piski i trzaski dobiegające z głośnika wdarł się obcy dźwięk. Piotr poderwał się i wcisnął guzik selektora. To był ich kod wywoławczy. Włączył nadajnik. — RP „Jantar” na odbiorze — wychrypiał i odkaszlnął. — Tu DR „Nibelung”. Nawigator Hans Weiger. Przyjmij meldunek. Twoje nazwisko? — Piotr Rowicki, drugi pilot. Włączam zapis. — DR „Nibelung” melduje, że w sektorze 465N/C według mapy Darensa natknął się na układ planetarny gwiazdy o typie widmowym G. Druga planeta okrążana jest przez wrak sta- tku o nazwie „Kopernik’’. Zgodnie z Konwencją o Koloniach Niezarejestrowanych zgłasza- my fakt odkrycia pierwszej napotkanej jednostce kraju, z którego pochodzi statek. Koniec meldunku. Kopia zostanie przesłana na Ziemię. Powodzenia RP „Jantar”. — Powodzenia DR „Nibelung” — powiedział Piotr i wyłączył nadajnik. Z cichym szumem z drukarki zaczął wysuwać się świstek papieru z wydrukowanym meldunkiem. Wziął go, złożył i niepewnie począł obracać w dłoniach. Wiedział, że Rostow będzie wściekły. Bosman też będzie wściekły. Ten meldunek psuł im wszystkie plany. Połączył się z kabiną Bosmana. Tak długo wciskał sygnał wywołania, aż wreszcie ekran rozjaśnił się i ukazał zaspaną twarz okoloną kłębowiskiem zmierzwionych, ciemnych włosów. — Dopiero szósta — z pretensją w głosie powiedział Bosman. — Wiem, ale muszę iść do szefa. — No to idź! — Bosman, na miłość boską! — zdenerwował się Piotr. — Tylko nie zaśnij w sterowni. — Dobra, dobra — twarz zniknęła z ekranu. Rostow, siedząc w samych kalesonach na skraju łóżka, długo czytał krótki tekst. Podniósł wreszcie wzrok.

— Czego sterczysz? Siadaj. Diabli to nadali — machnął kartką. — I co teraz? — Piotr zapalił papierosa i rzucił paczkę na kolana szefa. Max wzruszył ramionami. — Trzeba lecieć. No co się tak gapisz. Artykuł 78 KKK — „Jeśli po przyjęciu meldu- nku o odkryciu niezarejestrowanej kolonii pochodzenia polskiego dowódca jednostki nie podejmie określonych w art. 77 działań, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech i grzywnie w wysokości połowy wartości statku, którym dowodził”. Koniec cytatu. — Ale w naszej sytuacji... — Piotr nie dawał za wygraną. — Właśnie w naszej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na jakikolwiek konflikt z policją. Przecież lecimy zupełnie legalnie, z praworządnym zezwoleniem, a że w niecnych celach to już zupełnie inna sprawa — zaśmiał się cicho. — Musimy być kryci, ten legalny transport diamentów przemysłowych to dobry powód wyprawy. Ale jak się przyczepią o tę kolonię, to mogą nas przenicować i nici będą z następnego kursu po uran. Sewer nie będzie z nami gadał. — No właśnie, co będzie ze spotkaniem? Rostow potarł wskazującym palcem koniec nosa. Za dwa tygodnie mieli zjawić się na Koryntii po ładunek uranu. — Trzeba ich zawiadomić o zmianie terminu. Zaraz, w jakim to jest sektorze? — zerknął na kartkę i wywołał komputer, który monotonnym głosem zaczął podawać dane. Rostow chwilę pomyślał. — Masz jakieś informacje o wyprawie „Kopernika”? — Statek wyruszył z Ziemi w roku 2192 i udał się w nieznanym kierunku. Na pokładzie było około 600 osób w wieku od 6 do 35 lat. Bliższych danych nie posiadam. — Co wiesz na temat samego statku? — Transportowiec typu F7, wyprodukowany w 2115 roku przez Korporację HX. Latał na długich trasach. W 2178 wycofany z eksploatacji. Sprzedany na złom poznańskiej firmie Kański i s-ka. — Wszędzie HX — mruknął z niechęcią Piotr. — Kiedy dotrzemy do sektora 465 N/c lecąc na pełnym ciągu? — indagował dalej Max. — Za 78 godzin i 37 minut przy natychmiastowej zmianie kursu. — No to do dzieła — Rostow klepnął zamyślonego Piotra po ramieniu, wyrywając go z kręgu nieprzyjemnych wspomnień związanych z Korporacją HX. Pracowicie pochylone głowy sześciu uczniów znamionowały wielkie skupienie. Pióra

poruszały się szybko po papierze, notując słowa nauczyciela. — Idee nie poparte realną siłą szybko się wypalają. Każda władza posługuje się siłą, dlatego jej idee są wciąż żywe. Życie idei nie zależy od przekonania o jej słuszności, lecz od siły, która ją popiera i chroni. Jeśli więc za królem Cargo stoi tajemnicza siła Magów, której żaden człowiek nie jest w stanie się przeciwstawić, to nikt nie będzie łamał Prawa zabraniają- cego występować przeciw władcy, choćby najbardziej niesprawiedliwemu — Ferda stał odwrócony od uczniów i mówił prosto w przestrzeń otwartego okna. — Odmianą siły opartej na przemocy fizycznej jest siła przekonywania, która nie może jednak istnieć bez siły realnej. I dlatego choć słuchacie mnie i zgadzacie się ze mną, nic zrobić nie możecie, gdyż jesteście za słabi. Na horyzoncie pojawił się szybko przybliżający się punkt. Ferda zmrużył oczy i rozpo- znał w nim jeźdźca, który wyraźnie zmierzał w ich kierunku. — Przemyślcie to sobie — odwrócił się i obrzuciwszy szybkim spojrzeniem mężczyzn prostujących zgarbione plecy, wyszedł przed dom. Jeździec zatrzymał spienionego konia tuż przed Ferdą. Odrzucił zmierzwione wiatrem ciemne włosy z czoła i spojrzał na nauczyciela piwnymi, zmęczonymi oczyma. — Mistrzu, król Ahran nie żyje. Lara poleciła mi powiedzieć, że nad Wyspą Mgieł kłę- bią się chmury, a znad Seanu przylatują vergi i kołują nad Wooden. Książę Kitaru wzmocnił patrole straży granicznych. — Mówisz, że Wyspa Mgieł — Ferda zacisnął na moment wargi. — Ciekawe. — Mistrzu — jeździec ze zmęczenia pochylił się nad końskim łbem. — Jedź do mojego domu i wypocznij. — Ferda powiedział te słowa i znów pogrążył się w niewesołych myślach. — Ciekawe — powtórzył bezwiednie. W Irden wrzało. Nastąpił okres bezkrólewia. Na zamku przestały odbywać się bale, na ulicach miasta zbierały się grupki ludzi roztrząsających szanse poszczególnych osób na obję- cie tronu. Każdy miał nadzieję, że Magowie będą dlań łaskawi. A kiedy kupcy wrócili z Sea- nu, zaczęto bać się Cargo, władcy północnego państwa. W zamkowej krypcie Icu Garbus, były doradca Ahrana, przysiadł na brzegu rzeźbione- go krzesła i wpatrywał się w trumnę zmarłego króla. Tulej głaskał swą długą, czarną brodę. — I co dalej? — spytał. Garbus wstał i położył na trumnie dłonie o długich, nerwowych palcach. — Nad Wyspą Mgieł kłębią się chmury — powiedział cicho. — Coś się wydarzy... — Nie wiedziałem, że jesteś wróżbitą — ironiczny głos Tuleja rozwiał tajemniczy czar

