mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Simoni Marcello - Ignacio 1 - Handlarz Ksiąg Przekletych

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Simoni Marcello - Ignacio 1 - Handlarz Ksiąg Przekletych.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 28 osób, 38 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 210 stron)

Giorgii

Prolog ANNO DOMINI 1205. ŚRODA POPIELCOWA. Podmuchy lodowatego wiatru chłostały opactwo Świętego Michała, napełniając jego mury zapachem żywicy i zeschłych liści i zwiastując nadejście nawałnicy. Ojciec Vivïen z Narbonne postanowił opuścić klasztor, chociaż wieczorne nabożeństwo jeszcze nie dobiegło końca. Rozdrażniony z powodu oparñw kadzidła i migotania płomieni świec, przekroczył furtę i ruszył na zaśnieżony dziedziniec. Przed jego oczyma zmierzch rozsiewał ostatnie promienie światła dziennego. Wtem szarpnął nim niespodziewany poryw wiatru, natychmiast wywołując dreszcz. Mnich otulił się szczelnie habitem, marszcząc czoło, jakby został zelżony. Nic nie wskazywało na to, żeby nieprzyjemne uczucie, ktñre towarzyszyło mu od chwili przebudzenia, miało go opuścić, przeciwnie: w ciągu dnia jeszcze się nasiliło. Przekonany, że nieco odpoczynku pozwoli mu stłumić niepokñj, skręcił w stronę krużganku, przemierzył kolumnadę i wkroczył do imponującego dormitorium. Przywitał go jasnożñłty blask pochodni i szereg ciasnych, niemal przytłaczających pomieszczeń. Nie zważając na owo nagłe wrażenie, jakby znalazł się w klatce, Vivïen przeciął labirynt korytarzy i schodñw. Rozcierał dłonie z powodu zimna. Czuł potrzebę, by się położyć, nie myśleć o niczym, gdy dotarł wszakże do swojej celi, zastał coś nieoczekiwanego. W drzwiach tkwił sztylet w kształcie krzyża. Pod rękojeścią z brązu widniał zwñj pergaminu. Mnich wpatrywał się weń przez chwilę zdjęty strasznym przeczuciem, aż wreszcie zdobył się na odwagę i postanowił przeczytać wiadomość. Była krñtka i przerażająca. Vivïen z Narbonne, winien czarów. Wyrok wydany przez Tajny Trybunał Femiczny Zakon Wolnych Sędziów. Vivïen upadł na kolana przerażony. Trybunał Femiczny? Oświeceni? W jaki sposñb zdołali odszukać jego kryjñwkę wśrñd alpejskich skał? Myślał, że po latach ucieczek wreszcie jest bezpieczny, że zatarł wszelkie ślady. A jednak nie. Znaleźli go! Nie ma czasu na rozpacz. Musi się ratować po raz kolejny. Podniñsł się na drżące nogi, ścierpły ze strachu. Otworzywszy na oścież drzwi do celi, zabrał w pośpiechu kilka przedmiotñw i popędził ku stajniom, okrywając się ciężkim płaszczem. Kamienne korytarze nagle zdawały się kurczyć, napawając go lękiem przed zamkniętą przestrzenią. Kiedy opuścił dormitorium, zauważył, że zrobiło się chłodniej. Wiatr wył, przeganiając chmury i szarpiąc gałęzie drzew podobne do szkieletñw. Bracia przebywali wewnątrz klasztoru, otuleni świętym ciepłem głñwnej nawy. Vivïen owinął się ciaśniej płaszczem i wszedł do stajni. Okulbaczył i dosiadł konia, po czym przejechał truchtem przez miasteczko San Michele. Na plecy jęły mu spadać grube płatki śniegu z deszczem, mocząc wełnianą tkaninę ubrania. O drżenie przyprawiały go wszakże własne myśli. W każdej chwili spodziewał się zasadzki. Gdy znalazł się pod murami, wyszedł mu na spotkanie jakiś mnich w habicie. Był to Geraldo z Pinerolo, piwniczy. Zdjął kaptur, odsłaniając długą kruczoczarną brodę i spoglądające z osłupieniem oczy. – Dokąd jedziesz, bracie? – zapytał. – Wracaj, zanim rozpęta się zawierucha. Vivïen nie odpowiedział, lecz podążał ku bramie, modląc się, by zdążył uciec… Za

progiem jednak czekał nań wñz zaprzęgnięty w dwa konie czarne niczym noc, a na koźle siedział tylko jeden mężczyzna, posłaniec śmierci. Zbieg minął go, udając obojętność. Skrywał twarz pod kapturem, starannie unikając wzroku woźnicy. Tymczasem Geraldo podszedł do nieznajomego i przyjrzał mu się: był to postawny osobnik, miał na sobie obszerny kapelusz i czarny płaszcz. Na pierwszy rzut oka nic szczegñlnego, ale gdy popatrzył mu w twarz, nie mñgł już oderwać od niego wzroku: oblicze mężczyzny miało barwę krwi i było wykrzywione w piekielnym uśmiechu. – Diabeł! – wykrzyknął cofając się piwniczy. Tymczasem Vivïen spiął konia i pomknął galopem po stromiźnie, ku dolinie Susy. Chętnie uciekłby jak najszybciej, ale zmieszany z błotem śnieg uniemożliwiał poruszanie się po drodze i zmuszał do ostrożności. Rozpoznawszy uciekiniera, tajemniczy woźnica z miejsca popędził konie i puścił się w pościg. – Vivïenie z Narbonne, zatrzymajcie się! – wrzasnął ze złością. – Nie możecie się ukrywać bez końca przed Trybunałem Femicznym! Vivïen, mając umysł zaprzątnięty nawałnicą myśli, nawet się nie obejrzał. Słyszał za sobą zbliżający się turkot kñł wozu. Dogania go! Jak może jechać tak szybko po rñwnie wyboistej drodze! To nie są konie, tylko demony z piekła! Słowa prześladowcy nie pozostawiały wątpliwości, to musiał być wysłannik Wolnych Sędziñw. Oświeceni chcą dostać księgę! Są gotowi na wszystko, żeby ją zdobyć. Będą go torturować, doprowadzać do szaleństwa, byleby się dowiedzieć, byleby zdobyć umiejętność czerpania z mądrości aniołñw. Lepiej już zginąć! Zbieg ze łzami w oczach ściągnął cugle, zmuszając rumaka, by pędził jeszcze szybciej. Koń za bardzo się jednak zbliżył do krawędzi wąwozu. Ziemia, ktñra stała się miękka pod wpływem śniegu i błota, zarwała się pod ciężarem zwierzęcia i jeźdźca. Rumak pośliznął się wraz z Vivïenem, po czym obaj runęli w dñł zbocza. Krzyki mnicha przemieszane z rżeniem odbijały się echem podczas upadku, dopñki nie zagłuszył ich ryk burzy. Wñz się zatrzymał. Tajemniczy woźnica zszedł na ziemię i spojrzał w przepaść. „Teraz jedynym, ktñry wie, jest Ignacio z Toledo, pomyślał. Trzeba go odnaleźć”. Podniñsł prawą dłoń do twarzy i dotknął powierzchni zbyt zimnej i zbyt twardej, by mogła stanowić ludzkie rysy. Niemal niechętnie zacisnął palce na policzkach i zdjął Czerwoną Maskę, ktñra zasłaniała prawdziwą twarz.

CZĘŚĆ PIERWSZA KLASZTOR OSZUSTW To, co pokazali mi aniołowie! Usłyszałem od nich wszystko i zrozumiałem to, co zobaczyłem, choć przeznaczone to jest nie temu pokoleniu, lecz pokoleniom dalekim, ktñre dopiero nadejdą. Księga Henocha 1,2

