MAJ SJÖWALL, PER WAHLÖÖ
CZŁOWIEK Z SÄFFLE
Przełożyła MARIA OLSZAŃSKA
POZNAN 1976 WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE
1
Tuż po północy przestał myśleć.
Przedtem coś pisał, ale teraz niebieski długopis leżał przed nim na gazecie, dokładnie
wzdłuż pierwszego poziomego wiersza krzyżówki. Siedział na zniszczonym składanym krześle
obok niskiego stolika w małej ciupce na poddaszu, sztywno wyprostowany, nieruchomy. Nad jego
głową wisiał żółtawy okrągły abażur z długimi frędzlami. Materiał był wyblakły od starości, a
światło słabej żarówki niepewne i mgliste.
W domu było cicho. Lecz względna to była cisza, bo przecież troje ludzi w nim oddychało,
a z zewnątrz dochodził niepojęty szum, pulsujący i niemal nieuchwytny. Coś jakby szum dalekiego
morza albo pojazdów poruszających się po odległych arteriach komunikacyjnych. Odgłos miliona
ludzi wielkiego miasta pogrążonego w straszliwym spokoju.
Mężczyzna w pokoiku na poddaszu ubrany był w beżową wiatrówkę i szare narciarskie
spodnie, brązowe narciarskie buty i czarny sweter polo. Wąsy miał długie, ale dobrze utrzymane,
trochę jaśniejsze niż gładko do góry zaczesane włosy, twarz wąską, o czystym profilu i delikatnie
wyrzeźbionych rysach, a pod zastygłą maską oskarżycielskiego niezadowolenia i nieustępliwego
uporu był jakiś wyraz dziecinny prawie, miękki, bezradny i błagalny, a zarazem odrobinę
wyrachowany.
Spojrzenie jasnoniebieskich oczu było skupione, lecz bez wyrazu.
Wyglądał jak mały chłopiec, który się nagle zestarzał. Człowiek ów od godziny prawie
siedział zupełnie nieruchomo z dłońmi spoczywającymi na udach, a jego niewidzące oczy utkwione
były w jeden punkt na podartej kwiecistej tapecie.
Wreszcie wstał, przeszedł na ukos przez pokój, otworzył drzwi ściennej szafy, wyciągnął
lewą rękę i coś zdjął z półki. Podłużny przedmiot owinięty w kuchenną ścierkę, białą z czerwonym
brzeżkiem.
Bagnet.
Odwinął go i starannie wytarł żółtawy smar, nim wsunął ostrze do stalowobłękitnej pochwy.
Człowiek manipulujący bagnetem - choć wysoki i dość ciężki - ruchy miał szybkie, zręczne i
oszczędne, a ręce równie pewne jak spojrzenie.
Odpiął pasek i przewlókł go przez skórzaną pętlę bagnetu. Potem zasunął błyskawiczny
zamek wiatrówki, włożył rękawice i kraciastą tweedową czapkę i opuścił dom.
Drewniane schody zaskrzypiały pod jego ciężarem, lecz stąpanie było niedosłyszalne.
Dom był mały, stary, stojący na zboczu wzgórka powyżej szosy. Noc była zimna i
gwiaździsta.
Człowiek w tweedowej cyklistówce skręcił za rogiem domu i ze spokojem lunatyka
zmierzał ku podjazdowi.
Otworzył lewe przednie drzwiczki czarnego volkswagena, usiadł za kierownicą i sprawdził
bagnet, spoczywający mu na prawym biodrze. Zapuścił motor, włączył światła, wyprowadził wóz
na drogę i pojechał w kierunku północnym.
Czarny samochodzik pędził przed siebie, w noc, dokładnie i nieubłaganie, jakby był
pozbawionym ciężkości pojazdem międzyplanetarnym.
Zabudowania wokół drogi gęstniały, miasto wyrastało spod dzwonu światła, wielkie, zimne,
opustoszałe, obrabowane ze wszystkiego prócz nagich, twardych powierzchni metalu, szkła i
betonu.
O tej porze nawet w dzielnicach centralnych było zupełnie pusto. Prócz pojedynczych
taksówek, dwóch karetek pogotowia i patrolu policyjnego, żadnego ruchu, wszystko jak wymarłe.
Tylko czarny policyjny samochód z białymi błotnikami przemknął szybko na ryczącym dywaniku
własnego hałasu.
Światła uliczne migotały, zmieniając się z czerwonych na żółte, na zielone, na żółte, na
czerwone, z bezmyślną, mechaniczną monotonią.
Czarny samochód poruszał się ściśle według przepisów ruchu ulicznego, nigdy nie
przekraczał linii, zwalniał na skrzyżowaniach, stawał przy czerwonych światłach.
Teraz jechał wzdłuż Vasagatan, mijając nowo zbudowany hotel Sheraton i Dworzec
Centralny, skręcił na lewo przy Norra Bantorget i jechał dalej na północ przez Torsgatan.
Jedno drzewo na placu było iluminowane, autobus numer 591 czekał na przystanku. Nad St.
Eriksplan stał księżyc w nowiu, a niebieskie neonowe wskazówki zegara na domu wydawnictwa
Bonniera wskazywały czas. Za dwadzieścia druga.
Dokładnie o tej właśnie porze człowiek w samochodzie skończył trzydzieści sześć lat.
Teraz jechał przez Odongatan na wschód, mijając pusty Vasaparken, pełen zimowych
białych latarń i splątanych cieni, jakie rzucały tysiące ogołoconych z liści konarów.
Czarny samochód znowu skręcił na prawo, jakieś sto dwadzieścia pięć metrów jechał przez
Dalagatan, znowu w kierunku południowym, zahamował, stanął.
Człowiek w wiatrówce i tweedowej cyklistówce zaparkował wóz w sposób świadomie
niedbały, ustawiając dwa koła na trotuarze tuż przed schodami wiodącymi do Instytutu Eastmana.
Wyszedł w noc, zatrzaskując za sobą drzwiczki.
Był trzeci kwietnia 1971 roku. Sobota. Dzień był młodziutki, zaczął się przed godziną i
czterdziestoma minutami, i niewiele zdążyło się w nim zdarzyć.
2
Za kwadrans druga morfina przestała działać. Tuż przed dziesiątą dostał ostatni zastrzyk,
znieczulenie trwało więc niepełne cztery godziny.
Ból wracał miejscami, najpierw z lewej strony, tuż przy przeponie, potem także z prawej. W
kilka minut później rozszerzył się promieniście na grzbiet i rozszedł się szybko, skokami, po całym
ciele, okrutny, szarpiący, jakby wygłodniały sęp wdarł się do jego wnętrzności.
Leżał na wznak na wysokim i wąskim metalowym łóżku i wpatrywał się w bielony sufit,
gdzie słaby odblask nocnej lampki i refleksy z zewnątrz tworzyły zawiły, statyczny wzór cieni, dla
nikogo niezrozumiały, równie zimny i odpychający jak cały pokój.
Sufit w tym pokoju nie był płaski, tylko łukowato sklepiony, przez co wydawał się jeszcze
bardziej odległy. A odległość i tak była duża, prawie cztery metry, staroświecka, jak wszystko w
tym domu. Łóżko stało na środku kamiennej posadzki, prócz łóżka w pokoju były tylko dwa meble:
stolik nocny i proste twarde krzesełko.
Zasłony w oknie były niezupełnie zaciągnięte, a okno uchylone. Przez szparę
parocentymetrowej szerokości przesączało się z zewnątrz przedwiosenne powietrze, chłodne i
rześkie, on jednak z dręczącym obrzydzeniem czuł odór własnego okaleczałego ciała i kwiatów
gnijących na stoliku.
Nie spał wcale, leżał tylko nieruchomo i myślał właśnie o tym, że znieczulenie wkrótce
ustąpi.
Przed godziną mniej więcej słyszał przez podwójne drzwi od korytarza, jak przechodziła
nocna pielęgniarka w drewniakach. Potem już nic nie słyszał prócz własnego oddechu i tętna krwi,
pulsującej w organizmie ciężko i nierównomiernie. Ale to nie były zdecydowane dźwięki, raczej
rodzaj płodów fantazji, stanowiących odpowiednie towarzystwo dla obawy przed mającym wkrótce
nadejść cierpieniem, dla ślepego strachu przed śmiercią.
Chory zawsze był człowiekiem twardym, niechętnie znosił błędy i słabości innych i nigdy
nie chciał przyznać, że do pomyślenia jest, by on sam mógł się ugiąć cieleśnie czy umysłowo.
A teraz bał się, cierpiał, czuł się pokonany i złamany. W czasie tygodni spędzonych w
szpitalu zmysły jego wyostrzyły się, zrobił się nienaturalnie wrażliwy na wszystkie formy bólu
fizycznego, bał się nawet ukłucia igły przy zastrzyku i codziennego pobierania krwi. Ponadto lękał
się straszliwie ciemności i nie mógł znieść tego, że jest sam, nauczył się chwytać dźwięki, przedtem
zupełnie dla niego niedosłyszalne.
Badania, ustalanie danych - jak to dość kpiąco nazywali lekarze - sprawiały, że załamywał
się i coraz gorzej czuł. A im bardziej czuł się chory, tym bardziej wzrastał w nim strach przed
śmiercią, wszystkie jego myśli sprowadzały się do strachu, pozostawiając go zupełnie obnażonego,
w stanie duchowej nagości i nieprzyzwoitego niemal egoizmu.
Za oknem coś zaszeleściło. Jakieś zwierzątko oczywiście, przebiegające przez klomb
zwiędłych róż. Mysz polna, jeż, a może kot. Ale czy jeże nie zapadają w sen zimowy?
To musiało być zwierzę, pomyślał i nie panując już nad swymi ruchami, wyciągnął rękę do
dzwonka elektrycznego, wiszącego wygodnie w zasięgu ręki; sznur dzwonka okręcony był o
wezgłowie łóżka. Lecz gdy palce dotknęły zimnego metalowego wyłącznika, rękę przeniknęło
drżenie, mimowolne szarpnięcie dłonią, sznur ześliznął się i wyłącznik z lekkim trzaskiem uderzył
o podłogę.
Ten dźwięk pomógł mu się opanować.
Gdyby udało mu się podnieść sznur i nacisnąć biały guziczek, w korytarzu nad drzwiami
zapaliłaby się czerwona lampka i wkrótce nocna pielęgniarka przyszłaby stukając drewniakami.
Ponieważ jednak wciąż był próżny, chociaż wylękniony, uznał, iż to nawet lepiej, że nie
może zadzwonić.
Pielęgniarka weszłaby do pokoju, zapaliła górną lampę i pytająco patrzyła na niego, widząc,
jak leży udręczony i pożałowania godny.
Przez chwilę leżał nieruchomo i czuł ból, oddalający się, to znów zbliżający z błyskawiczną
szybkością, jakby to był pospieszny pociąg uprowadzony przez umysłowo chorego maszynistę.
Nowa potrzeba dała o sobie znać: zachciało mu się siusiu. Wprawdzie odpowiednie
naczynie miał w zasięgu ręki, wsunięte w żółty plastykowy kosz na odpadki, ale nie chciał się nim
posłużyć. Mógł wstać i chciał wstać. Jeden z lekarzy mówił mu nawet, że dobrze byłoby ruszać się
trochę.
A więc zamierzał wstać, otworzyć podwójne drzwi, pójść do toalety, znajdującej się tuż po
przeciwnej stronie korytarza. Praktyczne zadanie do wykonania, coś absorbującego, co na krótką
chwilą zwróci jego myśli na inne tory.
Odwinął koc i prześcieradło, uniósł się do pozycji siedzącej i parę sekund siedział na brzegu
łóżka z opuszczonymi nogami, obciągając koszulę nocną i jednocześnie wsłuchując się w chrzęst
ceratowego podkładu przykrywającego materac. Potem zsunął się ostrożnie i pod wilgotnymi
stopami poczuł zimno kamiennej posadzki. Spróbował wyprostować się i udało mu się stanąć
prosto, choć szerokie elastyczne bandaże krępowały krocze i spowijały uda. Wciąż jeszcze miał
uciskowe opatrunki w pachwinach po aortografii z dnia poprzedniego.
Pantofle stały pod łóżkiem, wsunął w nie nogi i ostrożnie stąpając poszedł ku wyjściu.
Otworzył wewnętrzne, potem zewnętrzne drzwi i przeszedł w poprzek mrocznego korytarza do
toalety.
Załatwił się, opłukał ręce zimną wodą i wracając przez słabo oświetlony korytarz, przystanął
i nasłuchiwał. Z daleka, z pokoju nocnej pielęgniarki, dochodził stłumiony dźwięk radia. Znowu
miał nawrót bólu, strach go ogarnął i pomyślał, że mógłby tam pójść i poprosić pielęgniarkę o parę
tabletek przeciwbólowych. Specjalnie to nie pomoże, ale w każdym razie będzie musiała otworzyć
szafkę z medykamentami, wyjąć fiolkę, potem dać mu trochę soku do popicia, w ten sposób
przynajmniej ktoś będzie się nim przez chwilę zajmował.
Odległość do pokoju służbowego wynosiła jakieś dwadzieścia metrów i przebycie jej zajęło
mu sporo czasu. Szedł wolno, powłócząc nogami, a przepocona koszula obijała mu się o łydki.
W pokoiku służbowym paliło się światło, ale nikogo tam nie było. Tylko radio
tranzystorowe stojące między dwiema na pół opróżnionymi filiżankami, grało samo dla siebie.
Siostra i salowa były widocznie gdzieś na oddziale.
Zamroczyło go, musiał się oprzeć o futrynę. Po minucie poczuł się nieco lepiej i wrócił
przez ciemny korytarz do swego pokoju.
Drzwi były uchylone, tak jak je zostawił. Zamknął je starannie, zrobił kilka kroków
dzielących go od łóżka, zsunął pantofle, ułożył się na wznak i drżąc naciągnął koc pod brodę. Leżał
nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma i czuł pociąg pospieszny pędzący przez obolałe ciało.
Coś się zmieniło. Wzór na suficie przesunął się odrobinę. Natychmiast prawie to zauważył.
Lecz co sprawiło, że cienie i refleksy świateł zmieniły położenie?
Przesunął wzrokiem po nagich ścianach, zwrócił głowę w prawo, spojrzał w okno. Gdy
opuszczał pokój, okno było uchylone. Tego był pewien. A teraz jest zamknięte. Opanował go strach.
Wyciągnął rękę do dzwonka. Nie znalazł go na miejscu. Zapomniał podnieść sznur z podłogi.
Zaciskając palce na pręcie łóżka, na którym powinien wisieć dzwonek, wpatrywał się w
okno. Szpara między fałdami grubych zasłon w dalszym ciągu miała jakieś pięć centymetrów
szerokości, ale fałdy układały się niezupełnie tak jak przedtem i okno było zamknięte.
Czy może ktoś z personelu był w pokoju? Wydawało się to mało prawdopodobne. Poczuł,
jak pot występuje wszystkimi porami, koszula zimno lepiła się do skóry.
Bezradnie wydany na pastwę własnych myśli, nie odrywając oczu od okna, zaczął podnosić
się z łóżka.
Zasłony wisiały zupełnie nieruchomo, a jednak był pewien, że ktoś za nimi stoi. Kto,
myślał. Kto? A potem ostatnią resztką rozsądku: To musi być halucynacja.
Teraz chory stanął obok łóżka, boso na kamiennej podłodze, drżąc. Zrobił dwa niepewne
kroki w kierunku okna. Przystanął, lekko pochylony, z drżącymi wargami.
Człowiek w niszy okiennej prawą ręką odsunął firankę, lewą wyciągając jednocześnie
bagnet. Odbłysk światła zamigotał na ostrzu, szerokim i długim. Człowiek w wiatrówce i kraciastej
tweedowej czapce szybko postąpił dwa kroki do przodu, stanął. Wysoki, wyprostowany, z bronią na
wysokości ramienia.
Chory natychmiast go poznał i otworzył usta do krzyku.
Ciężka rękojeść bagnetu trafiła go w usta, poczuł, że ma zmiażdżone wargi i złamane
podniebienie. I to było ostatnie świadome doznanie. Czas go prześcignął.
Pierwsze pchnięcie trafiło w przeponę po prawej stronie, tuż pod żebrem, bagnet wszedł aż
po rękojeść. Chory dalej stał, z głową odchyloną do tyłu, gdy człowiek w wiatrówce podniósł broń
po raz trzeci i poderżnął mu szyję od ucha do ucha. Z przeciętego gardła wydobył się bulgocący
dźwięk, lekki syk. Nic więcej.
3
Był piątkowy wieczór i w sztokholmskich knajpach powinno by roić się od rozbawionych
ludzi. Wcale tak jednak nie było i nietrudno wykalkulować, dlaczego. W ciągu ostatnich pięciu lat
ceny w restauracjach podwoiły się prawie i niezbyt wielu zwykłych, żyjących z pensji klientów
mogło sobie pozwolić na chociażby jeden w miesiącu wieczór na mieście. Restauratorzy skarżyli
się, mówili o kryzysie, i ci, którzy nie przekształcili swych lokali w puby i dyskoteki, mogące
zwabić zasobną w kieszonkowe młodzież, utrzymywali się na powierzchni tylko dzięki
handlowcom, mającym karty kredytowe i reprezentacyjne fundusze do dyspozycji, a skłonnym
załatwiać swe sprawy przy barowym stoliku.
„Złociste Zacisze” na Starym Mieście nie stanowiło wyjątku. Wprawdzie było późno, piątek
zmienił się już w sobotę, lecz w ciągu kilku ostatnich godzin w górnej sali były tylko dwie osoby.
Mężczyzna i kobieta. Siedzieli przy stoliku w niszy rozmawiając półgłosem. Zjedli befsztyki, teraz
pili kawę i poncz.
Przy małym stoliczku naprzeciw drzwi wejściowych dwie kelnerki składały serwety.
Młodsza, rudowłosa, wyglądająca na bardzo zmęczoną, wstała, zerknęła na zegar nad kasą baru,
ziewnęła i wziąwszy serwetkę podeszła do gości w niszy.
- Czy państwo życzą sobie coś jeszcze, zanim zamkną kasę? - spytała, zmiatając z obrusa
okruchy tytoniu. - Może trochę gorącej kawy dla pana komisarza?
Martin Beck ku swemu zdziwieniu poczuł zadowolenie, że kelnerka wie, kim jest. Zwykle
przypomnienie mu o tym, że jako szef komisji do spraw zabójstw jest osobą mniej lub więcej
publiczną, raczej go irytowało. Lecz od tak dawna nie ukazało się w prasie żadne jego zdjęcie ani
on sam w telewizji, mógł więc fakt, że kelnerka go poznaje, przyjąć jako znak, że zaczyna tu być
uważany za stałego gościa. Zupełnie słusznie zresztą. Od dwóch lat mieszkał niedaleko stąd i jeżeli
w ogóle wychodził, żeby coś zjeść na mieście, wstępował zwykle do „Złocistego Zacisza”. Żeby tu
bywał z kimś, tak jak dzisiaj, należało do rzadkości.