wypowiedzianych przez Icu słów. — Nie jestem — sucho odparł Icu. — To słowa Lary. Tulej gwałtownie chwycił go za ramię. — Widziałeś się z nią? Kiedy? Co ci jeszcze mówiła? — głos nadwornego medyka drżał z podniecenia. — Spokojnie — Icu delikatnie strząsnął dłoń. — Uważasz, że ma największe szanse? Chcesz być przy niej, gdy dokona się wybór? Tulej zmrużył oczy jak głodny kot. — Przestań — powiedział. — Jestem na to za stary. Chodzi mi o Cargo. Obawiam się, że zanim nastąpi wybór, Sean ruszy. A wtedy Prawo odda władzę w jego ręce. Wiesz, co się dzieje w Seanie. To samo będzie u nas. Lara ma szansę z nim wygrać. — Nie wiem, czy będzie chciała walczyć. Jest za młoda. Ja stawiam na Ferdę. — Na tego przybłędę nie wiadomo skąd? A jeśli to szpieg Cargo? Icu zachichotał złośliwie. — Ładną by sobie żmiję wychował na własnym łonie król Cargo! A poważnie. Byłby dobrym władcą. Gdyby tylko zechciał stanąć do walki i... wygrać — powiedział cicho i ze smutkiem. — A co z tą Wyspą Mgieł? — przypomniał sobie Tulej. — Nie wiem — Garbus wzruszył ramionami. — Myślę, że znaczenie tego faktu pojmu- je jedynie Ferda. Icu niewiele się mylił. Jadąc stępa przez plażę Ferda czuł wzbierający w sercu niepo- kój... Mógł się jedynie domyślać przyczyn aktywności Wyspy. Czyżby jakiś patrol? — myślał z lękiem. Wszystko zwaliło się jednocześnie. Śmierć Ahrana rozwiązała ręce Cargo. W cza- sach bezkrólewia mógł sobie pozwolić na atak bez narażania się Prawu. A Irden jest wewnę- trznie skłócone, walka z Seanem trudna i nie rokuje zbyt wielkich nadziei na zwycięstwo. Kto w takiej sytuacji podejmie się przywództwa? Proces wybierania nowego władcy w czasach niepewnych politycznie zwykle trwał krótko, zaledwie parę godzin. Teraz minęło ich kilkana- ście i nic. Magowie kierują się prawami, które trudno pojąć, a tym bardziej wykorzystać do własnych celów. Przeklęta planeta. Zatrzymał konia przed starą, rzadko używaną przystanią. Morze miało nieprzyjemną, siną barwę. Słońce nie złociło fal, zimny, przenikliwy wiatr chłodził rozpalone czoło Ferdy. Fala nie była duża, widoczność dość dobra — na horyzoncie majaczyła Wyspa Mgieł. Ferda zsiadł z konia, przywiązał go do palika i wsiadłszy do starej, ale jeszcze mocnej łodzi, ujął wiosła. Westchnął cicho i odbił od mola. Poruszając rytmicznie wiosłami skierował łódź ku

wyspie. Sala tronowa zamku królewskiego w Seanie znów pogrążyła się w ciszy. Dowódcy wojska właśnie wyszli, zamierał powoli odgłos ich kroków w korytarzu. Cargo, król Seanu z wyboru Magów, siedział na swym tronie z wyciągniętymi nogami. Był zmęczony i trochę zaniepokojony. Co prawda wszystko jak dotąd przebiegało zgodnie z planem, ale... Jeszcze raz przypomniał sobie rozmowę z Oltho. Wtedy jeszcze Ahran żył, jego doradcy usilnie starali się nie dopuścić do rozgłoszenia wieści o chorobie. Cargo wiedział, że coś się dzieje w Irden, ale nie miał pewności; jego informatorzy milczeli. Wędrując od ściany do ściany swej sypialni rozważał możliwość połączenia Irden z Seanem. Było to trudne, prawie niemożliwe. Był pewien, że Magowie orientują się w jego zamiarach, że doskonale wiedzą, że on, Cargo, chce być jedynym władcą niziny. Świadomość istnienia samodzielnego państwa na południu, innego króla równie potężnego jak on, dopro- wadzała go do pasji. Ale co mógł zrobić? Magowie szybko uporają się z wyborem nowego władcy Irden i to będzie koniec jego marzeń. Następnego dnia postanowił pojechać na Wyspę i poprosić Oltho, by zechciał poinfor- mować go o sytuacji w Irden. Dwa dni później miał już przed oczyma kryształowy obelisk Oltho. Dookoła wszystko zatopione było w gęstej mgle. Wilgotnej i lepkiej. Absolutna cisza, nie zmącona nawet najlżejszym podmuchem wiatru wytwarzała atmosferę dziwnego oczeki- wania i napięcia. Ukląkł przed kryształem i przyłożył doń obydwie dłonie. Wpatrzony w jeden punkt powierzchni cicho wyszeptał: — Oltho, wzywam cię w imię Prawa. Zawirowało mu w głowie, poczuł lekkie mdłości, które po chwili zniknęły i w mózgu usłyszał ciche słowa Oltho. „Witaj, królu. Co cię sprowadza?” — Co się dzieje z Ahranem, panie? „Umiera. Czuję, że jesteś z tego zadowolony, prawda?” Przerażenie ścisnęło mu żołądek. — Nie, panie, jakżebym... „Nie kłam, przy mnie nie musisz. Długo czekałem na tę chwilę. Chcesz władzy nad całą niziną, prawda? Nie musisz odpowiadać, wiem, że tak jest. Mogę ci w tym pomóc.” — Jak, przecież Magowie...

Ostre światło rozbłysło mu wewnątrz mózgu sprawiając ból. Chciał chwycić dłońmi skronie, lecz ręce nie dawały się oderwać od kryształu, nie mógł nawet jęczeć. „Rozmawiasz ze mną, a nie z nimi. Ze mną! Ja mogę wiele, coraz więcej. Nie tylko ty pragniesz władać niepodzielnie. Gotuj się do wojny, Cargo. Postaram się, by Magowie tak szybko nie wybrali króla. Nie wybiorą go na pewno...” Cargo klęczał ciężko dysząc, pełen strachu i zdumienia. — Co chcesz w zamian, panie? „Twego posłuszeństwa, Cargo. Jesteśmy do siebie podobni, nie będziemy się kłócić o drobiazgi. Ja wiem o rzeczach, o których ty nie masz pojęcia. Mam wiedzę i władzę, jestem od ciebie potężniejszy. Ja mogę cię zniszczyć, ale ty mnie nie. Jestem nieśmiertelny, choć by- łem kiedyś człowiekiem. Mogę karać i nagradzać. Cargo, kiedy zostaniesz jedynym królem, zbudujesz mi wielki dom, a ja będę tam mieszkał duchem. Zakażesz też przeszkadzania mi tu, na Wyspie. Masz syna, będzie królem po tobie. A teraz idź, idź...” Dłonie same zsunęły się z kryształu... Cargo wzdrygnął się, wspomnienia były tak wyraźne. Wstał z tronu i podszedł do wy- sokiego, kwadratowego okna z widokiem na dziedziniec. Tam, w dole, równe szeregi wojska w milczeniu wysłuchiwały słów dowódców. „O czym oni im mówią? Czy o tym, że walka jest obowiązkiem wobec króla, czy wobec Seanu? Sean to ja. A może mówią im o chwale, o bohaterstwie, o wdzięczności? A może o łupach? Dlaczego oni są tacy ponurzy?” Odwrócił się i objął wzrokiem komnatę. Drewniane, ładnie rzeźbione krzesła stały w rzędach po obu stronach tronu oddzielonego od nich podwyższeniem. Bazaltowa posadzka odcinała się wyraźnie od jasnych, marmurowych ścian. Wykute w srebrze chwytaki do pochodni lśniły w blasku wpadających przez okno promieni słońca. Cisza. „Czegoś nie rozumiem — jego myśli krążyły wokół Oltho. — Z jego słów wynika, że... walczy Z nimi? Z Magami? Trudno w to uwierzyć, a jednak... Czyżby się pomylili przyjmu- jąc go do siebie? Nie poznali się na nim, oszukał ich?” Zaśmiał się cicho. — „Na to wygląda, mam nadzieję, że wygra. Jego zwycięstwo będzie moim zwycięstwem. Król Cargo, jedyny król. Tak będzie”. Zdecydowanym krokiem ruszył do drzwi. Wyprężony wartownik za drzwiami stuknął obcasami. Idąc korytarzem, nie zwracał uwagi na schylone głowy przechodzących dworzan. Przepełniała go radość i podniecenie. Wyszedł na krużganek otaczający zamek kilkadziesiąt metrów nad ziemią i spojrzał przed siebie. Chmury zasłoniły słońce, chłodny, jesienny wiatr rozwiał mu długie, ciemne włosy. Daleko, jak okiem sięgnąć, wiła się wstęga idącego w równym szyku wojska.

