mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Sokół Monika - Serce kamienia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Sokół Monika - Serce kamienia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 162 stron)

Część I Pieśń – Zgadzasz się? – Duże, błękitne oczy patrzyły na niego wyczekująco. – Mogę liczyć na twoją pomoc? – Tak – szepnął niezdolny przeciwstawić się ich sile. – Zrobię, co sobie życzysz. Tylko dlaczego akurat ona? – Z czasem sam zrozumiesz. * Obudziło go lekkie szturchnięcie w ramię. Chciał otworzyć oczy, lecz zaschnięta krew zlepiała mu powieki. Mężczyźnie z trudem udało się je uchylić – w samą porę, by zobaczyć niewyraźny zarys pochylającej się nad nim twarzy. W pierwszej chwili myślał, że należy do chłopca, ale głos, który usłyszał, był zdecydowanie kobiecy. – Nieźle cię urządzili – mruknęła nieznajoma, oglądając jego obrażenia. – Masz szczęście, że mam akurat wolne miejsce na wozie. Rozejrzała się dookoła. Któryś z napastników mógł jeszcze czaić się w krzakach. Zobaczywszy, że są sami na trakcie, przerzuciła sobie rannego przez ramię. Eksplozja bólu w złamanej ręce i popękanych żebrach pozbawiła mężczyznę przytomności. Jego wybawicielka zataszczyła go do krytego płótnem wozu, gdzie delikatnie złożyła bezwładne ciało pomiędzy beczkami i skrzyniami z towarem. Upewniwszy się, że ranny leży dostatecznie wygodnie, usiadła na koźle i po chwili wóz ruszył w dalszą drogę. Tego dnia nie ujechali jednak daleko. Słońce jeszcze nie zaczęło chylić się ku zachodowi, gdy handlarka zjechała z rzymskiej drogi na leżącą nad brzegiem rzeki łąkę. Po śladach ognisk można było się zorientować, że podróżni często nocowali w tym miejscu. Kobieta ostrożnie ściągnęła nieprzytomnego mężczyznę z wozu i położywszy na trawie, obmyła z krwi i brudu. Później zajęła się jego ranami, czyszcząc, zszywając i smarując je mocno pachnącymi maściami. Mruczała przy tym pod nosem niezrozumiałe słowa. Rannego obudził zapach rozchodzący się z zawieszonego nad ogniem kociołka. Otworzył oczy i spod opuchniętych powiek zobaczył znajomą już postać kobiety pochyloną nad paleniskiem. Zauważyła, że nie śpi. – Cieszę się, że jednak postanowiłeś powrócić do świata żywych – usłyszał na powitanie.

– Rosół jest gotowy. Pora najwyższa, żebyś coś zjadł. Nalała zupy do glinianej miseczki i karmiła go cierpliwie, łyżka za łyżką. – Zobaczysz, że jutro już sam będziesz mógł jeść – zapewniła go, uśmiechając się ciepło. Wbrew zdrowemu rozsądkowi uwierzył jej. Czuł, jak od strawy w żołądku rozchodzi się po żyłach ciepło, które napełniało jego ciało siłą. Przemknęło mu przez myśl, że w tym rosole musiało być coś więcej, niż tylko ptak i zielenina, ale nie miał siły, żeby się nad tym zastanawiać. Oczy zaczynały mu się kleić. – Jak masz na imię? – usłyszał pytanie. – Segomaras – skłamał. Zdziwił się, słysząc własny głos. Zazwyczaj tak silny i czysty, był teraz bełkotliwym szeptem. Przerażony, pomodlił się do wszystkich bogów, żeby nie okazało się, że napastnicy uszkodzili mu trwale gardło. – Może być i Segomaras – zgodziła się kobieta. – A zatem zdrowiej, Segomarasie – powiedziała, kładąc mu chłodną dłoń na rozpalonym czole. Zapadł w głęboki sen. Następnego dnia rzeczywiście czuł się dużo lepiej. Bez pomocy zjadł poranny posiłek, krzywiąc się tylko, gdy trafiał na coś twardszego do pogryzienia. Miał też wreszcie możliwość dokładnego przyjrzenia się swojej opiekunce. Efekty tych oględzin były zastanawiające. Na pierwszy rzut oka nie różniła się od innych galijskich kobiet. Była szczupłą, czarnowłosą kobietą o bladej skórze – taką, jakich wiele można było spotkać wśród południowych lub zachodnich plemion, utrzymujących żywe kontakty z iberyjskimi pobratymcami. Jednak, gdy dłużej na nią patrzył, nie był już tego taki pewien. Odnosił dziwne, niewytłumaczalne wrażenie, że kobieta jest, ale jednocześnie nie jest tym, na kogo wygląda. Po chwili Segomaras żachnął się na swoją bujną wyobraźnię, która często pakowała go w kłopoty. Widocznie wciąż odczuwał efekty uderzenia w głowę. Postanowił nie zajmować się tym więcej. – Jak masz na imię, moja piękna wybawicielko? – spytał, wracając do bardziej przyziemnych spraw, i przekonał się, że słowa, które wcześniej potrafiły uwodzić, teraz, w jego pokiereszowanych ustach, brzmią raczej żałośnie. – Możesz mówić do mnie Magran. – Zatem dziękuję ci, Magran, za uratowanie mi życia. – Usiłował się uśmiechnąć, ale pękające na wargach strupy uświadomiły mu, że nie był to najlepszy pomysł. – Podziękujesz mi później. Na razie potrzeba ci dużo snu. – Podała mu kubek. – Wypij te zioła. Posłusznie wypił lekarstwo, którego gorycz skutecznie łagodził słodki smak miodu. Po chwili osunął się na posłanie i zachrapał. * Magran już z daleka zobaczyła rzymski patrol. Naliczyła sześciu żołnierzy i oficera. Prychnęła ze złością. Podczas swojej podróży wielokrotnie była w podobnej sytuacji i zawsze na widok grupy aroganckich przedstawicieli nowego pana tych ziem – Rzymu – ogarniały ją mordercze ciągoty. Powstrzymywała się jednak, bo przecież i ona była tu gościem, a skoro Galowie godzili się na taki układ, to już nie był jej problem.

Problemem był natomiast patrol zbliżający się kłusem do wozu. Kątem oka sprawdziła, czy włócznia znajduje się w zasięgu ręki. Tak na wszelki wypadek. Co prawda, wolałaby uniknąć zamieszania, ale gdy sprawy przybiorą niewłaściwy obrót, nie zawaha się ani chwili. Oddział sprawnie otoczył wóz, zmuszając zaprzęg do zatrzymania się. Dowódca podjechał bliżej kozła, na którym siedziała. Błyskawicznie dokonała oceny potencjalnego przeciwnika – legioniści nie wyglądali na nowicjuszy, a oficer na wymuskanego lalusia. Gdyby doszło do starcia, mogłoby być interesująco. Zmusiła się, by przywołać na twarz szeroki uśmiech. Udawanie idiotki zazwyczaj pomagało w takich sytuacjach. – Gdzie twój mąż, kobieto? – Dowódca zmierzył ją pogardliwym spojrzeniem. Widać było po nim, że nie lubił rozmawiać z tutejszymi kobietami, które uważał za krnąbrne i które nie znały przypisanego im przez bogów miejsca – w domu, gdzie mogły zajmować się dbaniem o wygody swojego męża i pana. Galijki ośmielały się wykonywać zawody i czynności przynależne wyłącznie mężczyznom. Jak choćby ta – siedziała na koźle i powoziła, chociaż to nie przystoi niewieście. Barbarzyństwo! – No, gdzie jest? – ponaglił ją. – Śpi na wozie, panie – odpowiedziała. – Spił się wczoraj w gospodzie i pobił z miejscowymi. Dostał niezłe cięgi i teraz ledwie zipie. Oficer podniósł płótno i rzucił okiem na tyły wozu. Zobaczył obandażowanego Segomarasa, śpiącego pomiędzy belami sukna. Zacisnął usta. Wyglądało na to, że rozmowa z tą brudną handlarką go nie ominie. – Dokąd jedziecie? – spytał. – Do Massilii. To miasto rzeczywiście było celem jej wędrówki. – Skąd? – Z Lutecji. – Co wieziecie? – Różne rzeczy, panie. – Magran bez zarzutu grała swoją rolę, ale zaczynała się już niecierpliwić. Przecież i tak było wiadomo, do jakiego celu zmierza ta rozmowa. – Tkaniny, biżuterię, broń, zioła… – Wystarczy – przerwał jej. – Widać, że dużo podróżujesz, więc na pewno wiesz, że musisz uiścić opłatę drogową. – Wiem. Tak zwana „opłata drogowa” była zwykłym haraczem, jaki żołnierze patrolujący drogi ściągali z kupców. Magran odwiązała od pasa chudy trzosik i podała go oficerowi. W środku było kilkanaście brązowych monet. Rzymianin bez entuzjazmu schował pieniądze i skinął na swoich ludzi. Po chwili nie było po nich śladu. Wóz ruszył w dalszą drogę. * Po kilku kolejnych dniach podróży, zjadłszy wieczorny posiłek, chory poczuł się na tyle dobrze, że nabrał ochoty na poważną rozmowę. – Mam do ciebie pytanie, Magran, i proszę, żebyś odpowiedziała mi szczerze, bo nie ma

sensu w ukrywaniu prawdy. – Wpatrywał się w nią znad kubka z naparem. Od dłuższego czasu chciał poruszyć tę kwestię, ale dopiero dzisiaj miał na to siłę. – Dlaczego zabrałaś mnie ze sobą? Przecież jestem dla ciebie ciężarem. Mogłaś mnie zostawić w jakimś gospodarstwie po drodze i też byłoby dobrze. Ale ty dbasz o mnie i pielęgnujesz jak członka klanu. Jaki masz w tym cel? I nie mydl mi tu oczu dobrym sercem. – Nie zamierzam – odparła Magran. – Wolę, żeby układy pomiędzy nami były jasne i każdy znał swoje miejsce. – Przerwała na chwilę, by łyknąć ziółek i właściwie dobrać słowa. – Podróżuję przez kraj Galów jako kupiec, a moim celem jest Massilia. Jednakże na tych ziemiach faktycznymi panami są Rzymianie, którzy narzucają wam swoje głupie prawa i zwyczaje sprowadzające kobietę do roli własności mężczyzny. To zupełny nonsens, ale chcąc uniknąć niepotrzebnego zwracania uwagi, powinnam posiadać na wozie osobnika mogącego uchodzić za właściciela całego kramu. – Oczywiście czysto nominalnie? – Szybko chwytasz. – Magran uśmiechnęła się do niego znad glinianego kubka. – I tutaj pojawiam się ja? – Dokładnie. Doszłam do wniosku, że zawdzięczając mi życie, będziesz bardziej skory do współpracy. – Biorąc pod uwagę, że prawdopodobnie mógłbym tam zdechnąć bez ciebie, jestem ci rzeczywiście coś winien – zgodził się Segomaras. – Zresztą, na razie i tak nie mam innego zajęcia – pokazał obandażowane dłonie – więc równie dobrze mogę odgrywać rolę pana i władcy tego uroczego wozu i jego zawartości. Magran spojrzała na niego pytająco. – Jestem poetą i pieśniarzem – wyjaśnił. – Akompaniuję sobie na lirze, co jak widać, na