Dziewczyna siedząca naprzeciw była jego córką. Nazywała się Ingrid, miała dziewiętnaście
lat i jeżeli pominąć to, że była zdecydowaną blondynką, a on zdecydowanym brunetem,
podobieństwo ich było uderzające.
- Chcesz jeszcze kawy? - spytał Martin Beck.
Ingrid przecząco potrząsnęła głową i kelnerka oddaliła się, by przygotować rachunek.
Martin Beck wyjął z wiaderka z lodem butelkę i rozlał resztkę ponczu w szklanki. Ingrid upiła
trochę.
- Powinniśmy to robić częściej - powiedziała.
- Pić poncz?
- Owszem, też. Dobry. Ale myślałam: spotykać się. Następnym razem ja ciebie zaproszę na
obiad. Do mnie na Klostervagen. Nie widziałeś jeszcze, jak mieszkam.
Ingrid wyprowadziła się z domu w trzy miesiące po rozwodzie rodziców. Martin Beck
zastanawiał się czasami, czy w ogóle zdobyłby się na zerwanie beznadziejnego małżeństwa z Ingą,
gdyby go Ingrid do tego nie zachęcała. Ona sama źle się w domu czuła i jeszcze przed ukończeniem
gimnazjum zamieszkała z koleżanką. Teraz studiowała psychologię, a ostatnio weszła w posiadanie
kawalerki w Stocksund. Chwilowo wynajmowała ją z drugiej ręki, ale miała widoki na to, że w
przyszłości przejmie prawa właścicielki.
- Mama i Rolf byli u mnie przedwczoraj - powiedziała. - Miałam nadzieję, że ty też
przyjdziesz, ale nie mogłam się do ciebie dodzwonić.
- Rzeczywiście, byłem przez parę dni w Orebro. Jak wypadła ich wizyta?
- Dobrze. Mama przywiozła całą walizę rzeczy. Ręczniki, serwetki, ten niebieski serwis do
kawy i sama już nie wiem co. Mówiliśmy o urodzinach Rolfa. Mama chce, żebyśmy tego dnia
zjedli z nimi obiad gdzieś na mieście. Jeżeli możesz.
Rolf był o trzy lata młodszy od Ingrid. Choć różnili się od siebie bardzo - co się zdarza w
rodzeństwie - rozumieli się zawsze dobrze.
Podeszła rudowłosa z rachunkiem. Martin Beck zapłacił, opróżnił swą szklankę. Spojrzał na
zegarek. Brakowało kilku minut do pierwszej.
- Pójdziemy - powiedziała Ingrid i też wysączyła resztkę ponczu.
Szli wolno przez Ósterlanggatan. Niebo było jasne, wygwieżdżone, spory mrozik. Z zaułka
wypadło kilku pijanych młodzieńców, ich wrzaski rozbrzmiewały echem między szeregami
wiekowych domów.
Ingrid wsunęła rękę pod ramię ojca i wyrównała krok. Była długonoga i smukła, zbyt
szczupła zdaniem Martina, ale ona sama twierdziła, że musi się zacząć odchudzać.
- Wejdziesz na górę? - spytał u stóp wzniesienia wiodącego w kierunku Kopmantorget.
- Tak, ale tylko żeby zadzwonić po samochód. Późno już, musisz się wyspać. - Ziewnęła. -
Ja też jestem porządnie zmęczona.
U stóp cokołu pomnika świętego Jbrana walczącego ze smokiem jakiś mężczyzna siedział
skulony, z głową opartą o kolana.
Gdy Ingrid i Martin Beck go mijali, podniósł głowę i powiedział coś nieartykułowanego,
głosem wysokim i bełkotliwym; wyciągnął tiogi i znowu zasnął, opierając głowę o piersi.
- Czy on nie powinien trzeźwieć raczej w Nikolai? - powiedziała Ingrid. - Zimno tak tu
siedzieć.
- Pewnie tam w końcu wyląduje - powiedział Martin Beck. - Jeżeli będzie miejsce. A poza
tym dawne to już czasy, kiedy zajmowanie się pijakami było moją rzeczą.
W milczeniu doszli do Kopmangatan. Martin Beck myślał o tym, jak lat temu dwadzieścia
dwa był policjantem patrolującym często w okolicy Nikolai. Sztokholm wtedy inaczej wyglądał.
Stare Miasto było wprost małomiasteczkową idyllą. Choć oczywiście więcej tu było pijaństwa,
biedy i nędzy, nim przeprowadzono remonty, podniesiono stan sanitarny, no i rzecz jasna
podwyższono komorne, tak że dawnych lokatorów Starego Miasta nie stać było na to, by dłużej tu
mieszkać. Teraz mieszkać na Starym Mieście było wytwornie i w dobrym tonie, a on sam należał
do uprzywilejowanych.
Wjechali na najwyższe piętro windą, zainstalowaną przy remoncie i jedną z nielicznych w
tej dzielnicy. Mieszkanie, zupełnie unowocześnione, składało się z hallu, małej kuchenki, łazienki i
dwóch pokoi w amfiladzie, z oknami wychodzącymi na wschód, na rozległy ogród. Pokoje były
przyjemne, niskie, niesymetryczne, o głębokich niszach okiennych. W pierwszym pokoju,
wyposażonym w wygodne fotele i niski stolik, znajdował się kominek. W drugim stało łóżko w
głębokiej wnęce, utworzonej przez umocowane do ściany półki i szafę, a pod oknem duży stół do
pracy z nadstawką na teczki i akta.
Nie zdejmując płaszcza Ingrid usiadła przy stole, podniosła słuchawkę i nakręciła numer
postoju taksówek.
- Nie zostałabyś chwileczkę? - zawołał Martin Beck z kuchni.
- Nie. Muszę wracać do domu i wyspać się. Jestem śmiertelnie zmęczona. Ty zresztą także.
Martin Beck nie zgłaszał sprzeciwu, choć nagle poczuł się zupełnie rześki. A przez cały
wieczór ziewał, zaś w kinie - byli na „Czterystu batach” Truffaufa - parę razy o mało co nie spadł z
krzesła.
Ingrid udało się w końcu zamówić taksówkę, weszła do kuchni i pocałowała ojca w
policzek.
- Dziękuję za dzisiejszy wieczór. Zobaczymy się na urodzinach Rolfa, jeżeli nie wcześniej.
Śpij dobrze.
Martin Beck odprowadził ją do windy, zamykając drzwi szepnął dobranoc i wrócił do siebie.
Wyjął piwo z lodówki, wlał do szklanki, zaniósł do pokoju, postawił na stole. Potem podszedł do
stojącego przy kominku patefonu, wyszukał Koncert Brandenburski Bacha i założył płytę. Izolacja
w kamienicy była dobra, mógł grać, nawet dość głośno, bez obawy, że przeszkadza sąsiadom.
Usiadł i wypił zimne, świeże piwo. Spłukało słodki, lepki smak ponczu. Zgniótł ustnik papierosa,
zapalił, a potem wsparłszy brodę na ręce zapatrzył się w okno.
Po przeciwnej stronie, za ogrodem, nad oświetlonym księżycem dachem wiosenne niebo
było granatowe i pełne gwiazd. Martin Beck słuchał muzyki pozwalając sobie o niczym nie myśleć.
Czuł się zupełnie odprężony i zadowolony.
Odwróciwszy płytę na drugą stronę, zdjął z półki nad łóżkiem na pół gotowy model statku
„Flying Cloud”. Godzinę prawie pracował nad masztami i wiosłami, potem odstawił model na
półkę.
Rozbierając się, nie bez dumy przyglądał się dwom gotowym już modelom: „Cutty Sark” i
szkolnemu statkowi „Danmark”. Wkrótce pozostanie mu już tylko takielunek na „Flying Cloud”,
najcięższa i najbardziej cierpliwości wymagająca praca.
Nago poszedł do kuchni, żeby wstawić do zlewozmywaka popielniczkę i szklankę po piwie.
Potem zgasił wszystkie światła prócz lampki nad łóżkiem, uchylił okno w sypialni i położył się.
Nakręcił zegarek wskazujący za pięć wpół do trzeciej i sprawdził, czy jest nastawiony na
dzwonienie. Choć według wszelkich przewidywań miał przed sobą wolny dzień i mógł spać tak
długo, jak mu się będzie podobało.
Na nocnym stoliku leżał tom Kurta Bergengrena „Własnym jachtem na letni wypoczynek”.
Przewracał kartki na chybił-trafił, oglądał ilustracje, które już tyle razy dokładnie studiował, tu i
ówdzie przeczytał jakiś urywek z coraz silniejszym uczuciem nostalgii. Wielka i ciężka księga nie
nadawała się specjalnie na lekturę do poduszki, ramiona mu wkrótce zdrętwiały od trzymania.
Zamknął więc książkę i wyciągnął rękę, żeby zgasić światło.
Wtedy zadzwonił telefon.
4
Einar Ronn był naprawdę śmiertelnie zmęczony. Pracował przez siedemnaście godzin bez
chwili wytchnienia. Teraz stał w wartowni wydziału kryminalnego w Komendzie Głównej przy
Kungshólmsgatan i przyglądał się płaczącej osobie płci męskiej, doprowadzonej za to, że podniosła
rękę na bliźniego.
Określenie „osoba płci męskiej” było zresztą przesadne, gdyż zatrzymany był właściwie
dzieckiem. Osiemnastoletni chłopak o długich do ramion blond włosach, w jaskrawo-czerwonych
dżinsach i ozdobionej frędzlami zamszowej kurtce z wymalowanym na plecach słowem LOVE.
Wokół liter wiły się ozdobne esy-floresy z kwiatków w kolorach różowym, niebieskim i
fioletowym. Na wywijanych cholewkach długich butów też były kwiatki i napisy, a ściślej
określając, dwa słowa: PEACE i MAGGAN. Na ramionach kurtki dowcipnie przyszyte były długie,
falujące pasma ludzkich włosów.
Nasuwało to niemal przypuszczenie, że ktoś został oskalpowany.
Ronn sam miał się ochotę rozpłakać. Po części z przemęczenia, przede wszystkim jednak
dlatego, że - jak to się często ostatnio zdarzało - bardziej żal mu było przestępcy niż ofiary.
Pięknowłosy chłopak usiłował zabić dostawcę narkotyków. Usiłowanie nie powiodło się
całkowicie, ale w dostatecznym stopniu, by można go było uznać za podejrzanego o chęć
popełnienia morderstwa.
Ronn ścigał go od piątej po południu, co znaczy, że musiał wyśledzić i przeszukać ni mniej,
ni więcej niż osiemnaście narkomańskich melin, jedna brudniejsza i obrzydliwsza od drugiej, w
różnych częściach pięknego skądinąd miasta.
A wszystko to dlatego, że łotrowi, który dzieciakom na Marietorget sprzedawał opium
mieszane z haszyszem, ktoś nabił guza. Wprawdzie uderzono go żelazną rurką, a powodem było to,
że sprawca spłukał się do czysta, ale jednak... Tak myślał Ronn. Myślał także: Dziewięć godzin
pracy ponad normę, zanim się dostanie do domu - mieszkał w Vàllingby - będzie dziesięć.
No, ale każde zło ma dobrą stronę. W tym wypadku dobrą stroną będzie zapłata za
nadgodziny. Ronn pochodził z Laponii, urodzony był w Arjeplog i ożeniony z Laponką. Tym, że
mieszka w Vàllingby, nie był zachwycony, ale podobała mu się przynajmniej nazwa ulicy, przy
której mieszkał.
Przyglądał się, jak jeden z młodszych kolegów, mający nocny dyżur, wypisuje nakaz
zatrzymania i powierza fetyszystę o zamiłowaniu do włosów dwom innym dyżurnym, by go kolei
poprowadzili do windy i zawieźli na drugie piętro do ponurej izby zatrzymań.
Nakaz zatrzymania jest nie tylko obowiązującym zaświadczeniem wystawionym na
nazwisko zatrzymanego. Kierownik wartowni robi na odwrotnej stronie odpowiednie notatki. Na
przykład: „Szaleniec. Raz po raz rzucał się na ściany. Poraniony”. Albo: „Nieopanowany. Rzucił się
na wartownika. Pokaleczony”. Albo też tylko: „Przewrócił się i potłukł”.
I tym podobne.
Otwarły się drzwi od dziedzińca i dwóch policjantów z radiowozu wprowadziło starszego
człowieka o zmierzwionej siwej brodzie. Dokładnie na progu jeden z policjantów uderzył
zatrzymanego pięścią w podbrzusze. Stary człowiek zwinął się w kłębek i wydał zdławiony skowyt,
jak pies. Obaj dyżurni niewzruszenie zajmowali się swymi papierkami.
Ronn zmęczonym wzrokiem spojrzał na policjanta, ale się nie odezwał. Potem ziewnął,
spojrzał na zegarek: siedemnaście po drugiej.
Telefon zadzwonił. Jeden z dyżurnych podniósł słuchawkę.
- Tak. Tu kryminalny. Gustavsson.
Ronn włożył futrzaną czapkę i szedł ku drzwiom. Już trzymał rękę na klamce, kiedy
dyżurny, zwący się Gustavsson, powiedział:
- Co? Zaczekaj chwileczkę. Ty jesteś Ronn?
- Tak.
- Coś dla ciebie.
- Co?
- A coś z Sabbatsberg. Kogoś tam zastrzelili. Okropnie trącony ten chłopak, co dzwoni.
Ronn westchnął i zawrócił, Gustavsson powiedział jeszcze w słuchawkę:
- Jeden z komisji zabójstw akurat tu jest. Jakaś większa szycha. Co? - I dodał: - Tak, tak,
słyszę. Pewnie, że okropne. A dokładnie gdzie jesteś?
Gustavsson był chudym dryblasem około trzydziestki, z wyglądu apatycznym i obojętnym.
Słuchał jeszcze chwilę, potem odłożył słuchawkę i powiedział:
- Jest przy głównym wejściu do centralnego pawilonu w Sabbatsberg. Najwyraźniej
potrzebuje pomocy. Pojedziesz tam?
- Tak - powiedział Ronn - chyba to zrobię.
- Chcesz, żeby cię podrzucić? Ten wóz radiowy, zdaje się, jest chwilowo wolny.
Ronn niechętnie spojrzał na policjantów z radiowozu i potrząsnął głową. Byli wielcy,
mocni, uzbrojeni w pistolety i pałki w białych pochwach. Aresztowany leżał u ich nóg zwinięty w
kłębek, jęczący. Oni sami wpatrywali się tępo i zazdrośnie w Ronna, w ich płytkoniebieskich
oczach malowała się pożądliwość i nadzieja.
- Nie, wezmę własny wóz - powiedział i wyszedł. Einar Ronn nie był wielką szychą, a w tej
chwili nie czuł się nawet jak mała szyszeczka. Niektórzy uważali, że jest dość zdolnym
policjantem, inni, że z niego typowy przeciętniak. W każdym razie po długich latach dosłużył się
stanowiska pierwszego asystenta w komisji zabójstw. Tropiciel morderców, jak to określano w
prozie wieczornych gazet. Co do tego, że jest spokojny, w średnim wieku, że ma czerwony nos i
jest nieco zbyt korpulentny z powodu siedzącego trybu życia - wszyscy byli zgodni.
Przejazd pod wskazany adres zajął mu trzy minuty i dwanaście sekund.
*
Szpital Sabbatsberg rozciąga się na wielkiej spadzistej wyniosłości, niemal trójkątnej,
podstawą zwróconej ku Vasaparken, wydłużonymi ramionami ku Dalagatan od wschodu i
Torsgatan od zachodu, zaś wierzchołkiem, tępo ściętym przez podjazd, ku nowej magistrali
przebiegającej nad Barnhusviken. Od strony Torsgatan wgryza się w ten trójkąt wysunięty budynek
z czerwonej cegły, gmach gazowni.
Nazwa szpitala pochodzi od knajpiarza Vallentina Sabbata, który na początku osiemnastego
wieku był właścicielem knajp „Rostock” i „Lew” na Starym Mieście. On to kupił tu ziemię i
hodował karpie w stawach, obecnie osuszonych lub zasypanych. Zdążył na tym terenie uruchomić
gospodę, lecz w trzy lata później, w roku tysiąc siedemset dwudziestym zszedł z tego świata.
W jakieś dziesięć lat później otwarło się na tym terenie źródło lecznicze czy też wody
mineralne, jak je również nazywano. Dwieście lat licząca dawna pijalnia wód, która w ciągu
minionych wieków służyła i jako szpital, i jako przytułek dla biednych, stoi teraz przycupnięta w
cieniu osiemnastopiętrowego domu rencistów.
Pierwotnie szpital zbudowany został przed przeszło stu laty na skałach, wzdłuż obecnej
Dalagatan i składał się z szeregu pawilonów połączonych długimi, obudowanymi korytarzami.
Niektóre z tych starych pawilonów są jeszcze czynne, większość jednak została niedawno zburzona
i zastąpiona nowymi budynkami, a połączenia korytarzowe znajdują się obecnie pod ziemią.
W odległej części parku też zachowały się niektóre z wiekowych budynków, mieści się w
nich dom starców. Tam też znajduje się niewielka kaplica i wśród trawników, żywopłotów i
żwirowanych ścieżek stoi żółta altanka z biało malowanymi narożnikami i spiralną iglicą na
szczycie stożkowatego dachu. Od kaplicy prowadzi aleja do starej wartowni przy bramie. Za
kaplicą park wznosi się w górę, by skończyć się nagle na szczycie ponad Vasagatan, która skręca i
wije się między ścianą skalną i domem wydawnictwa Bonniera. Jest to najspokojniejsza część
terenu szpitalnego, panuje tu najmniejszy ruch. Główne wejście znajduje się tak jak i przed stu laty
od strony Dalagatan, tam też wznosi się nowy centralny blok.
5
Ronn czuł się upiornie w niebieskich błyskach świetlika, obracającego się na dachu
samochodu patrolowego.
- Co się stało? - spytał.
- Nie wiem dobrze. Coś strasznego.
Policjant wyglądał bardzo młodo. Miał szczerą sympatyczną twarz, ale spojrzenie
rozbiegane. Najwidoczniej z trudem tylko mógł stać spokojnie. Lewą ręką przytrzymywał
drzwiczki samochodu, a palce prawej niepewnie przesuwały się po kolbie pistoletu. Dziesięć
sekund temu odetchnął z ulgą.
Boi się chłopak, pomyślał Ronn i powiedział uspokajająco:
- No, dobrze, zobaczymy. Gdzie to jest?
