mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Smura Krzysztof - Tajemnica starego browaru

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Smura Krzysztof - Tajemnica starego browaru.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 46 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 203 stron)

Copyright © 2009 by Jan Waligóra i Krzysztof Smura Opracowanie graficzne Anna Woźniak Projekt okładki i grafiki Michał Woźniak Skład ORNATUS, www.ornatus.pl Korekta Donata Wojtkowiak Wydanie I ISBN 978-83-928036-1-4 Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa DEBIUTY Dorota i Jan Waligórowie s.c. ul. Suwalska 89, 60-461 Poznań tel./fax (061) 842 38 47, tel. 602 651 531 www.debiuty.com.pl

Ani komisarz Jakubek, ani redaktor Żukowski nie wiedzieli, że sprawa morderstwa w poznańskim starym browarze zaprowadzi ich do Wilna i nad francuski Rodan. Rodzicom

*** - Chyba zgłupiałeś. Umawiać się o tej porze - młody mężczyzna stojący w bramie przy ulicy Rybaki nie dawał za wygraną. - Pogoda pod psem, wokół niemal ciemnica, a tobie się wyprawy zachciało. Niech no tylko nic z tego nie wyjdzie, to inaczej porozmawiamy. - Wyluzuj, wszystko będzie, jak powiedziałem - uspokajał go nieco starszy towarzysz. Widać było jednak wyraźnie jego zdenerwowanie. W tej parze to nie on był ważniejszy... Lekka mgła snuła się nad brukiem Łąkowej. Zimna noc zrobiła swoje i nagrzana ziemia oddawała ciepło wczorajszego dnia. Powoli budziły się do życia obrzeża poznańskiego Starego Miasta. Granatowy policjant zatrzymał się na chwilę u zbiegu Krakowskiej z Łąkową. Skończył nocny dyżur i postanowił uprzyjemnić sobie chwile w drodze do domu jeszcze jednym papierosem. Zapalił zapałkę i tęsknie spojrzał w stronę starej kamienicy przy Łąkowej. Z zazdrością pomyślał o tym, co działo się w pokojach najbardziej znanego burdelu w mieście. Delektując się dymem francuskich gitanesów, otworzył notes i zaczął czytać rubryczkę dotyczącą bywalców domu uciech. Obok przejechał wózek mleczarza. W stajni pod siódmym zarżał koń. Dwóch młodych ludzi zbliżało się od strony Strzeleckiej. Podkomisarz Popiołek zerknął w ich kierunku spode łba. Oho, pewnie kolejni do raju - pomyślał, jeszcze raz spoglądając w stronę okien na pierwszym piętrze. Jakaś niemłoda już kobieta przeciągała się w oknie, zerkając z obrzydzeniem na snującą się za oknem mgłę. Pewnie brzydka i dali jej spokój - uśmiechnął się złośliwie pod nosem. Popiołek lubił niegdyś te nocne obchody w trójkącie ulic Półwiejskiej, Krakowskiej i Łąkowej. Tu zawsze sporo się działo, no i były z tego profity. Zawsze na początku miesiąca burdelmama płaciła mu za ochronę i nie było żadnych

spóźnień. To był złoty rewir i Popiołek nie oddałby go za nic w świecie, toteż o wściekłość przyprawiały go pogłoski o przeniesieniu do komendy przy placu Wolności. Tymczasem dwójka mężczyzn dotarła już do wejścia pod dwudziestym. Popiołek zdążył jeszcze pomyśleć, że to dziwna pora na odwiedziny w przybytku rozkoszy. O tej godzinie panowie raczej opuszczali chyłkiem kamienicę, starając się sprawiać wrażenie, jakby wracali z nocnej zmiany w Ceglorzu. Świat się wali, a im się zegar biologiczny poprzestawiał -zaśmiał się w duchu i ruszył Krakowską w kierunku kościoła Bożego Ciała. Starszy z młodzieńców, starając się robić jak najmniej hałasu, nacisnął klamkę. W dyżurce na półpiętrze paliło się światło. Nocny stróż dosypiał swoją wachtę. Mężczyzna, stojąc przed drzwiami do piwnicy, wyjął z kieszeni klucz i wkładając go do zamka, przekręcił dwukrotnie. Drzwi puściły bez oporu. Drugi wyjął z kieszeni latarkę i poświecił w głąb. Po chwili obaj byli już na dole. Ponure dziewiętnastowieczne mury korytarza lśniły kropelkami wody. Kilkadziesiąt metrów prostym korytarzem i byli u celu. Kolejne drzwi, mała wnęka, a za załomem muru coś, co wyglądało jak zamurowane przejście. Jedna z cegieł w murze była już obruszona i jakby przygotowana wcześniej do wyjęcia. Mężczyźni pracowali w ciszy, wyjmując kolejne cegły. Przejście rosło z minuty na minutę. W pewnym momencie młodszy z nich odskoczył gwałtownie do tyłu i oparł się o ścianę. Okrzyk stłumiony ręką drugiego nie zdążył ponieść się korytarzem starej kamienicy. Pod nogami mężczyzn przebiegło stado dobrze wypasionych szczurów. - A nie mówiłem ci, że tu jest przejście - starszy popatrzył z tryumfem na młodszego. - Tylko pospieszmy się. Wiesz, że muszę dostarczyć ten pakunek przed dziewiątą. - Młody, ściskając pod pachą skórzaną tekę, spojrzał na kompana. - Zdążysz - odparł tamten spokojnie i rzucił lekko: - Idziemy. W słabym świetle latarki mężczyźni szli w głąb korytarza. Te mury pamiętały nieodległe przecież czasy, gdy miasto było