Szli na południe. Do Irden. Pusty, wypatroszony wrak „Kopernika” płynął leniwie w niewielkiej odległości od „Jantara”. Rostow, oparty o ścianę sterowni przyglądał się przebiegającym szybko po klawia- turze informu palcom Piotra. Ekrany odczytnika pozostawały puste. — Nic, żadnych śladów fal radiowych, skupisk energii, dosłownie nic — Piotr z niechęcią wyłączył inform. — Widzę — mruknął Max. — Tylko te dwa miasta i ludzie... Widać cofnęli się w rozwoju. To było do przewidzenia. Bez kontaktów z metropolią... — wzruszył ramionami. — Trochę ich za dużo — zauważył Bosman, odwracając się od ekranu optycznego. — Taki przyrost? — pokręcił z powątpiewaniem głową. — Pewnie postawili na rozwój ilościowy — powiedział Rostow. — Sam bym się porozwijał. Trzeba sprawdzić. Piotr, lecisz ze mną. — Ja też się chcę porozwijać! — z żalem w głosie powiedział Bosman. — Ktoś musi nas ubezpieczać, na wszelki wypadek — stanowczy głos szefa nie pozo- stawiał żadnej wątpliwości co do zmiany decyzji. — Pamiętaj, żadnych akcji bez porozumie- nia ze mną. Piotr! Pilot ochoczo poderwał się z miejsca, a wychodząc ze sterowni zagrał Bosmanowi na nosie. — No, no, poczekaj, smarkaczu, jeszcze zobaczymy! — krzyknął Bosman za nim. Kilkanaście minut później mały, orbitalny prom wypłynął z otwartego luku transporto- wca i ruszył w kierunku planety. Rostow delikatnie „grał” na klawiaturze sterowania, Piotr regulował ostrość obrazu powierzchni planety. Na ekranie widniała rozległa nizina, poprzecinana kilkoma nitkami rzek, ozdobiona okami jezior. Z zachodu otaczało ją morze, ze wschodu i północy góry, na połu- dniu panował las. Sama nizina była przedzielona prawie na pół szarym pasem kamiennej pustyni ciągnącej się ze wschodu na zachód. Miasta umiejscowiły się po obu stronach pusty- ni, oddzielającej je jak gdyby naturalną granicą. Obydwa leżały w odległości najwyżej kilku- dziesięciu kilometrów od morza. Max skierował prom na północ, gdyż tamto miasto było większe, a w tłumie łatwiej jest się ukryć. Lecieli tuż pod pułapem chmur, które, nad niziną białe i pierzaste, powoli przechodziły w ciemne i zwarte nad morzem. Widoczność była dobra, odprężyli się obaj, wyciągając

wygodnie w fotelach. Nagle w tę sielską atmosferę wdarł się przenikliwy dźwięk alarmu. Wszystkie światła kontrolne zamigotały, na ekran komputera wyskoczyły zielone literki. „AWARIA BEZPIECZNIKÓW STEROWANIA AUTOMATYCZNEGO. PRZYCZYNA — INGERENCJA Z ZEWNĄTRZ.” — Cholera — Rostow jednym ruchem ręki wyłączył wyjący sygnał i przeszedł na ręczne sterowanie. — Schodzimy z kursu w lewo — krzyknął Piotr. — Napęd awaryjny — spokojnie powiedział Max — Jest! — Lewy ciąg! — Jest! Nadal schodzimy z kursu — Piotr gorączkowo wystukiwał informacje dla kom- putera i odczytywał wyniki. — Widzę — flegmatycznie odparł Max, podczas gdy jego palce błyskawicznie przebie- gały po klawiaturze sterowania. — Pełny ciąg na lewą dyszę. — Jest! — Po chwili — odchylenie rośnie. Rostow lewą ręką zaczął wystukiwać pytania dla komputera. „JAKI RODZAJ SIŁY INGERUJE?” „BRAK DANYCH” — odpisał komputer. „DOKĄD NAS ŚCIĄGAJĄ?” „W REJON ZBIORNIKA WODNEGO NA ZACHODZIE” „ŹRÓDŁO SIŁY?” „BRAK DANYCH” — Kretyn — warknął Max i zaczął wystukiwać następne pytania, lecz po chwili uznał się za pokonanego. Światła w kabinie zgasły, ekran komputera ściemniał, przestała się palić jakakolwiek lampka kontrolna. Pogrążyli się w zupełnych ciemnościach. Ustała również deli- katna wibracja silnika. — I co teraz? — spytał napiętym głosem Piotr. — Nic — mruknął Rostow i zapalił zapalniczkę. — Lecimy dalej — skonstatował. — Jak??! — w nikłym blasku płomienia nie widać było bladości twarzy Rowickiego. — Nie wiem — Max wzruszył ramionami i zapalił papierosa. — Jeszcze nie wiem — dodał, kładąc szczególny nacisk na słowie „jeszcze”. Wyciągnął z kabury pistolet laserowy, lecz lampka kontroli naładowania również była ciemna. — Szmelc.

Zastanowił się chwilę, po czym podniósł się i podszedł do tylnej ściany kabiny. Spod obudowy komputera wyjął niedużą, metalową skrzynkę. — Potrzymaj zapalniczkę — powiedział. — I poświeć mi tu! Otworzył zwykłym kluczem skrzynkę i wyjął z niej jakiś przedmiot owinięty w śmie- rdzące smarem szmaty. — To stary pistolet dziadka. Starannie go pielęgnowałem, powinien teraz zapłacić za pamięć — odwinął broń, wytarł, załadował i wsadził do kabury na miejsce lasera. Kilka paczek naboi w metalowych pudełkach schował do plecaka. Piotr przyglądał się jego czynnościom z mieszanymi uczuciami. — Ty chcesz strzelać? — spytał. — Nie, tańczyć — Max spojrzał na niego z uwagą. — Coś nie tak? — Tego nie mogli zrobić ludzie — krzyknął, pokazując ręką martwy komputer i ekra- ny. — Przecież wiesz... — głos mu się załamał. — Tym bardziej będę strzelać w razie potrzeby. — Max — Piotr był bardzo wzburzony, oczy płonęły mu gorączkowym blaskiem. — To jest być może Kontakt, a ty, ty chcesz strzelać? Chcesz zaprzepaścić szansę? Być może jedyną? Max! — brakowało mu słów, widział sceptyczny wyraz twarzy szefa, nie wiedział, jak przekazać mu swoje uczucia, przekonać. — Słuchaj, szczeniaku — Max mówił wolno, cedząc słowa. — Tylko tacy jak ty, marzyciele, na sam widok Obcych rozebraliby się do naga, by pokazać im, że mają pokojowe intencje i nic nie kryją w zanadrzu. Ja nie wierzę nikomu. Nie jestem dzikusem, który strzela do wszystkiego, co się rusza, ale przygotowanym trzeba być na wszystko. Zapamiętaj to sobie, jeżeli chcesz żyć — przerwał, a po chwili roześmiał się przyjaźnie i poklepał pilota po policzku. — Poza tym, nie wiadomo, czy to — dotknął kabury — jest odpowiednią bronią przeciw Nim. Wiem tylko, że przeciw ludziom na pewno. I to jest pocieszające. Chodź, wyła- zimy — wziął plecak. — Gdzie? — Piotr otworzył szeroko oczy. Rostow spojrzał na niego z politowaniem. — Nawet nie wyczułeś, że wylądowaliśmy. Przemytnik to z ciebie żaden. Tacy jak my nawet w czasie orgazmu powinni trzymać palec na cynglu. — TO się teraz TAK nazywa? — ironicznie zmrużył oczy Piotr. Max roześmiał się. — Ruszaj — pchnął lekko pilota i westchnął z komicznym żalem. — Ty się tego nigdy nie nauczysz.