- Tam się nie tak łatwo dostać. Pójdę pierwszy.
Ronn kiwnął głową i wrócił do swego samochodu. Włączył motor i ruszył za niebieskimi
błyskami. Szerokim łukiem okrążywszy główny blok wjechali w głąb terenu szpitalnego. W ciągu
pół minuty samochód policyjny zdążył trzy razy skręcić w prawo, dwa razy w lewo, zahamować i
stanąć przed długim niskim budynkiem o żółto tynkowanych ścianach i czarnym załamanym dachu.
Dom robił wrażenie prastarego. Zawieszona nad brązowymi spękanymi drzwiami samotna żarówka
pod staromodnym mlecznym kloszem bez powodzenia usiłowała zwalczyć ciemność. Policjant
wyszedł z samochodu i tak jak przedtem, stanął, palcami dotykając pistoletu i przytrzymując drzwi
samochodu niby tarczę chroniącą przed nocą, i tym, co mogło się w niej ukrywać.
- Tam - powiedział zerkając na drzwi. Ronn skinął głową i stłumił ziewanie.
- Czy wezwać więcej ludzi?
- Zobaczymy - dobrodusznie powtórzył Ronn.
Był już na schodkach i otwierał prawą połowę drzwi. Nie naoliwiane zawiasy skrzypnęły
przeraźliwie. Jeszcze kilka schodków, jeszcze jedne drzwi i znalazł się w skąpo oświetlonym
korytarzu, wysokim, szerokim i ciągnącym się wzdłuż całego budynku.
Po jednej stronie korytarza znajdowała się izba chorych i sale, druga, wszystko na to
wskazywało, była zarezerwowana na umywalnie, składy bielizny i pokoje badań. W korytarzu był
także staroświecki, przymocowany do ściany czarny aparat telefoniczny, taki, do którego trzeba
wrzucić dziesięciobrówkę. Ronn popatrzywszy na owalny szyldzik z białej emalii z napisem
LEWATYWA, przeszedł do oglądania czterech osób znajdujących się w zasięgu jego wzroku. Dwie
z nich były mundurowymi policjantami. Jeden krępy i barczysty, stał w rozkroku, ze zwieszonymi
rękami i patrzył wprost przed siebie. W lewej ręce trzymał otwarty notes w czarnej okładce. Jego
kolega wspierał się o ścianę z głową pochyloną i wzrokiem zwróconym w głąb żelaznego, na biało
lakierowanego zlewu pod staroświeckim mosiężnym kranem.
Ze wszystkich młodych ludzi, z jakimi Rdnn zetknął się w ciągu dziewięciu nadliczbowych
godzin pracy, ten był najmłodszy, i wyglądał wprost komicznie w skórzanej kurtce z paskami przez
ramię i z całym najwidoczniej zbędnym uzbrojeniem. Stara, siwowłosa kobieta, skurczona na
wyplatanym krześle, apatycznie wpatrywała się w swoje trepy. Miała na sobie biały kitel, a na
bladych łydkach brzydkie żylaki. Uzupełniał kwartet człowiek około trzydziestki. Miał kędzierzawe
czarne włosy i gryzł palce z irytacji. Ubrany był także w biały kitel i trepy.
Powietrze w korytarzu było nieprzyjemne, pachniało proszkami do czyszczenia,
wymiocinami albo lekarstwami, a może wszystkim tym po trochu. Ronn pociągnął nosem nagle i
mimo woli i z pewnym opóźnieniem zatkał go dwoma palcami.
Jedynie policjant z notesem zareagował na wejście Ronna. Nic nie mówiąc wskazał
wysokie, na żółtawo lakierowane drzwi z wypisaną na maszynie kartką wsuniętą w metalową
ramkę. Drzwi były nie domknięte. Ronn otworzył je szerzej, nie dotykając klamki. Wewnątrz
znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Też uchylone, ale otwierały się do wewnątrz.
Ronn pchnął je nogą, zajrzał do pokoju i stanął. Oderwał rękę od swego czerwonego nosa i
spojrzał jeszcze raz, tym razem dokładniej.
- O, rety - powiedział sam do siebie.
Potem cofnął się, przymykając drzwi zewnętrzne do ich pierwotnego położenia, włożył
okulary i przeczytał kartkę na drzwiach.
- O, Jezu - powiedział.
Policjant schował notes, wyjął natomiast tabliczkę służbową. Stał teraz przesuwając ją w
palcach, jakby to był różaniec albo amulet.
Wkrótce koniec z tabliczkami, pomyślał Ronn bez związku. W ten sposób długi spór o to,
czy tabliczki należy nosić na piersi jako jawny znak identyfikujący, czy też chować w kieszeni -
skończył się w sposób równie zdumiewający, jak niespodziewany. Po prostu skasowano tabliczki
zastępując je zwykłymi kartami tożsamości i policjanci mogli dalej spokojnie kryć się za
anonimowością munduru.
Głośno Ronn powiedział:
- Jak się nazywasz?
- Andersson.
- O której tu się zjawiłeś? Policjant spojrzał na zegarek.
- Szesnaście po drugiej. Dziewięć minut temu. Byliśmy w pobliżu. Przy Odenplan.
Ronn zdjął okulary i zerknął na chłopaka w mundurze, który z pozieleniałą twarzą
niepowstrzymanie wymiotował do zlewu. Andersson podążył za jego spojrzeniem i powiedział
bezbarwnym głosem:
- To aspirant. Pierwszy raz na objeździe.
- Trzeba się nim zająć - powiedział Ronn. - I wezwać tu pięciu, sześciu ludzi z piątki.
- Objazdowy wóz z piątki to właśnie ja - powiedział Andersson z taką miną, jakby zamierzał
zasalutować, stanąć na baczność albo zrobić coś równie głupiego.
- Chwileczkę - powiedział Ronn. - Zauważyliście tu coś podejrzanego?
Było to chyba niezbyt szczęśliwe sformułowanie. Zmieszany policjant ze zdumieniem
spojrzał na drzwi separatki.
- No - odpowiedział niepewnie.
- A wiesz, kto to taki? Ten tam?
- Chyba komisarz Nyman?
- Właśnie, tak.
- Choć dokładnie nie można tego stwierdzić.
- Nie - powiedział Ronn. - Z trudem.
Andersson odszedł. Ronn wytarł pot z czoła i zastanawiał się, co ma robić. Przez dziesięć
sekund. Potem podszedł do telefonu i nakręcił numer Martina Becka.
Natychmiast dostał połączenie i powiedział:
- Cześć. Tu Ronn. Jestem w Sabbatsberg. Przyjedź tu.
- Dobrze - powiedział Martin Beck.
- Natychmiast.
- Dobrze.
Ronn odłożył słuchawkę i wrócił do pozostałych. Czekali. Dał swoją chusteczkę do nosa
aspirantowi, który zawstydzony wytarł usta i powiedział:
- Przepraszam.
- Każdemu się może zdarzyć.
- Nie dałem rady. Czy to zawsze jest tak?
- No, tego nie można powiedzieć - stwierdził Ronn. - Dwadzieścia jeden lat jestem
policjantem, a szczerze mówiąc czegoś podobnego jeszcze nie widziałem.
Potem zwrócił się do mężczyzny o czarnych kędziorach i spytał:
- Czy tu jest psychiatryczny?
- Nix verstehen - powiedział lekarz.
Ronn wsadził okulary na nos i przyjrzał się plastykowej tabliczce z nazwiskiem, przypiętej
do kitla lekarza: Doktor ÜZKÜKÖCÖTUPZE.
- No cóż - powiedział sam do siebie i schował okulary.
6
Pokój miał pięć metrów długości, trzy i pół metra szerokości, a wysokości prawie cztery.
Pomalowany na kolory bardzo monotonne. Brudnobiały sufit, ściany otynkowane niezdecydowanie
na kolor szarawożółty. Podłoga z szaro-białych płyt marmurowych. Ramy okienne popielate, drzwi
takież. W oknie wisiały grube draperie z żółtego adamaszku, a pod nimi cienkie firanki. Żelazne
łóżko pomalowane na biało, biała powłoczka i podpinka, szary stolik nocny i jasnobrązowe
krzesełko. Farba na meblach wytarła się, a spękane ściany spełzły z wiekiem. Tynk na suficie
odpadał i w kilku miejscach widać było brunatne plamy wilgoci. Wszystko było stare, ale bardzo
czyste. Na stoliku stał ceramiczny wazonik z siedmioma bladoczerwonymi różami. Prócz tego na
stoliku znajdowała się para okularów w zatrzaskiwanym futerale, przejrzyste plastykowe naczynko
z dwiema tabletkami, małe radio tranzystorowe, nie dojedzone jabłko i szklanka wypełniona do
połowy słomianożółtym napojem. Na dolnej półce leżał stos tygodników, cztery listy, blok
liniowanego papieru, błyszczący czterokolorowy długopis watermanowski i kilka drobnych monet,
dokładnie licząc, osiem dziesięoiobrówek, dwie dwudzaestopięciobrówki i sześć jednokoronówek.
Stolik miał dwie szufladki. W górnej znajdowały się trzy używane chusteczki do nosa, mydło w
niebieskiej plastykowej mydelniczce, pasta i szczotka do zębów, buteleczka z wodą po goleniu,
pudełeczko tabletek od bólu gardła, skórzane etui z cążkami do paznokci nożyczkami i pilnikiem.
Dolna zawierała portfel, elektryczną maszynkę do golenia, zeszycik znaczków pocztowych, dwie
fajki, woreczek z tytoniem i nie zapisaną widokówkę przedstawiającą ratusz sztokholmski. Część
ubrania wisiała na oparciu krzesła: szara cajgowa kurtka, spodnie tegoż koloru i z tego samego
materiału, i długa do kolan biała koszula. Kalesony i skarpetki leżały na krześle, a obok pod
łóżkiem stały pantofle. Przy drzwiach na wieszaku wisiał beżowy szlafrok.
Tylko jeden kolor w tym lokalu wyróżniał się jaskrawo. Szokująca czerwień.
Zabity leżał na wznak, nieco w bok przechylony między łóżkiem a oknem. Gardło
poderżnięto mu z taką siłą, że głowa została odrzucona prawie pod kątem prostym i lewy policzek
wspierał się o podłogę, język wypadł przez ziejący otwór cięcia, a zmiażdżone sztuczne szczęki
tkwiły między rozciętymi wargami.
W momencie gdy zabity padał w tył, gruby strumień krwi trysnął z tętnicy szyjnej, co
wyjaśniało szeroką czerwoną smugę w poprzek łóżka i plamy krwi na wazonie i stoliku nocnym.
Natomiast to, że koszula była zupełnie przesiąknięta, jak i to, że wokół zwłok znajdowała
się ogromna kałuża krwi, spowodowane było uszkodzeniem przepony. Powierzchowne oględziny
tego uszkodzenia nasuwały przypuszczenie, że ktoś jednym cięciem rozkroił wątrobę, przewody
żółciowe, żołądek, śledzionę i brzuszne gruczoły ślinowe. A prócz tego główną tętnicę.
Cała krew po prostu wyciekła z ciała w ciągu kilku sekund. Skóra miała kolor białoniebieski
i wydawała się niemal przejrzysta w miejscach, gdzie można ją było zobaczyć, na przykład na
czole, na skroniach i stopach.
Rana w przeponie była otwarta, miała jakieś dwadzieścia pięć centymetrów długości.
Spomiędzy brzegów przeciętej błony brzusznej wysuwały się poszarpane organa wewnętrzne.
Człowiek został po prostu rozrąbany na pół. Nawet dla osób z racji swego zawodu
odwiedzających czasami miejsca makabrycznych i krwawych zbrodni było tego za wiele.
Lecz Martin Beck nie skrzywił się nawet wszedłszy do pokoju. Stojącemu z boku
obserwatorowi mogłoby się wydawać, że wszystko to dla niego jest najzwyklejszą rzeczą. Iść z
córką do „Złocistego Zacisza”, jeść i pić, rozebrać się, podłubać trochę przy modelu statku, położyć
się z książką do łóżka. A potem nagle pędzić na oględziny zmasakrowanego komisarza policji.
Najgorsze było, że on sam tak właśnie to odczuwał. Jeśli istniało coś, co mogło go zaskoczyć, to
właśnie ta jego własna tak widoczna oziębłość.
Była noc, za dziesięć trzecia, a on przykucnąwszy koło łóżka przyglądał się zwłokom zimno
i taksująco.
- Tak, to Nyman - powiedział.
- Właśnie. Chyba tak.
Ronn grzebał wśród drobiazgów leżących na stoliku. Nagle ziewnął i w poczuciu winy
zasłonił usta ręką.
Martin Beck obrzuciwszy go szybkim spojrzeniem zapytał:
- Sporządziłeś tabelę czasu?
- Tak - powiedział Ronn. Wyjął notes, gdzie coś wykaligrafował małymi jak paciorki
literkami. Włożył okulary i odczytał monotonnie:
- Pielęgniarka otworzyła drzwi dziesięć po drugiej. Nic niezwykłego nie słyszała ani nie
widziała. Normalnie obchodziła cały oddział, zaglądała do pacjentów. Nyman już wtedy nie żył.
Jedenaście po drugiej zadzwoniła pod tysiąc dziewięćdziesiąt. Radiowóz został zaalarmowany
jedenaście po. Znajdowali się przy Odenplan i jechali tu jakieś trzy, cztery minuty. Przekazali raport
kryminalnej siedemnaście po. Ja tu przyjechałem za osiem minut wpół. Zadzwoniłem do ciebie za
minutę wpół. Ty przyjechałeś za szesnaście trzecia. - Ronn spojrzał na zegarek. - A teraz jest za
osiem trzecia. Kiedy tu się zjawiłem, on nie żył co najmniej od pół godziny.
- Lekarz tak powiedział?
- Nie, ja. To znaczy tak wywnioskowałem. Z ciepłoty ciała i tak dalej. Krzepliwość... -
umilkł, jak gdyby przekroczeniem było występować z własnymi uwagami.
Martin Beck w zamyśleniu pocierał nasadę nosa wielkim i wskazującym palcem prawej
ręki.
- A więc, wszystko poszło niesłychanie szybko - powiedział.
Ronn nie odpowiedział. Zdawał się zastanawiać nad czymś innym i po chwili rzekł:
- Więc chyba rozumiesz, dlaczego do ciebie zadzwoniłem. Nie dlatego, że... - umilkł. Robił
wrażenie roztargnionego.
- Nie dlatego że?
- Że Nyman był komisarzem, tylko dlatego... no, ze względu na to - niezdecydowanym
gestem wskazał w stronę zwłok. - Przecież on został zarżnięty.
Po krótkiej przerwie wyciągnął jeszcze jeden wniosek:
- Mnie się zdaje, że to mógł zrobić tylko wariat. Martin Beck przytaknął.
- Tak - powiedział - na to wygląda.
7
Martin Beck zaczynał czuć się dość nieswojo. Doznawał czegoś niewyraźnego i trudnego do
określenia, czuł się mniej więcej tak, jak przy czytaniu książki, gdy zakradające się zmęczenie
sprawia, że niby to czyta się dalej, a nie przewraca się kartek.
Z wysiłkiem zdołał opanować się i zawładnąć przesuwającymi się wizjami. Pozostało
jednak coś bliskiego temu podstępnemu zamroczeniu, coś, z czego nie od razu się otrząsnął:
uczucie niebezpieczeństwa.
Że coś się stanie. Coś, czemu trzeba za wszelką cenę zapobiec. Tylko nie wiedział co, a tym
mniej jak.
Już nie raz miewał takie uczucie, choć zdarzało się to rzadko. Koledzy żartowali sobie z tej
właściwości, nazywając ją intuicją.
Praca policji opiera się na realizmie, rutynie, uporze i systematyczności. To prawda, że wiele
trudnych wypadków wyjaśniono przez przypadek, ale prawdą jest również, że przypadek to pojęcie
dość względne i nie należy go mylić ze szczęściem czy też ślepym trafem. W śledztwie nad
zbrodnią chodzi o to, by oczka sieci przypadkowości były jak najmniejsze. Doświadczenie odgrywa
przy tym zdecydowanie większą rolę niż genialne natchnienie. Dobra pamięć i zwykły prosty
rozsądek - to właściwości warte więcej niż intelektualna błyskotliwość.
Na intuicję nie ma miejsca w praktyce policyjnej pracy. Intuicja nie jest nawet właściwością,
a jeżeli, to w równie małej mierze, jak astrologia czy frenologia mogą być nazywane naukami.
A przecież on tę właściwość posiadał - choć niechętnie się do tego przyznawał - i zdarzały
się wypadki, w których wiodła go we właściwym kierunku.
Chociaż jego psychiczna ambiwalencja mogła także zależeć od prostszych, bardziej
oczywistych i znajdujących się pod ręką zjawisk.
Na przykład Ronn.
Martin Beck stawiał duże wymagania tym, z którymi współpracował. Winę za to ponosił
Lennart Kollberg, od wielu lat najbliższy mu, z początku jako detektyw na etacie miasta
Sztokholmu, potem w starej siedzibie policji państwowej w Vastberdze. Kollberg zawsze był jego
najpewniejszym partnerem, który zawsze niezawodnie odparowywał rzut, najotwarciej stawiał
pytania i dawał najtrafniejsze cięte repliki. Ale Kollberg był niedostępny. Najprawdopodobniej spał
spokojnie we własnym domu, a nie istniał żaden dopuszczalny powód, by go zbudzić. Byłoby to
sprzeczne z przepisami i obraźliwe wobec Ronna.
Martin Beck spodziewał się, że Ronn zrobi albo przynajmniej powie coś, co by wskazywało,
że on także pojmuje niebezpieczeństwo. Że wystąpi z jakimiś twierdzeniami lub przypuszczeniem,
które Martin Beck mógłby odrzucić lub rozwijać dalej.
Ale Ronn się nie odezwał. Spokojnie i z zawodową wprawą zajmował się tym, co do niego
należało. Chwilowo było to jego dochodzenie, robił więc, co przypuszczalnie było konieczne.
Teren pod oknem był ogrodzony sznurem i kozłami, samochody podjechały, zapaliły się
reflektory, snop światła rozjaśnił teren” a owalne białe plamy policyjnych lampek kieszonkowych
bezładnie skakały po ziemi jak wystraszone jazgarze, które uciekają w popłochu, gdy ktoś zbliży się
do brzegu zakłócając ich spokój.
Ronn przejrzał wszystko, co znajdowało się na nocnym stoliku i nie znalazł nic prócz
codziennych osobistych drobiazgów i kilku zdawkowych listów z rodzaju tych nie rozumiejących,
nonszalanckich, jakie ludzie zwykli pisywać do osób podejrzanych o to, że są ciężko chore.
Personel cywilny z piątego komisariatu przejrzał sąsiednie pokoje chorych i sale, nie znajdując nic
godnego uwagi.