twierdzą, a sieć podziemnych korytarzy łączyła najważniejsze punkty obronne Poznania. Dopiero po decyzji cesarza o rozbiórce obwarowań z 1902 roku niemiecka koncepcja utrzymania mieszkańców w twierdzy zaczęła się sypać. Rozbierano fragment po fragmencie, część zamurowując, a inne rejony podziemnych kazamatów zalewając wodą. Z cegły po rozbiórce fortyfikacji powstało wiele pięknych domów na obrzeżach miasta. Firmy budowlane uwijały się w takim tempie, że miastu nie groziło bezrobocie. Nawet teraz, w młodej Polsce i tuż po zwycięskim powstaniu, było jeszcze wiele do zrobienia, a złowrogie bastiony ponurym pierścieniem otaczały miasto. Wąski tunel prowadził w stronę Półwiejskiej i starego browaru Huggerów. Grzyb osadzał się tu na potęgę, wykruszając dawny budulec. Pajęczyny zasnuły przejścia odchodzące w stronę dawnego fortu Grolmann i Bramy Wildeckiej. Widać było wyraźnie, że droga do starego browaru jest dobrze znana starszemu z mężczyzn. Szedł pewnie do przodu, nie zważając na kapiącą z sufitu wodę. Mijając kolejne zwałowisko gruzu i zwykłych śmieci, stanął wreszcie przed schodami prowadzącymi jeszcze niżej - w stronę starej browarnej lodowni. Pięć metrów w głąb i mężczyźni zatrzymali się w odciętym od świata pomieszczeniu. Panowała kompletna cisza przerywana od czasu do czasu kapaniem wody. - I co teraz? Gdzie to jest? Bierzmy, co nasze, i w nogi - młodszy z mężczyzn był wyraźnie zaniepokojony. Czas uciekał, a on miał do wykonania ważne zadanie. Bał się, że tym razem przesadził... - To tutaj - uśmiechnął się starszy, a w świetle latarki jego uśmiech wyglądał wyjątkowo upiornie. - Spójrz w tamten kąt - wskazał palcem jakieś miejsce w ciemności. Trzymający latarkę młodzieniec skierował snop światła we wskazanym kierunku i była to ostatnia rzecz, jaką robił w życiu. W tej samej chwili upadł na posadzkę. Latarka potoczyła się po ziemi, a świetlne refleksy jeszcze przez kilka sekund odbijały na ścianach cień mordercy, który precyzyjnie niczym zegarmistrz dobijał swoją ofiarę. Chwilę później latarka zgasła, a morderca,

klnąc pod nosem, zapalił zapałkę. Szybko ocenił dzieło zniszczenia. Znów zapadła cisza, ale tym razem gdzieś wyżej dało się słyszeć głuchy odgłos przejeżdżającego tramwaju. Miasto budziło się ze snu. Pół godziny później umorusany mężczyzna, nie zwracając niczyjej uwagi, opuścił piwnicę pod dwudziestym i nie niepokojony przez nikogo wmieszał się w poranny tłum poznaniaków spieszących do pracy. Pod pachą dźwigał skórzaną teczkę... Sześć lat później... Żukowski miał dość. Dość utyskiwań szefa na brak tematów, dość marudzenia kochanki, że nie ma dla niej czasu. Wstał lewą nogą i było to widoczne na pierwszy rzut oka. Rozczochrany, z obrzydzeniem spojrzał na swoje odbicie w lustrze. O cholera. Tak źle dawno nie było. Kolejna balanga z zaprzyjaźnionymi gliniarzami zakończyła się tuż nad ranem i trzeba było niemałych umiejętności perswazji właściciela lokalu, by wyrzucić podchmielone towarzystwo na bruk ulicy Kantaka. Tu, w starym Tunelu Bismarcka, serwowano najlepszą golonkę w mieście, a przecież nic tak nie koi kolejnych wódeczek jak dobre tłuste mięsiwo. No i kiełbaski magdeburskie - Tomasz aż uśmiechnął się na wspomnienie ich smaku. W pokoju obok zabrzęczał telefon. - O Jezu - Żukowski, chwytając się za głowę, szedł po omacku w stronę dzwoniącego upierdliwie ebonitowego cholerstwa. - Gdzie ty jesteś?! - w słuchawce dał się słyszeć napastliwy głos naczelnego „Dziennika”. - Ja tylko... - Co tylko?? Czyś ty rozum postradał? A może wątrobę? Rób tak dalej, a stracisz robotę jak dwa razy dwa to cztery. Znów odpuściłeś zebranie. Jak mniemam, na sali sądowej też cię nie ma, skoro odbierasz telefon. A relacja z procesu przemytników to pies??? Mam cię dość, Żukowski! I jak mi Bóg miły, wypieprzę cię na zbity pysk jak do osiemnastej nie dostarczysz

tekstu. Rozmowę zakończył trzask słuchawki. On też ma dość - zaśmiał się w duchu Żukowski i usiadł zrezygnowany na krześle. Dopiero teraz dotarło do niego, że na śmierć zapomniał o toczącym się w Poznaniu procesie przemytników. Grupa byłych niemieckich obywateli wpadła na pomysł ułatwienia życia Niemcom, którzy chcieli nawiać do niemieckiej armii. Szmuglowali ich przez północną granicę w okolicach Chodzieży. Wpadli, bo jeden z kurierów przyłapany na gorącym uczynku zaczął sypać. Co więcej, sprawa zyskała na znaczeniu, gdy okazało się, że szmugiel to tylko część roboty przemytników. Z powrotem trafiali do Wielkopolski dobrze wyszkoleni szpiedzy tworzący na naszym terenie zgraną siatkę wywiadowczą. Chcąc nie chcąc, Żukowski poszedł się umyć. Nie zużył za dużo wody, bo i po co. Ochlapał twarz, przyczesał włosy, włożył świeżą koszulę. Te drobne zabiegi i gorąca kawa pozwoliły jednak na tyle poprawić zewnętrzną fizis, że mógł znów się pokazać ludziom na oczy. Dziennikarz poznańskiego „Dziennika” był 32-letnim mężczyzną o lekko siwiejących włosach. Sportowa postawa, mocna, męska twarz i silne ręce sprawiały, że mógł się podobać kobietom. I się podobał. O jego romansach głośno było zarówno w redakcji, jak i... w policji, sądzie i prokuraturze. Wszędzie tam miał sporo znajomych, ale odsetek zaprzyjaźnio- nych kobiet znacznie przewyższał odsetek równie zaprzyjaźnionych z nim mężczyzn. Jego mieszkanie przy ulicy Kopernika 4 często było miejscem potajemnych schadzek. Zawsze dbał jednak, by sąsiedzi nie mieli z nim problemów. No i mu się udawało. Dziennikarz spojrzał w kierunku widocznego na dachu po przeciwnej stronie ulicy popiersia Kopernika i przysiągłby, że astronom się do niego uśmiecha. A swoją drogą po cholerę stawiali tego Kopernika na dachu? - zastanowił się. Astronom ukryty za oknem na poddaszu spoglądał wprost w jego okno. Podpatrywacz, cholera - zaśmiał się w duchu, przypominając sobie, jak rzadko zasłaniał nocą okna. - Gwiaździsty erotoman, cha, cha, cha. Mimo swoich