Nałożyli lekkie kombinezony, zasunęli hełmy i po pneumatycznym otwarciu drzwi wy- szli na zewnątrz. Otoczyła ich gęsta, mleczna mgła. Żaden dźwięk nie zakłócał idealnej ciszy. Max roz- sunął kupkę drobnych kamieni znajdującą się obok jego prawego buta. Spojrzał na analizator powietrza umieszczony na rękawie, lecz i to urządzenie było zupełnie martwe. Z wahaniem, powoli ściągnął hełm. Wilgotne powietrze było zupełnie przyzwoite. Odetchnął kilka razy i kiwnął przyzwalająco głową. Piotr poszedł w jego ślady. Rostow, trzymając pistolet w ręku, powoli ruszył do przodu. Gdzieś we mgle majaczyły nieruchome, wysokie kształty. Ruszyli w ich kierunku. Przebijali się przez tę mgłę, która otaczała ich szczelnym kokonem. Niesamowita cisza i nierealny wygląd tego miejsca pobudziły wrażliwą wyobraźnię Piotra. Wydało mu się, że za chwilę te nieruchome, wysokie słupy o przedziwnych kształtach, spowite mgłą, ruszą w jakiś upiorny, bezgłośny i hipnotyczny tan. Że spętają go niewidzia- lnymi więzami i sam zamieni się w jeden z nich. Poczuł, że oblewa go zimny pot, drżą dłonie, zaczął słyszeć szepty, jakieś nieznane słowa muskały jego mózg, zawirowało wszystko, mgła rozświetliła się przed nim i zobaczył postać kobiety o płomiennych włosach i oczach jak polerowany obsydian. Kobieta rozchyliła wargi i już, już miało wypłynąć z nich jakieś słowo, gdy poczuł gwałtowne szarpnięcie i zaniepokojony głos Rostowa: — Piotr, co się z tobą dzieje, obudź się! Spojrzał na niego na wpół przytomnie. — Widziałeś? — wyszeptał. — Co? — Kobietę — dotknął dłonią czoła mokrego od potu. — Nikogo nie widziałem. Nie podoba mi się to miejsce... Max nagle stężał. Za jednym z posągów dostrzegł ruch jakby przebiegającej postaci. Odbezpieczył pistolet i kocim krokiem począł się skradać. — Max! — wyszeptał błagalnie Piotr, lecz Rostow uciszył go rozkazującym gestem dłoni i wpatrzył się w mgłę. Znów to samo. — Jest tam kto? — zawołał. Dookoła wszystko stężało w oczekiwaniu na odpowiedź. I z mgły nadleciał cichy głos: — Max? Max Rostow? Rostow w napięciu wpatrywał się w białą watę aż do bólu oczu. — Tak! — odkrzyknął. — A ty kim jesteś? Postać zaczęła się przybliżać, przybierać kształt mężczyzny. Wyszedł wreszcie spoza

białej zasłony, wysoki, o poczerniałej od słońca i wiatru twarzy. Ciemne, długie włosy poprzedzielane miał pasemkami siwizny, jasne oczy patrzyły na Maxa ze wzruszeniem i ulgą. Rostow przyglądał mu się z natężeniem. Wreszcie wyszeptał niepewnie. — Michał Ferda? — Widząc, jak okolona brodą twarz poszerza się w radosnym uśmiechu, krzyknął: — Rany boskie! Mężczyźni padli sobie w objęcia. Piotr ze zdumieniem przyglądał się tej scenie. Nigdy nie przypuszczał, że chłodny i cyniczny przemytnik może być zdolny do takich wzruszeń. — Żyjesz, draniu! — wykrzyknął Max radośnie. — Ciszej — Ferda położył palec na wargach. — Tu nie powinno się mówić głośno. Weźcie ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, zabieram was stąd. I żadnej elektroniki, na tej planecie to szmelc. — Zauważyłem — mruknął Rostow z przekąsem. Ferda skinął na nich dłonią i ruszył pierwszy. Piotr dogonił go. — Czy to dzieło Obcych? — wskazał dłonią słupy. — Tak. Piotr przełknął ślinę. — A są? — Są i jednocześnie nie ma ich. Sam tego nie bardzo rozumiem. Wyspa Mgieł jest stolicą ich królestwa, które rozciąga się na całej planecie — mówił szeptem. — Musimy wejść na to wzgórze. Innej drogi nie ma. Wzgórze wyrosło przed nimi nagle ciemną ścianą skał, wśród których pięła się do góry wąska ścieżka. Poszli nią aż na sam szczyt. I wtedy okazało się, że wzgórze było skalnym grzbietem otaczającym dolinę. Mgła kończyła się kilkanaście metrów przed szczytem i teraz spoglądając w dół widzieli tylko nieprzenikniony dla wzroku dach kłębiącej się z lekka białej waty. Kiedy odwrócili się, ujrzeli spokojną taflę wody, siną i surową. Twarze owiewał ostry wiatr, niosący dziwną, zapomnianą woń gnijących wodorostów i rybiej ikry. Piotr oblizał wargi i poczuł ich słony smak. Zeszli podobną, zagubioną wśród wysokich skał ścieżką na plażę. W milczeniu podeszli do łodzi, Rostow zepchnął ją na wodę, wsiedli i skierowali się ku widocznej na horyzoncie poszarpanej linii kontynentu. Kiedy wydostali się na brzeg, słońce już zachodziło, rzucając silne refleksy. Koń zarżał rozpoznając pana, Ferda poklepał go po szyi i cicho zagadał. Ciemność zapadała szybko. Zdążyli wyjść zaledwie poza linię wydm oddzielających plażę od stepu, gdy na niebie ukazały się pierwsze gwiazdy, wyglądające spoza ciemnych chmur.

Usiedli między karłowatymi drzewkami. Ferda rozwiązał jeden z przytroczonych do siodła juków i wysypał na ziemię kilkanaście kawałków drewna. Ułożył je w stos i zapalił. Przysunęli się bliżej do ciepłego kręgu i dopiero wtedy przerwali milczenie. — Co się z tobą działo przez te... dziesięć, chyba, lat? — Rostow zaciągnął się papie- rosem i spojrzał na Michała grzejącego nad ogniem dłonie. — Dziesięć — powiedział Ferda w zamyśleniu. — To już dziesięć lat... Pamiętasz, wtedy poleciałem na Felicję po ładunek uranu. W drodze powrotnej natknęliśmy się na patrol kosmopolu. Rozbili mi cały konwój, dziesięć transportowców, rany, Samuraj chyba popełnił samobójstwo? — Nie — roześmiał się Max. — Gryzł ściany z rozpaczy i wściekłości, po czym z całą resztą statków, jakie mu zostały, zrobił zasadzkę na konwój, już nie pamiętam czyj i odkuł się. Ferda roześmiał się jasnym, czystym głosem. — Wspaniały Tata Samuraj! Żyje jeszcze? — A jakże! Niektórzy nawet boleśnie to odczuwają, ale miałeś mówić o sobie. — O sobie... Pilotowałem konwój na moim „Feniksie”. Kiedy to się zaczęło prysnąłem, lecz zdążyli uszkodzić mi silniki. Na ciągu awaryjnym doleciałem w te rejony i postanowiłem wylądować. Tak jak i was, ściągnęło mnie na Wyspę Mgieł. I już zostałem — spojrzał na nich ironicznie. — Was też to czeka. Rostow zacisnął wargi. — Nie ma mowy. Nie mam ochoty zdychać na jakiejś zawszonej planecie, gdzie nie ma nawet holowizji. — Ale są inne, równie ciekawe rzeczy — tajemniczo powiedział Ferda. — O nich właśnie chcę mówić. Ale nie teraz i nie tutaj. Jutro ruszamy do Wooden. A teraz spać. Mimo twardej ziemi zasnęli niemal natychmiast. Tego dnia niebo nad morzem wyglądało bardziej ponuro niż zazwyczaj. Ciemne, burzo- we chmury kłębiły się groźnie nie przepuszczając najmniejszego promienia słońca. Lecz nad Wyspą niebo było spokojne i jasne. Jak zawsze, a przecież jeszcze wczoraj Lara widziała kłębiące się chmury. Odbierała wtedy wyraźny zakaz wstępu. Coś się stało. Coś, o czym nie miała najmniejszego pojęcia. Wiele jest rzeczy na świecie nieznanych i tajemniczych. A wszystkie one biorą swój początek z Wyspy, z Doliny Posągów. Stojąc na pustej, kamiennej plaży, owiewana zimnym, mokrym wiatrem, oddychała spokojnie i głęboko. Z oczami utkwionymi w daleką Wyspę