Chcąc się czegoś dowiedzieć Martin Beck musiałby pytać, i to formułując pytania jasno, w
zwrotach, których nie można mylnie zrozumieć.
Prawdą było po prostu, że źle się im razem pracowało. Obaj od dawna o tym wiedzieli i
dlatego starali się zwykle uniknąć wylądowania w sytuacji, w której byliby zdani całkowicie na
siebie.
Martin Beck niezbyt wysoko cenił Ronna, czego tamten był w pełni świadom i co
wywoływało w nim kompleks niższości. Martin Beck ze swej strony uważał trudności nawiązania
kontaktu za dowód własnej słabości i sam czuł się skrępowany.
Ronn otworzył poczciwą starą teczkę, zabezpieczył trochę odcisków palców i polecił
rozłożyć plastykowe osłony na podłodze pokoju i na ziemi pod oknem, by uchronić także część
śladów; upewnił się w ten sposób, że szczegóły, mogące się później okazać ważne, nie zostaną w
naturalny sposób starte albo też zniszczone przez nieostrożność. Chodziło przede wszystkim o
odciski stóp.
Martin Beck był jak zwykle i od lat już przeziębiony. Pociągał nosem i kaszlał długo i
chrypliwie. Ronn nie reagował na to. Nie mówił nawet na zdrowie, gdy tamten kichał. Widocznie ta
drobna uprzejmość nie należała do zasobu jego dobrych manier, a to powiedzenie nie wchodziło w
skład jego słownika. A jeżeli coś na temat kichania myślał, zatrzymywał to dla siebie.
Nic im nie wychodziło bez słów, więc Martin Beck uznał za wskazane spytać:
- Czy ten pawilon nie wygląda na nieco podupadły?
- Owszem - powiedział Ronn. - Pojutrze mieli go opróżnić i zmodernizować, czy też
przerobić na jakiś inny użytek. A pacjentów miano przenieść do nowych pomieszczeń w centralnym
bloku.
Myśli Martina Becka szybko zwekslowały na inny tor i w chwilę później powiedział raczej
sam do siebie:
- Ciekawe, czym on się posłużył, może maczetą albo mieczem samurajskim.
- Nic podobnego - rzekł Ronn właśnie wszedłszy do pokoju. - Znaleźliśmy narzędzie
zbrodni. Leżało pod oknem, w odległości czterech metrów.
Wyszli popatrzeć.
W zimnym białym świetle reflektorów leżała broń sieczna z szerokim ostrzem.
- Bagnet - stwierdził Martin Beck.
- Tak. Do Mausera.
Sześciomilimetrowy karabin to typowa broń wojskowa. Kiedyś była używana głównie w
artylerii kawalerii. Obecnie ten typ został prawdopodobnie wycofany z użycia i skreślony z
rejestrów intendentury.
Całe ostrze pokryte zaschniętą krwią.
- Czy da się utrwalić odciski palców na tej karbowanej rękojeści?
Ronn wzruszył ramionami.
Każde słowo trzeba było z niego wyciągać, jeżeli nie siłą, to w każdym razie odpowiednim
naciskiem.
- Zostawisz to tak, póki się nie rozjaśni?
- Chyba - powiedział Ronn. - Tak będzie najlepiej.
- Chciałbym możliwie jak najprędzej pomówić z rodziną Nymana. Uważasz, że można o tej
porze pojechać do żony?
- Pewnie, że można - powiedział Ronn bez przekonania.
- Z któregoś końca musimy zacząć. Pojedziesz ze mną? Ronn coś mruknął.
- Co mówisz? - spytał Martin Beck wycierając nos.
- Trzeba sprowadzić fotografa - rzekł Ronn. - Tak. Robił wrażenie straszliwie ospałego.
8
Ronn pierwszy podszedł do samochodu, usiadł za kierownicą i czekał na Martina Becka,
który podjął się niecodziennego obowiązku zatelefonowania do wdowy.
- Dużo jej powiedziałeś? - spytał Ronn, gdy Martin Beck usadowił się obok niego.
- Tylko, że nie żyje. Chorował ciężko, nie było to więc może tak zupełnie nieoczekiwane.
Dziwi się tylko pewnie teraz, co my z tym mamy wspólnego.
- A jak ci się wydawała? Zaskoczona?
- Tak, oczywiście. Natychmiast chciała biec do taksówki i przyjechać do szpitala. Teraz
lekarz z nią mówi. Mam nadzieję, że uda mu się nakłonić ją, żeby zaczekała w domu.
- Słusznie. Gdyby go teraz zobaczyła, doznałaby szoku. Już i tak kiepsko, że trzeba jej
opowiedzieć, jak to było.
Ronn jechał przez Dalagatan w kierunku północnym ku Odengatan. Przed Instytutem
Eastmana stał czarny volkswagen. Ronn wskazując głową w jego stronę powiedział:
- Nie dość, że zaparkował w niedozwolonym miejscu, to jeszcze wjechał na trotuar. Ma
szczęście, że nie jesteśmy z komendy ruchu.
- I musiał pewnie być pijany, jeżeli tak ustawił wóz - dorzucił Martin Beck.
- Albo musiała - rzekł Ronn. - Pewnie kobieta. Już kobieta w samochodzie...
- Typowo szablonowy sposób myślenia - zaprotestował Martin Beck. - Gdyby to moja córka
usłyszała, to ty byś usłyszał kazanie.
Samochód skręcił w Odengatan i minąwszy kościół Gustava Vasy wjechał w Odenplan. Na
postoju stały dwie wolne taksówki z zapalonymi szyldzikami, a przed Biblioteką Miejską żółty
samochód-śmieciarka z pomarańczowym migaczem na dachu czekał na zielone światło.
Martin Beck i Ronn jechali w milczeniu. Przy Sveavagen wyprzedzili śmieciarkę, która z
warkotem ciężko stanęła. Przy Wyższej Szkole Handlowej wjechali na lewo w Kungstensgatan.
- Niech to diabli - powiedział nagle Martin Beck z naciskiem.
- Właśnie - przyznał Ronn.
Potem znowu w samochodzie zapanowała cisza. Kiedy przecięli Birger Jarlgatan, Ronn
zwolnił i zaczął szukać właściwego numeru. Brama naprzeciw szkoły miejskiej otworzyła się i
młody człowiek wysunął głowę i spojrzał w ich stronę. Przytrzymując otwartą bramę, czekał, aż
zaparkują wóz i przejdą przez jezdnię.
Podszedłszy bliżej zobaczyli, że chłopiec jest młodszy niż się wydawał na odległość. Był
wysoki, prawie jak Martin Beck, ale wyglądał najwyżej na piętnaście lat.
- Nazywam się Stefan - powiedział. - Mama czeka na górze.
Podążyli za nim na drugie piętro, gdzie drzwi były uchylone. Chłopiec wskazał im drogę
przez przedpokój i hall do pokoju bawialnego.
- Zaraz przyprowadzę mamę - wymamrotał i zniknął w hallu.
Martin Beck i Ronn stojąc na środku pokoju rozglądali się dokoła. Bardzo tu było schludnie.
W głębi pokoju ustawiony był komplet mebli pochodzących, z wyglądu sądząc, z lat czterdziestych,
złożony z kanapki, trzech miękkich, wykonanych z jasnego polerowanego drzewa foteli w
kwiecistych kretonowych pokrowcach, i z owalnego stolika z takiegoż jasnego drzewa. Na stole
leżała biała ażurowa serwetka z frywolitek, a na środku serwetki stał kryształowy wazon z
czerwonymi tulipanami. Dwa okna pokoju wychodziły na ulicę, za białymi koronkowymi firankami
widniały w nich pędy dobrze utrzymanych roślin doniczkowych. Jedną z krótszych ścian
całkowicie zakrywała mahoniowa błyszcząca półka na książki, w połowie wypełniona tomami w
skórzanej oprawie, a w połowie pamiątkami i bibelotami. Umeblowania dopełniały rozrzucone pod
ścianami polerowane stoliczki, dźwigające srebrne i kryształowe drobiazgi, i czarne pianino z
wiekiem opuszczonym na klawiaturę. Na pianinie stały rzędem oprawione w ramki fotografie
rodzinne. Na ścianach wisiały martwe natury i pejzaże w szerokich ozdobnych złoconych ramach u
sufitu lśniła kryształowa korona, pod nogami mieli puszysty wschodni dywan koloru czerwonego
wina.
Obserwując te szczegóły Martin Beck nasłuchiwał: od strony hallu zbliżały się kroki. Ronn
poszedł do półki i podejrzliwie oglądał mosiężną czaszkę rena, ozdobioną z jednej strony jaskrawo
barwnym obrazkiem, przedstawiającym górskie karłowate brzozy, renifera i Lapończyka, a także
słowo „Arjeplog” wypisane czerwonymi pełnymi zawijasów literami.
Do pokoju weszła pani Nyman wraz z synem. Ubrana w czarną wełnianą suknię, czarne
pończochy i pantofle, w ręce ściskała białą chusteczkę. Była zapłakana.
Martin Beck i Ronn przedstawili się. Z jej miny można było wywnioskować, że nigdy o
nich nie słyszała.
- Proszę usiąść - powiedziała sadowiąc się w jednym z kwiecistych foteli.
Gdy usiedli, spojrzała na nich z rozpaczą.
- Co się właściwie stało? - powiedziała głosem, który zdawał się nieco ostry.
Ronn wyciągnął chustkę i długo i starannie ucierał swój czerwony nos. Martin Beck wcale
nie oczekiwał jakiejkolwiek pomocy z jego strony.
- Jeśli ma pani w domu jakieś środki uspokajające, jakieś tabletki, to wydaje mi się, że
dobrze byłoby zażyć kilka - powiedział.
Chłopiec podniósł się z taboretu przy pianinie i powiedział:
- Tatuś ma... w łazience jest pudełko restonilu. Czy przynieść?
Martin Beck skinął głową. Chłopiec wyszedł do łazienki i wrócił z tabletkami i szklanką
wody. Martin Beck sprawdziwszy etykietę wytrząsnął dwie pastylki na wieczko pudełka, a pani
Nyman przełknęła je posłusznie, popijając łykiem wody.
- Dziękuję - powiedziała. - A teraz zechcą panowie być tak uprzejmi i wyjaśnić, czego
panowie sobie życzą. Stig nie żyje, i ani ja, ani panowie nic na to nie poradzimy. - Przycisnęła
chusteczkę do ust i powiedziała zdławionym głosem:
- Dlaczego nie pozwolono mi do niego iść, to przecież mój mąż. Co oni z nim zrobili w tym
szpitalu. Ten doktor... taki dziwny się wydawał...
Syn podszedł i usiadłszy na oparciu jej krzesła, otoczył ją ramieniem.
Martin Beck wykręcił się na krześle tak, by znaleźć się naprzeciw niej, zerknął na Ronna,
cicho tkwiącego na sofie, i rzekł:
- Pani Nyman, nie choroba była powodem śmierci pani męża. Ktoś zakradł się do jego
pokoju i zabił go.
Kobieta wlepiła w niego oczy i poznał po jej spojrzeniu, że parę sekund minęło, nim
zrozumiała sens tego, co powiedział. Opuściła rękę trzymającą chusteczkę i przycisnęła ją do piersi.
Zbladła.
- Zabił? Ktoś go zabił? Nie rozumiem.
Synowi zbielały nozdrza i mocniej ogarnął ramiona matki.
- Kto? - powiedział.
- Nie wiemy. Pielęgniarka znalazła go na podłodze w jego pokoju, tuż po drugiej. Ktoś
wszedł przez okno i zabił go bagnetem. Stało się to zapewne tak szybko, że nie zdążył pojąć, co się
dzieje.
Tak powiedział Martin Beck.
- Wszystko wskazuje na to, że został zaskoczony - rzekł Ronn. - Gdyby zdążył zareagować,
próbowałby się bronić, a nic o tym nie świadczy.
Kobieta popatrzyła na Ronna.
- Ale dlaczego? - powiedziała.
- Nie wiemy - rzekł Ronn. I na tym koniec.
- Chcemy się dowiedzieć, pani mogłaby może nam w tym dopomóc - rzekł Martin Beck. -
Nie chcemy pani niepotrzebnie dręczyć, ale o parę rzeczy musimy spytać. Przede wszystkim: czy
przychodzi pani na myśl ktoś, kto mógłby to zrobić?
Kobieta bezradnie potrząsnęła głową.
- Nie wiadomo pani, czy nie był przez kogoś szantażowany? Czy nie było kogoś, kto
mógłby chcieć jego śmierci? Kogoś, kto mógłby mu grozić?
Znów potrząsnęła głową.
- Nie - powiedziała. - Dlaczego ktoś miałby mu grozić?
- Ktoś, kto go nienawidził.
- A dlaczego miałby go ktoś nienawidzić?
- Proszę pomyśleć - powiedział Martin Beck. - Czy nic nie wiadomo pani o kimś, kto czuł
się skrzywdzony przez pani męża. Był przecież policjantem, robienie sobie wrogów należy do tego
zawodu. Mąż nigdy nie wspominał, że ktoś miał do niego złość albo odgrażał się?
Wdowa błędnie spojrzała na syna, potem na Ronna i znowu na Martina Becka.
- Nic takiego nie mogę sobie przypomnieć. A przecież bym pamiętała, gdyby coś mówił.
- Tatuś w domu nie rozmawiał o swojej pracy - powiedział Stefan. - Chyba lepiej byłoby
spytać o to w komisariacie.
- To także zrobimy - odparł Martin Beck. - Jak długo chorował?
- Długo, dokładnie nie pamiętam - chłopiec spojrzał na matkę.
- Od czerwca zeszłego roku - wyjaśniła. - Tuż przed świętym Janem zachorował, miał
straszne bóle brzucha i zaraz po święcie poszedł do doktora. Doktor przypuszczał, że to wrzód
żołądka i dał mu zwolnienie. Od tego czasu ciągle miał zwolnienie i był u wielu lekarzy. Każdy
mówił co innego i inne lekarstwa zapisywał. W końcu trzy tygodnie temu pojechał do szpitala, tam
też przez cały czas tylko robili obserwacje i mnóstwo różnych badań, i nie doszli, co to właściwie
takiego.
Zdawało się, że gadanina odwraca jej myśli i pomaga przezwyciężyć szok.
- Tatuś przypuszczał, że to rak - powiedział chłopiec. - Lekarze mówili, że nie. Ale wciąż
okropnie źle się czuł.
- A co robił przez ten czas? Zupełnie nie pracował od zeszłego lata?
- Nie pracował - powiedziała pani Nyman. - Był naprawdę okropnie słaby. Ataki bólu trwały
po kilka dni z rzędu, wtedy musiał leżeć w łóżku. Łykał mnóstwo pigułek, ale niewiele pomagały.
Jesienią chodził czasem do komisariatu, żeby dojrzeć wszystkiego, jak mówił, ale pracować nie
mógł.
- I nie przypomina sobie pani, żeby kiedy powiedział albo zrobił coś, co mogłoby mieć
związek z tym, co się stało? - spytał Martin Beck.
Potrząsnęła głową i zaczęła szlochać z suchymi oczami. Jej spojrzenie omijało Martina
Becka, pustym wzrokiem wpatrywała się przed siebie.
- Masz rodzeństwo? - zwrócił się Ronn do chłopca.
- Tak, siostrę, ale jest zamężna i mieszka w Malmo.
Ronn spojrzał pytająco na Martina Becka, który w zamyśleniu obracając w palcach papieros
przyglądał się siedzącej przed nim parze.
- Teraz już pójdziemy - powiedział do chłopca. - Przypuszczam, że potrafisz zająć się mamą,
najlepiej jednak byłoby sprowadzić doktora, żeby dał jej coś na sen. Czy jest jakiś lekarz, do
którego mógłbyś zadzwonić o tej porze?
Chłopiec kiwnął głową i wstał.
- Doktor Blomberg - powiedział. - On zwykle przychodzi, kiedy ktoś jest chory w domu.
Wyszedł do hallu, słyszeli, jak nakręca numer, po chwili ktoś się zgłosił. Rozmowa była
krótka, wrócił, stanął obok matki. Wyglądał teraz bardziej dorośle niż przedtem, kiedy go zobaczyli
w bramie.
- Przyjdzie - powiedział chłopiec. - Nie potrzebują panowie czekać. To nie potrwa długo.
Wstali, a Ronn podszedł do wdowy i położył jej rękę na ramieniu. Nie poruszyła się, a gdy
wychodzili, nie powiedziała słowa. Chłopiec odprowadził ich do drzwi.
- Będziemy pewnie musieli wrócić - powiedział Martin Beck. - Zadzwonimy przedtem, żeby
się dowiedzieć, jak się czuje pani Nyman.
Gdy się znaleźli na ulicy zapytał:
- Dobrze znałeś Nymana?
- Nie tak bardzo - odpowiedział Ronn wymijająco.
9
Białoniebieskie światło lampy błyskowej rozświetliło ha chwilę brudnożółtą fasadę
szpitalnego pawilonu, gdy Martin Beck i Ronn powrócili na miejsce zbrodni. Jeszcze kilka
samochodów tu przybyło, stały zaparkowane na podjeździe, z zapalonymi reflektorami.
- Widocznie nasz fotograf już jest - powiedział Ronn. Fotograf podszedł do nich, gdy
wysiadali z samochodu.
Nie miał z sobą torby, aparat i lampę trzymał w ręce, a kieszenie wydymały się od rolek
zapasowych filmów, błyskówek i obiektywów. Martin Beck znał go, spotykali się już dawniej na
różnych miejscach zbrodni.
- Coś mi się zdaje - powiedział do Ronna - że prasa zdążyła przed nami.
Fotograf, który był pracownikiem jednej z wieczornych gazet, przywitał się i zrobił ich
zdjęcie, gdy zmierzali ku wejściu. Tuż przy schodkach stał dziennikarz z tejże gazety i próbował
nawiązać rozmowę z policjantem. Zobaczywszy Martina Becka zwrócił się do niego i powiedział:
- Dzień dobry, komisarzu, czy można wejść z panem? Martin Beck odmownie potrząsnął
głową i wszedł na schody wraz z Ronnem.
- Mały wywiadzik mógłbym przecież mieć - nacierał dziennikarz.
- Później - powiedział Martin Beck przytrzymując drzwi dla Ronna i szybko zamykając je
przed nosem reporterowi, który się nieco skrzywił.
Fotograf policyjny też już dobił, czekał ze swym ekwipunkiem pod pokojem zmarłego. W
głębi korytarza stał ów lekarz o dziwacznym nazwisku i policjant z piątki, po cywilnemu. Ronn
wprowadził fotografa do pokoju chorego, żeby mógł zacząć pracę. Martin Beck podszedł do
stojących w głębi.