niewątpliwych wad Żukowski był lubiany i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Chwilę później trzasnął drzwiami i zbiegł trzy piętra w dół, a potem ruszył pędem w stronę sądu. Było południe i postanowił nie czekać na tramwaj. Skręcił w Strzelecką. Mijając po prawej gimnazjum, wspomniał szkolne lata. Zawsze uważał, że ci od Bergera mieli dobrze w głowie i... nie tylko. To był świetny okres w jego życiu. Grał w tzw. czarnej trzynastce w koszykówkę. „Znowu wygrali”, „Poznaniacy mistrzami Rzeczypospolitej”, „Wspaniałe zwycięstwo” - to tylko niektóre tytuły gazet obrazujące dokonania zespołu, od którego zaczęła się historia koszykówki w II RP. Wiedział Gotthilf Berger, co robi, budując przy Strzeleckiej pierwszą salę gimnastyczną w Poznaniu. Wiedzieli poznaniacy, co robią, stawiając na kosza. W czasie nauki w gimnazjum poznał wielu kumpli, którzy tak jak on dorośli i zajmowali eksponowane stanowiska. Dziś bardzo ułatwiało mu to pracę. Miłością braterską darzył syna Dowbor-Muśnickiego - byłego dowódcy powstania wielkopolskiego. Razem z Giedyminem zastawiali atramentowe pułapki na nauczycieli, wzywali policję do ich mieszkań pod pozorem grasującej w nich szajki złodziei. Ba, w tym swoim szaleństwie posunęli się dalej. Dawali anonse do gazety, w których jeden z nauczycieli ogłaszał, iż zbiera panny do kółka tańca (miał on bardzo zazdrosną żonę), czy wreszcie ukrywali stada gołębi pod nauczycielskim pulpitem. Co się działo po ich wypuszczeniu, nietrudno sobie wyobrazić. Fantazji im nie brakowało, tak jak nie zabrakło jej staremu Gotthilfowi - Niemcowi, społecznikowi i darczyńcy Poznania, który w XIX wieku stworzył przy Strzeleckiej coś, czego Wcześniej ksenofobiczny Poznań nie posiadał - szkołę, która miała zapisaną w statucie tolerancję. Czasem zastanawiał się, czy to nie dzięki tej ostatniej dotarł szczęśliwie do ostatniej klasy. Bo że był to cud, wiedział doskonale. Tak rozmyślając nad tym, co już nie wróci, wszedł do gmachu lądu przy Pocztowej. Był sakramencko spóźniony. ***

Komisarz Wojciech Jakubek chwycił słuchawkę telefonu, by dać znać żonie, że będzie na obiedzie. Ostatnio nie zdarzało się to często, bo wciąż była jakaś nadprogramowa robota. Dziś jednak dzień nie zapowiadał żadnych niespodzianek i, co tu dużo mówić - chylił się ku końcowi. - Misiu, będę przed szesnastą - Jakubek pieszczotliwie zwracał się do swojej żony niemal zawsze, ale dziś miał szczególny powód. Od wczorajszego dnia nie był w domu, a impreza przy Kantaka przeciągnęła się do rana i... nie było sposobności. - To co będzie na obiadek? - komisarz starał się przerwać słowotok ukochanej, która nie zamierzała dawać za wygraną i próbowała mu przypomnieć, że ma dom i trójkę dzieci. Za czwartym razem poskutkowało i Jakubek usłyszał: - Pyry z gzikiem. - To cudownie - odpowiedział i szybko dodał: - Jesteś aniołem... - A chwilę potem zamruczał do siebie: - Cholera. Mogły też być ślepe ryby. Dobre i to. - Pokiwał smętnie głową. Michasi wybaczyłby chyba wszystko. I wszyscy o tym wiedzieli. Był w niej zakochany od 15 lat i nigdy nie spojrzał na inną kobietę. To znaczy nie żeby nie lubił popatrzeć, ale... Była Michalina i kropka. Jakubek nie rozumiał Żukowskiego, z którym od lat się przyjaźnił. W pewnym sensie myślał o nim jak o uczuciowym impotencie i było mu go żal. No bo czyż to nie cudowne zakochać się od pierwszego wejrzenia i wciąż być zakochanym? Ech, Michasia - przywołał wspomnienie piersiastej małżonki i uśmiechnąwszy się do siebie w myślach, zaczął się zbierać do wyjścia. Jakubek był zażywnym mężczyzną w średnim wieku. Niedawno - jak żartowali podwładni - stuknęły mu dwie siekierki. Konradowskie 44 lata nie nastrajały go pesymistycznie do życia. Na ogół był z niego zadowolony. Miał żonę, której zazdrościli mu znajomi, i córki, za którymi oglądali się synowie owych znajomych. Sumiaste wąsy, bez których, jak mawiała Michalina, wyglądałby o 10 lat młodziej, nadawały mu srogi wygląd i maskowały łagodność bijącą z ogolonej twarzy. Nieraz się przydawały, gdy musiał przed podwładnymi ukrywać prawdziwe uczucia.