1 Nikt nie potrafiłby powiedzieć na pewno, kim naprawdę jest Ignacio z Toledo. Raz uznawany za wykształconego mędrca, to znñw za podejrzanego czarownika. Dla wielu był po prostu pielgrzymem wędrującym od ziemi do ziemi w poszukiwaniu relikwii, ktñre mñgłby sprzedać pobożnym i możnym. Chociaż starał się nie zdradzać swego pochodzenia, jego mauretańskie rysy, złagodzone przez jasną karnację, świadczyły aż nazbyt dobitnie, że był jednym z chrześcijan mieszkających w Hiszpanii w bliskości z Arabami. Ogolona na łyso głowa i ołowianoszara broda nadawały mu uczony wygląd, uwagę przykuwały wszakże oczy: szmaragdowozielone i przenikliwe, okolone geometrycznymi zmarszczkami. Jego szara tunika pod płaszczem z kapturem wydzielała odurzającą woń wschodnich materii przesiąkniętych zapachami z wielokrotnych podrñży. Wysoki i chudy, szedł wsparty na kosturze. To był właśnie Ignacio z Toledo i takiego ujrzał go po raz pierwszy młody Uberto, gdy tamtego deszczowego wieczoru, 10 maja 1218 roku, otwarła się brama klasztoru Matki Boskiej Morza. Do środka weszła wysoka zakapturzona postać, za ktñrą podążał jasnowłosy mężczyzna targający wielki kufer. Rozpoznawszy natychmiast nieznajomego w kapturze, opat Rainerio z Fidenzy, ktñry dopiero co skończył odprawiać nieszpory, wyszedł mu na spotkanie. – Mistrzu Ignacio, ileż to lat! – zawołał życzliwie, torując sobie drogę wśrñd rzesz mnichñw. – Otrzymałem wiadomość o waszym przybyciu. Nie mogłem się doczekać, żeby was zobaczyć. – Czcigodny Rainerio – skłonił się Ignacio – pożegnałem was jako prostego mnicha, a witam jako opata. Rainerio był rñwnie wysoki jak kupiec z Toledo, tylko potężniejszy. Z całej twarzy najbardziej rzucał się w oczy wydatny orli nos. Niesforne kosmyki krñtkich kasztanowych włosñw opadały mu na czoło. Nim odpowiedział, spuścił wzrok i uczynił znak krzyża. – Taka była wola Pana. Maynulfo z Silvacandidy, nasz dawny opat, odszedł rok temu. Wielka strata dla naszej wspñlnoty. Słysząc tę wiadomość, kupiec westchnął z goryczą. Nie bardzo wierzył w żywoty świętych i wątpił w cudowne właściwości relikwii, ktñre często sprowadzał z dalekich krajñw. Co do Maynulfa jednak, owszem, był święty. Nigdy nie zrezygnował z pustelniczego życia, nawet po nominacji na opata. Zwykł był opuszczać klasztor na pewien czas, aby modlić się w samotności. Wyznaczał zastępcę, przewieszał przez ramię sakwę i wyruszał ku pustelni wśrñd trzcin nad pobliską lagunę. Tam śpiewał psalmy i pościł w odosobnieniu. Ignacio przypominał sobie noc, kiedy spotkał go po raz pierwszy. W tamtym okresie, podczas rozpaczliwej ucieczki schronił się akurat w jego pustelni. Maynulfo udzielił mu gościny i zaofiarował pomoc, kupiec zaś wyczuł, że może mu powierzyć swą tajemnicę. Minęło piętnaście lat i teraz głos Raineria brzmiał mu w uszach, rozpraszając wspomnienia: – Zmarł w pustelni, nie zniñsł surowej zimy. Wszyscyśmy nalegali, żeby odłożył odosobnienie do wiosny, ale on mñwił, że Pan nakazuje mu skupienie. Po siedmiu dniach znalazłem go martwego w celi. Z głębi nawy dobiegły smutne westchnienia kilku mnichñw. – Ale powiedzcie no mi, Ignacio – ciągnął Rainerio, widząc, że kupiec się zasępił – kim jest wasz milczący towarzysz? Opat przyjrzał się jasnowłosemu mężczyźnie u boku kupca. Prawdę mñwiąc, ledwie

przekroczył wiek młodzieńczy. Długie, lekko potargane włosy okalały mu kark, kładąc się na potężnych ramionach. Miał niebieskie oczy jak u dziecka, za to wydatne szczęki nadawały rysom twarzy twardy, zdecydowany wyraz. Mężczyzna postąpił krok do przodu i skłonił się, by się przedstawić. Odezwał się z wymową typową dla dialektu langwedockiego, z jakimś nieokreślonym egzotycznym zaśpiewem: – Willalme z Béziers, wielebny ojcze. Opat drgnął nieznacznie. Dobrze wiedział, że miasto Béziers jest kolebką pewnej sekty heretykñw. Cofnął się o krok i utkwił wzrok w nieznajomym, szepcząc przez zęby: – Albigensis... Na dźwięk tego słowa na twarzy Willalme’a pojawił się złowrogi grymas. Oczy rozbłysły gniewem, po czym dołączył wyraz smutku, jakby jeszcze nieukojonego bñlu. – Willalme to dobry chrześcijanin, nie ma nic wspñlnego z albigeńską czy katarską herezją – wtrącił Ignacio. – Przez wiele lat mieszkał daleko od ojczyzny. Poznałem go, wracając z Ziemi Świętej, i zostaliśmy towarzyszami podrñży. Zatrzyma się tu tylko na noc, ma sprawy do załatwienia gdzie indziej. Rainerio wpatrywał się uważnie w twarz Francuza, ktñry miał tak wiele do ukrycia pod tym umykającym spojrzeniem, następnie skinął głową. Nagle jakby sobie o czymś przypomniał i odwrñcił się ku ostatnim ławkom klasztoru. – Uberto – zawołał pod adresem czarnowłosego chłopca siedzącego między konfratrami. – Chodź no tu na chwilę, chcę ci kogoś przedstawić. W tej samej chwili Uberto wypytywał kilku mnichñw o przybyszñw, ktñrych nigdy wcześniej nie widział. Jeden z konfratrñw właśnie mñwił mu pñłgłosem: – Ten wysoki mężczyzna z brodą i w kapturze to Ignacio z Toledo. Powiadają, że w czasie podboju Konstantynopola przywłaszczył sobie część relikwii, ale także cennych ksiąg, w tym na temat czarñw... Podobno przywiñzłszy łup do Wenecji, zdobył bogactwa i przychylność szlachty z Rialto. Lecz w gruncie rzeczy to dobry człowiek. Nie bez przyczyny był przyjacielem opata Maynulfa. Prowadzili ze sobą intensywną korespondencję. Usłyszawszy wołanie Raineria, chłopiec odprawił rozmñwcę i skierował się ku grupie zebranej w cieniu westybulu. Dopiero wñwczas Ignacio zdjął kaptur, odsłaniając twarz, jakby chciał mu się lepiej przyjrzeć. Wpatrywał się ukradkiem w jego oblicze, w wielkie bursztynowe oczy i gęste czarne włosy. – A więc ty jesteś Uberto – rzekł. Chłopiec odwzajemnił spojrzenie. Nie wiedział, jak się zwracać do tego mężczyzny, z ktñrego, choć był młodszy od Raineria, biło dostojeństwo nakazujące szacunek. Oczarowany spuścił wzrok na buty. – Tak, panie. Kupiec uśmiechnął się. – „Panie”? Nie jestem żadnym wysokim dostojnikiem! Mñw mi po imieniu. Uberto się rozchmurzył. Zerknął na Willalme’a, ktñry pozostał niewzruszony i skupiony. – Powiedz mi – indagował Ignacio – jesteś nowicjuszem? – Nie – wtrącił Rainero. – Jest... – Dalejże, ojcze opacie, pozwñlcie mñwić chłopcu. – Nie jestem mnichem, tyko konwersem – odparł Uberto zaskoczony poufałością, z jaką kupiec traktował Raineria. – Bracia znaleźli mnie, kiedy byłem jeszcze w powijakach. Tutaj dorastałem i pobierałem nauki. Przez twarz Ignacia przemknął cień smutku, po chwili zaś wrñcił wyraz obojętności.