- No i jak tam? - spytał. Oklepane pytanie.
Tajniak - nazywał się Hansson - podrapał się w kark i powiedział:
- Rozmawialiśmy z większością pacjentów z tego korytarza, nikt nic nie widział ani nie
słyszał. Próbowałem właśnie ustalić z doktorem... tak, z panem doktorem, kiedy będzie można
pomówić z pozostałymi.
- A z tymi, co leżą w sąsiednich pokojach? - spytał Martin Beck.
- Też - powiedział Hansson. - Wchodziliśmy do wszystkich sal. Nikt nic nie zauważył;
ściany przecież grube, w takim starym domu.
- Ci pozostali mogą zaczekać do śniadania - powiedział Martin Beck.
Lekarz się nie odzywał. Prawdopodobnie nie rozumiał po szwedzku i po chwili wskazując w
kierunku dyżurki powiedział:
- Have to go.
Hansson kiwnął głową i kruczo-kędzierzawy doktor odszedł stukając drewniakami.
- Znałeś Nymana? - spytał Martin Beck.
MAJ SJÖWALL, PER WAHLÖÖ CZŁOWIEK Z SÄFFLE Przełożyła MARIA OLSZAŃSKA POZNAN 1976 WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE 1 Tuż po północy przestał myśleć. Przedtem coś pisał, ale teraz niebieski długopis leżał przed nim na gazecie, dokładnie wzdłuż pierwszego poziomego wiersza krzyżówki. Siedział na zniszczonym składanym krześle obok niskiego stolika w małej ciupce na poddaszu, sztywno wyprostowany, nieruchomy. Nad jego głową wisiał żółtawy okrągły abażur z długimi frędzlami. Materiał był wyblakły od starości, a światło słabej żarówki niepewne i mgliste. W domu było cicho. Lecz względna to była cisza, bo przecież troje ludzi w nim oddychało, a z zewnątrz dochodził niepojęty szum, pulsujący i niemal nieuchwytny. Coś jakby szum dalekiego morza albo pojazdów poruszających się po odległych arteriach komunikacyjnych. Odgłos miliona ludzi wielkiego miasta pogrążonego w straszliwym spokoju. Mężczyzna w pokoiku na poddaszu ubrany był w beżową wiatrówkę i szare narciarskie spodnie, brązowe narciarskie buty i czarny sweter polo. Wąsy miał długie, ale dobrze utrzymane, trochę jaśniejsze niż gładko do góry zaczesane włosy, twarz wąską, o czystym profilu i delikatnie wyrzeźbionych rysach, a pod zastygłą maską oskarżycielskiego niezadowolenia i nieustępliwego uporu był jakiś wyraz dziecinny prawie, miękki, bezradny i błagalny, a zarazem odrobinę wyrachowany. Spojrzenie jasnoniebieskich oczu było skupione, lecz bez wyrazu. Wyglądał jak mały chłopiec, który się nagle zestarzał. Człowiek ów od godziny prawie siedział zupełnie nieruchomo z dłońmi spoczywającymi na udach, a jego niewidzące oczy utkwione były w jeden punkt na podartej kwiecistej tapecie. Wreszcie wstał, przeszedł na ukos przez pokój, otworzył drzwi ściennej szafy, wyciągnął lewą rękę i coś zdjął z półki. Podłużny przedmiot owinięty w kuchenną ścierkę, białą z czerwonym brzeżkiem. Bagnet.
Odwinął go i starannie wytarł żółtawy smar, nim wsunął ostrze do stalowobłękitnej pochwy. Człowiek manipulujący bagnetem - choć wysoki i dość ciężki - ruchy miał szybkie, zręczne i oszczędne, a ręce równie pewne jak spojrzenie. Odpiął pasek i przewlókł go przez skórzaną pętlę bagnetu. Potem zasunął błyskawiczny zamek wiatrówki, włożył rękawice i kraciastą tweedową czapkę i opuścił dom. Drewniane schody zaskrzypiały pod jego ciężarem, lecz stąpanie było niedosłyszalne. Dom był mały, stary, stojący na zboczu wzgórka powyżej szosy. Noc była zimna i gwiaździsta. Człowiek w tweedowej cyklistówce skręcił za rogiem domu i ze spokojem lunatyka zmierzał ku podjazdowi. Otworzył lewe przednie drzwiczki czarnego volkswagena, usiadł za kierownicą i sprawdził bagnet, spoczywający mu na prawym biodrze. Zapuścił motor, włączył światła, wyprowadził wóz na drogę i pojechał w kierunku północnym. Czarny samochodzik pędził przed siebie, w noc, dokładnie i nieubłaganie, jakby był pozbawionym ciężkości pojazdem międzyplanetarnym. Zabudowania wokół drogi gęstniały, miasto wyrastało spod dzwonu światła, wielkie, zimne, opustoszałe, obrabowane ze wszystkiego prócz nagich, twardych powierzchni metalu, szkła i betonu. O tej porze nawet w dzielnicach centralnych było zupełnie pusto. Prócz pojedynczych taksówek, dwóch karetek pogotowia i patrolu policyjnego, żadnego ruchu, wszystko jak wymarłe. Tylko czarny policyjny samochód z białymi błotnikami przemknął szybko na ryczącym dywaniku własnego hałasu. Światła uliczne migotały, zmieniając się z czerwonych na żółte, na zielone, na żółte, na czerwone, z bezmyślną, mechaniczną monotonią. Czarny samochód poruszał się ściśle według przepisów ruchu ulicznego, nigdy nie przekraczał linii, zwalniał na skrzyżowaniach, stawał przy czerwonych światłach. Teraz jechał wzdłuż Vasagatan, mijając nowo zbudowany hotel Sheraton i Dworzec Centralny, skręcił na lewo przy Norra Bantorget i jechał dalej na północ przez Torsgatan. Jedno drzewo na placu było iluminowane, autobus numer 591 czekał na przystanku. Nad St. Eriksplan stał księżyc w nowiu, a niebieskie neonowe wskazówki zegara na domu wydawnictwa Bonniera wskazywały czas. Za dwadzieścia druga. Dokładnie o tej właśnie porze człowiek w samochodzie skończył trzydzieści sześć lat. Teraz jechał przez Odongatan na wschód, mijając pusty Vasaparken, pełen zimowych białych latarń i splątanych cieni, jakie rzucały tysiące ogołoconych z liści konarów.
Czarny samochód znowu skręcił na prawo, jakieś sto dwadzieścia pięć metrów jechał przez Dalagatan, znowu w kierunku południowym, zahamował, stanął. Człowiek w wiatrówce i tweedowej cyklistówce zaparkował wóz w sposób świadomie niedbały, ustawiając dwa koła na trotuarze tuż przed schodami wiodącymi do Instytutu Eastmana. Wyszedł w noc, zatrzaskując za sobą drzwiczki. Był trzeci kwietnia 1971 roku. Sobota. Dzień był młodziutki, zaczął się przed godziną i czterdziestoma minutami, i niewiele zdążyło się w nim zdarzyć. 2 Za kwadrans druga morfina przestała działać. Tuż przed dziesiątą dostał ostatni zastrzyk, znieczulenie trwało więc niepełne cztery godziny. Ból wracał miejscami, najpierw z lewej strony, tuż przy przeponie, potem także z prawej. W kilka minut później rozszerzył się promieniście na grzbiet i rozszedł się szybko, skokami, po całym ciele, okrutny, szarpiący, jakby wygłodniały sęp wdarł się do jego wnętrzności. Leżał na wznak na wysokim i wąskim metalowym łóżku i wpatrywał się w bielony sufit, gdzie słaby odblask nocnej lampki i refleksy z zewnątrz tworzyły zawiły, statyczny wzór cieni, dla nikogo niezrozumiały, równie zimny i odpychający jak cały pokój. Sufit w tym pokoju nie był płaski, tylko łukowato sklepiony, przez co wydawał się jeszcze bardziej odległy. A odległość i tak była duża, prawie cztery metry, staroświecka, jak wszystko w tym domu. Łóżko stało na środku kamiennej posadzki, prócz łóżka w pokoju były tylko dwa meble: stolik nocny i proste twarde krzesełko. Zasłony w oknie były niezupełnie zaciągnięte, a okno uchylone. Przez szparę parocentymetrowej szerokości przesączało się z zewnątrz przedwiosenne powietrze, chłodne i rześkie, on jednak z dręczącym obrzydzeniem czuł odór własnego okaleczałego ciała i kwiatów gnijących na stoliku. Nie spał wcale, leżał tylko nieruchomo i myślał właśnie o tym, że znieczulenie wkrótce ustąpi. Przed godziną mniej więcej słyszał przez podwójne drzwi od korytarza, jak przechodziła nocna pielęgniarka w drewniakach. Potem już nic nie słyszał prócz własnego oddechu i tętna krwi, pulsującej w organizmie ciężko i nierównomiernie. Ale to nie były zdecydowane dźwięki, raczej rodzaj płodów fantazji, stanowiących odpowiednie towarzystwo dla obawy przed mającym wkrótce nadejść cierpieniem, dla ślepego strachu przed śmiercią. Chory zawsze był człowiekiem twardym, niechętnie znosił błędy i słabości innych i nigdy nie chciał przyznać, że do pomyślenia jest, by on sam mógł się ugiąć cieleśnie czy umysłowo. A teraz bał się, cierpiał, czuł się pokonany i złamany. W czasie tygodni spędzonych w szpitalu zmysły jego wyostrzyły się, zrobił się nienaturalnie wrażliwy na wszystkie formy bólu
fizycznego, bał się nawet ukłucia igły przy zastrzyku i codziennego pobierania krwi. Ponadto lękał się straszliwie ciemności i nie mógł znieść tego, że jest sam, nauczył się chwytać dźwięki, przedtem zupełnie dla niego niedosłyszalne. Badania, ustalanie danych - jak to dość kpiąco nazywali lekarze - sprawiały, że załamywał się i coraz gorzej czuł. A im bardziej czuł się chory, tym bardziej wzrastał w nim strach przed śmiercią, wszystkie jego myśli sprowadzały się do strachu, pozostawiając go zupełnie obnażonego, w stanie duchowej nagości i nieprzyzwoitego niemal egoizmu. Za oknem coś zaszeleściło. Jakieś zwierzątko oczywiście, przebiegające przez klomb zwiędłych róż. Mysz polna, jeż, a może kot. Ale czy jeże nie zapadają w sen zimowy? To musiało być zwierzę, pomyślał i nie panując już nad swymi ruchami, wyciągnął rękę do dzwonka elektrycznego, wiszącego wygodnie w zasięgu ręki; sznur dzwonka okręcony był o wezgłowie łóżka. Lecz gdy palce dotknęły zimnego metalowego wyłącznika, rękę przeniknęło drżenie, mimowolne szarpnięcie dłonią, sznur ześliznął się i wyłącznik z lekkim trzaskiem uderzył o podłogę. Ten dźwięk pomógł mu się opanować. Gdyby udało mu się podnieść sznur i nacisnąć biały guziczek, w korytarzu nad drzwiami zapaliłaby się czerwona lampka i wkrótce nocna pielęgniarka przyszłaby stukając drewniakami. Ponieważ jednak wciąż był próżny, chociaż wylękniony, uznał, iż to nawet lepiej, że nie może zadzwonić. Pielęgniarka weszłaby do pokoju, zapaliła górną lampę i pytająco patrzyła na niego, widząc, jak leży udręczony i pożałowania godny. Przez chwilę leżał nieruchomo i czuł ból, oddalający się, to znów zbliżający z błyskawiczną szybkością, jakby to był pospieszny pociąg uprowadzony przez umysłowo chorego maszynistę. Nowa potrzeba dała o sobie znać: zachciało mu się siusiu. Wprawdzie odpowiednie naczynie miał w zasięgu ręki, wsunięte w żółty plastykowy kosz na odpadki, ale nie chciał się nim posłużyć. Mógł wstać i chciał wstać. Jeden z lekarzy mówił mu nawet, że dobrze byłoby ruszać się trochę. A więc zamierzał wstać, otworzyć podwójne drzwi, pójść do toalety, znajdującej się tuż po przeciwnej stronie korytarza. Praktyczne zadanie do wykonania, coś absorbującego, co na krótką chwilą zwróci jego myśli na inne tory. Odwinął koc i prześcieradło, uniósł się do pozycji siedzącej i parę sekund siedział na brzegu łóżka z opuszczonymi nogami, obciągając koszulę nocną i jednocześnie wsłuchując się w chrzęst ceratowego podkładu przykrywającego materac. Potem zsunął się ostrożnie i pod wilgotnymi stopami poczuł zimno kamiennej posadzki. Spróbował wyprostować się i udało mu się stanąć
prosto, choć szerokie elastyczne bandaże krępowały krocze i spowijały uda. Wciąż jeszcze miał uciskowe opatrunki w pachwinach po aortografii z dnia poprzedniego. Pantofle stały pod łóżkiem, wsunął w nie nogi i ostrożnie stąpając poszedł ku wyjściu. Otworzył wewnętrzne, potem zewnętrzne drzwi i przeszedł w poprzek mrocznego korytarza do toalety. Załatwił się, opłukał ręce zimną wodą i wracając przez słabo oświetlony korytarz, przystanął i nasłuchiwał. Z daleka, z pokoju nocnej pielęgniarki, dochodził stłumiony dźwięk radia. Znowu miał nawrót bólu, strach go ogarnął i pomyślał, że mógłby tam pójść i poprosić pielęgniarkę o parę tabletek przeciwbólowych. Specjalnie to nie pomoże, ale w każdym razie będzie musiała otworzyć szafkę z medykamentami, wyjąć fiolkę, potem dać mu trochę soku do popicia, w ten sposób przynajmniej ktoś będzie się nim przez chwilę zajmował. Odległość do pokoju służbowego wynosiła jakieś dwadzieścia metrów i przebycie jej zajęło mu sporo czasu. Szedł wolno, powłócząc nogami, a przepocona koszula obijała mu się o łydki. W pokoiku służbowym paliło się światło, ale nikogo tam nie było. Tylko radio tranzystorowe stojące między dwiema na pół opróżnionymi filiżankami, grało samo dla siebie. Siostra i salowa były widocznie gdzieś na oddziale. Zamroczyło go, musiał się oprzeć o futrynę. Po minucie poczuł się nieco lepiej i wrócił przez ciemny korytarz do swego pokoju. Drzwi były uchylone, tak jak je zostawił. Zamknął je starannie, zrobił kilka kroków dzielących go od łóżka, zsunął pantofle, ułożył się na wznak i drżąc naciągnął koc pod brodę. Leżał nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma i czuł pociąg pospieszny pędzący przez obolałe ciało. Coś się zmieniło. Wzór na suficie przesunął się odrobinę. Natychmiast prawie to zauważył. Lecz co sprawiło, że cienie i refleksy świateł zmieniły położenie? Przesunął wzrokiem po nagich ścianach, zwrócił głowę w prawo, spojrzał w okno. Gdy opuszczał pokój, okno było uchylone. Tego był pewien. A teraz jest zamknięte. Opanował go strach. Wyciągnął rękę do dzwonka. Nie znalazł go na miejscu. Zapomniał podnieść sznur z podłogi. Zaciskając palce na pręcie łóżka, na którym powinien wisieć dzwonek, wpatrywał się w okno. Szpara między fałdami grubych zasłon w dalszym ciągu miała jakieś pięć centymetrów szerokości, ale fałdy układały się niezupełnie tak jak przedtem i okno było zamknięte. Czy może ktoś z personelu był w pokoju? Wydawało się to mało prawdopodobne. Poczuł, jak pot występuje wszystkimi porami, koszula zimno lepiła się do skóry. Bezradnie wydany na pastwę własnych myśli, nie odrywając oczu od okna, zaczął podnosić się z łóżka. Zasłony wisiały zupełnie nieruchomo, a jednak był pewien, że ktoś za nimi stoi. Kto, myślał. Kto? A potem ostatnią resztką rozsądku: To musi być halucynacja.