*** Zza płotu przy Półwiejskiej dał się słyszeć łoskot kół przejeżdżającej dorożki. Młody woźnica poganiał zmęczonym głosem swą zmęczoną szkapę. - No, dalej stara. Wiśta. Jeszcze tylko trochę i do chałupy. Młodzieniec z zachwytem wpatrywał się w zachód słońca, To był spektakl, który nie zdarzał się często. Wprawdzie przez cały dzień słońce wyczyniało na niebie niezłe harce, tworząc fantazyjne wzory biało-niebieskiej poświaty, jednak koniec dnia był po prostu cudny i... straszny. Krwawoczerwonego zachodu nie widziano tu bowiem od dawna. Robotnicy z browaru Huggera powoli kończyli dzienną zmianę. Z zakładu wyjeżdżały ostatnie wozy z piwem. Tutaj praca trwała na okrągło. Nikt już dokładnie nie pamiętał, w jakich okolicznościach bracia Julius i Alfons Huggerowie nabyli działkę przy Półwiejskiej. Faktem jest, że wypatrzyli plac ćwiczeń wojskowych w okolicach Bramy Wildeckiej i postanowili go kupić. Do transakcji doszło na początku lat siedemdziesiątych XIX stulecia. Była to niemiecka odpowiedź na polski browar Mycielskich, który jako jeden z pierwszych z powodzeniem eksportował piwo wytwarzane w Kobylepolu. W krótkim czasie u zbiegu Półwiejskiej i Krakowskiej powstał potężny kompleks przemysłowy z czerwonej cegły. W piwnicach wybudowano wytwórnie sztucznego lodu. Słodownia należała do największych w tej części Europy. Kryształ, Specjał i Porter to były marki, które zawojowały nie tylko były zabór pruski. Tuż po wygranym powstaniu browar stopniowo przejmowali Polacy. Zaczęli od powolnego wykupu akcji, by ostatecznie objąć całość, a do ksiąg jako właściciela wpisać spółkę akcyjną Romana Maya, skoligaconego z prezydentem miasta. Tego samego, który miał w posiadaniu między innymi fabrykę chemiczną w Luboniu. Wozy z piwem powoli wyjeżdżały przez bramę, kierując się za miasto. Na wjazd oczekiwał potężnie obładowany wóz firmy Nowak dostarczającej materiały budowlane pod rozbudowę

jednego ze skrzydeł browaru. Jego woźnica niecierpliwił się coraz bardziej, bo końca transportu nie było widać. Ostatecznie nie wytrzymał i ruszając z miejsca, próbował zmieścić się w bramie zakładu. Pech chciał, że wóz okazał się za szeroki na mijankę i kołem zawadził o słup przytrzymujący bramę. Przejazd został całkowicie zablokowany, a woźnice, klnąc wniebogłosy, rzucili się sobie do gardeł. Ich gorszącą przechodniów kłótnię raptownie przerwał huk jak z armaty. W tej samej chwili część wozu z piwem jakby zapadła się pod zie- mię. Tylne koła ugrzęzły na dobre w wyrwie, jaka utworzyła się w bruku... *** Zbliżał się czas kolacji. Mimo to Jankowiakowa zawzięcie pieliła grządki w ogródku przylegającym do muru browaru przy Półwiejskiej. Zmęczona całodzienną pracą nie dawała za wygraną. Jeszcze jeden chwast, jedna lebioda. Zgarbiona, z nosem przy ziemi szła do przodu jak pług. Tak było od lat. Ogródek był jej pasją. Reszta domowników na werandzie piła późnopopołudniową herbatę i zajadała ciasteczka od Dobskiego. Dzieci beztrosko biegały po domu, korzystając z ostatnich chwil przed zapadnięciem wieczoru. Z kuchni dochodził zapach przygotowywanego na jutro obiadu. Jadwidze udało się dostać niezły kawałek wołowiny u Dawidowskich przy placu Gwarnym, więc szykowała się niezła uczta. Miały być zrazy. Na odgłos huku z pobliskiego browaru Jankowiakowa raptownie wyprostowała zgarbione plecy i odsuwając spocone włosy z czoła, spojrzała w kierunku zakładu. To, co nastąpiło kilka godzin później, rodzina Jankowiaków wspominać miała jako rodzinny koszmar. *** Jakubek stał już w progu i miał zamykać drzwi od gabinetu, gdy na jego biurku zadzwonił telefon. Chwilę się wahał, co zrobić, ale ostatecznie ciekawość wzięła górę. Wyraźnie niezadowolony podszedł do biurka. Kogo tam licho niesie -

pomyślał i podniósł słuchawkę. - Panie komisarzu, dyżurny Adamczak. Chciałem zameldować, że w okolicach browaru doszło do dziwnego wypadku. Dzwonili z tamtejszego biura. Ponoć pod jednym z wozów zawaliła się jezdnia... - To po kiego grzyba dzwonisz do kryminalnego?? - Jakubek nie wytrzymał. Nie przepadał za służbistą Adamczakiem i wcale się z tym nie krył. - Noo tak. Ale, panie komisarzu, tam znaleźli trupa... *** Pół godziny później komisarz wraz z ekipą byli na miejscu. Wcześniej teren zdarzenia przy Półwiejskiej zabezpieczyli koledzy z pobliskiego komisariatu. Jeden z mundurowych, widząc Jakubka, wyprężył się przed nim jak struna i ściszonym głosem wprowadzał go w sprawę. - Po tym, jak pojazd się zapadł, okazało się, że pod brukiem jest jakaś piwnica - mówił. - Spytaliśmy dyrekcję i ich zdaniem jest to dawno zapomniane pomieszczenie po lodowni. Tak przynajmniej wynika z planów, które ktoś naprędce odkurzył. - No, dobrze - przerwał zniecierpliwiony Jakubek - ale gdzie ten trup? - Panie komisarzu, to właśnie mówię... Jak tylko wydobyto wóz na powierzchnię, robotnicy przystawili drabinę i na ochotnika zaczęli schodzić w dół w poszukiwaniu skarbu. Pan wie, jakie ludzie są głupie. No i znaleźli, idioci - szkielet w rozsypującym się ubraniu. - Cholera, znaczy, zatarli wszystkie ślady? - Jakubek bardziej stwierdził niż spytał. - Obawiam, się że tak. - Policjant sprawiał wrażenie wyraźnie zdegustowanego sytuacją. Zapadła krótka cisza, po której Jakubek zakomenderował krótko: - Idziemy. W tym samym momencie opodal z piskiem opon zahamował redakcyjny fiat „Dziennika”. Z auta bardziej zwlekł się niż wyskoczył Tomasz Żukowski. - No, brakuje jeszcze doktora - stwierdził lakonicznie