razie jest wykluczone. – Czy opowiesz mi, co ci się przydarzyło? Segomaras skrzywił się niechętnie. – Nie pytam, dlatego że jestem ciekawa – wyjaśniła. – Chociaż to też. Chcę przede wszystkim wiedzieć, czego mogę się spodziewać. Może ktoś będzie chciał naprawić spartaczoną robotę i spotkamy na swojej drodze niemiłych ludzi? Wolałabym być na to przygotowana. – Rozumiem. Gal pogładził wąsy, zastanawiając się przez chwilę od czego zacząć. – Jak już wspominałem, jestem poetą. Moje życie polegało na podróżowaniu od grodu do grodu, od wioski do wioski, i niesieniu ludziom śpiewu i zabawy. Podejmowano mnie w siedzibach królów, wodzów i w zwykłych chatach, a raz nawet trafiła mi się uczta w willi szlachetnego, kozia jego mać, Rzymianina. Moje pieśni opowiadały o bohaterach, wojnach i o miłości. I to właśnie przez miłość spotkało mnie to, co spotkało. – Segomaras westchnął głęboko, robiąc nieznaczny ruch dłonią, jakby trącał struny. – Zapałała do mnie uczuciem żona mojego ostatniego gospodarza, jednego z wodzów plemienia Eduów. Był to człowiek zapalczywy i do gniewu skory, więc gdy zobaczył swoją małżonkę na moim posłaniu, dosiadającą mnie, jak, nie przymierzając, ogiera, wywlókł mnie do lasu i wraz ze swoimi wojami wyładował na mnie własne frustracje. Jednak, jako że poeta pozostaje pod szczególną opieką bogów i zabicie go grozi nieprzewidywalnymi konsekwencjami, z suszą i nieurodzajem włącznie, porzucili mnie w lesie z nadzieją, że dzikie bestie dokończą robotę. Ostatkiem sił doczołgałem się w okolice traktu, a tam już znalazłaś mnie ty, Magran o złotym, choć interesownym sercu – skłonił głowę. – Jednym słowem, przeleciałeś o jedną cudzą żonę za dużo – podsumowała handlarka, uśmiechając się złośliwie. – Dziwię się, że nie straciłeś męskości. To przecież jedna

z najczęstszych metod karania uwodzicieli. – Uwodzicieli! – oburzył się Segomaras. – To ja zostałem uwiedziony, moja droga. Wracając do tematu, to ten zabieg przeżywa niewielu, a oni pewnie nie chcieli mieć na głowie gradobicia z powodu bezpośredniego przyczynienia się do mojej śmierci. Tak przynajmniej sądzę, chociaż szczegółów nie znam, bo zemdlałem z przerażenia, gdy któryś z moich oprawców o tym wspomniał. Magran nie mogła powstrzymać śmiechu. – Masz dar wymowy, Segomarasie, ale odwaga nie jest raczej jedną z twoich głównych zalet. – Nie, nie jest, ale przynajmniej uczciwie się do tego przyznaję – zgodził się z rozbrajającym uśmiechem, który sprawił, że spod strupów i sińców, na chwilę wyłoniła się twarz o urodzie łatwo mogącej zawrócić w głowach niewiastom. – To mi odpowiada. Przynajmniej nie będziesz knuł za moimi plecami, za co mogłoby spotkać cię coś nieprzyjemnego. Pamiętaj, że kombinatorzy zazwyczaj źle kończą. – W jej głosie pobrzmiewało wyraźne ostrzeżenie. – Właśnie mnie coś zastanowiło. – Segomaras spojrzał swojej rozmówczyni prosto w oczy. – A skoro mamy wieczór szczerości, to może mi to wyjaśnisz. – Może. – Biorąc pod uwagę twój punkt widzenia odnośnie przydatności mężczyzny na wozie i to, że męskie ubrania, które noszę, nie są twojego rozmiaru i są nieco zużyte, odnoszę