Teraz chory stanął obok łóżka, boso na kamiennej podłodze, drżąc. Zrobił dwa niepewne kroki w kierunku okna. Przystanął, lekko pochylony, z drżącymi wargami. Człowiek w niszy okiennej prawą ręką odsunął firankę, lewą wyciągając jednocześnie bagnet. Odbłysk światła zamigotał na ostrzu, szerokim i długim. Człowiek w wiatrówce i kraciastej tweedowej czapce szybko postąpił dwa kroki do przodu, stanął. Wysoki, wyprostowany, z bronią na wysokości ramienia. Chory natychmiast go poznał i otworzył usta do krzyku. Ciężka rękojeść bagnetu trafiła go w usta, poczuł, że ma zmiażdżone wargi i złamane podniebienie. I to było ostatnie świadome doznanie. Czas go prześcignął. Pierwsze pchnięcie trafiło w przeponę po prawej stronie, tuż pod żebrem, bagnet wszedł aż po rękojeść. Chory dalej stał, z głową odchyloną do tyłu, gdy człowiek w wiatrówce podniósł broń po raz trzeci i poderżnął mu szyję od ucha do ucha. Z przeciętego gardła wydobył się bulgocący dźwięk, lekki syk. Nic więcej. 3 Był piątkowy wieczór i w sztokholmskich knajpach powinno by roić się od rozbawionych ludzi. Wcale tak jednak nie było i nietrudno wykalkulować, dlaczego. W ciągu ostatnich pięciu lat ceny w restauracjach podwoiły się prawie i niezbyt wielu zwykłych, żyjących z pensji klientów mogło sobie pozwolić na chociażby jeden w miesiącu wieczór na mieście. Restauratorzy skarżyli się, mówili o kryzysie, i ci, którzy nie przekształcili swych lokali w puby i dyskoteki, mogące zwabić zasobną w kieszonkowe młodzież, utrzymywali się na powierzchni tylko dzięki handlowcom, mającym karty kredytowe i reprezentacyjne fundusze do dyspozycji, a skłonnym załatwiać swe sprawy przy barowym stoliku. „Złociste Zacisze” na Starym Mieście nie stanowiło wyjątku. Wprawdzie było późno, piątek zmienił się już w sobotę, lecz w ciągu kilku ostatnich godzin w górnej sali były tylko dwie osoby. Mężczyzna i kobieta. Siedzieli przy stoliku w niszy rozmawiając półgłosem. Zjedli befsztyki, teraz pili kawę i poncz. Przy małym stoliczku naprzeciw drzwi wejściowych dwie kelnerki składały serwety. Młodsza, rudowłosa, wyglądająca na bardzo zmęczoną, wstała, zerknęła na zegar nad kasą baru, ziewnęła i wziąwszy serwetkę podeszła do gości w niszy. - Czy państwo życzą sobie coś jeszcze, zanim zamkną kasę? - spytała, zmiatając z obrusa okruchy tytoniu. - Może trochę gorącej kawy dla pana komisarza? Martin Beck ku swemu zdziwieniu poczuł zadowolenie, że kelnerka wie, kim jest. Zwykle przypomnienie mu o tym, że jako szef komisji do spraw zabójstw jest osobą mniej lub więcej publiczną, raczej go irytowało. Lecz od tak dawna nie ukazało się w prasie żadne jego zdjęcie ani on sam w telewizji, mógł więc fakt, że kelnerka go poznaje, przyjąć jako znak, że zaczyna tu być
uważany za stałego gościa. Zupełnie słusznie zresztą. Od dwóch lat mieszkał niedaleko stąd i jeżeli w ogóle wychodził, żeby coś zjeść na mieście, wstępował zwykle do „Złocistego Zacisza”. Żeby tu bywał z kimś, tak jak dzisiaj, należało do rzadkości. Dziewczyna siedząca naprzeciw była jego córką. Nazywała się Ingrid, miała dziewiętnaście lat i jeżeli pominąć to, że była zdecydowaną blondynką, a on zdecydowanym brunetem, podobieństwo ich było uderzające. - Chcesz jeszcze kawy? - spytał Martin Beck. Ingrid przecząco potrząsnęła głową i kelnerka oddaliła się, by przygotować rachunek. Martin Beck wyjął z wiaderka z lodem butelkę i rozlał resztkę ponczu w szklanki. Ingrid upiła trochę. - Powinniśmy to robić częściej - powiedziała. - Pić poncz? - Owszem, też. Dobry. Ale myślałam: spotykać się. Następnym razem ja ciebie zaproszę na obiad. Do mnie na Klostervagen. Nie widziałeś jeszcze, jak mieszkam. Ingrid wyprowadziła się z domu w trzy miesiące po rozwodzie rodziców. Martin Beck zastanawiał się czasami, czy w ogóle zdobyłby się na zerwanie beznadziejnego małżeństwa z Ingą, gdyby go Ingrid do tego nie zachęcała. Ona sama źle się w domu czuła i jeszcze przed ukończeniem gimnazjum zamieszkała z koleżanką. Teraz studiowała psychologię, a ostatnio weszła w posiadanie kawalerki w Stocksund. Chwilowo wynajmowała ją z drugiej ręki, ale miała widoki na to, że w przyszłości przejmie prawa właścicielki. - Mama i Rolf byli u mnie przedwczoraj - powiedziała. - Miałam nadzieję, że ty też przyjdziesz, ale nie mogłam się do ciebie dodzwonić. - Rzeczywiście, byłem przez parę dni w Orebro. Jak wypadła ich wizyta? - Dobrze. Mama przywiozła całą walizę rzeczy. Ręczniki, serwetki, ten niebieski serwis do kawy i sama już nie wiem co. Mówiliśmy o urodzinach Rolfa. Mama chce, żebyśmy tego dnia zjedli z nimi obiad gdzieś na mieście. Jeżeli możesz. Rolf był o trzy lata młodszy od Ingrid. Choć różnili się od siebie bardzo - co się zdarza w rodzeństwie - rozumieli się zawsze dobrze. Podeszła rudowłosa z rachunkiem. Martin Beck zapłacił, opróżnił swą szklankę. Spojrzał na zegarek. Brakowało kilku minut do pierwszej. - Pójdziemy - powiedziała Ingrid i też wysączyła resztkę ponczu. Szli wolno przez Ósterlanggatan. Niebo było jasne, wygwieżdżone, spory mrozik. Z zaułka wypadło kilku pijanych młodzieńców, ich wrzaski rozbrzmiewały echem między szeregami wiekowych domów.
Ingrid wsunęła rękę pod ramię ojca i wyrównała krok. Była długonoga i smukła, zbyt szczupła zdaniem Martina, ale ona sama twierdziła, że musi się zacząć odchudzać. - Wejdziesz na górę? - spytał u stóp wzniesienia wiodącego w kierunku Kopmantorget. - Tak, ale tylko żeby zadzwonić po samochód. Późno już, musisz się wyspać. - Ziewnęła. - Ja też jestem porządnie zmęczona. U stóp cokołu pomnika świętego Jbrana walczącego ze smokiem jakiś mężczyzna siedział skulony, z głową opartą o kolana. Gdy Ingrid i Martin Beck go mijali, podniósł głowę i powiedział coś nieartykułowanego, głosem wysokim i bełkotliwym; wyciągnął tiogi i znowu zasnął, opierając głowę o piersi. - Czy on nie powinien trzeźwieć raczej w Nikolai? - powiedziała Ingrid. - Zimno tak tu siedzieć. - Pewnie tam w końcu wyląduje - powiedział Martin Beck. - Jeżeli będzie miejsce. A poza tym dawne to już czasy, kiedy zajmowanie się pijakami było moją rzeczą. W milczeniu doszli do Kopmangatan. Martin Beck myślał o tym, jak lat temu dwadzieścia dwa był policjantem patrolującym często w okolicy Nikolai. Sztokholm wtedy inaczej wyglądał. Stare Miasto było wprost małomiasteczkową idyllą. Choć oczywiście więcej tu było pijaństwa, biedy i nędzy, nim przeprowadzono remonty, podniesiono stan sanitarny, no i rzecz jasna podwyższono komorne, tak że dawnych lokatorów Starego Miasta nie stać było na to, by dłużej tu mieszkać. Teraz mieszkać na Starym Mieście było wytwornie i w dobrym tonie, a on sam należał do uprzywilejowanych. Wjechali na najwyższe piętro windą, zainstalowaną przy remoncie i jedną z nielicznych w tej dzielnicy. Mieszkanie, zupełnie unowocześnione, składało się z hallu, małej kuchenki, łazienki i dwóch pokoi w amfiladzie, z oknami wychodzącymi na wschód, na rozległy ogród. Pokoje były przyjemne, niskie, niesymetryczne, o głębokich niszach okiennych. W pierwszym pokoju, wyposażonym w wygodne fotele i niski stolik, znajdował się kominek. W drugim stało łóżko w głębokiej wnęce, utworzonej przez umocowane do ściany półki i szafę, a pod oknem duży stół do pracy z nadstawką na teczki i akta. Nie zdejmując płaszcza Ingrid usiadła przy stole, podniosła słuchawkę i nakręciła numer postoju taksówek. - Nie zostałabyś chwileczkę? - zawołał Martin Beck z kuchni. - Nie. Muszę wracać do domu i wyspać się. Jestem śmiertelnie zmęczona. Ty zresztą także. Martin Beck nie zgłaszał sprzeciwu, choć nagle poczuł się zupełnie rześki. A przez cały wieczór ziewał, zaś w kinie - byli na „Czterystu batach” Truffaufa - parę razy o mało co nie spadł z krzesła.
Ingrid udało się w końcu zamówić taksówkę, weszła do kuchni i pocałowała ojca w policzek. - Dziękuję za dzisiejszy wieczór. Zobaczymy się na urodzinach Rolfa, jeżeli nie wcześniej. Śpij dobrze. Martin Beck odprowadził ją do windy, zamykając drzwi szepnął dobranoc i wrócił do siebie. Wyjął piwo z lodówki, wlał do szklanki, zaniósł do pokoju, postawił na stole. Potem podszedł do stojącego przy kominku patefonu, wyszukał Koncert Brandenburski Bacha i założył płytę. Izolacja w kamienicy była dobra, mógł grać, nawet dość głośno, bez obawy, że przeszkadza sąsiadom. Usiadł i wypił zimne, świeże piwo. Spłukało słodki, lepki smak ponczu. Zgniótł ustnik papierosa, zapalił, a potem wsparłszy brodę na ręce zapatrzył się w okno. Po przeciwnej stronie, za ogrodem, nad oświetlonym księżycem dachem wiosenne niebo było granatowe i pełne gwiazd. Martin Beck słuchał muzyki pozwalając sobie o niczym nie myśleć. Czuł się zupełnie odprężony i zadowolony. Odwróciwszy płytę na drugą stronę, zdjął z półki nad łóżkiem na pół gotowy model statku „Flying Cloud”. Godzinę prawie pracował nad masztami i wiosłami, potem odstawił model na półkę. Rozbierając się, nie bez dumy przyglądał się dwom gotowym już modelom: „Cutty Sark” i szkolnemu statkowi „Danmark”. Wkrótce pozostanie mu już tylko takielunek na „Flying Cloud”, najcięższa i najbardziej cierpliwości wymagająca praca. Nago poszedł do kuchni, żeby wstawić do zlewozmywaka popielniczkę i szklankę po piwie. Potem zgasił wszystkie światła prócz lampki nad łóżkiem, uchylił okno w sypialni i położył się. Nakręcił zegarek wskazujący za pięć wpół do trzeciej i sprawdził, czy jest nastawiony na dzwonienie. Choć według wszelkich przewidywań miał przed sobą wolny dzień i mógł spać tak długo, jak mu się będzie podobało. Na nocnym stoliku leżał tom Kurta Bergengrena „Własnym jachtem na letni wypoczynek”. Przewracał kartki na chybił-trafił, oglądał ilustracje, które już tyle razy dokładnie studiował, tu i ówdzie przeczytał jakiś urywek z coraz silniejszym uczuciem nostalgii. Wielka i ciężka księga nie nadawała się specjalnie na lekturę do poduszki, ramiona mu wkrótce zdrętwiały od trzymania. Zamknął więc książkę i wyciągnął rękę, żeby zgasić światło. Wtedy zadzwonił telefon. 4 Einar Ronn był naprawdę śmiertelnie zmęczony. Pracował przez siedemnaście godzin bez chwili wytchnienia. Teraz stał w wartowni wydziału kryminalnego w Komendzie Głównej przy Kungshólmsgatan i przyglądał się płaczącej osobie płci męskiej, doprowadzonej za to, że podniosła rękę na bliźniego.
Określenie „osoba płci męskiej” było zresztą przesadne, gdyż zatrzymany był właściwie dzieckiem. Osiemnastoletni chłopak o długich do ramion blond włosach, w jaskrawo-czerwonych dżinsach i ozdobionej frędzlami zamszowej kurtce z wymalowanym na plecach słowem LOVE. Wokół liter wiły się ozdobne esy-floresy z kwiatków w kolorach różowym, niebieskim i fioletowym. Na wywijanych cholewkach długich butów też były kwiatki i napisy, a ściślej określając, dwa słowa: PEACE i MAGGAN. Na ramionach kurtki dowcipnie przyszyte były długie, falujące pasma ludzkich włosów. Nasuwało to niemal przypuszczenie, że ktoś został oskalpowany. Ronn sam miał się ochotę rozpłakać. Po części z przemęczenia, przede wszystkim jednak dlatego, że - jak to się często ostatnio zdarzało - bardziej żal mu było przestępcy niż ofiary. Pięknowłosy chłopak usiłował zabić dostawcę narkotyków. Usiłowanie nie powiodło się całkowicie, ale w dostatecznym stopniu, by można go było uznać za podejrzanego o chęć popełnienia morderstwa. Ronn ścigał go od piątej po południu, co znaczy, że musiał wyśledzić i przeszukać ni mniej, ni więcej niż osiemnaście narkomańskich melin, jedna brudniejsza i obrzydliwsza od drugiej, w różnych częściach pięknego skądinąd miasta. A wszystko to dlatego, że łotrowi, który dzieciakom na Marietorget sprzedawał opium mieszane z haszyszem, ktoś nabił guza. Wprawdzie uderzono go żelazną rurką, a powodem było to, że sprawca spłukał się do czysta, ale jednak... Tak myślał Ronn. Myślał także: Dziewięć godzin pracy ponad normę, zanim się dostanie do domu - mieszkał w Vàllingby - będzie dziesięć. No, ale każde zło ma dobrą stronę. W tym wypadku dobrą stroną będzie zapłata za nadgodziny. Ronn pochodził z Laponii, urodzony był w Arjeplog i ożeniony z Laponką. Tym, że mieszka w Vàllingby, nie był zachwycony, ale podobała mu się przynajmniej nazwa ulicy, przy której mieszkał. Przyglądał się, jak jeden z młodszych kolegów, mający nocny dyżur, wypisuje nakaz zatrzymania i powierza fetyszystę o zamiłowaniu do włosów dwom innym dyżurnym, by go kolei poprowadzili do windy i zawieźli na drugie piętro do ponurej izby zatrzymań. Nakaz zatrzymania jest nie tylko obowiązującym zaświadczeniem wystawionym na nazwisko zatrzymanego. Kierownik wartowni robi na odwrotnej stronie odpowiednie notatki. Na przykład: „Szaleniec. Raz po raz rzucał się na ściany. Poraniony”. Albo: „Nieopanowany. Rzucił się na wartownika. Pokaleczony”. Albo też tylko: „Przewrócił się i potłukł”. I tym podobne. Otwarły się drzwi od dziedzińca i dwóch policjantów z radiowozu wprowadziło starszego człowieka o zmierzwionej siwej brodzie. Dokładnie na progu jeden z policjantów uderzył
zatrzymanego pięścią w podbrzusze. Stary człowiek zwinął się w kłębek i wydał zdławiony skowyt, jak pies. Obaj dyżurni niewzruszenie zajmowali się swymi papierkami. Ronn zmęczonym wzrokiem spojrzał na policjanta, ale się nie odezwał. Potem ziewnął, spojrzał na zegarek: siedemnaście po drugiej. Telefon zadzwonił. Jeden z dyżurnych podniósł słuchawkę. - Tak. Tu kryminalny. Gustavsson. Ronn włożył futrzaną czapkę i szedł ku drzwiom. Już trzymał rękę na klamce, kiedy dyżurny, zwący się Gustavsson, powiedział: - Co? Zaczekaj chwileczkę. Ty jesteś Ronn? - Tak. - Coś dla ciebie. - Co? - A coś z Sabbatsberg. Kogoś tam zastrzelili. Okropnie trącony ten chłopak, co dzwoni. Ronn westchnął i zawrócił, Gustavsson powiedział jeszcze w słuchawkę: - Jeden z komisji zabójstw akurat tu jest. Jakaś większa szycha. Co? - I dodał: - Tak, tak, słyszę. Pewnie, że okropne. A dokładnie gdzie jesteś? Gustavsson był chudym dryblasem około trzydziestki, z wyglądu apatycznym i obojętnym. Słuchał jeszcze chwilę, potem odłożył słuchawkę i powiedział: - Jest przy głównym wejściu do centralnego pawilonu w Sabbatsberg. Najwyraźniej potrzebuje pomocy. Pojedziesz tam? - Tak - powiedział Ronn - chyba to zrobię. - Chcesz, żeby cię podrzucić? Ten wóz radiowy, zdaje się, jest chwilowo wolny. Ronn niechętnie spojrzał na policjantów z radiowozu i potrząsnął głową. Byli wielcy, mocni, uzbrojeni w pistolety i pałki w białych pochwach. Aresztowany leżał u ich nóg zwinięty w kłębek, jęczący. Oni sami wpatrywali się tępo i zazdrośnie w Ronna, w ich płytkoniebieskich oczach malowała się pożądliwość i nadzieja. - Nie, wezmę własny wóz - powiedział i wyszedł. Einar Ronn nie był wielką szychą, a w tej chwili nie czuł się nawet jak mała szyszeczka. Niektórzy uważali, że jest dość zdolnym policjantem, inni, że z niego typowy przeciętniak. W każdym razie po długich latach dosłużył się stanowiska pierwszego asystenta w komisji zabójstw. Tropiciel morderców, jak to określano w prozie wieczornych gazet. Co do tego, że jest spokojny, w średnim wieku, że ma czerwony nos i jest nieco zbyt korpulentny z powodu siedzącego trybu życia - wszyscy byli zgodni. Przejazd pod wskazany adres zajął mu trzy minuty i dwanaście sekund. *
Szpital Sabbatsberg rozciąga się na wielkiej spadzistej wyniosłości, niemal trójkątnej, podstawą zwróconej ku Vasaparken, wydłużonymi ramionami ku Dalagatan od wschodu i Torsgatan od zachodu, zaś wierzchołkiem, tępo ściętym przez podjazd, ku nowej magistrali przebiegającej nad Barnhusviken. Od strony Torsgatan wgryza się w ten trójkąt wysunięty budynek z czerwonej cegły, gmach gazowni. Nazwa szpitala pochodzi od knajpiarza Vallentina Sabbata, który na początku osiemnastego wieku był właścicielem knajp „Rostock” i „Lew” na Starym Mieście. On to kupił tu ziemię i hodował karpie w stawach, obecnie osuszonych lub zasypanych. Zdążył na tym terenie uruchomić gospodę, lecz w trzy lata później, w roku tysiąc siedemset dwudziestym zszedł z tego świata. W jakieś dziesięć lat później otwarło się na tym terenie źródło lecznicze czy też wody mineralne, jak je również nazywano. Dwieście lat licząca dawna pijalnia wód, która w ciągu minionych wieków służyła i jako szpital, i jako przytułek dla biednych, stoi teraz przycupnięta w cieniu osiemnastopiętrowego domu rencistów. Pierwotnie szpital zbudowany został przed przeszło stu laty na skałach, wzdłuż obecnej Dalagatan i składał się z szeregu pawilonów połączonych długimi, obudowanymi korytarzami. Niektóre z tych starych pawilonów są jeszcze czynne, większość jednak została niedawno zburzona i zastąpiona nowymi budynkami, a połączenia korytarzowe znajdują się obecnie pod ziemią. W odległej części parku też zachowały się niektóre z wiekowych budynków, mieści się w nich dom starców. Tam też znajduje się niewielka kaplica i wśród trawników, żywopłotów i żwirowanych ścieżek stoi żółta altanka z biało malowanymi narożnikami i spiralną iglicą na szczycie stożkowatego dachu. Od kaplicy prowadzi aleja do starej wartowni przy bramie. Za kaplicą park wznosi się w górę, by skończyć się nagle na szczycie ponad Vasagatan, która skręca i wije się między ścianą skalną i domem wydawnictwa Bonniera. Jest to najspokojniejsza część terenu szpitalnego, panuje tu najmniejszy ruch. Główne wejście znajduje się tak jak i przed stu laty od strony Dalagatan, tam też wznosi się nowy centralny blok. 5 Ronn czuł się upiornie w niebieskich błyskach świetlika, obracającego się na dachu samochodu patrolowego. - Co się stało? - spytał. - Nie wiem dobrze. Coś strasznego. Policjant wyglądał bardzo młodo. Miał szczerą sympatyczną twarz, ale spojrzenie rozbiegane. Najwidoczniej z trudem tylko mógł stać spokojnie. Lewą ręką przytrzymywał drzwiczki samochodu, a palce prawej niepewnie przesuwały się po kolbie pistoletu. Dziesięć sekund temu odetchnął z ulgą. Boi się chłopak, pomyślał Ronn i powiedział uspokajająco:
- No, dobrze, zobaczymy. Gdzie to jest? - Tam się nie tak łatwo dostać. Pójdę pierwszy. Ronn kiwnął głową i wrócił do swego samochodu. Włączył motor i ruszył za niebieskimi błyskami. Szerokim łukiem okrążywszy główny blok wjechali w głąb terenu szpitalnego. W ciągu pół minuty samochód policyjny zdążył trzy razy skręcić w prawo, dwa razy w lewo, zahamować i stanąć przed długim niskim budynkiem o żółto tynkowanych ścianach i czarnym załamanym dachu. Dom robił wrażenie prastarego. Zawieszona nad brązowymi spękanymi drzwiami samotna żarówka pod staromodnym mlecznym kloszem bez powodzenia usiłowała zwalczyć ciemność. Policjant wyszedł z samochodu i tak jak przedtem, stanął, palcami dotykając pistoletu i przytrzymując drzwi samochodu niby tarczę chroniącą przed nocą, i tym, co mogło się w niej ukrywać. - Tam - powiedział zerkając na drzwi. Ronn skinął głową i stłumił ziewanie. - Czy wezwać więcej ludzi? - Zobaczymy - dobrodusznie powtórzył Ronn. Był już na schodkach i otwierał prawą połowę drzwi. Nie naoliwiane zawiasy skrzypnęły przeraźliwie. Jeszcze kilka schodków, jeszcze jedne drzwi i znalazł się w skąpo oświetlonym korytarzu, wysokim, szerokim i ciągnącym się wzdłuż całego budynku. Po jednej stronie korytarza znajdowała się izba chorych i sale, druga, wszystko na to wskazywało, była zarezerwowana na umywalnie, składy bielizny i pokoje badań. W korytarzu był także staroświecki, przymocowany do ściany czarny aparat telefoniczny, taki, do którego trzeba wrzucić dziesięciobrówkę. Ronn popatrzywszy na owalny szyldzik z białej emalii z napisem LEWATYWA, przeszedł do oglądania czterech osób znajdujących się w zasięgu jego wzroku. Dwie z nich były mundurowymi policjantami. Jeden krępy i barczysty, stał w rozkroku, ze zwieszonymi rękami i patrzył wprost przed siebie. W lewej ręce trzymał otwarty notes w czarnej okładce. Jego kolega wspierał się o ścianę z głową pochyloną i wzrokiem zwróconym w głąb żelaznego, na biało lakierowanego zlewu pod staroświeckim mosiężnym kranem. Ze wszystkich młodych ludzi, z jakimi Rdnn zetknął się w ciągu dziewięciu nadliczbowych godzin pracy, ten był najmłodszy, i wyglądał wprost komicznie w skórzanej kurtce z paskami przez ramię i z całym najwidoczniej zbędnym uzbrojeniem. Stara, siwowłosa kobieta, skurczona na wyplatanym krześle, apatycznie wpatrywała się w swoje trepy. Miała na sobie biały kitel, a na bladych łydkach brzydkie żylaki. Uzupełniał kwartet człowiek około trzydziestki. Miał kędzierzawe czarne włosy i gryzł palce z irytacji. Ubrany był także w biały kitel i trepy. Powietrze w korytarzu było nieprzyjemne, pachniało proszkami do czyszczenia, wymiocinami albo lekarstwami, a może wszystkim tym po trochu. Ronn pociągnął nosem nagle i mimo woli i z pewnym opóźnieniem zatkał go dwoma palcami.