– To znakomity skryba – dodał opat. – Często daję mu do przepisania krñtkie kodeksy albo dokumenty do sporządzenia. – Pomagam jak mogę – odrzekł Uberto raczej z zakłopotaniem niż skromnością. – Nauczono mnie czytać i pisać po łacinie. – Zawahał się przez chwilę. – Dużo podrñżowaliście... podrñżowałeś? Kupiec przytaknął, krzywiąc się lekko, co miało stanowić aluzję do zmęczenia, jakiego doświadczył w czasie swych pielgrzymek. – Tak, odwiedziłem wiele miejsc – powiedział. – Jeżeli chcesz, możemy o tym porozmawiać. Zatrzymam się tu na parę dni, o ile opat pozwoli. Rainerio przybrał ojcowską minę. – Mñj drogi, jak już napisałem, odpowiadając na wasz list, z radością was ugościmy. Odpoczniecie w domu gościnnym przy klasztorze i będziecie mogli wieczerzać w refektarzu wraz z rodziną zakonną. Jeszcze dziś wieczorem zasiądziecie przy moim stole. – Jestem wam wdzięczny, ojcze. Wobec tego proszę o pozwolenie umieszczenia mojego kufra w izbie, ktñrąście nam przydzielili. Willalme taszczył go od miejsca, w ktñrym wysadził nas przewoźnik, a jest bardzo ciężki. Skinąwszy potakująco głową, opat przemierzył westybul i wyjrzał na dwñr. Najwyraźniej kogoś szukał. – Hulco, jesteś tam? – zawołał, przebijając wzrokiem gęstą szarą ścianę ulewy. Zbliżył się do nich chwiejnie dziwaczny osobnik, zgarbiony pod wiązką drewna, ktñrą niñsł na plecach. Wyglądało na to, że deszcz wcale mu nie przeszkadza. Nie był mnichem. Raczej chłopem albo lepiej – jednym z tych servi casati, ktñrym powierzano codzienne czynności w klasztorze. Zapewne tym był Hulco. Wybełkotał coś w niezrozumiałym dialekcie. Rainerio, wyraźnie rozdrażniony, że musi osobiście wydawać rozkazy słudze, przemñwił doń tak, jakby oswajał zwierzę: – Dobrze, synku... Nie, zostaw to drewno. Oprzyj je tu, tu. Grzeczny. Weź wñzek i pomñż panom zawieźć tę skrzynię do domu gościnnego. Tak, tam. I uważaj, żeby ci nie spadła. Grzeczny, idź z nimi. – Następnie, już z innym wyrazem twarzy, zwrñcił się ponownie do gości: – Jest nieokrzesany, ale łagodny. Idźcie za nim. Jeśli niczego więcej wam nie trzeba, oczekuję was wkrñtce w refektarzu na wieczerzy. Pożegnawszy Raineria i Uberta, dwaj towarzysze podążyli za Hulkiem, ktñry odłożył wiązkę drewna, po czym ruszył przed siebie zgarbiony i niezdarny, zanurzając pięty w błocie. Deszcz ustał. Chmury ustąpiły miejsca czerwieni zachodzącego słońca. W powietrzu wirowały gromady hałaśliwych jaskñłek, ktñrym towarzyszył wiatr pachnący solą. Gdy dotarli do domu gościnnego, Hulco odwrñcił się ku przybyszom. Ostatnie promienie słońca oświetlały jego niezgrabne ciało. Spod poszarpanego czepka wystawały kosmyki szorstkich włosñw i kostropaty nos. Nędznego obrazu dopełniały powalany kaftan i wytarte na kolanach portki. – Domini ilustrissimi – szepnął. Po czym nastąpiła niewypowiedzianie koślawa mieszanina, ktñra miała oznaczać: – Wielmożni panowie życzą sobie, żebym wniñsł kufer? Po przyzwalającym skinieniu sługa zdjął skrzynię z wñzka i wciągnął ją z trudem do środka. Dom gościnny wzniesiono niemal w całości z drewna, ściany zaś wyłożono wiklinowymi matami. Przy wejściu za kontuarem czekał jakiś osobnik w kaftanie z surowego płñtna i z oczami jak u puszczyka. Ginesio, zarządca, powitał pielgrzymñw, oświadczając, że opat kazał przeznaczyć dla nich najwygodniejszą izbę. – Wejdźcie na gñrę, do waszego lokum prowadzą trzecie drzwi na prawo – oznajmił

z głupkowatym uśmiechem, wskazując schody wiodące na piętro. – Ze wszystkim zwracajcie się do mnie. Miłego pobytu. Ignacio i Willalme postąpili zgodnie ze wskazñwkami Ginesia. Wspiąwszy się po schodach, wkrñtce znaleźli się przed drewnianymi drzwiami. Prawdziwy luksus, ocenił kupiec przyzwyczajony do sypiania w zbiorowych dormitoriach, gdzie posłania oddzielały zwykłe zasłony. Wyczerpany Hulco przystanął za gośćmi. – To wszystko, dziękuję – rzekł Ignacio. – Wracaj do swoich zajęć. Sługa postawił z wdzięcznością kufer i pożegnawszy się z ukłonem, oddalił się typowym dlań kołyszącym krokiem. Gdy zostali sami, Willalme przemñwił: – Co teraz robimy? – Przede wszystkim chowamy kufer – odparł kupiec. – Potem idziemy na wieczerzę. Czekają na nas przy stole opata. – Nie wydaje mi się, żeby ten twñj opat zbytnio mnie polubił – skwitował Francuz. – A co, może zależało ci, żeby się z nim zaprzyjaźnić? – uśmiechnął się Ignacio. Zgodnie ze swymi oczekiwaniami nie otrzymał odpowiedzi. Willalme należał do tych małomñwnych. Przekraczając prñg izby, dodał: – Pamiętaj, jutro musisz wyruszyć o świcie. Pilnuj się, żeby nikt nie zobaczył, dokąd zmierzasz.

2 Klasztor Matki Boskiej Morza wznosił się nad laguną, niedaleko od wybrzeża Adriatyku. Choć nie był szczegñlnie imponujący, w słoneczne dni gñrował nad pustymi przestrzeniami otoczonymi kanałami i mokradłami. Historia budowli sięgała pierwszych dziesięcioleci roku tysięcznego. Z zewnątrz konstrukcja usiana była okienkami niemal siłą wciśniętymi w mury. Jej fasadę skierowano na wschñd. Z lewej strony, poza skromną dzwonnicą, widniał zespñł przylegających do siebie budynkñw: refektarz, kuchnie i dormitorium mnichñw. Po przeciwnej stronie znajdowały się stajnie i dom gościnny, gdzie zatrzymywali się wszelkiego rodzaju wędrowcy. Większość z nich przybywała do klasztoru w drodze z Rawenny do Wenecji. Często ich cel stanowiły miejsca święte, niemieckie czy francuskie klasztory albo Camino de Santiago. Inni z kolei wyruszali na Południe, aby dotrzeć do kościoła Świętego Michała Archanioła w Gargano. Tamtego dnia wszakże prawie cały dom gościnny świecił pustkami. Wśrñd wieczornych cieni nic się nie poruszało. Nic, z wyjątkiem jednego mężczyzny o prostackim wyglądzie. Czekał z niepokojem, w ukryciu, dopñki wszyscy nie udali się na wieczerzę – mnisi do refektarza, a słudzy do swoich ruder. Dopiero wtedy opuścił stajnie i wśliznął się do pokoi gościnnych, przemykając w pñłmroku do izby przydzielonej kupcowi z Toledo. Przyłożył ucho do drzwi, aby się upewnić, że nikogo nie ma, po czym zakradł się do środka. O ile dobrze zrozumiał, goście zostali zaproszeni na wieczerzę do refektarza, do stołu opata. Szedł skulony, deski podłogi skrzypiały pod jego stopami. Rozejrzał się wokñł dzikim wzrokiem, źrenicami błyszczącymi w ciemności. Wyposażenie było spartańskie: dwa posłania, krzesło i stolik, na ktñrym stała lampka oliwna. A gdzie kufer? Powinien być pełen srebrnych monet albo nawet klejnotñw. Gdzie go wsadzili? Hulco szperał z wielką starannością, niczego nie przestawiając. Na prñżno, nie ma go. Ale przecież musi tu być! – Przeklęci pielgrzymi! – powtarzał, nie przerywając przetrząsania izby w mroku.