wrażenie, że nie jestem twoim pierwszym pomocnikiem. – Twoje wrażenie jest jak najbardziej słuszne – zgodziła się Magran. – Jak przebiegała współpraca? – Na początku bez zarzutu. Jednak po pewnym czasie zapomniał o warunkach umowy. Coś mu się poprzestawiało i wziął moją uprzejmość i wspomniane już przez ciebie dobre serce za słabość. Musiałam mu to wyperswadować – wyjaśniła. Po chwili dodała: – Definitywnie. – Jak bardzo definitywnie? – spytał ostrożnie Segomaras. – Tak bardzo, że bardziej już nie można. – No, to myślę, że większość rzeczy już sobie wyjaśniliśmy. – Poeta uśmiechnął się nerwowo i zmienił temat na bezpieczniejszy: – Twoje śliczne liczko, o konsekwentna w działaniu Magran, oprócz tego, że jest śliczne, jest też raczej mało podobne do twarzy większości znanych mi Galijek. Wnioskuję więc, że chociaż doskonale władasz naszą mową, to raczej nie pochodzisz stąd. – Jesteś bardzo spostrzegawczy, Segomarasie – stwierdziła Magran z dziwnym błyskiem w oku. – Masz rację, nie jestem stąd. – A skąd? – Pochodzę z Kaledonii. – A gdzie to jest? – Tam, gdzie Rzymianie boją się zapuszczać – wyszczerzyła zęby w drapieżnym uśmiechu. – Hmm… To może wiele tłumaczyć – mruknął Segomaras. – Myślę, że pora przerwać tę przemiłą konwersację – ucięła Magran, widząc, że poeta już otwiera usta, by zadać kolejne pytanie. – Jutro czeka nas daleka droga. – Jak sobie życzysz, szefowo – Segomaras zgodził się bez szemrania. Długo jednak nie mógł zasnąć, rozmyślając nad tym, czego dowiedział się tego wieczora.

* Z nieba lał się żar, co w tej części Galii w letnim miesiącu Samonios nie było niczym niezwykłym. Magran i Segomaras siedzieli pod płóciennym daszkiem rozpiętym pomiędzy wozem a kramem, popijając ciepłe piwo i rozmową umilając sobie czas pomiędzy jednym klientem a drugim. Ludzi oglądających towary na targu nie brakowało, a że ceny Magran miała dosyć przystępne, przy jej straganie panował spory ruch. – Zatrzymanie się w tej wiosce to była niegłupia decyzja – stwierdził Segomaras. Łatwiej było mu mówić, gdyż rany na ustach goiły się nieźle. Zeszła mu także opuchlizna z twarzy, tylko skóra wyglądała dosyć dziwnie z uwagi na to, że siniaki weszły w fazę koloru żółtego. – Sprzedaliśmy całkiem sporo towaru. – W rzeczy samej – zgodziła się Magran. – A i nam, i koniom przyda się dzień przerwy w podróży. – O tak! Zwłaszcza że tę noc spędzimy pod solidną strzechą, na łóżku z siennikiem i po sutej kolacji! – Poeta roześmiał się radośnie i wzniósł kubek. – Piję za zdrowie wspaniałej kobiety, która przygarnęła nieszczęśnika i zapewnia mu tak komfortową podróż. Właściciele pobliskich straganów spojrzeli na nich zaciekawieni. Widząc, że są w centrum uwagi, Segomaras zaśpiewał krótką, wesołą piosenkę ku uciesze słuchaczy. Lecz chociaż głos miał czysty, to twarz wykrzywiał mu grymas bólu. Gdy skończył, ze wszystkich stron rozległy się entuzjastyczne okrzyki. Jednak naleganiom, by zaśpiewał coś jeszcze, grzecznie odmówił. – Za wcześnie? – domyśliła się Magran. – Żebra jeszcze cię bolą przy głębszym oddechu? – Tak – stęknął z wysiłkiem poeta. – Za wcześnie i na