starała się zapomnieć o wszystkim, co mogłoby wzbudzić podejrzenie u Magów. Pamiętać tylko o Irden i Seanie. Myśleć tylko o Irden i Seanie. Irden i Sean... Z cichym chrzęstem dno łodzi przesunęło się po piasku plaży na Wyspie. Lara odszu- kała wzrokiem ukrytą ścieżkę wiodącą na szczyt wzgórza i poszła nią powoli. Po godzinie zanurzyła się w mlecznej mgle po drugiej stronie grani. Jak zwykle wyczuła delikatne prądy, które otoczyły ją, obmacywały, ślizgały się po powierzchni jej myśli, które wystawiła na pokaz, głęboko skrywając te, które powinny pozostać w ukryciu. Wiele lat treningu wydawało teraz owoce. Stała nieruchomo, póki nie wyczuła akceptacji. Ruszyła wtedy dobrze znaną drogą, między nieruchomymi obeliskami o przedziwnych kształtach, wprost do kryształowe- go posągu Oltho. Przystanęła przed nim, uklękła, dłonie przyłożyła do zimnej powierzchni kryształu. Skupiła się w sobie. — Oltho — powiedziała napiętym głosem. — Wzywam cię w imię Prawa. Mgła nad obeliskiem zgęstniała i zafalowała. — Oltho, użycz mi swego wzroku i słuchu. Obelisk rozjarzył się ostrym blaskiem, przez kryształ przebiegły linie błyskawic. W mózgu Lary pojawiło się pytanie. „Cóż chcesz ujrzeć? Cóż chcesz usłyszeć?” — Sean — odparła. Dziwna niemoc opanowała jej ciało. Poczuła, jak opada gdzieś w bezdenną otchłań. Na krótko opanował ją strach, lecz po chwili znikł, gdyż z ciemności wyłoniły się obrazy... Przez szerokie trakty, w milczeniu, idzie na południe wojsko. Uzbrojeni mężczyźni, naznaczeni piętnem bezmyślnego posłuszeństwa idą przed siebie bezwolni i bezsilni wobec nakazu Cargo. Białe tarcze z czarną gwiazdą — znakiem Seanu — trzymają z boku nierucho- mo. Wozy, katapulty, machiny oblężnicze, jeźdźcy, piechota — chrzęst, zgrzyt, tupot. I nad tym wszystkim złowrogie milczenie. Wysoko, pod ciężkimi, ołowianymi chmurami kołują olbrzymie ptaki o ostrych zębach... Kuźnie buchają płomieniami, muskularni mężczyźni o skórze błyszczącej od potu, obla- ni szkarłatnym światłem płomieni w milczeniu wykuwają miecze, podkowy, tarcze i groty strzał. Krąg ludzi i koni otacza kuźnie odbierając gotową broń. Huk młotów, szum ognia i syk wody chłodzącej rozgrzaną stal. Puste oczy kobiet wpatrzonych we własne dłonie, milczenie dzieci ssących palce. Zdradą są łzy, zakazany jest śmiech, podejrzane są słowa... WOJNA!!!

Obraz znikł, dziewczyna powoli wróciła do rzeczywistości. — Oltho, dlaczego jeszcze nie wybrano władcy? Czy Magowie czekają na zwycięzcę? Czy pragną krwi? Lecz kryształ był już milczący i spokojny. Wyczuła nakaz powrotu. Wstała i rozejrzała się wokół, jakby widziała to miejsce po raz pierwszy. Gdzieś daleko, w innym świecie za granią, wschodziło słońce, budziło się życie, czaiła się śmierć — tu wszystko tonęło we mgle, wiecznej i niezniszczalnej, tłumiącej wszelkie odgłosy i wszelkie uczucia. Tutaj nie potrafiła nawet nienawidzić tych niewidzialnych władców ich życia. Ale kochać ich też nie potrafiła. Ruszyła szybko, pragnąc opuścić to miejsce porażające wszystko, co było w niej pra- wdziwie ludzkie, a co pragnęła uchronić za wszelką cenę. Niemal biegiem dotarła na szczyt grani i nie oglądając się za siebie pośpieszyła w dół krętą ścieżką. Łódka zakołysała się pod wpływem skoku dziewczyny, wiosła z pluskiem zanurzyły się w zimną, ciemną wodę. Gnana niewytłumaczalnym uczuciem odrazy do tego miejsca, rozgarniała wodę wiosłami aż do bólu ramion. Wooden było najstarszą budowlą w Irden, wzniesioną jeszcze za czasów pierwszego władcy o obco brzmiącym imieniu Andrzej. Historycy Irden często zastanawiali się, skąd przyszli ich przodkowie, z jakiego barbarzyńskiego kraju, gdzie zapewne takie imiona są rzeczą zwyczajną. Przypuszczali, że w przeszłości wszyscy nazywali się równie niezwykle — lecz tylko to jedno imię ostało się do obecnych czasów. Najstarsze kroniki liczą sobie zale- dwie czterysta lat, choć, jeśli wierzyć kronikarzom Seanu, Irden istnieje od sześciu wieków. Dziwna rzecz, historia Seanu jest również niezwykle podobna do dziejów Irden. Mimo odmiennego języka i zwyczajów wiele mają ze sobą wspólnego — litery pisma, sposób licze- nia i odmierzania czasu, dziwne imię pierwszego władcy — Miguel — oraz przekonanie, że przodkowie seańczyków przybyli skądś na tę nizinę. Lecz również i ich historia nic nie mówi o pierwszych latach pobytu na nowym miejscu. Wysnuto z tych podobieństw wniosek, iż obydwa narody przybyły z tego samego miejsca — lecz skąd — tego nie sposób odgadnąć. Zapewne kraj ten leży za morzem — w legendach mówi się o statkach, które przywiozły osadników. Lecz tajemnica budowy statków zdolnych pokonać olbrzymie przestrzenie wodne zaginęła wraz ze śmiercią przodków. Z tego dalekiego kraju obydwa narody przywiozły przekonanie, że trzeba podzielić równinę i strzec swej niezależności jak największego skarbu. Wojsko jest po to, by zdobywać i bronić — zdobywać można tylko obce kraje, a bronić własnego przed innymi. Dlatego też król Andrzej wybudował twierdzę Wooden z ciężkich kamieni, by strzegła granicy Irden

przed Seanem, mimo że niezależności obu narodów strzegły, lepiej niż najbitniejsze wojsko, prawa Magów. Strzeżonego Pan Bóg strzeże — tak skomentował to Ferda, opowiadając przy- jaciołom skrótową historię państw, często przy tym uśmiechając się porozumiewawczo, lecz nie komentując ze względu na obecność księcia Kitaru. Nigdy nie doszło do konfrontacji obu armii, choć przeprowadzono wiele prób ataku. Ich inicjatorzy zostali przez Magów srodze ukarani, aż wreszcie dotarł do wojowniczych umy- słów sens Prawa — tylko w czasie bezkrólewia można się pokusić o napad. Lecz z chwilą wybrania króla, o ile wcześniej nie zaczęto generalnej bitwy, natychmiast należy się wycofać. Magowie czuwają nad ludźmi — gdy oba państwa są przyjaźnie do siebie nastawione i nie istnieje groźba wojny — długo trwa wybieranie nowego władcy. Lecz gdy sytuacja jest napię- ta, bezkrólewie trwa zazwyczaj kilka godzin. — I dlatego zupełnie nie rozumiem, co się dzieje. Cargo nienawidził Ahrana, pragnie połączyć Irden z Seanem, jest jak zgłodniały wilk węszący za krwią, by się w niej nurzać. Już mija czwarty dzień i nadal nic. Jutro wojska Seanu przekroczą pustynię... — Ferda zacisnął gniewnie wargi. Rostow bawił się pistoletem, kręcąc nim młynka na wskazującym palcu. Książę Kitaru, młody, zaledwie trzydziestoletni dowódca twierdzy, długimi, pieszczotliwymi ruchami gładził klingę ciężkiego miecza o rękojeści wysadzanej koralami, najcenniejszymi klejnotami Irden. Korale zostały przywiezione przez pierwszych osadników z dalekiego kraju, tak jak i inne kamienie szlachetne. Lecz tylko ich nie można było znaleźć, ani w ziemi, ani w wodach równiny. Dlatego też stały się bezcenne i otoczono je niemal świętością — stały się żywym mitem, częścią krainy szczęśliwości, z której ich niegdyś wygnano — Raju. Piotr uśmiechnął się z goryczą na te słowa, ale nic nie powiedział, gdyż twarz księcia, gdy to mówił, pełna była tęsknoty za tym Rajem i wielkiego żalu. — A gdyby tak zaatakować Sean na ich ziemi? — spytał Max. — To dobry pomysł, lecz niewykonalny — westchnął Ferda. — Za dużo w Irden kłótni i nienawiści. Kto miałby ich poprowadzić do walki? Obawiam się, że to koniec samodzielno- ści Irden. — Twoje słowa są samą prawdą, mistrzu — wtrącił Kitaru, przerywając głaskanie mie- cza. — To wina generała Servo, naczelnego wodza wojsk. Król Ahran był dobrym człowie- kiem, lecz zbytnio ulegał wpływom różnych osób. Generał, dążąc do wzmocnienia swej wła- dzy w państwie, od kilkunastu lat zręcznymi intrygami różnił między sobą mniej lub bardziej wpływowe osobistości w królestwie. Po śmierci króla wydało to owoce zatrute jadem niena- wiści. Wojsko jest podzielone, żołnierze pójdą każdy za swoim panem, a panowie się kłócą.