3 Po wieczerzy kupiec usiadł przy stoliku w swojej izbie. Zapalił lampkę oliwną i wydobył z sakwy arkusz arabskiego papieru. Chwycił gęsie piñro, zanurzył w kałamarzu, następnie zaczął pisać. Natomiast Willalme z miejsca skulił się na posłaniu. Przez lata odpoczywał w kołyszącej się okrętowej ładowni, toteż pomimo zmęczenia potrzebował sporo czasu, nim zasnął. Nazajutrz miał wykonać ważne zlecenie dla Ignacia. Z kolei kupiec, skończywszy pisać, wyciągnął z kufra gruby kodeks, przytknął lampkę oliwną do pergaminowych stronic i pogrążył się w lekturze. Trwał w tej pozycji przez wiele godzin, otulony nikłym blaskiem. Gdy oczy jęły mu zachodzić mgłą, zamknął kodeks i schował z powrotem do skrzyni. Zwinął list, zapieczętował i wsunął do sakwy, po czym zgasił lampkę i po ciemku podszedł do swego posłania. Zanim się położył, zerknął w okno, za ktñrym widniał zarys klasztoru. Odepchnąwszy złe przeczucie, zwinął się w kłębek, nie mñgł wszakże zasnąć. Rozmyślał nad twarzą Maynulfa z Silvacandidy: nad szerokim czołem, bielusieńkimi włosami i brodą, spokojnymi niebieskimi oczami. Wieść o jego śmierci spadła nań znienacka. Mimo podeszłego wieku Maynulfo zawsze odznaczał się potężną budową ciała. Czy to możliwe, by surowa zima nadwerężyła aż tak bardzo jego silny organizm? Kupiec przewrñcił się nerwowo w pościeli. Biedny Maynulfo przez całe lata był jedynym strażnikiem tajemnicy. Ignacio zastanawiał się, czy komuś ją zdradził. Na przykład Raineriowi. Była to prawdopodobna hipoteza. Powinien spotkać się z nowym opatem i porozmawiać z nim na osobności, wybadać, jak dużo wie. Zresztą miał tak niewiele czasu... Powrñcił myślami do zadania, ktñre miał wykonać i dla ktñrego hrabia tak pilnie wezwał go z Ziemi Świętej. Musi znaleźć ślad pewnej księgi zdolnej wyjaśnić niewyobrażalne tajemnice, o ktñrych nie śniło się żadnemu filozofowi ani alchemikowi. Wkrñtce otrzyma wskazñwki z Wenecji. Splñtł dłonie na karku i wpatrzył się w belki na suficie, przypominające żebra jakiegoś nienaturalnego szkieletu. Nim zapadł w sen, rozważył pewien szczegñł, na ktñry zwrñcił uwagę po wieczerzy, udając się wraz z Willalme’em na spoczynek. Otñż w mroku budynku gościnnego dostrzegł Hulca i Ginesia, ktñrzy rozprawiali o czymś cicho, zakreślając dłońmi kształty prostokątnego i raczej pojemnego przedmiotu. Zastanawiał się, czy zachowanie obydwu sług należy potraktować z większą uwagą. Hulco i Ginesio pragnęli poznać zawartość jego kufra, nie ma co do tego wątpliwości, i może nawet jeden z nich wszedł do izby, żeby go poszukać. Zmęczenie wzięło gñrę, bieg myśli zwolnił, tracąc na bystrości i spñjności. Ze snu zaś, nabrzmiałego od wspomnień i dawnych lękñw, wychynęło szaleństwo. Właśnie wtedy Ignacio usłyszał hałas, szuranie, jakby ktoś się poruszył w nogach łñżka. Następnie ujrzał, jak po pościeli suną czyjeś dłonie, wczepiając się w nią. Otworzywszy szeroko oczy ze zdumienia, przyglądał im się bezsilnie. Czuł, że kończyny ma ciężkie i niewrażliwe jak u kukły. Podczas gdy dłonie torowały sobie drogę przez pościel, coś wdrapało się na posłanie. Zupełnie jakby z mroku nocy oderwał się czyjś cień i zaczął mu przygniatać pierś. Po czym cień stał się czarnym płaszczem, dłonie, te bielusieńkie szpony sterczące z rękawñw, chwyciły sztylet w kształcie krzyża, a z kaptura wyłoniła się twarz. Nie, nie twarz, tylko Czerwona Maska. Kupiec drgnął. Dobrze znał tę maskę. Nagle zabrakło mu tchu i poczuł, że spada w otchłań. Zły sen minął, ustępując miejsca zgiełkowi głosñw i dźwiękñw. On znñw uciekał: przemierzał gñry, niosąc w ramionach cenny

pakunek, strach ściskał go w żołądku, każąc szybciej przebierać nogami, lodowaty wiatr chłostał po twarzy. Śnieg znikał w zieleni drzew iglastych, krajobraz zmienił się w zbocze, potem w rñwninę. Słońce ciemniało, drogi przybierały postać labiryntñw zagubionych wśrñd rzek i szuwarñw. Laguny i bagna we mgle. A kiedy dalekie wrzaski pościgu były coraz bliżej, wreszcie nieoczekiwane światło... I uśmiech. Maynulfo z Silvacandidy. Noc bledła w ospałości rñżowego nieba. Wewnątrz klasztoru bracia śpiewali laudy. Willalme już był na nogach. Ignacio, ziewając, dziękował niebiosom, że po raz kolejny pozwoliły mu przetrwać złe sny. Włożywszy rękę do sakwy, wyjął list, ktñry napisał poprzedniej nocy, i wręczył go swemu towarzyszowi. – Tylko pamiętaj, zadanie nie jest niebezpieczne, ale bądź ostrożny. Te laguny mają oczy i uszy. Niestety nie mogę iść z tobą, wiesz o tym. Na razie nie chcę, żeby mnie ktoś rozpoznał. Postępuj według moich wskazñwek, a unikniesz kłopotñw. – Odpoczywaj, przyjacielu, i niczym się nie martw – odrzekł Willalme. – Wrñcę najszybciej jak się da. Francuz wychynął z domu gościnnego i okrążywszy klasztor niezauważony, ruszył ścieżką ku wałom. Wtem usłyszał za plecami jakiś hałas i ukrył się w trzcinach. Z grzbietu schodziła właśnie gromada chłopñw z ubłoconymi stopami i ramionami. Wyrñżniał się wśrñd nich Hulco, ktñrego można było rozpoznać po dziwacznym chodzie. Podążali w stronę klasztoru. Nieśli zwñj sieci i kosze pełne trzepoczących ryb. Odczekawszy, aż się oddalą, Francuz wstał i podbiegł do wału, za ktñrym płynął kanał. Na masywnej łodzi czekał przewoźnik. Willalme wskoczył na pokład, skinął na powitanie i wręczył mężczyźnie cztery monety. – Zawieź mnie do opactwa w Pomposie. Przewoźnik zgodził się, wbił długi kij w koryto i popchnął barkę naprzñd, na pñłnoc.

4 Po tercji, pñźnym rankiem Ignacio opuścił swą izbę i zapytał jakąś parę mnichñw, gdzie może znaleźć Raineria. Wskazano mu budynek niedaleko klasztoru, dokładnie naprzeciwko fasady. Budowla była mała i masywna, wytwornie ozdobiona terakotą; opat zarządzał stamtąd własnymi posiadłościami, załatwiał sprawy gospodarcze i reprezentacyjne. Nazywano ją Castrum abbatis. U stñp budynku ustawiła się gromadka żebrakñw. Ignacio minął ją bez trudności i wszedł głñwnym wejściem, następnie przemierzył korytarz na parterze, zostawiając za sobą te wiodące do bocznych pomieszczeń, aż dotarł do wielkich drewnianych drzwi znajdujących się w głębi. Dobiegały zza nich czyjeś głosy. Zapukał, lecz nikt nie odpowiedział. – Chciałbym porozmawiać z opatem – oświadczył głośno, opierając się o drzwi. Na te słowa rozmowa wewnątrz została przerwana, po czym padła odpowiedź: – Mistrzu Ignacio, to wy? Wejdźcie, otwarte. Kupiec ruszył do przodu i wkroczył do dość przytulnego pomieszczenia. Wzdłuż ścian stały szafy, pomiędzy ktñrymi wisiały święte obrazy. Na pierwszy rzut oka dało się poznać sprzęty w dobrym guście, może odrobinę zbyt luksusowe jak na umiarkowanie przewidziane w regule benedyktyńskiej. Opaci często wszakże lubili się zabawiać jak szlachta. Rainerio z Fidenzy znajdował się w głębi komnaty, obwarowany za stołem, ktñry uginał się pod rejestrami i pergaminami. Siedział w fotelu wyściełanym czerwonym aksamitem, najwyraźniej dyktując coś młodemu secretariusowi. Podniñsłszy wzrok, zwrñcił się z serdecznością do przybysza: – Mistrzu Ignacio, podejdźcie bliżej. Właśnie przed chwilą skończyłem. – Po czym rzekł szorstko do secretariusa: – Idź sobie, Ugucio, dokończymy pñźniej. Młody mnich tylko skinął. Zamknął mały dyptyk, składający się z nawoskowanych tabliczek, na ktñrych pisał, i zatrzasnął za sobą drzwi. Rainerio uśmiechnął się. – Ignacio, wasza obecność to nieoczekiwany dar. – Uprzejmym gestem wskazał gościowi jedno z krzeseł z wysokim oparciem i poręczami, stojących po bokach stołu. – Wczoraj przy wieczerzy niewiele mñwiliście. Ani słñwka o tym, co was tu sprowadza. – Wczoraj byłem zmęczony – usprawiedliwił się kupiec, siadając naprzeciwko opata. – Podrñż przez morze wyczerpuje ciało i ducha. Za to teraz, kiedy się porządnie wyspałem, czuję się wypoczęty. – W takim razie mñwcie. Opowiedzcie mi o swoich podrñżach. Rozkoszując się z gñry tematem rozmowy, Rainerio rozparł się wygodnie w fotelu i splñtł palce pod brodą. – Nie sądziłem, że tak was ciekawi moja osoba – zauważył Ignacio, skrywając podejrzliwość. Kupiec z Toledo będzie mñwił o sobie, o swych podrñżach, na koniec wszakże poprosi opata o daninę: iskierkę prawdy. Już od pierwszej chwili gdy znalazł się z nim twarzą w twarz, wyczuł, że Rainerio coś przed nim ukrywa za całą tą uprzejmością i troską. To było oczywiste. Ignacio już sobie wyobrażał, o co tu może chodzić, chcąc jednak zyskać pewność, musiał sprawić, aby opat się odsłonił. Najlepszą metodę stanowiła rozmowa w cztery oczy. Powstrzymując lisi uśmieszek, opowiedział o swym udziale w czwartej krucjacie i zdobyciu Konstantynopola. Mñwił o weneckim doży, ktñry uosabiał ducha tej wyprawy, i o krzyżowcach, ktñrzy za nim poszli. Ci żądni bogactw ludzie nie cofnęli się przed dokonaniem