Jakubek, po czym spytał: - To gdzie ten nieboszczyk? Mężczyźni zeszli po drabinie w głąb czeluści. Kilka metrów poniżej poziomu bruku policja robiła swoje. Teren odgrodzono. Oświetlone wnętrze starej lodowni sprawiało koszmarne wrażenie. Technicy zabezpieczali miejsce, w którym znaleziono ciało, a w zasadzie to, co z niego zostało, fotograf robił zdjęcia każdego detalu. - Oooo, cześć Wojtek. - Znad szkieletu podniósł się przytęgawy doktor Bocian. - I znowu, biedaku, nie zjesz obiadu. - Lekarz uśmiechnął się złośliwie. - Nic mi nie mów - Jakubek machnął ręką zrezygnowany. - Albo to ostatni raz. Lepiej gadaj, co tam macie. - Tak na oko to był młody facet - oceniał Bocian. - I było to morderstwo. - No co ty? - żachnął się Jakubek. - Już wiesz?? - No, nie spotkałem jeszcze przypadku nieboszczyka, który popełnił samobójstwo, masakrując sobie głowę uderzeniami o ścianę - zakpił lekarz. - Widzisz, to wygląda tak, jakby ktoś tłukł młotkiem bez opamiętania. - Panie komisarzu. - Młody technik podniósł się znad szkieletu. - Chyba coś mamy. Chłopak podał Jakubkowi niewielki skórzany portfelik. Komisarz ostrożnie rozchylił zbutwiałe okładki i ze zdumieniem odkrył, że na niemal całkowicie zniszczonej kartce papieru widniał stempel pobliskiego komisariatu. - Ki diabeł. Policjant czy jak? - zastanawiał się na głos. Raczej wezwanie na przesłuchanie - dopowiedział zadowolony technik, uśmiechając się od ucha do ucha. - A tak. Rzeczywiście. - Jakubek dopiero teraz spostrzegł, że na blankiecie ostały się niektóre litery. - Dajcie tu trochę światła - rzucił w kierunku posterunkowych trzymających latarnie. - Jest jeszcze coś... - Tak? - spytał komisarz i spojrzał we wskazanym mu kierunku. Na szyi nieboszczyka wisiał pordzewiały, dziwnie grawerowany kluczyk. Ciekawe, od czego to - zastanowił się i odszedł z technikiem na bok.

*** Wyraźnie zdenerwowany Żukowski wciąż czekał na Jakubka, wydeptując ścieżkę przed jego gabinetem na placu Wolności. Adamczak, widząc znajomą twarz, wpuścił dziennikarza na teren komendy. Zdążył tylko krzyknąć, że komisarza nie ma, gdy Żukowski zniknął mu na półpiętrze. - A niech sobie czeka. Na cholerę się przejmuję. - Adamczak usiadł w dyżurce i zapalił papierosa. Tomasz był wściekły. Policjanci nie dopuścili go na miejsce zbrodni. Nawet Jakubek udawał, jakby go nie widział. Czas leciał i zbliżała się godzina, w której powinien zasiąść za redakcyjnym biurkiem i zacząć stukać na maszynie. Ledwo zdążył zebrać materiał o przemytnikach i ściągnąć informację od stenotypistki sędziego Garguły. Kiedy dotarł do sądu, było już po rozprawie. - Ale chociaż tyłek uratowałem. - Uśmiechnął się do siebie, wspominając tempo, w jakim napisał materiał zamówiony przez naczelnego. - A teraz go ozłocę - dodał na głos, myśląc o morderstwie z Półwiejskiej. Jego rozmyślania przerwał stukot butów o posadzkę. Z piętra wyżej schodziło kilku ludzi. Głośno rozmawiali. Wśród głosów Tomasz rozpoznał baryton swego kolegi. - Ooooo, Tomek. - Jakubek wyciągnął rękę na powitanie. - Miło, że mnie poznajesz - odburknął dziennikarz, wyciągając jednak dłoń. - Myślę, że nie muszę was sobie przedstawiać. - Jakubek wskazał na grupę policjantów stojących za nim. Nie musiał. To była słynna specgrupa, z którą Jakubek pracował zazwyczaj przy najtrudniejszych sprawach i z którą Tomasz wielokrotnie spotykał się w niekoniecznie służbowych okolicznościach. - Dobra. Ja porywam Tomka, a wy jedźcie na miejsce zbadać ten tunel - rzucił komisarz, ciągnąc dziennikarza do swojego pokoju. - Przepraszam, chłopie, ale wiesz jak jest - Jakubek zaczął pojednawczo, sięgając do biurka. Po chwili wystawił na nie

swoją ulubioną smorodinówkę i nalał do kieliszków. - Już i tak gadają, że cię faworyzuję. Potem mi stary głowę suszy, że tak nie można, bo przecież są też inne redakcje. - To powiedz mu, że to nie ty wymyśliłeś kapitalizm i wolną konkurencję - stwierdził Tomek, popijając nalewkę. - Pyszna jak zawsze - dodał. - Ale gadaj wreszcie - rzucił zniecierpliwiony. - Hm... - Jakubek usiadł za biurkiem i delektując się smorodinówką, stwierdził lakonicznie: - Czasu to my za dużo nie mamy. Na dole czeka kierowca, a zrobiło się naprawdę póź- no. Wiesz co? Jedziemy do domu ofiary. Opowiem ci w drodze. W czasie gdy fiat pokonywał ulice, Jakubek streścił dziennikarzowi dotychczasowe ustalenia. - Wygląda na to, że gościa ktoś utłukł, dostając się do starej lodowni tunelem, który prowadził... i tu uważaj... od burdelu przy Łąkowej. Potem zaciągnął nieboszczyka w taką niszę za załomem muru i wrócił spokojnie do burdelu. No, może niezupełnie spokojnie, bo wcześniej zamurował przejście. - Co to za tunel? - spytał Tomasz. - Pewnie jeszcze z czasów cesarskich. Wiesz, że tam obok była brama i fort. Pewnie jak rozbierano mury, to zamknięto podziemne przejścia. Był jednak ktoś, kto je znał, i co więcej, miał czas, by przygotować plan. Musiał działać z premedytacją. - Kim był nieboszczyk? - To młody chłopak. Miał przy sobie wezwanie na przesłuchanie. I tu ciekawostka. Sprzed sześciu lat. - A więc od sześciu lat morderca chodzi bezkarnie po świecie - raczej stwierdził niż spytał dziennikarz. - Na to wygląda - odparł Jakubek. - Nazywał się Czesław Jankowiak. Szukamy go w kartotekach, bo skoro miał wezwanie, to musi być jakiś ślad. Ustaliliśmy też, że jego rodzina mieszka tuż przy browarze Huggerow. Mają niewielki dom, w którym niegdyś mieszkali Mycielscy. - Też ci od piwa? - Poniekąd. Mówi się, że w tym domu przy Ogrodowej przebywał kiedyś sam Napoleon. Potem Mycielscy podupadli. Podupadła też chałupa i koniec końców trafiła w ręce