śpiewanie, i na granie. Podniósł do góry dłoń, której połamane palce unieruchomione były pomiędzy sztywnymi paskami kory. – Już niedługo – pocieszyła go. – Zajmij się interesami, a ja zaraz wrócę. Magran wmieszała się w tłum. Po niedługim czasie była z powrotem, niosąc ze sobą spory pakunek owinięty w kawałek surowego lnu. – To dla ciebie – powiedziała, wręczając go Segomarasowi. – Może nie jest dziełem mistrza, ale najlepsza, jaką można tutaj dostać. Poeta rozpakował prezent i spod płótna ukazała się rzeźbiona lira. Oczy mu rozbłysły. Pogładził ją delikatnie poranioną dłonią. W jego ruchach wyczuć można było tęsknotę i czułość. Zanucił jej coś cichutko i trącił strunę lewą, zdrowszą dłonią. Odpowiedział mu czysty, wysoki dźwięk. Segomaras uśmiechnął się z zachwytem. – Tak, maleńka, niedługo zaśpiewamy w duecie – obiecał jej. Zwrócił zwilgotniałe oczy na Magran. – Dziękuję. Kobieta tylko skinęła głową i odwróciła się w stronę klientów, dając pieśniarzowi czas, by w samotności nacieszył się swoim nowym instrumentem. Magran nie dała tego poznać po sobie, ale Segomaras zrobił na niej duże wrażenie swoją krótką piosenką. Pomimo bólu, który odczuwał, nie usłyszała w niej ani jednej fałszywej nuty, a głos poety przemawiał bezpośrednio do jej duszy, pomijając niemal zupełnie pośrednictwo uszu. Znała wielu pieśniarzy pośród Celtów, jedni byli lepsi, inni gorsi, ale czasami zdarzały się wśród nich prawdziwe perły. Ludzie o głosie potrafiącym oczarować słuchaczy, sprawić, że po ich plecach przechodził dreszcz, a z oczu płynęły łzy. Ten talent dostrzegła w Segomarasie. Jeszcze nieukształtowany, delikatny, dopiero zapowiedź prawdziwego kunsztu, jak pąk róży,

który sam w sobie jest skromny, ale doświadczony ogrodnik, patrząc na niego, widzi oczyma wyobraźni cudowny kwiat o wspaniałej barwie i urzekającym zapachu. Magran, modląc się cicho, dziękowała bogom, którzy postawili ledwie żywego poetę na jej drodze. Błogosławiła fakt, że uległa tak rzadkiemu u niej impulsowi współczucia. Wiedziała, że wszystko we Wszechświecie miało swój cel, więc być może ich spotkanie również nie było przypadkowe. Lecz ku czemu miało poprowadzić? Czas pokaże. – Ile za ten naszyjnik? – jakiś głos wyrwał ją z zamyślenia. Zaskoczona, zobaczyła stojącego przed kramem siwowłosego mężczyznę z uwieszoną u jego ramienia młodą i piękną dziewczyną. – Ile chcesz za niego? – powtórzył lekko zniecierpliwiony klient, wskazując na srebrny naszyjnik. Magran spojrzała na naszyjnik, po którym na trzech poziomach uganiały się zastygłe w srebrze i powyginane w dziwnych pozach zwierzęta. Całość była niezwykle misternie grawerowana w skomplikowane ornamenty z kraju Brytów. Ten naszyjnik był jedną z najcenniejszych rzeczy, jakie miała na swoim wozie. Podniosła wzrok na starca i przyjrzała mu się uważnie. Potem to samo zrobiła z dziewczyną. Gdy wróciła spojrzeniem do mężczyzny, znała już cenę. – Dwieście srebrnych sestercji – oznajmiła bez mrugnięcia okiem. – Ile?! – Świeżo nabita ziołami fajka wypadła mu z ust. – Dwieście srebrnych sestercji – powtórzyła spokojnym głosem. – Czyś ty postradała