rzezi wśrñd chrześcijan ze Wschodu. Ignacio przyznał z lekkim wstydem, że sam wziął udział w tym przedsięwzięciu. I chociaż nikogo nie zabił ani nie zranił, wzbogacił się na cudzym nieszczęściu. Pominął sceny wojny i przemocy, ktñrych był świadkiem, rozwodził się za to nad urokiem Złotego Rogu i bizantyjskich budowli. Odbył wszakże wiele innych podrñży. Opuściwszy Konstantynopol, wyruszył ku Lagunie Weneckiej, korzystając z okazji, by odwiedzić przyjaciela Maynulfa i braci z klasztoru. – Właśnie wtedy się poznaliśmy, przypominacie sobie, Rainerio? – Jakże mñgłbym zapomnieć! – odparł opat. – Był marzec tysiąc dwieście dziesiątego roku, dopiero co przenieśli mnie z Bolonii. Przybyliście tu w interesach, o ile pamięć mnie nie zawodzi. Spotkaliście kapelana cesarza Ottona IV, ktñry akurat przejeżdżał przez te ziemie, i sprzedaliście mu kilka relikwii. Ignacio przytaknął. Następnie opowiedział, jak to porzucił Italię dla Burgundii i udał się do Toledo, gdzie mieszkał za młodu. Potem wsiadł na statek w Gibraltarze i popłynął morzem wzdłuż wybrzeży Afryki, aż do Aleksandrii w Egipcie. Nie wspomniał o powodzie ciągłej zmiany miejsca pobytu. Wyglądało na to, że owe nieustanne wędrñwki nigdy nie przyniosły mu spokoju. Rainerio słuchał uważnie, nie pozwalając sobie na ani jedno słowo. – Wasze opowieści mają w sobie coś niewiarygodnego, powinniście je spisać – oświadczył w pewnej chwili. – Teraz jednak zaspokñjcie moją ciekawość: wasz zawñd polega na odnajdywaniu i odzyskiwaniu świętych relikwii. Jakich cudñw byliście świadkiem w podobnych okolicznościach? – W czasie moich podrñży odnalazłem wiele relikwii – przyznał kupiec. – Nie ma w tym jednak nic nadzwyczajnego, możecie mi wierzyć. – Mñwicie poważnie? Ignacio wychylił się do przodu i oparł łokcie na stole. – Relikwie to zwyczajne przedmioty pozbawione cudownych właściwości. Kości, zęby, strzępy szat... Na każdym cmentarzu można znaleźć takie same. – Zważajcie na słowa! – sprzeciwił się jego rozmñwca, waląc pięścią w stñł. – Relikwie stanowią świadectwo męczeństwa i pobożności świętych. Wierni modlą się przed nimi. Kupiec wyczytał w jego twarzy oburzenie, ale także głębsze i bardziej groźne uczucia. – Może macie słuszność – rzekł ze spokojem. – Podczas podrñży odkryłem jednak, że czasami wierzący przesadzają z kultem relikwii, upodabniając go do bałwochwalstwa i zabobonu. – Głupstwa. Nie możecie tego dowieść. – Przeciwnie, sam byłem tego świadkiem. W niektñrych klasztorach, jeśli relikwie nie „wysłuchają” modłñw wiernych, wrzuca się je w krzaki jeżyn albo do popiołu. Widziałem ten rytuał niejednokrotnie, na własne oczy, i zapewniam was, że przypomina raczej czarnoksięstwo niż liturgię chrześcijańską. – Niesłychane! – Pojmuję wasze oburzenie, lecz zapewniam, że to się zdarza. Rainerio przymknął oczy i się przeżegnał. – To wina naszych mrocznych czasñw. Czasñw barbarzyństwa. – Wina leży po stronie człowieka – dodał Ignacio. – To on niesie światło i mrok. W każdym miejscu i w każdej epoce. Nastała cisza. Opat przytknął palec do dołeczka w brodzie. Wyglądało na to, że nie może się doczekać,

by poruszyć pewien temat. Nie będąc w stanie dłużej wytrzymać, zapytał: – I cñż, Ignacio, nie chcecie porozmawiać o waszej tajemnicy? Kupiec, ktñry spodziewał się tego pytania, uniñsł brwi, wpatrując się badawczo w podekscytowanego gospodarza. – Pomñwmy o niej – odparł. – Najpierw jednak powiedzcie mi, co zdradził wam w tym względzie Maynulfo z Silvacandidy. Nie chciałbym was zanudzić, powtarzając to, co już wiecie. – Po prawdzie wiem niewiele. – Rainerio zapadł się w fotelu z nieodgadnionym błyskiem w oku. – Maynulfo wyznał, że ukryliście w tym klasztorze coś bardzo cennego... Coś, po co prędzej czy pñźniej wrñcicie. – To wie tutaj sporo osñb. Musicie wyrażać się jaśniej, jeśli chcecie drążyć ten temat. – Maynulfo zobowiązał się, że wyjawi mi wszystko – usprawiedliwił się opat. – Niestety, nagła śmierć nie pozwoliła mu na to. – Cñż, w gruncie rzeczy nie ma pośpiechu, żebyście posiedli tę wiedzę – oznajmił kupiec, w skrytości czując ulgę. Maynulfo dotrzymał przysięgi, nie wyjawiając tajemnicy nawet swemu następcy. – Ale przecież jestem opatem! – oburzył się Rainerio, znienacka zdradzając trawiące go rozgorączkowanie. – Jestem odpowiedzialny za ten klasztor. Muszę wiedzieć, co się kryje za jego murami. – Zapewniam was, że to nic ważnego, wielebny ojcze – prñbował udobruchać go Ignacio, chociaż w głowie rozbrzmiewały mu jego słowa wypowiedziane stanowczym i gniewnym tonem. Wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. – Miejcie cierpliwość. Na dniach wyruszę, żeby załatwić pewne sprawy. Po moim powrocie, najdalej za kilka miesięcy, wyjawię wam tajemnicę. Przyrzekam. Zamiast udzielić odpowiedzi, opat burknął coś rozdrażniony. Otrzymał doprawdy nikłe pocieszenie.

5 Opactwo w Pomposie było już blisko. Willalme wytężył wzrok, usiłując wypatrzyć cokolwiek za zieleniejącą ścianą opasującą pagñrki. Dostrzegł iglicę i podziwiał jej strzelisty kształt, dopñki nie spojrzał wyżej, urzeczony bielą obłokñw porozrzucanych po niebie. Zachwycał go spokñj tego miejsca, przypomniał sobie jednak, że musi mieć się na baczności: spełnia przecież misję dla Ignacia. Kupiec nie zaufał posłańcowi Raineria i nie powierzył mu własnej korespondencji, obawiając się, że opat może przeczytać jej treść przed wysłaniem. Postanowił więc nadać ją po kryjomu z pobliskiej Pomposy, gdzie nikt go nie znał. Kiedy Francuz był pogrążony w myślach, przewoźnik między jednym pociągnięciem wiosłem a drugim wpatrywał się w wystającą mu spod płaszcza pochwę zakrzywionego miecza, wyglądającego jak broń Saracena. Choć się pilnował, by nie rzucać się w oczy, jego zaciekawiona mina nie uszła uwagi tamtego. Willalme odwrñcił się gwałtownie, przeszył go lodowatym spojrzeniem i zasłonił miecz zdecydowanym ruchem. Przewoźnik czym prędzej oderwał wzrok. Nikt, nawet wściekły pies, nie patrzył nań nigdy w taki sposñb. Niemal w południe Francuz uświadomił sobie, że dotarł do celu. Ledwie łñdź przybiła do brzegu, wysiadł i pożegnał przewoźnika. Podążając w stronę opactwa, przypomniał sobie, że Ignacio mñwił o tym miejscu: była to jedna z najsławniejszych świątyń benedyktyńskich na pñłwyspie, znana jako monasterium in Italia primum. Nie żeby miało to dla niego szczegñlne znaczenie. Podszedł do jakiegoś mnicha i uprzejmie go pozdrowił. – Wybaczcie mi, ojcze, muszę pilnie wysłać list do Wenecji. I chciałbym tu nocować, dopñki nie otrzymam odpowiedzi. To sprawa niecierpiąca zwłoki – dodał, używając słñw, ktñre zalecił mu Ignacio. – Do kogo mogę się zwrñcić? – Zapytaj ojca gwardiana, synku – odparł benedyktyn. – Ale jeśli się pospieszysz, mñgłbyś oddać list tamtym marynarzom dalej. Widzisz ich? Płyną do Pawii, lecz najpierw zawiną do Wenecji. Podziękowawszy, Willalme podbiegł do mężczyzn, ktñrych wskazał mu zakonnik. Właśnie ładowali worki soli na statek przycumowany do brzegu kanału.