Jankowiaków. Jest tam ładny ogródek i parę drzew. To piękny teren pod miejski park. Fiat jednak zamiast do domu przy Ogrodowej podjechał pod bramę browaru. - Jestem ci to winien - rzucił krótko Jakubek, spoglądając na zaskoczonego kolegę. - Musisz zobaczyć miejsce zbrodni. Chwilę później byli już w starej lodowni rozświetlonej przez sztuczne światło. Wewnątrz pracowało jeszcze kilku ludzi. Mężczyźni podeszli do technika zabezpieczającego szkielet ofiary. Ten wyraźnie zmęczony nawet nie zareagował na ich obecność. - Wydaje mi się, Tomku, że przez najbliższe tygodnie będziesz miał o czym pisać. Ja ci to mówię, jakem Jakubek - powiedział komisarz, po czym wydał dyspozycje. - Jak już to wszystko obmieciecie, to zwłoki do medycyny sądowej. Tylko mi kości nie pogubcie - pogroził palcem. - Bez obaw, panie komisarzu. A bo to pierwszy raz? - odrzekł znudzony, ale i zaskoczony obecnością komisarza technik. - Ciągle tylko nie pogubcie tego, to zróbcie, a tamtego nie ruszajcie. Traktują człowieka jak dzieciucha - dodał pod nosem wściekły, że znów czeka go nocka nad zdjęciami. W tej samej chwili z bocznego korytarza wyszło dwóch mężczyzn, których wcześniej wysłano, by zabezpieczyli ślady. Gdy Jakubek rozmawiał z nimi na boku, Tomasz przyglądał się wnętrzu podziemnej krypty. Wyjątkowo tu paskudnie - powiedział do siebie, a po plecach przebiegł mu dreszcz emocji. - No to jedziemy do Jankowiaków - komisarz przerwał rozmyślania redaktora i pociągnął go za rękaw. - Tylko jakby co, to ciebie tu nie było - szepnął na ucho Żukowskiemu. - Bez obaw, panie komisarzu. A bo to pierwszy raz? - odparł Żukowski, naśladując głos laboranta. Roześmiali się obaj, a ich śmiech zabrzmiał upiornym echem w podziemnym tunelu. *** Wieść o znalezieniu zwłok syna Jankowiakowej szybko obiegła całe miasto. Plotka ekspresowo była kolportowana

wśród kolegów Czesia i ich rodzin. - Podobno był strasznie zmasakrowany! Ponoć został zamurowany we wspólnym grobie z dziewczyną! Ludzie mówią, że to ktoś z rodziny... Cześka pamiętano tu jak zły szeląg. Samochód komisarza zahamował tym razem od strony Ogrodowej. Jakubek z Żukowskim nie byli pierwsi. Już wcześniej rodzinę powiadomił dzielnicowy z miejscowego komisariatu. Teraz stał przed domem, czekając na przyjazd Jakubka. Widząc go wysiadającego z auta, wyprężył się jak struna. - Załatwione? - spytał lakonicznie komisarz. - Tak jest! - zameldował służbiście posterunkowy. - Ciiicho. Nie krzyczcie mi tu, tylko do domu. Kierowca was podrzuci. My mamy jeszcze przed sobą wieczorny spacer. Żukowski z komisarzem wyminęli zaskoczonego policjanta. Jakubek zapukał do drzwi domu przy Ogrodowej. W środku panował półmrok. Na korytarzu pod zdjęciem młodego mężczyzny ktoś zapalił świeczkę. To pewnie nasz nieboszczyk - domyślił się Żukowski. W saloniku na sofie siedziała Jankowiakowa z synem Stanisławem i synową Jadwigą. Była też trójka wnucząt i sąsiadka z przeciwka. Nikt nie odezwał się słowem, gdy Jakubek w towarzystwie Żukowskiego weszli do środka. - Pani Jankowiakowa - zaczął komisarz Jakubek, zwracając się do starej kobiety. - Dopóki nie będę miał wyników badań laboratoryjnych, nic nie możemy powiedzieć na sto procent. Podejrzewam jednak, że w pobliżu waszego domu doszło kiedyś do tragicznych wydarzeń. Nie wiem, co się wówczas stało, ale jedno jest pewne - to może mieć związek ze zniknięciem pani syna, więc tym bardziej będę musiał panią prosić, aby jeszcze raz przypomniała sobie, jak to było sześć lat temu. Ale nie dzisiaj - dodał uspokajająco, widząc narastające drżenie starej kobiety. - Niech pani przyjdzie do mnie jutro o szesnastej. Na komendę. Jakubek podał kobiecie wizytówkę To samo dotyczy reszty domowników. Jeśli tylko badania