zmysły, babo?! – oburzył się starzec. – Za taką cenę można kupić całe gospodarstwo z całkiem niezłym stadem bydła! Nikt ci nie da takiej ceny za ten łańcuszek! Dam ci za niego osiemdziesiąt sestercji i radzę ci, bierz, bo lepszej ceny nie dostaniesz. Magran z nieodgadnionym wyrazem twarzy popatrzyła mu przeciągle w oczy. Wreszcie się odezwała: – Jeżeli cię na niego nie stać, starcze, to po co w ogóle zaczynasz rozmowę? Lepiej oszczędzaj na kurhan, zamiast oglądać biżuterię dla wnuczki. Naszyjnik poczeka na kogoś, kto doceni jego wartość i nie będzie się kłócił o kilka sestercji. Mężczyzna po drugiej stronie lady poczerwieniał gwałtownie i zacisnął pięści. Wyglądał, jakby za chwilę miał pęknąć. Dziewczyna, dla której przeznaczony miał być naszyjnik, odsunęła się od niego przerażona. – Jeszcze nigdy mnie tak nie obrażono!!! – wrzasnął. – Ty podła wywłoko! Ty pomiocie chorej kobyły! Nie jestem stary, ślepa krowo! A to – wskazał na dziewczynę – to nie jest moja wnuczka, tylko żona, ty parchaty babsztylu! W jego głosie słychać było dumę. – I myślisz, że dwieście sestercji to za dużo za to, że cię poślubiła, ty zramolały dziadygo?! – Magran wzięła się pod boki jak rasowa przekupka, a zaskoczony Segomaras zauważył, że sprowokowana przez nią wymiana obelg sprawia jej ledwie skrywaną przyjemność. – I czterysta sestercji byłoby jeszcze za mało za to, że musi nocą zlegnąć z twoim wysuszonym i pomarszczonym zewłokiem! A potem rano cię pocieszać, że to nic nie szkodzi i że na pewno następnym razem się uda! Przyciągnięci głośną kłótnią gapie ryknęli śmiechem. Teraz i z ich strony posypały się szydercze docinki. Mężczyzna najwidoczniej nie był lubiany wśród swoich ziomków. Sapiąc jak niedźwiedź, chwycił swoją młodą małżonkę za rękę i pociągnął w kierunku wyjścia z placu targowego. Po chwili zebrani, komentując między sobą całe wydarzenie, zaczęli powoli rozchodzić się do swoich zajęć. Do zadowolonej z siebie Magran podszedł mężczyzna.

– Przyjmij moje wyrazy wdzięczności – skłonił się przed nią. – Andecamulos chodził i puszył się swoją męskością, odkąd poślubił młodą Asilię. Będzie tego z kilka tygodni. Jednak Andecamulos to bogaty gospodarz i ma wielu silnych synów z poprzednich małżeństw, więc nie było chętnych, żeby utrzeć mu nosa. Dzięki bogom ty się zjawiłaś i głośno powiedziałaś to, o czym wszyscy myśleliśmy. Mam nadzieję, że wstyd ukróci trochę jego próżne wywody w najbliższym czasie. – Cała przyjemność po mojej stronie – uśmiechnęła się Magran. – Mam jednak dla was dobra radę: lepiej pakujcie się i ruszajcie w dalszą drogę, bo jak znam tego dziadygę, to właśnie poszedł zwołać swoich ludzi, by pomścić zniewagę. – Dzięki. Zapewne tak zrobimy, bo nie chcemy przysparzać wam kłopotów. – To ja dziękuję za twoje zrozumienie. Dobrej drogi! – Skłonił się raz jeszcze i odszedł. – No i wygodny nocleg szlag trafił – mruknął wściekły Segomaras, pakując towar do skrzynek. – A ty się jeszcze cieszysz! – Popatrzył z wyrzutem na uśmiechniętą Magran, która zwijała bele sukna i wkładała je do wozu. Wyjechali z osady po cichu, bez zbędnego zamieszania. Segomaras