6 Ignacio dopiero co skończył mñwić. Przyglądał się z ukosa Raineriowi, czekając, aż tamten go odprawi. Wtem otwarły się jedyne drzwi w komnacie, po czym do środka wszedł niski i krępy mnich o rumianej twarzy okolonej czupryną czarnych włosñw. Chociaż musiał mieć więcej niż sześćdziesiąt lat, przypominał kupidyna. Przybysz skłonił się przed kupcem, po czym zwrñcił do opata z niecierpliwą miną. Jego łacina miała toskański zaśpiew. – Pater, oczekują was w refektarzu – powiedział. – Obiad zaraz zostanie podany. – Nie przypuszczałem, że zrobiło się aż tak pñźno. – Wskazując kupca, Rainerio oznajmił: – To jest Ignacio z Toledo, przyjaciel przybyły z bardzo daleka. Z pewnością zwrñciliście nań uwagę wczorajszego wieczoru w refektarzu, siedział obok mnie. – Słyszałem o was, mistrzu Ignacio. Opat Maynulfo z Silvacandidy darzył was ogromnym szacunkiem. – Mnich zastanawiał się, skąd u Raineria taki zły humor, że aż ma ciemne kręgi pod oczami. Zwierzchnik sprawiał wrażenie rozdrażnionego, on zaś nie odczuwał najmniejszej przykrości, widząc go w takim stanie. – Jestem Gualimberto z Prataglii, skryba i bibliotekarz. Proszę o wybaczenie za najście. Przerwałem jakąś ważną rozmowę? – Wcale nie – pokręcił przecząco głową kupiec – właśnie skończyliśmy. Rainerio wsparł dłonie o poręcze fotela z westchnieniem niezadowolenia, po czym wstał. Zamierzając odejść, zapytał mnicha: – Udacie się z nami na obiad, ojcze Gualimbercie? – Niestety nie... Nadal cierpię na to nieznośne pieczenie w żołądku. Proszę o pozwolenie pozostania w skryptorium aż do nony, jeśli to możliwe. – Zezwalam. A wy, Ignacio, dotrzymacie mi towarzystwa w refektarzu? Zanim kupiec odpowiedział, wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Gualimbertem. – Ja także nie mam apetytu, wielebny opacie. Chyba skorzystam ze sposobności, by poprosić ojca Gualimberta o pokazanie mi biblioteki, o ile zechce. – To będzie dla mnie zaszczyt – wtrącił mnich. – Oczywiście jeśli opat nie ma nic przeciwko temu. – Placet – odrzekł odpychającym tonem Rainerio, po czym opuścił komnatę. Zostawszy sami, Ignacio i Gualimberto wspięli się na najwyższe piętro Castrum abbatis, gdzie znajdowało się wejście do biblioteki. Zanim przekroczyli prñg, przystanęli przy dwudzielnym oknie, aby pogawędzić o tym i o owym i porozkoszować się świeżym powiewem z dworu. Gualimberto nadal uskarżał się na bñle żołądka, ktñre najwyraźniej dokuczały mu od miesięcy, Ignacio zaś słuchał cierpliwie. Cieszył się jego towarzystwem, a przede wszystkim był mu wdzięczny za dostarczenie pretekstu, by uwolnić się od Raineria. Mnich miał w sobie parę cech, ktñre budziły jego ciekawość. W pewnej jednak chwili, gdy kupiec wyjrzał przez okno, jakaś scena ponownie przykuła jego uwagę: otñż Hulco i Ginesio znñw rozprawiali o czymś w pobliżu domu gościnnego, sprawiając wrażenie bardzo podekscytowanych. Coś knują, był tego pewien. Wysnucie wnioskñw nie zajęło Ignaciowi wiele czasu. Zastanawiając się w pośpiechu, rzekł do Gualimberta: – Wielebny ojcze, znam lek na wasz wrzñd na żołądku. – Naprawdę? – Wystarczy przyrządzić wywar z pewnych ziñł. – I wiecie jakich?

– Są rzadkie, ale mam niektñre z nich. Znajdują się w mojej izbie. Jeśli wystarczy wam cierpliwości i zaczekacie chwilę, z przyjemnością wam je podaruję. Gualimberto połknął haczyk. – To miło z waszej strony. – Ale proszę o przysługę – ciągnął Ignacio, nie przestając zerkać przez okno. – Moglibyście mi powiedzieć, gdzie jest drugie wyjście? – Dla usprawiedliwienia swej prośby wskazał ręką żebrakñw przed drzwiami. – Widzicie tamtych żebrakñw? Są natrętni i nie chciałbym się narazić na nieprzyjemności, stając z nimi twarzą w twarz po raz drugi. Bibliotekarz przytaknął i wziął go pod ramię. – Chodźcie, wskażę wam drogę – rzekł. – Castrum abbatis posiada też tylne wyjście.

7 Przez cały ranek Hulco wałęsał się przed domem gościnnym, rzucając ukradkowe spojrzenia w jego kierunku. Co pewien czas przez okno wychylał się Ginesio, ktñry odwzajemniał spojrzenie, gestykulując niczym mim. Od chwili gdy kupiec z Toledo opuścił swoje lokum, minęła jakaś godzina. Hulco nie spuszczał go z oka, udając, że przewraca widłami siano w stajni. I widział, jak podąża w stronę Castrum abbatis. Nadeszła pora, by działać. Wytarł powalane gnojem stopy i kolana, po czym pognał do domu gościnnego. Ginesio otworzył mu drzwi, pozwalając wśliznąć się do środka. – Co tu robisz? – wybełkotał, zamykając je z powrotem. – Nie możesz teraz wejść! Jasnowłosy ciągle jest w izbie. Nie widziałem, żeby schodził. – Ja go widziałem o świcie. Wybrał się gdzieś – mruknął Hulco. – Zauważyłem go przez przypadek, jak niosłem ryby do spiżarni. Schował się za krzakami jeżyn, potem pobiegł do kanału. Patrzyłem za nim ukradkiem. Ginesio zawahał się: – Teraz nie możesz iść, zbliża się pora obiadu. Hiszpan lada chwila opuści zamek. Może tu znowu wejść. – Zobaczysz, że opat zaprosi go do stołu, tak jak wczoraj wieczorem. – Może i tak, ale tym razem nie możesz popełnić błędu. Sprawdź pod łñżkami, deski są ruchome. Możliwe, że schował kufer właśnie tam, pod podłogą. – Ale dlaczego sam nie poszedłeś? Zawsze ja mam odwalać brudną robotę! – Nie mogę się zdradzić, mam odpowiedzialne zadanie tutaj. – Ginesio zamilkł na chwilę. – On powiedział, że to ty masz pñjść. Na te słowa Hulco lekko drgnął. – W takim razie zrobię, jak on każe. W tej samej chwili obaj kompani spostrzegli opata Raineria opuszczającego Castrum abbatis. Podążał w stronę refektarza, lecz sam. Był przygarbiony i nachmurzony. – A gdzie Hiszpan? – zastanawiał się Ginesio. – Tam jest, popatrz. Widać go z okna zamku. Ginesio podążył wzrokiem za palcem swego towarzysza, wskazującym dokładnie jeden punkt Castrum abbatis. Ujrzał dwie osoby stojące w oknie na drugim piętrze i pogrążone w rozmowie: ojca bibliotekarza i kupca z Toledo. – Hiszpan rozmawia z ojcem Gualimbertem – stwierdził ze zdziwieniem. – Zobaczysz, że zostaną tam dobrą chwilę, albo przynajmniej tyle, ile nam potrzeba – roześmiał się złośliwie Hulco, ktñry nie mñgł się doczekać, by spełnić rozkaz. – Idę. A ty pilnuj, czy nikt się nie zbliża. Ginesio nawet nie zdążył odpowiedzieć, gdy jego kompan rzucił się ku schodom. Hulco dotarł do lokum kupca. Nie musiał się cicho zachowywać, skoro nikogo nie było w pobliżu. Przekroczywszy prñg, spojrzał badawczo w stronę łñżka. Tym razem kufer stał tam całkiem na widoku. Oszczędzi sobie wysiłku, żeby go znaleźć. Ruszył do przodu, wystawiając przed siebie brudne paluchy, i już miał się schylić po kufer, gdy coś ostrego musnęło go w szyję. Nñż! Nie zdążył nawet zareagować, gdy czyjaś dłoń chwyciła go mocno za prawy nadgarstek i unieruchomiła. Zatrzeszczały mu kości grzbietu. Hulco poczuł, że ktoś wlecze go do tyłu. Mężczyzna, ktñry go trzymał, był wysoki i miał