laboratoryjne potwierdzą, że to był Czesław Jankowiak, zostaniecie państwo przesłuchani, a śledztwo zostanie wznowione. *** Kilkanaście minut później mężczyźni wyszli na zewnątrz. Było już ciemno. Opodal domu Jankowiaków stała dorożka. - Ech... Wiesz co? Przejedziemy się. - Jakubek szturchnął Tomasza. - Ale tym razem, Wojtku, ja stawiam - odparł dzielnie redaktor, który nie mógł narzekać na nadmiar gotówki. - Jeszcze mnie stać. Koła turkotały po kocich łbach, gdy dorożka wjechała na Święty Marcin. - Wysiądę przy Tunelu - powiedział Żukowski, wskazując adres znanej obojgu restauracji. - Ty to masz zdrowie - zaśmiał się komisarz - Nie dość ci było ostatniej nocy? - Eeee, to nie to. Zanim wstąpię do redakcji, muszę jeszcze z kimś pogadać. Mężczyźni pożegnali się przy Kantaka, obiecując sobie spotkanie następnego dnia. Dziennikarz szybkim krokiem zszedł kilka stopni w dół, wprost do restauracji. Mój Boże, co za dzień - zdążył pomyśleć o kolejnej wizycie w podziemiu, i już był w środku. *** Mimo późnej pory w restauracji, zwanej do niedawna Tunelem Bismarcka, było jeszcze sporo ludzi. Restauracja od lat cieszyła się uznaniem smakoszy i piwoszy. W liczącym pięćdziesiąt jeden metrów długości podziemnym lokalu stworzono piwny raj. Tu jednak nie tylko pito, ale i spożywano. Do wyszukanych gatunków piw podawano grochówkę z wie- przowymi uszkami, świebodzińskie kiełbaski z magdeburską kapustą, majonez z ryb i angielski rostbef. Trudno więc się dziwić, że to tutaj najczęściej Tomasz spotykał się ze swoimi informatorami, choć za Boga nie rozumiał tych, którzy

zamawiali ów majonez z ryb... Z nieukrywaną satysfakcją Żukowski spostrzegł, że kilku mężczyzn trzyma w dłoniach ostatni numer „Dziennika”, w którym demaskował znanego w Poznaniu poligamistę. Idąc tropem kolejnych ofiar erotomana, Żukowski odkrył, że mężczyzna w tym samym czasie był przynajmniej czterokrotnie żonaty. Ta sprawa da mi chleb przynajmniej na tydzień - pomyślał z przekąsem wspominając, że na odkrycie machlojek poligamisty poświęcił dwa miesiące. Dobrze, że chociaż to odkrycie zwłok mu się przytrafiło. W redakcji była spora konkurencja i Tomasz nieraz zauważył, że po jego nocnych wybrykach był pozbawiany na jakiś czas łask naczelnego. Tym razem jednak w „Dzienniku” nie mieli wyboru. Wiedzieli, że kto jak kto, ale Żukowski ma najlepsze wejścia w policji... Szybko otrząsnął się ze wspomnień, przypominając sobie, po co tu przyszedł. Już w trakcie rozmowy z Jakubkiem w posesji przy Ogrodowej przypomniał mu się temat, który po łebkach opisywał sześć lat wcześniej. To on wówczas pisał o zaginięciu Czesława Jankowiaka. Wtedy wydawało się to sprawą jakich wiele. Człowiek zaginął i tyle. Może wyjechał w góry albo co. Jego informatorem był wówczas podkomisarz Popiołek - dziś emeryt dorabiający sobie w roli portiera-wykidajły w Tunelu. Trafił dobrze, Popiołek był na zmianie. - Ho, ho. Co też sprowadza pana redaktora do starego emeryta? - zaczął Popiołek na widok Żukowskiego. - Czyżby sprawa Jankowiaka? - Były policjant roześmiał się od ucha do ucha. - Siadaj. Może kawę? A może coś mocniejszego? - Dzięki. Dziś kawa będzie w sam raz. Padam z nóg, a muszę jeszcze lecieć do redakcji. - Żukowski był zaskoczony, że Popiołek już wie o Jankowiaku. Mężczyźni usiedli przy stoliku ustawionym obok jednego z kilku marmurowych słupów podtrzymujących sklepienie. - No więc, co chcesz wiedzieć? - Popiołek zaczął bezceremonialnie. Od lat współpracował z Tomaszem i pomagał mu przy trudnych kwestiach prawnych, a czasem umożliwiał dojścia, do których tylko on miał dostęp. Miał do niego zaufanie, ale miał też czasem satysfakcję. To, co robił

Tomasz dzięki jego informacjom, pozwalało mu nadal „być w branży”. - Wszystko, ale w możliwie dużym skrócie - odpowiedział Tomek i wyjął notatnik i ołówek. - Ten młody człowiek zaginął sześć lat temu - zaczął Popiołek. - 28 czerwca 1925 roku stara Jankowiakowa obudziła się i zaczęła wołać rodzinę na śniadanie. Zeszli wszyscy oprócz Cześka, wówczas dziewiętnastoletniego młodzieniaszka. W pokoju też go nie było. Początkowo nikt się nie zaniepokoił, ale jak chłopak nie pojawił się na obiad, to zaczęła się chryja. Jankowiakowa, przepadająca za najmłodszym, odchodziła od zmysłów. Dostała histerii, gdy ulubieniec nie wrócił na noc. Rozpytywaliśmy wówczas sąsiadów, ale nikt nic nie wiedział. Wiesz, jak to jest. Śledztwo w takiej sprawie trwa aż do znalezienia ciała. Tego jednak wciąż nie było. - Czy były wówczas jakieś poszlaki, jacyś podejrzani? - No pewnie. Chodziły nawet słuchy o pewnych porachunkach w gangsterskim światku Poznania. Dziwne wrażenie wywarł też na mnie niejaki Hałas, zięć Jankowiakowej... To był młody facet - kontynuował Popiołek - taki zamknięty w sobie. Do dziś pamiętam ten dziwny wyraz twarzy, z jakim przywitał pytanie o swój stosunek do szwagra. Powiedział wówczas, że mało go znał czy coś takiego. Patrzyłem na jego ręce i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że coś ukrywa. Miał młodą żonę. Chyba Helenkę. Wiem, że była wówczas w ciąży. To było ich drugie. Bardzo przeżywała zaginięcie brata. Tyle tylko, że nie odniosłem wrażenia, aby zbytnio za nim przepadała. - Popiołek poprawił się na krześle i upił z kufla Koźlaka z browaru w Kobylepolu. - Byli też inni - zaczął z wahaniem kolejną część opowieści. - Ponoć w dzień przed zniknięciem młody Jankowiak miał jakiś zatarg z policją. Sprawdziliśmy i okazało się, że był w grupie mężczyzn grasujących po Starym Mieście. Sklepikarze się burzyli, że ich okradają czy coś takiego. Nigdy jednak nic mu nie udowodniono, choć przypuszczaliśmy, że był kimś ważnym w gangsterskim światku. Nie zdążyliśmy go jednak złapać za rękę. Kilku jego kompanów wpadło tuż po tym, jak zaginął. Przyłapano ich, jak wynosili odzież ze sklepu