Moi słudzy donieśli, że w stolicy zebrała się cała arystokracja by radzić, jak uchronić Irden przed klęską. Nie wierzę jednak, by się dogadali. Oni zapomnieli już, jak się mówi „tak”, skoro od dawna krzyczą tylko „nie”. — A ty, panie? — spytał Piotr. Książę roześmiał się gorzko. — Ja? Mam czterystu ludzi, strażników granicy i żadnych wpływów. Jestem wnukiem Ahrana, lecz teraz to nic nie znaczy. Nowym władcą może zostać nawet zwykły pastuch — powiedział spokojnie, bez goryczy. Sytuacja wydawała się bez wyjścia. W Irden wysiłki Icu i Tuleja dążących do pogodze- nia zwaśnionych stron spełzły na niczym. Generał Servo chciał zgromadzić całe wojsko pod swoim sztandarem, lecz o to samo zabiegali inni. Każdy z nich zdawał sobie sprawę, że zwy- cięzca zostanie automatycznie nowym władcą. A nikt nie miał w sobie tyle wielkości, by pozostać w cieniu z własnej woli. Wojska Seanu zbliżały się nieubłaganie, gońcy z Wooden ciągle informowali szacowne zgromadzenie na królewskim zamku o narastającym zagrożeniu. Na próżno. Magowie milczeli nadal. Strażnicy z Wooden gotowali się do nadchodzącej, z góry przegranej bitwy na granicy. Gdy Kitaru wyszedł na ostatnią przed wyruszeniem naradę dowódców drużyn, Max wsadził pistolet do kabury i spojrzał na Ferdę ciemnymi, połyskującymi oczyma. Był dotąd bardzo cierpliwy, ale każda cierpliwość ma swoje granice. Będąc człowiekiem z natury gwał- townym, poddającym się często różnorakim namiętnościom, tylko siłą woli nie dopuszczał, by te cechy uwidaczniały się w jego zachowaniu. Jednakże nie zmieniało to w najmniejszym stopniu faktu, iż był gwałtowny. Jego żywiołem była walka, lecz nie na miecze czy łuki. Wychowany w skomputeryzowanym świecie był przesiąknięty tą cywilizacją-matką. Dusił się więc w średniowiecznej atmosferze planety, na którą zagnał go złośliwy los. Denerwowa- ły go tajemnicze opowieści o jakichś cudacznych Magach, ich Prawach, niewidzialnych siłach przenikających ich na wskroś. Prawdę mówiąc, nie we wszystko wierzył. Przede wszystkim uważał, że człowiek poradzi sobie w każdej sytuacji, jeśli tylko zabierze się do tego z odpo- wiedniej strony. Intrygowała go sytuacja zastana na planecie. Z jednej strony kolonia polska, z drugiej hiszpańska, a ponad nimi obecność tubylców-Magów. Przedziwna niemożność fun- kcjonowania urządzeń elektronicznych. Tajemnicza zasłona okrywająca początek obu kolonii, błyskawiczny regres, zarówno techniczny jak i kulturowy. Michał nie potrafił wyjaśnić mu tych dziwności. Doszli w końcu do wniosku, że nie ma co zastanawiać się nad tymi faktami, to będzie kłopot urzędników Ministerstwa ds. Badań nad Koloniami Oderwanymi, gdy tu

przybędą. Piotr obserwował Maxa, krążącego po komnacie jak lew w klatce. Zdawał sobie sprawę, że Rostow prowadzi na Ziemi niebezpieczną grę, która już od dawna przestała być przemytem sensu stricte. To już raczej polityka na wielką skalę. I dlatego nie mógł pozostać tutaj, musiał wrócić na Ziemię, a przedtem zdążyć na spotkanie z Servo. — Wyspa, tam jest centrum — powiedział Max. — Tam nas ściągnięto, stamtąd płynęła ta siła... — Masz rację — przyznał Ferda. — Lecz cóż z tego? Ilu już tam zginęło ludzi, którzy chcieli pokonać Magów, tego nikt się nie dowie. Magowie wyczuwają wrogość już z daleka, a wrogie jest im wszystko, co się sprzeciwia zasadom przez nich stworzonym. Albo cię nie dopuszczą do Wyspy, albo cię na niej zabiją. Poza tym — wzruszył ramionami — jak się chcesz z nimi porozumieć? — Nikomu się nie udało? — spytał Piotr. — Tylko jednemu, Oltho. Nie wiadomo, skąd pochodził, z Irden czy Seanu. Żył bardzo dawno temu, z tamtych czasów przetrwały jedynie mgliste legendy... W pomroce dziejów zaginęła prawda o życiu wielkiego Mistrza Nauk, Oltho, który przeniknął tajemnicę Magów. W wizjach ludu ukazywała się wysoka, lekko zgarbiona postać starego mężczyzny o jasnych, przenikliwych oczach i białych włosach rozwiewanych przez wiatr. Ubrany w długi, szary chałat wędrował przez nizinę nie zwracając uwagi na granicę, będąc za pan brat z wichrami i deszczem. Jego nauki, jeśli zechciał komuś przekazać cząstkę swej wiedzy, nie miały w sobie tej dobroci, która jest tak charakterystyczna w prawdziwie ludzkiej mądrości, a przecież miały w sobie jakiś magnes, czar który przyciągał ludzi. Odcho- dzili od niego z niepokojem w sercach, z umysłem dziwnie wzburzonym i rozbudzonymi namiętnościami, których zaspokojenie zsyłało na nich przekleństwa. Aż wreszcie zniknął, u końca swego długiego życia wyruszając na Wyspę Mgieł by, jak sam mówił, zmierzyć się z Magami, wydrzeć im ostatnie tajemnice. Dokonał tego, czego ani przedtem, ani potem nie udało się dokonać innym Mistrzom — został przyjęty do grona Magów. Zamieniony w kry- ształowy obelisk trwa do dziś, czasem odpowiadając na wezwania, spełniając drobne prośby i zawsze odmawiając pośrednictwa. — Żadne zaklinania nie pomagają — mówił Ferda. — Myślę, że nie obchodzi go zbytnio to, co dzieje się wśród ludzi, na pewno mniej niż Magów. Nie odpowiada na żadne pytania dotyczące istoty Obcych, raz tylko przerwał to milczenie, wtedy, gdy przekazał treść Prawa. I to był chyba jego jedyny dobry uczynek, choć czasem zastanawiam się, jaki cel naprawdę mu przyświecał.