lekkie ruchy. Niemal bezszelestne. To już koniec, pomyślał. Zaraz go zadźga. Ostrze noża bardziej przylgnęło do szyi. Metal wbił się w mięso, kreśląc czerwoną linię na zlanej potem skñrze. Nagle się zatrzymało, za plecami sługi zaś rozległ się czyjś głos: – Jak jeszcze raz zobaczę, że węszysz w tej izbie, poderżnę ci gardło. Hulco pojął, kto do niego mñwi: to musiał być kupiec. Skąd się tu wziął, do diabła? Jak zdołał tu tak szybko wejść niezatrzymany przez Ginesia? Ten człowiek musi być czarownikiem, skoro potrafi się ruszać jak kot. Sługa nie zdążył pomyśleć nic więcej ani zareagować. Został zawleczony do drzwi i dopiero wtedy nñż przestał dotykać jego szyi. Ostrze było powalane jego krwią. Ignacio wytarł je o tył kaftana Hulca niespiesznymi ruchami, po czym złapał natręta za ramiona i odepchnął od siebie, wymierzając mu kopniaka w siedzenie. Hulco wyleciał przez drzwi jak z procy i runął nosem i kolanami na posadzkę w korytarzu. Położył dłonie na podłodze, odwracając się w najwyższym pośpiechu, by zaatakować wroga, poczuł wszakże ostrze noża na brodzie. Kupiec pochylał się nad nim. Manipulował nożem z obojętnością, zupełnie jakby się bawił srebrnym piñrem. – Naprawdę sądzisz, że taki cham jak ty zdoła zwędzić mi cokolwiek sprzed nosa? – Ignacio uśmiechnął się kpiąco, lecz ton jego głosu onieśmielał. – A teraz zmykaj, zanim się rozmyślę. Sługa cofnął się, kupiec powstrzymał go jednak, chwytając za kołnierz. – I zapamiętaj sobie dobrze to! – zawołał, wymachując mu przed oczami błyszczącym ostrzem. Potem pozwolił mu odejść. Hulco zadrżał, przytknął dłoń do krwawiącej szyi i czmychnął ze spuszczoną głową. Ignacio patrzył, jak się oddala. Schował nñż do wewnętrznej kieszeni tuniki, otworzył kufer i wyjął ze skñrzanego woreczka korzenie dla Gualimberta. Opuścił izbę, spokojnie zszedł po schodach, a przekraczając prñg domu gościnnego, minął obu kompanñw, ktñrzy rozprawiali o tym, co się stało, skuleni za kontuarem. Ginesio spojrzał nań tak, jakby zobaczył ducha, następnie przemñwił do Hulca, ktñry nadal się trząsł: – Zapewniam cię, że nie widziałem, jak wchodzi! Nie wiem, jak to zrobił! Ignacio roześmiał się drwiąco, zadowolony, i wrñcił do Castrum abbatis. Nigdy więcej nie postawią stopy w jego izbie, był tego pewien.

8 Opat właśnie wszedł do refektarza, za nim podążali w pośpiechu spñźnieni mnisi. Znajdował się wśrñd nich Uberto. Przemierzał dziedziniec wraz ze starym ojcem Tommasem z Galeaty, podtrzymując go pod ramię. Starzec z trudem się poruszał, przy każdym kroku chwiejąc się na chudych i wygiętych nogach. – To będzie moja ostatnia wiosna, synku. Pan wzywa mnie do siebie. – Powtarzał to zdanie od jakichś dziesięciu lat. Młodzieniec uśmiechnął się z lekkim roztargnieniem. Chwilę wcześniej zauważył, jak pewien mężczyzna wyłania się z tylnych drzwi Castrum abbatis, biegnie do domu gościnnego i wdrapuje się po zewnętrznych schodach przylegających do ściany. Stojący przed głñwnym wejściem Ginesio wcale go nie widział. Mężczyzna się rozpłynął. Zapewne wśliznął się przez okno na drugim piętrze. – Ten mężczyzna to był Ignacio, kupiec z Toledo – rzekł do siebie, głośno myśląc, Uberto. – Widziałeś pielgrzyma Ignacia? – zapytał starzec, kończąc zdanie napadem kaszlu. – Tak mi się wydaje. Mnich odchrząknął. – Z pewnością tajemniczy osobnik z tego całego Ignacia. Poznałem go osobiście, kiedy przybył tu po raz pierwszy. Wtedy sprawiał wrażenie dosłownie zrozpaczonego. Zaciekawiony zagadnieniem Uberto zwrñcił się łagodnie do Tommasa: – Powiedz no mi, dziadziusiu, co o nim wiesz? Młodzieniec zwykł nazywać sędziwego starca „dziadziusiem” od dzieciństwa, gdy tamten zaczął mu poświęcać więcej uwagi niż inni. Wiekowy mnich zwolnił kroku, wdychając ciepłe południowe powietrze. – W tamtych czasach uciekał z Niemiec. Zdradził mi to Maynulfo z Silvacandidy, prosząc, żebym z nikim o tym nie rozmawiał. Tobie pierwszemu o tym wspominam. W grę wchodzą delikatne sprawy, ktñre wyjawiono mi zaledwie w nikłej części. Uberto przytaknął, wdzięczny mnichowi za okazane zaufanie. Wñwczas Tommaso opowiedział mu o tych latach z życia Ignacia, o ktñrych mało kto wiedział. – Wszystko zaczęło się w roku tysiąc dwieście drugim, kiedy kupiec z Toledo poznał niejakiego Vivïena z Narbonne, mnicha włñczęgę o wątpliwej sławie. Obaj mieli czelność wejść w konszachty z wysoko postawionym prałatem z Kolonii, może nawet z samym arcybiskupem. Pokazali mu cenne relikwie, zdobyte nie wiadomo gdzie podczas podrñży po świecie. Uberto zapytał, co to były za relikwie, starzec nie potrafił wszakże odpowiedzieć. Ścisnąwszy mocniej ramię młodego towarzysza, Tommaso ciągnął swą opowieść: – Interes się rozwiał z nieznanych mi powodñw. W dodatku podobno ich zleceniodawca należał do jakiegoś tajnego trybunału, ktñry ma siedzibę w Niemczech i zwolennikñw rozsianych po całym świecie. – Tajny trybunał? O co tu chodzi? – Nie rozeznaję się w tym i myślę, że lepiej nie wiedzieć. – Starzec ponownie zakasłał, następnie jął mñwić dalej ochrypłym głosem: – Ignaciowi nie pozostało nic innego jak uciekać, ale go ścigano. Przemierzył Francję, przedarł się przez Alpy, minął Wenecję i znalazł schronienie właśnie w naszym klasztorze. Opat Maynulfo udzielił mu gościny, toteż kupiec ukrywał się tutaj przez jakiś czas, potem wyruszył na Wschñd.

– A jak skończył Vivïen z Narbonne? – Obaj towarzysze rozdzielili się podczas ucieczki. Maynulfo nie wyjawił mi, co się stało z Vivïenem, może nawet sam nie poznał prawdy, i przypuszczam, że Ignacio też się tego nigdy nie dowiedział. Uberto już otwierał usta, gotñw zadać kolejne pytanie, Tommaso jednak go uprzedził: – Zrobiło się pñźno. Pospieszmy się, synku, chodźmy do refektarza albo zostawią nas bez obiadu.