Jedynie policjant z notesem zareagował na wejście Ronna. Nic nie mówiąc wskazał wysokie, na żółtawo lakierowane drzwi z wypisaną na maszynie kartką wsuniętą w metalową ramkę. Drzwi były nie domknięte. Ronn otworzył je szerzej, nie dotykając klamki. Wewnątrz znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Też uchylone, ale otwierały się do wewnątrz. Ronn pchnął je nogą, zajrzał do pokoju i stanął. Oderwał rękę od swego czerwonego nosa i spojrzał jeszcze raz, tym razem dokładniej. - O, rety - powiedział sam do siebie. Potem cofnął się, przymykając drzwi zewnętrzne do ich pierwotnego położenia, włożył okulary i przeczytał kartkę na drzwiach. - O, Jezu - powiedział. Policjant schował notes, wyjął natomiast tabliczkę służbową. Stał teraz przesuwając ją w palcach, jakby to był różaniec albo amulet. Wkrótce koniec z tabliczkami, pomyślał Ronn bez związku. W ten sposób długi spór o to, czy tabliczki należy nosić na piersi jako jawny znak identyfikujący, czy też chować w kieszeni - skończył się w sposób równie zdumiewający, jak niespodziewany. Po prostu skasowano tabliczki zastępując je zwykłymi kartami tożsamości i policjanci mogli dalej spokojnie kryć się za anonimowością munduru. Głośno Ronn powiedział: - Jak się nazywasz? - Andersson. - O której tu się zjawiłeś? Policjant spojrzał na zegarek. - Szesnaście po drugiej. Dziewięć minut temu. Byliśmy w pobliżu. Przy Odenplan. Ronn zdjął okulary i zerknął na chłopaka w mundurze, który z pozieleniałą twarzą niepowstrzymanie wymiotował do zlewu. Andersson podążył za jego spojrzeniem i powiedział bezbarwnym głosem: - To aspirant. Pierwszy raz na objeździe. - Trzeba się nim zająć - powiedział Ronn. - I wezwać tu pięciu, sześciu ludzi z piątki. - Objazdowy wóz z piątki to właśnie ja - powiedział Andersson z taką miną, jakby zamierzał zasalutować, stanąć na baczność albo zrobić coś równie głupiego. - Chwileczkę - powiedział Ronn. - Zauważyliście tu coś podejrzanego? Było to chyba niezbyt szczęśliwe sformułowanie. Zmieszany policjant ze zdumieniem spojrzał na drzwi separatki. - No - odpowiedział niepewnie. - A wiesz, kto to taki? Ten tam? - Chyba komisarz Nyman?
- Właśnie, tak. - Choć dokładnie nie można tego stwierdzić. - Nie - powiedział Ronn. - Z trudem. Andersson odszedł. Ronn wytarł pot z czoła i zastanawiał się, co ma robić. Przez dziesięć sekund. Potem podszedł do telefonu i nakręcił numer Martina Becka. Natychmiast dostał połączenie i powiedział: - Cześć. Tu Ronn. Jestem w Sabbatsberg. Przyjedź tu. - Dobrze - powiedział Martin Beck. - Natychmiast. - Dobrze. Ronn odłożył słuchawkę i wrócił do pozostałych. Czekali. Dał swoją chusteczkę do nosa aspirantowi, który zawstydzony wytarł usta i powiedział: - Przepraszam. - Każdemu się może zdarzyć. - Nie dałem rady. Czy to zawsze jest tak? - No, tego nie można powiedzieć - stwierdził Ronn. - Dwadzieścia jeden lat jestem policjantem, a szczerze mówiąc czegoś podobnego jeszcze nie widziałem. Potem zwrócił się do mężczyzny o czarnych kędziorach i spytał: - Czy tu jest psychiatryczny? - Nix verstehen - powiedział lekarz. Ronn wsadził okulary na nos i przyjrzał się plastykowej tabliczce z nazwiskiem, przypiętej do kitla lekarza: Doktor ÜZKÜKÖCÖTUPZE. - No cóż - powiedział sam do siebie i schował okulary. 6 Pokój miał pięć metrów długości, trzy i pół metra szerokości, a wysokości prawie cztery. Pomalowany na kolory bardzo monotonne. Brudnobiały sufit, ściany otynkowane niezdecydowanie na kolor szarawożółty. Podłoga z szaro-białych płyt marmurowych. Ramy okienne popielate, drzwi takież. W oknie wisiały grube draperie z żółtego adamaszku, a pod nimi cienkie firanki. Żelazne łóżko pomalowane na biało, biała powłoczka i podpinka, szary stolik nocny i jasnobrązowe krzesełko. Farba na meblach wytarła się, a spękane ściany spełzły z wiekiem. Tynk na suficie odpadał i w kilku miejscach widać było brunatne plamy wilgoci. Wszystko było stare, ale bardzo czyste. Na stoliku stał ceramiczny wazonik z siedmioma bladoczerwonymi różami. Prócz tego na stoliku znajdowała się para okularów w zatrzaskiwanym futerale, przejrzyste plastykowe naczynko z dwiema tabletkami, małe radio tranzystorowe, nie dojedzone jabłko i szklanka wypełniona do połowy słomianożółtym napojem. Na dolnej półce leżał stos tygodników, cztery listy, blok
liniowanego papieru, błyszczący czterokolorowy długopis watermanowski i kilka drobnych monet, dokładnie licząc, osiem dziesięoiobrówek, dwie dwudzaestopięciobrówki i sześć jednokoronówek. Stolik miał dwie szufladki. W górnej znajdowały się trzy używane chusteczki do nosa, mydło w niebieskiej plastykowej mydelniczce, pasta i szczotka do zębów, buteleczka z wodą po goleniu, pudełeczko tabletek od bólu gardła, skórzane etui z cążkami do paznokci nożyczkami i pilnikiem. Dolna zawierała portfel, elektryczną maszynkę do golenia, zeszycik znaczków pocztowych, dwie fajki, woreczek z tytoniem i nie zapisaną widokówkę przedstawiającą ratusz sztokholmski. Część ubrania wisiała na oparciu krzesła: szara cajgowa kurtka, spodnie tegoż koloru i z tego samego materiału, i długa do kolan biała koszula. Kalesony i skarpetki leżały na krześle, a obok pod łóżkiem stały pantofle. Przy drzwiach na wieszaku wisiał beżowy szlafrok. Tylko jeden kolor w tym lokalu wyróżniał się jaskrawo. Szokująca czerwień. Zabity leżał na wznak, nieco w bok przechylony między łóżkiem a oknem. Gardło poderżnięto mu z taką siłą, że głowa została odrzucona prawie pod kątem prostym i lewy policzek wspierał się o podłogę, język wypadł przez ziejący otwór cięcia, a zmiażdżone sztuczne szczęki tkwiły między rozciętymi wargami. W momencie gdy zabity padał w tył, gruby strumień krwi trysnął z tętnicy szyjnej, co wyjaśniało szeroką czerwoną smugę w poprzek łóżka i plamy krwi na wazonie i stoliku nocnym. Natomiast to, że koszula była zupełnie przesiąknięta, jak i to, że wokół zwłok znajdowała się ogromna kałuża krwi, spowodowane było uszkodzeniem przepony. Powierzchowne oględziny tego uszkodzenia nasuwały przypuszczenie, że ktoś jednym cięciem rozkroił wątrobę, przewody żółciowe, żołądek, śledzionę i brzuszne gruczoły ślinowe. A prócz tego główną tętnicę. Cała krew po prostu wyciekła z ciała w ciągu kilku sekund. Skóra miała kolor białoniebieski i wydawała się niemal przejrzysta w miejscach, gdzie można ją było zobaczyć, na przykład na czole, na skroniach i stopach. Rana w przeponie była otwarta, miała jakieś dwadzieścia pięć centymetrów długości. Spomiędzy brzegów przeciętej błony brzusznej wysuwały się poszarpane organa wewnętrzne. Człowiek został po prostu rozrąbany na pół. Nawet dla osób z racji swego zawodu odwiedzających czasami miejsca makabrycznych i krwawych zbrodni było tego za wiele. Lecz Martin Beck nie skrzywił się nawet wszedłszy do pokoju. Stojącemu z boku obserwatorowi mogłoby się wydawać, że wszystko to dla niego jest najzwyklejszą rzeczą. Iść z córką do „Złocistego Zacisza”, jeść i pić, rozebrać się, podłubać trochę przy modelu statku, położyć się z książką do łóżka. A potem nagle pędzić na oględziny zmasakrowanego komisarza policji. Najgorsze było, że on sam tak właśnie to odczuwał. Jeśli istniało coś, co mogło go zaskoczyć, to właśnie ta jego własna tak widoczna oziębłość.
Była noc, za dziesięć trzecia, a on przykucnąwszy koło łóżka przyglądał się zwłokom zimno i taksująco. - Tak, to Nyman - powiedział. - Właśnie. Chyba tak. Ronn grzebał wśród drobiazgów leżących na stoliku. Nagle ziewnął i w poczuciu winy zasłonił usta ręką. Martin Beck obrzuciwszy go szybkim spojrzeniem zapytał: - Sporządziłeś tabelę czasu? - Tak - powiedział Ronn. Wyjął notes, gdzie coś wykaligrafował małymi jak paciorki literkami. Włożył okulary i odczytał monotonnie: - Pielęgniarka otworzyła drzwi dziesięć po drugiej. Nic niezwykłego nie słyszała ani nie widziała. Normalnie obchodziła cały oddział, zaglądała do pacjentów. Nyman już wtedy nie żył. Jedenaście po drugiej zadzwoniła pod tysiąc dziewięćdziesiąt. Radiowóz został zaalarmowany jedenaście po. Znajdowali się przy Odenplan i jechali tu jakieś trzy, cztery minuty. Przekazali raport kryminalnej siedemnaście po. Ja tu przyjechałem za osiem minut wpół. Zadzwoniłem do ciebie za minutę wpół. Ty przyjechałeś za szesnaście trzecia. - Ronn spojrzał na zegarek. - A teraz jest za osiem trzecia. Kiedy tu się zjawiłem, on nie żył co najmniej od pół godziny. - Lekarz tak powiedział? - Nie, ja. To znaczy tak wywnioskowałem. Z ciepłoty ciała i tak dalej. Krzepliwość... - umilkł, jak gdyby przekroczeniem było występować z własnymi uwagami. Martin Beck w zamyśleniu pocierał nasadę nosa wielkim i wskazującym palcem prawej ręki. - A więc, wszystko poszło niesłychanie szybko - powiedział. Ronn nie odpowiedział. Zdawał się zastanawiać nad czymś innym i po chwili rzekł: - Więc chyba rozumiesz, dlaczego do ciebie zadzwoniłem. Nie dlatego, że... - umilkł. Robił wrażenie roztargnionego. - Nie dlatego że? - Że Nyman był komisarzem, tylko dlatego... no, ze względu na to - niezdecydowanym gestem wskazał w stronę zwłok. - Przecież on został zarżnięty. Po krótkiej przerwie wyciągnął jeszcze jeden wniosek: - Mnie się zdaje, że to mógł zrobić tylko wariat. Martin Beck przytaknął. - Tak - powiedział - na to wygląda. 7
Martin Beck zaczynał czuć się dość nieswojo. Doznawał czegoś niewyraźnego i trudnego do określenia, czuł się mniej więcej tak, jak przy czytaniu książki, gdy zakradające się zmęczenie sprawia, że niby to czyta się dalej, a nie przewraca się kartek. Z wysiłkiem zdołał opanować się i zawładnąć przesuwającymi się wizjami. Pozostało jednak coś bliskiego temu podstępnemu zamroczeniu, coś, z czego nie od razu się otrząsnął: uczucie niebezpieczeństwa. Że coś się stanie. Coś, czemu trzeba za wszelką cenę zapobiec. Tylko nie wiedział co, a tym mniej jak. Już nie raz miewał takie uczucie, choć zdarzało się to rzadko. Koledzy żartowali sobie z tej właściwości, nazywając ją intuicją. Praca policji opiera się na realizmie, rutynie, uporze i systematyczności. To prawda, że wiele trudnych wypadków wyjaśniono przez przypadek, ale prawdą jest również, że przypadek to pojęcie dość względne i nie należy go mylić ze szczęściem czy też ślepym trafem. W śledztwie nad zbrodnią chodzi o to, by oczka sieci przypadkowości były jak najmniejsze. Doświadczenie odgrywa przy tym zdecydowanie większą rolę niż genialne natchnienie. Dobra pamięć i zwykły prosty rozsądek - to właściwości warte więcej niż intelektualna błyskotliwość. Na intuicję nie ma miejsca w praktyce policyjnej pracy. Intuicja nie jest nawet właściwością, a jeżeli, to w równie małej mierze, jak astrologia czy frenologia mogą być nazywane naukami. A przecież on tę właściwość posiadał - choć niechętnie się do tego przyznawał - i zdarzały się wypadki, w których wiodła go we właściwym kierunku. Chociaż jego psychiczna ambiwalencja mogła także zależeć od prostszych, bardziej oczywistych i znajdujących się pod ręką zjawisk. Na przykład Ronn. Martin Beck stawiał duże wymagania tym, z którymi współpracował. Winę za to ponosił Lennart Kollberg, od wielu lat najbliższy mu, z początku jako detektyw na etacie miasta Sztokholmu, potem w starej siedzibie policji państwowej w Vastberdze. Kollberg zawsze był jego najpewniejszym partnerem, który zawsze niezawodnie odparowywał rzut, najotwarciej stawiał pytania i dawał najtrafniejsze cięte repliki. Ale Kollberg był niedostępny. Najprawdopodobniej spał spokojnie we własnym domu, a nie istniał żaden dopuszczalny powód, by go zbudzić. Byłoby to sprzeczne z przepisami i obraźliwe wobec Ronna. Martin Beck spodziewał się, że Ronn zrobi albo przynajmniej powie coś, co by wskazywało, że on także pojmuje niebezpieczeństwo. Że wystąpi z jakimiś twierdzeniami lub przypuszczeniem, które Martin Beck mógłby odrzucić lub rozwijać dalej. Ale Ronn się nie odezwał. Spokojnie i z zawodową wprawą zajmował się tym, co do niego należało. Chwilowo było to jego dochodzenie, robił więc, co przypuszczalnie było konieczne.