Piotr patrzył na zafrasowaną twarz szefa i zrobiło mu się go szczerze żal. — A gdyby powiedzieć mu o Ziemi? — spytał. — On zna prawdę o Ziemi — zaskoczył ich Ferda. — Sam mu ją powiedziałem. Od razu się wyłączył i nigdy już nie mogłem go wezwać. Max westchnął cicho i nagle zmarszczył brwi. — Żeby tylko Bosmanowi nie przyszło do głowy lądować. Wtedy będziemy skończeni. Że też nie można się z nim porozumieć — uderzył zaciśniętą pięścią w dłoń — rozwaliłbym tę wyspę w drobiazgi, może to by coś dało. — Może — filozoficznie zamruczał Ferda. — W każdym razie nic już dzisiaj nie wymyślimy. Jutro też jest dzień i to męczący. Trzeba odpocząć — postanowił, podnosząc się z twardego krzesła. Już stojąc w drzwiach, Rostow odwrócił się i spojrzał na Ferdę z zamyślonym wyrazem twarzy. — „Kopernik” jest całkowicie ogołocony. Mieli na pokładzie najwyżej trzy promy. Tyle ludzi i sprzętu nie zmieściłoby się w nich żadnym cudem. Musieli obrócić kilkanaście razy. Rozumiesz? Czyżby Prawa zmieniły się od tamtego czasu? Jeśli tak, to powstaje pytanie — dlaczego? Jest to nitka, po której być może dojdziemy do kłębka. Pomyśl nad tym, Michał, jeśli chcesz wrócić na Ziemię — odwrócił się i zamknął za sobą drzwi. Ferda jeszcze przez chwilę stał jak wykuty z kamienia. Po czym usiadł na powrót na krześle i głęboko się zamyślił. Zachodzące słońce ostatnimi promieniami omiatało kamienną pustynię wokół Wooden. Gorączkowy za dnia ruch na dziedzińcu twierdzy przycichł, jedynie straże na blankach nadal niezmordowanie kontynuowały swój marsz wzdłuż otworów strzelniczych. Mrok zapadał szybko, okrywając kontury przedmiotów tajemniczym cieniem. Piotr nerwowo krążył po swoim pokoju, odczuwając przedziwne objawy klaustrofobii, na którą przecież nigdy nie cierpiał. Poczuł, że musi wydostać się z twierdzy choćby na godzinę, na pół. Pobiec przed siebie czując, jak wiatr rozwiewa włosy i zapiera dech. Musi. Wartownik przy bramie nie mógł sprzeciwić się gościowi księcia i mamrocząc jedynie pod nosem o niebezpieczeństwie, skinął na swego kolegę. Zwodzony most powoli opuszczał się nad fosą podobny do rozwierającej się paszczy gigantycznego potwora z koszmarnych snów schizofrenika. Biegł przez pustynię, potykając się co krok o kamienie rozsiane po ziemi, niewidoczne w ciemności. Wreszcie zmęczony upadł na kolana i chwytając łapczywie powietrze w płuca,

spojrzał na zasnute chmurami niebo. Gdzieś nad planetą krążył jasny, bezpieczny i znajomy do najdrobniejszej śrubki „Jantar” z rubasznym i przyjacielskim Bosmanem na pokładzie. Poczuł się nagle strasznie samotny i znużony. Zapragnął znów znaleźć się na Ziemi. Ziemia... Uciec, zanurzyć się w czystą toń abstrakcji, stać się jasną spiralą w morzu zachłanności, umysłem wyzbytym uczuć. Być pękiem świetlistych linii otaczających drobinki powietrza, prześlizgujących się między kroplami wody, tańczących wśród wysokich traw... Być nieśmiertelnym w abstrakcji, być czystą energią wyzwolonego rozumu... Piotr otrząsnął się, z wysiłkiem wyzwalając się z otaczających go obrazów i dziwnego, obcego uczucia. Jeszcze słyszał świetliste szepty muskające jego mózg... „pomóc, ktoś z twe- go świata rozrywa nas, zdrada, nie potrafimy krzyczeć, nikt z was nas nie słyszy, pomóc, pomóc:..” Powoli wracało mu czucie w ciele, wiatr chłodził rozpalone czoło, bluza lepiła się do mokrych od potu pleców. Drżał. Skulił się na zimnej, twardej ziemi, całym sobą rozkoszując się swą cielesnością i życiem. W tym momencie nawet ta obca ziemia była swojska przez swą materialność. Śmiertelnie zmęczony zasnął tuląc się do twardych, kanciastych kamieni. Nad skalistą pustynią wschodziło ogromne, czerwone słońce. Nad ranem donośny dźwięk rogu oznajmił strażnikom przybycie kilku jeźdźców. Wje- chali po opuszczonym moście na dziedziniec twierdzy, rozbrzmiewającej już od godziny wrzawą podnieconych zbliżającą się walką głosów. W bezładnej na pozór bieganinie żołnie- rze szykowali broń, karmili konie, wysłuchiwali ostatnich poleceń dowódców. Przybyszów natychmiast doprowadzono przed oblicze księcia. Znajdował się on w sali odpraw w gronie wyższych dowódców, Ferdy i Rostowa. Wysoko sklepiona kamienna komnata rozbrzmiewała jego donośnym głosem, na drewnianym stole leżała mapa pustyni i przylegających do niej terenów. Na widok gości książę przerwał wykładanie strategii i przyjrzał się im. Jeden z nich zrzucił kaptur długiego płaszcza okrywającego jego ciało i w blasku pochodni zamigotały płomienne włosy. — Lara! — wykrzyknął Kitaru, szybko podchodząc do dziewczyny. — Co cię tu sprowadza? — Szykujecie się do bitwy? — spytała podchodząc do stołu. — No cóż, jesteś jednym z nielicznych w tym kraju ogarniętym prywatą, który robi to, co uważa za słuszne, a nie to, co mu rozkażą. — Spojrzała na Ferdę — wiedziałam, że cię tu spotkam, mistrzu. Mam chyba dobre wiadomości.

— Pogodzili się? — wykrzyknął zdumiony Kitaru. — Sam chyba nie wierzysz w to, co mówisz. Jeśli przegramy, będą skomleć u stóp Car- go, błagać o przychylność, staną się bardziej seańscy niż rodowici Seańczycy — powiedziała z pogardą. — Jeśli przegramy? — Ferda uchwycił się tych słów. — A jest szansa na zwycięstwo? Ciemne oczy dziewczyny błysnęły. Skinęła ręką, jeden z jej towarzyszy podał rulon papieru, który po rozłożeniu na stole okazał się mapą. — Jest. Nie chcąc czekać na wątpliwy wynik narady arystokracji, Lara po powrocie z Wyspy zwróciła się do swych licznych przyjaciół rozsianych po całym kraju o pomoc. Nie byli to ludzie znaczący, tak jak i ona wywodzili się z niewielkich osad rozsianych po całej nizinie, od pustyni do lasu, od gór do morza. Byli prostymi wieśniakami, rybakami, rzemieślnikami. Nie zajmowali się polityką, a przecież to właśnie oni najmocniej bali się Cargo i czuli potrzebę obrony przed Seanem. Na jej wezwanie stawiło się wielu, źle uzbrojonych i niewyszkolonych mężczyzn, któ- rzy bez oglądania się na możnych chcieli bronić Irden. Rozesłano wici do najdalszych wiosek i siół, do braci w zawodowym wojsku — ci, którzy stawili się na wezwanie swych rodzin i przyjaciół dezerterując z oddziałów jakiegoś tam pana, przejęli dowództwo nad pośpiesznie utworzonymi drużynami. Pospolite ruszenie, ewenement w historii Irden i Seanu, zgromadzi- ło młodzików i starców. To była ta szansa, o której opowiedziała Lara mężczyznom w sali odpraw Wooden. — Nie będzie to równa walka, ale przecież mamy nad nimi jedną przewagę — walczy- my na swoim terenie i chcemy walczyć — twarz jej zmierzchła. — Widziałam wojska Cargo, idą z musu, nie mają w sobie przekonania, idą ze strachu przed Cargo i Magami, którzy karzą nieposłuszeństwo władcy straszniej, niż mógłby ukarać człowiek. Oni boją się śmierci, gdyż czują, że jest ona niepotrzebna, że mogliby jej uniknąć. Jeśli nienawidzą, to nie nas — oczy dziewczyny były matowe, pozbawione zwykłego im blasku i życia. Wzdrygnęła się, odgania- jąc wspomnienia i pochyliła się nad mapą. — Wymyśliliśmy coś takiego, książę... Max przestał słuchać. Drążył go coraz większy niepokój o Piotra. Szukał go przed nara- dą, lecz nikt nie mógł mu powiedzieć, co się z nim dzieje. Szepnąwszy kilka słów Ferdzie wyszedł i ruszył w stronę bramy. Dowiedziawszy się, że Piotr w nocy wyszedł z twierdzy, upewnił się co do kierunku i pobiegł jego śladem. Ogromne czerwone słońce właśnie wscho- dziło na widnokręgu. Biegł prosto w jego tarczę, stanowiąc ciemną plamę na purpurowym kręgu. Wieczny wiatr hulał wśród skał.