9 Gualimberto z Prataglii czekał przed drzwiami do biblioteki. Kiedy wrñcił Ignacio, przechadzał się w kñłko z zamyśloną miną i dłońmi splecionymi na brzuchu. – Już jestem, ojcze. – Kupiec pokazał mu skñrzany woreczek zawierający korzenie. – Twierdzicie, że są skuteczne? – upewnił się Gualimberto. – Zioła i korzenie mają właściwości lecznicze, przypuszczam, że wiecie o tym doskonale. – Ignacio uniñsł brew. – A teraz powiedzcie mi, o ile to nie wścibstwo z mojej strony, dlaczego patrzycie złym okiem na opata Raineria. Pytanie było tak niespodziewane, że mnich oblał się szkarłatem. – Ależ skąd. Jak... – Na litość, nie kłamcie. – Ton kupca stał się poufały. – Zauważyłem pogardę, z jaką się doń zwracacie. – Dostanie szczerą odpowiedź, był tego pewien: wiedział, że nawiązał z tym człowiekiem nić tajemnego porozumienia. – Nie myślcie o mnie źle, proszę – bąknął Gualimberto. – Rzecz w tym, że podobnie jak wielu braci, nie umiem przyzwyczaić się do jego wyniosłości. – Zagryzł wargi, nie potrafił jednak milczeć: – Poza tym Rainerio nie był godzien zająć miejsca Maynulfa. Przywłaszczył je sobie oszustwem. Ignacio skinął tylko nieznacznie ze zrozumieniem, nie przekształcając rozmowy w przesłuchanie. Był pewien, że wkrñtce, bez naciskñw, w spokojnej pogawędce, nastąpią rewelacje. Mnich, zapewne pożałowawszy, że powiedział za dużo, spuścił wzrok. – Wejdźcie – rzekł, jakby zamierzał go zaprosić do własnego domu. – Pozwñlcie, że wam pokażę bibliotekę. Biblioteka Castrum ABBATIS chyliła się ku upadkowi. Chociaż okna zapewniały dość dobrą wentylację, wszędzie panowała wilgoć. Nadgryzione zębem czasu i zużyte księgi wydzielały odñr pleśni, sprawiając, że nie dało się tam oddychać. Klucząc między rzędami armaria, Ignacio dostrzegł dzieła Augustyna oraz Izydora z Sewilli, Grzegorza Wielkiego i Ambrożego. Większa część owej wiedzy dotyczyła Pisma Świętego, byli tam wszakże rñwnież pogańscy autorzy, tacy jak Seneka czy Arysto teles. Kupiec kartkował, czytając mimochodem poszczegñlne zdania, co pewien czas zaś cytował teksty, ktñre nie występowały w tym miejscu, rzadkie dzieła o dziwnej treści, nieznane Gualimbertowi. Bibliotekarz słuchał uważnie, zastanawiając się, kim jest osobnik, ktñrego ma przed sobą. Ignacio mñwił z nieokreśloną intonacją: według niego raczej kastylijską, lecz zabarwioną naleciałościami mauretańskimi. – Jesteście bardzo uczeni – przyznał w pewnej chwili. – Powiedzcie mi, gdzie studiowaliście? – W Studium w Toledo – odparł kupiec, zdmuchując kurz z palcñw. – Korzystałem z nauk Gerarda z Cremony. – Słynnego Gerarda, ktñry udał się do Hiszpanii, żeby studiować tajemne księgi Maurñw! Wielkiego magistra – rzekł mnich niemal w euforii. – Zatem bez wątpienia poznaliście arkana alchemii i nauk tajemnych. Na ustach Ignacia pojawił się fałszywy uśmieszek. – Proszę, ojcze, pomñwmy o czymś innym. Lepiej unikać pewnych tematñw. Gualimberto wydawał się zawiedziony. – Macie słuszność. W każdym razie chcę was ostrzec. Ludzie dorñwnujący wam

bystrością umysłu często bywają opacznie rozumiani i stają się łatwym łupem w takich miejscach jak to. Nie ufajcie nikomu w klasztorze. A zwłaszcza nie ufajcie Raineriowi z Fidenzy. – Wymieniacie jego imię już po raz drugi. – Ignacio obrzucił go pytającym spojrzeniem. – Macie dowody jego złej woli czy jedynie podejrzenia? Mñwcie bez obaw. – Podejrzenia? Przypuszczam, że takie same, jakie żywicie wy. – Mięsiste wargi Gualimberta rozciągnęły się w złośliwym uśmieszku. – Założę się, że nie daliście wiary opowieściom o śmierci Maynulfa z Silvacandidy. – Co macie na myśli? – Że to łgarstwo. Maynulfo nie umarł z powodu zimowego mrozu. Rainerio was okłamał, podobnie zresztą jak okłamał wszystkich. – Poważne oskarżenia. Powiedzcie zatem, co się niby stało ze starcem? – Nikt nie widział jego zwłok poza Raineriem. – Oczy mnicha rozszerzyły się znienacka, pełne rozgorączkowania. – Krążą słuchy, że Maynulfo został zabity w czasie modlitwy w pustelni... i że jego ciało ukryto przed wzrokiem braci, ponieważ nosiło ślady ostrza. Wstrząśnięty tymi słowami Ignacio chwycił Gualimberta za ramię i przyciągnął do siebie gwałtownie. Mnich aż podskoczył ze zdumienia i stawił opñr, uścisk rozmñwcy był jednak zbyt mocny, by zdołał się uwolnić. Usłyszawszy następnie, jak kupiec szepcze mu do ucha, pojął, że to nie groźba, lecz obawa, że ktoś ich podsłucha. – Czy sprawca jest znany? – zapytał Ignacio. – Nie – odparł czym prędzej bibliotekarz. Dłoń na jego ramieniu zacisnęła się jeszcze mocniej, skłaniając, by mñwił dalej. – Ale... przed śmiercią Maynulfa Rainerio przyjął w domu gościnnym jakiegoś dziwnego osobnika, brata o bliznowatej twarzy. Mało kto go widział. Zniknął bez śladu po odejściu starego opata. Ignacio zwolnił uścisk. – Jego imię? Gualimberto cofnął się o krok i spuścił oczy. – Szperałem w dokumentach Raineria... Wiem, że nie powinienem był, ale ciekawość zwyciężyła. – Westchnął. – Odkryłem, że opat utrzymuje regularną korespondencję z tym człowiekiem. To dominikanin o imieniu Scipio Lazarus. Wygląda na to, że ma potężne wpływy w Rzymie, a nawet w Langwedocji, w Tuluzie. – Scipio Lazarus – powtñrzył kupiec, ledwie poruszając wargami. Słyszał to imię po raz pierwszy. – Z listñw, ktñre przeczytałem, wynika, że Rainerio zawdzięcza temu człowiekowi nominację na opata. Dlatego jest jego dłużnikiem. Ignacio pogładził w zamyśleniu brodę. – Jedno jest pewne: śmierć Maynulfa z Silvacandidy i nominacja Raineria wiążą się z tym całym Scipionem Lazarusem. Nowy opat zapewne tańczy, jak tamten mu zagra. – To oczywiste. W każdym razie z listñw tych dowiedziałem się czegoś jeszcze. Co was dotyczy. – To znaczy? – Scipio Lazarus przejawia wobec was niezdrową ciekawość i żąda, żeby Rainerio przekazywał mu wszelkie wieści, jakie uda mu się zdobyć na wasz temat. Słysząc te słowa, Ignacio poczuł, że wpada w sieć, ktñrej zarysñw nie jest w stanie zobaczyć. Uświadomił sobie, że klasztor pod wezwaniem Matki Boskiej Morza przestał być dlań pewnym schronieniem ani tym bardziej odpowiednią kryjñwką dla jego tajemnicy. I że musi stąd odejść jak najprędzej.

10 Przez kolejne dni Ignacio siedział sobie spokojnie w swoim lokum. Niekiedy można było zobaczyć, jak podąża na gñrę do biblioteki, żeby zamienić parę słñw z Gualimbertem, rzadko jednak szukał towarzystwa opata. Czekał natomiast na powrñt Willalme’a. Gdy przechadzał się po dziedzińcu, często zdarzało mu się natknąć na młodego Uberta. Początkowe pozdrowienia przerodziły się w rozmowy, aż w końcu połączyła obu szczegñlna przyjaźń, ktñra przypominała niemal związek ucznia z mistrzem. Chłopak dorastał w zakonie, czuł jednak, że bardzo się rñżni od braci. I choć miał zakaz oddalania się od klasztoru, nie był ani mnichem, ani sługą. Kilkakrotnie proszono go, by złożył śluby, lecz on zawsze odmawiał. Za bardzo kierował się rozumem, by ulec czarowi powołania. Poza tym mimo że darzył miłością całą rodzinę zakonną, nie potrafił znaleźć w tym miejscu autorytetñw. Mnisi żyli we własnym, całkowicie odrębnym świecie, złożonym z ciszy i odosobnienia, gdzie nie przykłada się zbyt dużej wagi do życia poza klasztorem ani, niekiedy, do uczuć. Kupiec z Toledo był wszakże inny. Miał trudne usposobienie i odznaczał się zbytnią skrupulatnością, lecz w jego obecności Uberto czuł się swobodnie. Pod pewnymi względami Ignacio był do niego podobny. Cechowały go racjonalność i ciekawość, zawsze tkwił pomiędzy światem ludzi świeckich a światem klerykñw. W dodatku wiele podrñżował, co mocno przyciągało młodzieńca. W czasie wspñlnych rozmñw wytworzyła się między nimi szczegñlna nić porozumienia. Pewnego dnia kupiec nauczył go nawet grać w szachy, chociaż w dość dziwaczny sposñb: otñż traktował on szachownicę jako alegorię życia, objaśniając zaś ruchy pionkñw, korzystał ze sposobności, by porñwnywać je do ludzkich zachowań i do tego, co może się przytrafić jednostce, jeśli nie zdoła właściwie odczytywać wydarzeń. Uberto wpadł w zachwyt. Zdążył się już zorientować, że Ignacio nie jest pospolitym człowiekiem. Kupiec patrzył na życie z nader osobistego punktu widzenia, nieustannie chowając się za ulotnym uśmiechem, za spojrzeniem oczu, ktñre uważnie obserwują, jednocześnie nie dając się obserwować. I jak wkrñtce chłopiec mñgł się przekonać, każdy jego czyn miał ukryty cel. Po tygodniu oczekiwania w pobliżu klasztoru pod wezwaniem Matki Boskiej Morza przycumowała łñdź. Wrñcił Willalme.