bławatnego niejakiego Ciaciucha przy placu Wolności. Dostali wyroki i wyszli. O ile wiem, wszyscy żyją - poza Cześkiem. Żukowski słuchał w zamyśleniu, notując słowa byłego policjanta. - Ten Czesiek to było niezłe ziółko - kontynuował Popiołek. - Myślę, że tak czy siak, dobrze to on by nie skończył. - Rozumiem, że zrobiono, co się tylko dało, by znaleźć chłopaka? Przesłuchano wszystkich świadków, przeczesano teren itp.? - pytał z niedowierzaniem Żukowski. - No pewnie - odpowiedział po chwili milczenia Stefan Popiołek. - To dlaczego nigdy nie wyjaśniono tej zagadki? - dziennikarz próbował dalej drążyć temat. - Hm... Sam sobie zadaję to pytanie. Widocznie było to wyjątkowo nieudolne śledztwo - odparł z zagadkowym uśmiechem, który jednak szybko zniknął z jego twarzy. - Stary, robi się późno, a ja jeszcze muszę to wszystko złożyć do kupy - Tomasz postanowił zakończyć rozmowę. - Jakby co, to jeszcze wpadnę - powiedział, unosząc się z krzesła. - Za kawę dziękuję. - Na koszt firmy - odparł Popiołek. - Masz pytania do Popiołka? - Wal jak w dym. - A swoją drogą masz genialną pamięć - dodał dziennikarz. - Po tylu latach takie szczegóły... - Tak to jest, że niektóre sprawy pamięta się lepiej, a inne gorzej - odparł Popiołek. Chwilę po wyjściu gościa sięgnął po butelkę wódki i usiadł ciężko za stołem w swoim biurze. Czekała go kolejna koszmarna noc... *** Żukowski wszedł do redakcji przy Pocztowej. Mimo mijającej północy był redaktor prowadzący i zastępca szefa. Nieźle podenerwowani czekali na Żukowskiego, klnąc w żywe kamienie. - Gdzieś ty, kurde, był?! - wydarł się na niego zastępca. Tomek niezrażony spojrzał na niego z uśmieszkiem na twarzy, mówiąc

krótko: - Tekst będzie za pół godziny - trzasnął drzwiami. Zastępca odwrócił się pąsowy na twarzy. - Gwiazda, cholera. Co on sobie wyobraża? *** W tym czasie komisarz Jakubek zasypiał przy boku swej żony, gdy nagle przez głowę przebiegła mu pewna myśl. - O, skubany! - usiadł raptownie na łóżku i zaczął się śmiać. Żona przewróciła się na bok. - Czyś ty zgłupiał? Najpierw morderstwo, a teraz śmiejesz się jak wariat. - Ty wiesz? Ten Żukowski to ma łeb. Kazał się wysadzić przy Tunelu, a przecież tam pracuje Popiołek. Ten sam, który kiedyś prowadził sprawę Jankowiaka. - No i co z tego? - Otóż to, że się starzeję i powinienem iść na emeryturę. - No... nie powiedziałabym - szepnęła zalotnie komisarzowa, przeciągąjąc się jak kotka i przysuwając do męża. Pieniążek spowiada się dwa razy Ostatniej nocy Jakubek spał bardzo mało, więc trudno się dziwić, że gdy rano dotarł na komisariat, był wściekły jak osa. Jego wzburzenie wzrosło gdy spojrzał na pierwsze strony gazet. „Ziemia odkrywa ślady mordu”, „Morderstwo prawie doskonałe”, „Jankowiak znaleziony w piwnicy opodal domu”, „To, czego nie udało się policji - odkrył przypadek”. Znów było sporo o nieudolności policji, braku profesjonalizmu itp. Cholerne pismaki - zaklął. Tylko materiał Żukowskiego zatytułowany „Tajemnica starego browaru” był nieco inny. Profesjonalny, ze sporą ilością szczegółów. Był w nim i Popiołek, i Jankowiakowa, byli świadkowie i wspomnienia starej sprawy. Ani słowa o Jakubku. - No, chociaż ten się spisał - uśmiechnął się blado komisarz. Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi.

- Wejść! - wydarł się w kierunku wejścia. Struchlały posterunkowy Grzegorz Pieniążek wszedł do pokoju, nieśmiało meldując. - Panie komisarzu, są wyniki badań z medycyny sądowej. Przed chwilą przyniósł je laborant od doktora Gebertnera. - Dawać mi je tu. Jakubek zaczął studiować pismo, nie zwracając uwagi na posterunkowego, który w pewnej chwili uniósł dłoń ku górze i jak uczniak zapytał: - Bo, panie komisarzu, czy ten, tego, mogę odejść? - Pieniążek przestępował z nogi na nogę. Jakubek spojrzał na posterunkowego i przypomniał sobie swoje młode lata. Wtedy i jego uważano w komisariacie za popychadło. To, przez co przeszedł, zanim zaczął być szanowanym gliniarzem, na zawsze pozostało mu w pamięci. Nikomu tego nie życzył. Spojrzał więc na posterunkowego i zmiękł. - Czego się tak boicie? - spytał. - Bo pan komisarz jak ten lew - uśmiechnął się blado Pieniążek. - No. Lew. Też mi - warknął z zadowoleniem. - Wy mi tu nie czarujcie, Pieniążek. Trochę śmiałości, bo wiecie, chłop musi mieć jaja. - Wiem, panie komisarzu. - No to możecie odejść, chyba że macie jeszcze coś? - Jakubek spojrzał pytająco na podwładnego. - Bo ja, panie komisarzu, znałem tego Cześka - wypalił posterunkowy. - Znaliście? Noo... - Jakubek spojrzał pytająco na podwładnego. - To siadajcie tu zaraz i wiecie, jak na spowiedzi. Zamieniam się w słuch. Jakubek rozparł się na biurku, nalewając do szklanki mineralki znad poznańskiej Malty. Chodziły słuchy, że pod miejscem, gdzie wypływała na wierzch, są gorące źródła, zaś woda ma wartości lecznicze cenione głównie przez... nadużywających alkoholu. Coś w tym było, a lata praktyki udowodniły, że w szczególnych przypadkach mineralka była