Max zobaczył wreszcie leżące na ziemi ciało, skulone, jakby porażone bólem. Krwawe promienie wschodzącej gwiazdy malowały pustynię niesamowitymi barwami szkarłatu i cze- rni. Kraina ognia i cieni, piekło — pomyślał nagle Max i przyspieszył czując, jak żal ścisnął mu serce. Zawsze starał się nie dopuszczać do siebie myśli, że przywiązał się bardzo do tego łamagi. Rowicki był jego przeciwieństwem — wrażliwy i sentymentalny, niezdolny do fałszu i przemocy, choć gdy była potrzeba, walczył nie gorzej od innych. Walka... Bitwy kompute- rów, w których od ludzi wymaga się jedynie wiedzy i zdecydowania. A czasem nawet i tego nie. W głębi duszy Rostow cieszył się z dzisiejszego mordobicia — potrzebował go tak, jak koń potrzebuje szerokiej przestrzeni traw, jak ptak podniebnego lotu. Wziąć swój los we wła- sne ręce, pięści i bicepsy. Dysząc stanął nad ciałem, szybko rozejrzał się wodząc wokół odbezpieczonym pistole- tem, gotów do natychmiastowej reakcji obronnej. Nic jednak nie mąciło szumiącej wiatrem ciszy. Schylił się nad ciałem i odwrócił je gwałtownym szarpnięciem. Westchnął z ulgą wi- dząc, że Piotr otwiera oczy. — Nic ci nie jest? — spytał. Piotr z trudem usiadł i przetarł oczy palcami. W głowie strasznie mu szumiało, przed oczami przelatywały różnokolorowe płatki. Spojrzał na przyjaciela, ledwie go rozpoznając. — Max, we łbie mi huczy — potrząsnął głową krzywiąc się niemiłosiernie. Rostow, zupełnie już uspokojony, poczuł nagły przypływ wściekłości. Bluznął kaskadą przekleństw, wściekły na jego brak odpowiedzialności. — Zamknij się — odparł Piotr. Rostowa zatkało. — Mam 24 lata i nie jestem szczeniakiem. A gdyby nawet, to nie ty będziesz mi o tym przypominać, nawet nie mógłbyś być moim ojcem, smarkaczu — wystękał, podnosząc się z ziemi. Max wybuchnął śmiechem. — Wreszcie! — klepnął go po plecach. — Zastanawiałem się już od dawna, kiedy mi wreszcie odszczekasz. Witaj w gronie dorosłych — wyciągnął rękę. Piotr spojrzał na niego całkowicie zaskoczony, ale po chwili i jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. — Kanalia — powiedział czule, mocno ściskając dłoń szefa. Milczące wojska Seanu długim szeregiem weszły na teren Irden. Rankiem kilka oddzia-

łów zaatakowało Wooden bronione przez połowę zwykłej załogi, gdyż reszta, z rozkazu księ- cia Kitaru, stała nad brodem rzeki Akeali, oddzielającej wielkie stepy Irden od pustyni. Na tych stepach, w pobliżu wody, Kitaru ustawił oddziały pospolitego ruszenia, hałaśliwe i pra- gnące walki. Ludzie dodawali sobie nawzajem otuchy, żegnali się ze sobą przeczuwając bliską śmierć lub po prostu na wszelki wypadek. Mimo wielkiego ożywienia wyczuwało się atmo- sferę strachu przed niewiadomym. Łucznicy sprawdzali jakość strzał i łuków, konie rżały i wzbijały tumany kurzu kręcąc się nerwowo. Wszyscy chcieli, by już się zaczęło, oczekiwanie było męczące i wyczerpujące psychicznie. Bić, prać te cholerne pyski seańskich bandytów! Żołnierze patrzyli z dumą na sztandar Irden powiewający nad stanowiskiem księcia. Dumny orzeł rozpinał swe skrzydła, kołując nad ich marzeniami. Każdy widział siebie walczącym, zwycięskim, bohaterskim. Damy im w skórę, niech wiedzą, gdzie ich miejsce! — mówiły rozgorączkowane oczy. I chociaż gdzieniegdzie ktoś smutnym wzrokiem ogarniał hałaśliwą tłuszczę i czuł obrzydzenie na widok ludzi pragnących krwi innych, widać było, że nadszedł czas walki i powszechnego mordobicia. Na wzgórzu, za armią Irden, Piotr siedząc na rosłym koniu wpatrywał się w Larę. To ją wtedy widział w Dolinie Posągów i to jej obraz od tamtego czasu tak często miał przed oczy- ma. Odwróciła głowę i ich spojrzenia spotkały się. W jej oczach było coś więcej niż zwykła sympatia, poczuł, że robi mu się gorąco, choć chłodny wiatr wciskał się w każdą szczelinę ubrania. Bezwiednie skierował konia w jej stronę. Patrzyła ze wzgórza na ludzi nad wodą. — Patrz, panie — powiedziała cicho, kładąc dłoń na jego ręce. — Nie znałam ich takich. Byli spokojni i rozważni. Szli na wojnę, bo tak było trzeba, a teraz wydaje się, że marzyli o tym całe życie. — Ludzie mają walkę we krwi, nigdy się to nie zmieni — wymamrotał, byle coś powiedzieć, nie odwracając wzroku od jej dłoni burzącej w nim krew. — Patrz, ruszyli — kurczowo ścisnęła mu palce. Już od kilkunastu minut dwie armie stały na dwóch brzegach rzeki. Armia Seanu mi- lcząca, w większości składająca się z wyćwiczonego wojska, zdyscyplinowana i spokojna — i tłum Irdeńczyków, zażartych, zawziętych zawziętością będącą udziałem jedynie tych, którzy walczą o coś więcej niż o własne życie. Dzielił obie armie jedynie płytki bród rzeki Akeali, toczącej leniwie swe wody do morza. I właśnie teraz pierwsze szeregi wojsk Seanu weszły w wodę. Armia Irden odpowiedziała wrogim pomrukiem.

— Boję się, że entuzjazm i gniew nie wystarczą — wyszeptała Lara. Piotr spojrzał na nią, lecz zamiast ujrzeć twarz dziewczyny oślepił go błysk, zawirowało wokół niego i... Był częścią świetlistego bezkresu abstrakcji, spokojnej i pełnej przyjaźni. Fluktuacje czystego rozumu omywały jego zbolałą duszę, dając ukojenie. „Tak było, istoto, tak było, spokój i światło...” Wtem w jednym miejscu nastąpiło rozdarcie i wtargnął ciemny płomień namiętności, rozrywając delikatne wiązania jasności. „Zdrada, istoto, zdrada, miał być jednym z nas... oszukał”. Amplitudy bólu przebiegły przez Abstrakt. Świetliste spirale próbowały spętać intruza, lecz płomień ogarniał coraz większy obszar. „Siła, przemoc... zmienił Prawa, istoto... walczyliśmy...” Jasne parabole rozpaczy splotły gęstą sieć odgradzającą płomień od jeszcze czystej toni abstrakcji. Lecz ten żywy wrzód nadal bolał, rwał świetlistą tkankę czystego intelektu, wysy- sał jej siły i zniewalał... Gniewne sinusoidy spróbowały przedrzeć się przez ciemną zaporę, usiłując spełnić obowiązek Rozumu wobec ślepych istot w świecie owiewanym wiatrem i opłakiwanym przez deszcz, lecz ciemny płomień nienawiści i wszelkich żądz wybuchł ze zdwojoną siłą rozprzestrzeniając się gwałtownie. Czysta struktura zmatowiała w spazmie dawno zapomnianego strachu i bezmiernego żalu za traconą światłością. „Jest obcy, istoto, karmił się nami zbyt długo... giniemy, istoto, on... tak jak ty... chcieli- byśmy... chcieli...” Cząstka Abstraktu, zwana gdzie indziej Piotrem, zadrżała od wstydu i narastającego gniewu. Ciemny umysł Oltho zbliżał się, rozprzestrzeniał. Śmiał się. W Piotrze pękły wszy- stkie tamy — stał się takim, jakim nigdy nie chciał być — pragnął zemsty za wstyd, za ból, za śmierć. Nie zważając na myśli docierające do niego od Oltho, zwarł się w nim w śmiertelnej walce. „Walcz, istoto, nikt za ciebie tego nie zrobi... choćby chciał... jeszcze nie jest za późno... walcz, istoto, walcz...” Oltho, zaskoczony furią i nienawiścią Piotra, stracił na moment pewność siebie i to go zgubiło... Kryształowy obelisk na Wyspie Mgieł rozprysnął się na wszystkie strony... Zgromadzonym nad wodą ludziom ukazała się jasna linia przecinająca pochmurne niebo. Jak na komendę zatrzymali się w marszu, opuścili wzniesione do ciosu miecze i pobie- gli za nią wzrokiem. Jedna z postaci na wzgórzu otoczona była świetlistym kręgiem. — Król!!! — z setek gardeł wydobył się krzyk, pełen ulgi i radości. Od lasów na połu-