Teren pod oknem był ogrodzony sznurem i kozłami, samochody podjechały, zapaliły się reflektory, snop światła rozjaśnił teren” a owalne białe plamy policyjnych lampek kieszonkowych bezładnie skakały po ziemi jak wystraszone jazgarze, które uciekają w popłochu, gdy ktoś zbliży się do brzegu zakłócając ich spokój. Ronn przejrzał wszystko, co znajdowało się na nocnym stoliku i nie znalazł nic prócz codziennych osobistych drobiazgów i kilku zdawkowych listów z rodzaju tych nie rozumiejących, nonszalanckich, jakie ludzie zwykli pisywać do osób podejrzanych o to, że są ciężko chore. Personel cywilny z piątego komisariatu przejrzał sąsiednie pokoje chorych i sale, nie znajdując nic godnego uwagi. Chcąc się czegoś dowiedzieć Martin Beck musiałby pytać, i to formułując pytania jasno, w zwrotach, których nie można mylnie zrozumieć. Prawdą było po prostu, że źle się im razem pracowało. Obaj od dawna o tym wiedzieli i dlatego starali się zwykle uniknąć wylądowania w sytuacji, w której byliby zdani całkowicie na siebie. Martin Beck niezbyt wysoko cenił Ronna, czego tamten był w pełni świadom i co wywoływało w nim kompleks niższości. Martin Beck ze swej strony uważał trudności nawiązania kontaktu za dowód własnej słabości i sam czuł się skrępowany. Ronn otworzył poczciwą starą teczkę, zabezpieczył trochę odcisków palców i polecił rozłożyć plastykowe osłony na podłodze pokoju i na ziemi pod oknem, by uchronić także część śladów; upewnił się w ten sposób, że szczegóły, mogące się później okazać ważne, nie zostaną w naturalny sposób starte albo też zniszczone przez nieostrożność. Chodziło przede wszystkim o odciski stóp. Martin Beck był jak zwykle i od lat już przeziębiony. Pociągał nosem i kaszlał długo i chrypliwie. Ronn nie reagował na to. Nie mówił nawet na zdrowie, gdy tamten kichał. Widocznie ta drobna uprzejmość nie należała do zasobu jego dobrych manier, a to powiedzenie nie wchodziło w skład jego słownika. A jeżeli coś na temat kichania myślał, zatrzymywał to dla siebie. Nic im nie wychodziło bez słów, więc Martin Beck uznał za wskazane spytać: - Czy ten pawilon nie wygląda na nieco podupadły? - Owszem - powiedział Ronn. - Pojutrze mieli go opróżnić i zmodernizować, czy też przerobić na jakiś inny użytek. A pacjentów miano przenieść do nowych pomieszczeń w centralnym bloku. Myśli Martina Becka szybko zwekslowały na inny tor i w chwilę później powiedział raczej sam do siebie: - Ciekawe, czym on się posłużył, może maczetą albo mieczem samurajskim.
- Nic podobnego - rzekł Ronn właśnie wszedłszy do pokoju. - Znaleźliśmy narzędzie zbrodni. Leżało pod oknem, w odległości czterech metrów. Wyszli popatrzeć. W zimnym białym świetle reflektorów leżała broń sieczna z szerokim ostrzem. - Bagnet - stwierdził Martin Beck. - Tak. Do Mausera. Sześciomilimetrowy karabin to typowa broń wojskowa. Kiedyś była używana głównie w artylerii kawalerii. Obecnie ten typ został prawdopodobnie wycofany z użycia i skreślony z rejestrów intendentury. Całe ostrze pokryte zaschniętą krwią. - Czy da się utrwalić odciski palców na tej karbowanej rękojeści? Ronn wzruszył ramionami. Każde słowo trzeba było z niego wyciągać, jeżeli nie siłą, to w każdym razie odpowiednim naciskiem. - Zostawisz to tak, póki się nie rozjaśni? - Chyba - powiedział Ronn. - Tak będzie najlepiej. - Chciałbym możliwie jak najprędzej pomówić z rodziną Nymana. Uważasz, że można o tej porze pojechać do żony? - Pewnie, że można - powiedział Ronn bez przekonania. - Z któregoś końca musimy zacząć. Pojedziesz ze mną? Ronn coś mruknął. - Co mówisz? - spytał Martin Beck wycierając nos. - Trzeba sprowadzić fotografa - rzekł Ronn. - Tak. Robił wrażenie straszliwie ospałego. 8 Ronn pierwszy podszedł do samochodu, usiadł za kierownicą i czekał na Martina Becka, który podjął się niecodziennego obowiązku zatelefonowania do wdowy. - Dużo jej powiedziałeś? - spytał Ronn, gdy Martin Beck usadowił się obok niego. - Tylko, że nie żyje. Chorował ciężko, nie było to więc może tak zupełnie nieoczekiwane. Dziwi się tylko pewnie teraz, co my z tym mamy wspólnego. - A jak ci się wydawała? Zaskoczona? - Tak, oczywiście. Natychmiast chciała biec do taksówki i przyjechać do szpitala. Teraz lekarz z nią mówi. Mam nadzieję, że uda mu się nakłonić ją, żeby zaczekała w domu. - Słusznie. Gdyby go teraz zobaczyła, doznałaby szoku. Już i tak kiepsko, że trzeba jej opowiedzieć, jak to było. Ronn jechał przez Dalagatan w kierunku północnym ku Odengatan. Przed Instytutem Eastmana stał czarny volkswagen. Ronn wskazując głową w jego stronę powiedział:
- Nie dość, że zaparkował w niedozwolonym miejscu, to jeszcze wjechał na trotuar. Ma szczęście, że nie jesteśmy z komendy ruchu. - I musiał pewnie być pijany, jeżeli tak ustawił wóz - dorzucił Martin Beck. - Albo musiała - rzekł Ronn. - Pewnie kobieta. Już kobieta w samochodzie... - Typowo szablonowy sposób myślenia - zaprotestował Martin Beck. - Gdyby to moja córka usłyszała, to ty byś usłyszał kazanie. Samochód skręcił w Odengatan i minąwszy kościół Gustava Vasy wjechał w Odenplan. Na postoju stały dwie wolne taksówki z zapalonymi szyldzikami, a przed Biblioteką Miejską żółty samochód-śmieciarka z pomarańczowym migaczem na dachu czekał na zielone światło. Martin Beck i Ronn jechali w milczeniu. Przy Sveavagen wyprzedzili śmieciarkę, która z warkotem ciężko stanęła. Przy Wyższej Szkole Handlowej wjechali na lewo w Kungstensgatan. - Niech to diabli - powiedział nagle Martin Beck z naciskiem. - Właśnie - przyznał Ronn. Potem znowu w samochodzie zapanowała cisza. Kiedy przecięli Birger Jarlgatan, Ronn zwolnił i zaczął szukać właściwego numeru. Brama naprzeciw szkoły miejskiej otworzyła się i młody człowiek wysunął głowę i spojrzał w ich stronę. Przytrzymując otwartą bramę, czekał, aż zaparkują wóz i przejdą przez jezdnię. Podszedłszy bliżej zobaczyli, że chłopiec jest młodszy niż się wydawał na odległość. Był wysoki, prawie jak Martin Beck, ale wyglądał najwyżej na piętnaście lat. - Nazywam się Stefan - powiedział. - Mama czeka na górze. Podążyli za nim na drugie piętro, gdzie drzwi były uchylone. Chłopiec wskazał im drogę przez przedpokój i hall do pokoju bawialnego. - Zaraz przyprowadzę mamę - wymamrotał i zniknął w hallu. Martin Beck i Ronn stojąc na środku pokoju rozglądali się dokoła. Bardzo tu było schludnie. W głębi pokoju ustawiony był komplet mebli pochodzących, z wyglądu sądząc, z lat czterdziestych, złożony z kanapki, trzech miękkich, wykonanych z jasnego polerowanego drzewa foteli w kwiecistych kretonowych pokrowcach, i z owalnego stolika z takiegoż jasnego drzewa. Na stole leżała biała ażurowa serwetka z frywolitek, a na środku serwetki stał kryształowy wazon z czerwonymi tulipanami. Dwa okna pokoju wychodziły na ulicę, za białymi koronkowymi firankami widniały w nich pędy dobrze utrzymanych roślin doniczkowych. Jedną z krótszych ścian całkowicie zakrywała mahoniowa błyszcząca półka na książki, w połowie wypełniona tomami w skórzanej oprawie, a w połowie pamiątkami i bibelotami. Umeblowania dopełniały rozrzucone pod ścianami polerowane stoliczki, dźwigające srebrne i kryształowe drobiazgi, i czarne pianino z wiekiem opuszczonym na klawiaturę. Na pianinie stały rzędem oprawione w ramki fotografie rodzinne. Na ścianach wisiały martwe natury i pejzaże w szerokich ozdobnych złoconych ramach u
sufitu lśniła kryształowa korona, pod nogami mieli puszysty wschodni dywan koloru czerwonego wina. Obserwując te szczegóły Martin Beck nasłuchiwał: od strony hallu zbliżały się kroki. Ronn poszedł do półki i podejrzliwie oglądał mosiężną czaszkę rena, ozdobioną z jednej strony jaskrawo barwnym obrazkiem, przedstawiającym górskie karłowate brzozy, renifera i Lapończyka, a także słowo „Arjeplog” wypisane czerwonymi pełnymi zawijasów literami. Do pokoju weszła pani Nyman wraz z synem. Ubrana w czarną wełnianą suknię, czarne pończochy i pantofle, w ręce ściskała białą chusteczkę. Była zapłakana. Martin Beck i Ronn przedstawili się. Z jej miny można było wywnioskować, że nigdy o nich nie słyszała. - Proszę usiąść - powiedziała sadowiąc się w jednym z kwiecistych foteli. Gdy usiedli, spojrzała na nich z rozpaczą. - Co się właściwie stało? - powiedziała głosem, który zdawał się nieco ostry. Ronn wyciągnął chustkę i długo i starannie ucierał swój czerwony nos. Martin Beck wcale nie oczekiwał jakiejkolwiek pomocy z jego strony. - Jeśli ma pani w domu jakieś środki uspokajające, jakieś tabletki, to wydaje mi się, że dobrze byłoby zażyć kilka - powiedział. Chłopiec podniósł się z taboretu przy pianinie i powiedział: - Tatuś ma... w łazience jest pudełko restonilu. Czy przynieść? Martin Beck skinął głową. Chłopiec wyszedł do łazienki i wrócił z tabletkami i szklanką wody. Martin Beck sprawdziwszy etykietę wytrząsnął dwie pastylki na wieczko pudełka, a pani Nyman przełknęła je posłusznie, popijając łykiem wody. - Dziękuję - powiedziała. - A teraz zechcą panowie być tak uprzejmi i wyjaśnić, czego panowie sobie życzą. Stig nie żyje, i ani ja, ani panowie nic na to nie poradzimy. - Przycisnęła chusteczkę do ust i powiedziała zdławionym głosem: - Dlaczego nie pozwolono mi do niego iść, to przecież mój mąż. Co oni z nim zrobili w tym szpitalu. Ten doktor... taki dziwny się wydawał... Syn podszedł i usiadłszy na oparciu jej krzesła, otoczył ją ramieniem. Martin Beck wykręcił się na krześle tak, by znaleźć się naprzeciw niej, zerknął na Ronna, cicho tkwiącego na sofie, i rzekł: - Pani Nyman, nie choroba była powodem śmierci pani męża. Ktoś zakradł się do jego pokoju i zabił go. Kobieta wlepiła w niego oczy i poznał po jej spojrzeniu, że parę sekund minęło, nim zrozumiała sens tego, co powiedział. Opuściła rękę trzymającą chusteczkę i przycisnęła ją do piersi. Zbladła.
- Zabił? Ktoś go zabił? Nie rozumiem. Synowi zbielały nozdrza i mocniej ogarnął ramiona matki. - Kto? - powiedział. - Nie wiemy. Pielęgniarka znalazła go na podłodze w jego pokoju, tuż po drugiej. Ktoś wszedł przez okno i zabił go bagnetem. Stało się to zapewne tak szybko, że nie zdążył pojąć, co się dzieje. Tak powiedział Martin Beck. - Wszystko wskazuje na to, że został zaskoczony - rzekł Ronn. - Gdyby zdążył zareagować, próbowałby się bronić, a nic o tym nie świadczy. Kobieta popatrzyła na Ronna. - Ale dlaczego? - powiedziała. - Nie wiemy - rzekł Ronn. I na tym koniec. - Chcemy się dowiedzieć, pani mogłaby może nam w tym dopomóc - rzekł Martin Beck. - Nie chcemy pani niepotrzebnie dręczyć, ale o parę rzeczy musimy spytać. Przede wszystkim: czy przychodzi pani na myśl ktoś, kto mógłby to zrobić? Kobieta bezradnie potrząsnęła głową. - Nie wiadomo pani, czy nie był przez kogoś szantażowany? Czy nie było kogoś, kto mógłby chcieć jego śmierci? Kogoś, kto mógłby mu grozić? Znów potrząsnęła głową. - Nie - powiedziała. - Dlaczego ktoś miałby mu grozić? - Ktoś, kto go nienawidził. - A dlaczego miałby go ktoś nienawidzić? - Proszę pomyśleć - powiedział Martin Beck. - Czy nic nie wiadomo pani o kimś, kto czuł się skrzywdzony przez pani męża. Był przecież policjantem, robienie sobie wrogów należy do tego zawodu. Mąż nigdy nie wspominał, że ktoś miał do niego złość albo odgrażał się? Wdowa błędnie spojrzała na syna, potem na Ronna i znowu na Martina Becka. - Nic takiego nie mogę sobie przypomnieć. A przecież bym pamiętała, gdyby coś mówił. - Tatuś w domu nie rozmawiał o swojej pracy - powiedział Stefan. - Chyba lepiej byłoby spytać o to w komisariacie. - To także zrobimy - odparł Martin Beck. - Jak długo chorował? - Długo, dokładnie nie pamiętam - chłopiec spojrzał na matkę. - Od czerwca zeszłego roku - wyjaśniła. - Tuż przed świętym Janem zachorował, miał straszne bóle brzucha i zaraz po święcie poszedł do doktora. Doktor przypuszczał, że to wrzód żołądka i dał mu zwolnienie. Od tego czasu ciągle miał zwolnienie i był u wielu lekarzy. Każdy mówił co innego i inne lekarstwa zapisywał. W końcu trzy tygodnie temu pojechał do szpitala, tam
też przez cały czas tylko robili obserwacje i mnóstwo różnych badań, i nie doszli, co to właściwie takiego. Zdawało się, że gadanina odwraca jej myśli i pomaga przezwyciężyć szok. - Tatuś przypuszczał, że to rak - powiedział chłopiec. - Lekarze mówili, że nie. Ale wciąż okropnie źle się czuł. - A co robił przez ten czas? Zupełnie nie pracował od zeszłego lata? - Nie pracował - powiedziała pani Nyman. - Był naprawdę okropnie słaby. Ataki bólu trwały po kilka dni z rzędu, wtedy musiał leżeć w łóżku. Łykał mnóstwo pigułek, ale niewiele pomagały. Jesienią chodził czasem do komisariatu, żeby dojrzeć wszystkiego, jak mówił, ale pracować nie mógł. - I nie przypomina sobie pani, żeby kiedy powiedział albo zrobił coś, co mogłoby mieć związek z tym, co się stało? - spytał Martin Beck. Potrząsnęła głową i zaczęła szlochać z suchymi oczami. Jej spojrzenie omijało Martina Becka, pustym wzrokiem wpatrywała się przed siebie. - Masz rodzeństwo? - zwrócił się Ronn do chłopca. - Tak, siostrę, ale jest zamężna i mieszka w Malmo. Ronn spojrzał pytająco na Martina Becka, który w zamyśleniu obracając w palcach papieros przyglądał się siedzącej przed nim parze. - Teraz już pójdziemy - powiedział do chłopca. - Przypuszczam, że potrafisz zająć się mamą, najlepiej jednak byłoby sprowadzić doktora, żeby dał jej coś na sen. Czy jest jakiś lekarz, do którego mógłbyś zadzwonić o tej porze? Chłopiec kiwnął głową i wstał. - Doktor Blomberg - powiedział. - On zwykle przychodzi, kiedy ktoś jest chory w domu. Wyszedł do hallu, słyszeli, jak nakręca numer, po chwili ktoś się zgłosił. Rozmowa była krótka, wrócił, stanął obok matki. Wyglądał teraz bardziej dorośle niż przedtem, kiedy go zobaczyli w bramie. - Przyjdzie - powiedział chłopiec. - Nie potrzebują panowie czekać. To nie potrwa długo. Wstali, a Ronn podszedł do wdowy i położył jej rękę na ramieniu. Nie poruszyła się, a gdy wychodzili, nie powiedziała słowa. Chłopiec odprowadził ich do drzwi. - Będziemy pewnie musieli wrócić - powiedział Martin Beck. - Zadzwonimy przedtem, żeby się dowiedzieć, jak się czuje pani Nyman. Gdy się znaleźli na ulicy zapytał: - Dobrze znałeś Nymana? - Nie tak bardzo - odpowiedział Ronn wymijająco. 9
Białoniebieskie światło lampy błyskowej rozświetliło ha chwilę brudnożółtą fasadę szpitalnego pawilonu, gdy Martin Beck i Ronn powrócili na miejsce zbrodni. Jeszcze kilka samochodów tu przybyło, stały zaparkowane na podjeździe, z zapalonymi reflektorami. - Widocznie nasz fotograf już jest - powiedział Ronn. Fotograf podszedł do nich, gdy wysiadali z samochodu. Nie miał z sobą torby, aparat i lampę trzymał w ręce, a kieszenie wydymały się od rolek zapasowych filmów, błyskówek i obiektywów. Martin Beck znał go, spotykali się już dawniej na różnych miejscach zbrodni. - Coś mi się zdaje - powiedział do Ronna - że prasa zdążyła przed nami. Fotograf, który był pracownikiem jednej z wieczornych gazet, przywitał się i zrobił ich zdjęcie, gdy zmierzali ku wejściu. Tuż przy schodkach stał dziennikarz z tejże gazety i próbował nawiązać rozmowę z policjantem. Zobaczywszy Martina Becka zwrócił się do niego i powiedział: - Dzień dobry, komisarzu, czy można wejść z panem? Martin Beck odmownie potrząsnął głową i wszedł na schody wraz z Ronnem. - Mały wywiadzik mógłbym przecież mieć - nacierał dziennikarz. - Później - powiedział Martin Beck przytrzymując drzwi dla Ronna i szybko zamykając je przed nosem reporterowi, który się nieco skrzywił. Fotograf policyjny też już dobił, czekał ze swym ekwipunkiem pod pokojem zmarłego. W głębi korytarza stał ów lekarz o dziwacznym nazwisku i policjant z piątki, po cywilnemu. Ronn wprowadził fotografa do pokoju chorego, żeby mógł zacząć pracę. Martin Beck podszedł do stojących w głębi. - No i jak tam? - spytał. Oklepane pytanie. Tajniak - nazywał się Hansson - podrapał się w kark i powiedział: - Rozmawialiśmy z większością pacjentów z tego korytarza, nikt nic nie widział ani nie słyszał. Próbowałem właśnie ustalić z doktorem... tak, z panem doktorem, kiedy będzie można pomówić z pozostałymi. - A z tymi, co leżą w sąsiednich pokojach? - spytał Martin Beck. - Też - powiedział Hansson. - Wchodziliśmy do wszystkich sal. Nikt nic nie zauważył; ściany przecież grube, w takim starym domu. - Ci pozostali mogą zaczekać do śniadania - powiedział Martin Beck. Lekarz się nie odzywał. Prawdopodobnie nie rozumiał po szwedzku i po chwili wskazując w kierunku dyżurki powiedział: - Have to go. Hansson kiwnął głową i kruczo-kędzierzawy doktor odszedł stukając drewniakami. - Znałeś Nymana? - spytał Martin Beck.