nie odzywał się przez całą drogę, obrażony na Magran za to, że przez nią znów spędzą noc pod gołym niebem. Humor poprawił mu dopiero widok starej szopy – jednej z tych, które stawiane były gdzieniegdzie na szlaku dla wygody podróżnych. – Wcale nie musiałaś tego robić – mruknął pod nosem, zdejmując uprząż koniom. – Co mówiłeś? – spytała Magran z wesołym błyskiem w oczach. – Nie dosłyszałam. – Mówiłem, że nie musiałaś drażnić tego wielmoży – powiedział niechętnie. – Gdyby nie twój złośliwy język, spędzilibyśmy tę noc jak przystało na porządnych ludzi. – A co nieporządnego jest w spaniu w szałasie? – Nie ma ciepłego łóżka, trzeba palić ogień, żeby odgonić dzikie zwierzęta i niebezpiecznych ludzi. I znowu ja muszę przyrządzić strawę. – Nie jest tak źle, z postoju na postój gotowanie wychodzi ci coraz lepiej. Jeszcze kilka tygodni, a będziesz mógł otworzyć swoją gospodę. – Wiesz, o co mi chodzi – żachnął się. – Jestem już tym zmęczony. Przyjrzała mu się uważnie. Podróżowali wspólnie od trzech tygodni i ani razu nie usłyszała od niego złego słowa. Zawsze starał się być miły, wesoły, nigdy się z nią nie sprzeczał i nie narzekał, chociaż wiedziała, że nie jest mu lekko. Czasami krzyczał przez sen. Westchnęła. Miał prawo mieć czasami gorszy dzień, zwłaszcza gdy jego nadzieje na łóżko w gospodzie i być może jakiś mały, niezobowiązujący romansik z dziewką służebną, zostały tak brutalnie rozwiane. – Masz rację. – Wzięła łuk i kołczan. – Dzisiaj moja kolej na gotowanie. – Zostań. – Zdążył pożałować swoich wcześniejszych słów. Nie chciał sprawiać jej przykrości. – Ja zrobię coś z tego, co mamy. Już robi się ciemno i tak niczego nie upolujesz. Uśmiechnęła się z wyższością. – Zagotuj wodę i przygotuj ruszt. Zaraz wrócę. Rzeczywiście, gdy woda zaczęła wrzeć w kociołku, wyszła z lasu, niosąc w jednej ręce ustrzelonego ptaka, a w fartuchu grzyby i zioła. Bez słowa zakrzątnęła się wokół wieczornego posiłku i po chwili oprawiony ptak skwierczał na ogniu, a grzyby i zioła gotowały się w kotle, rozsiewając apetyczne zapachy. Segomaras podał Magran kubek wina. – Przepraszam, że marudziłem. Obiecałem sobie, że nie będę sprawiał ci kłopotów w podróży. Tylko… – zawahał się. – Tylko dzisiaj, gdy zobaczyłem tę dziewczynę obok trzy razy starszego od niej mężczyzny, pomyślałem o Ariannie. – Czy to ta dziewczyna, przez którą miałeś kłopoty?

– Ta sama. Teraz dopiero doszło do mnie, że i ona może mieć kłopoty z mojego powodu. Magran uznała, że nadszedł już odpowiedni czas. – Opowiedz mi, jak dokładnie doszło do tego, że złamałeś prawo gościnności. – Jak już pewnie zdążyłaś zauważyć – zaczął Segomaras – jestem człowiekiem słabym i nieodpornym na kobiece wdzięki. – Jakoś nie kryjesz się z tym specjalnie – zgodziła się Magran, wspominając wszystkie uśmiechy i znaczące spojrzenia, jakie poeta posyłał zaglądającym do jej kramu kobietom. – Ano właśnie, w tej mojej wrażliwości na kobiece piękno tkwi cały problem – westchnął. – Gdy trafiłem do Eduów, od razu ją zauważyłem – była śliczna, młoda i nieszczęśliwa. Rodzina sprzedała ją temu staremu gburowi, który był ich wodzem. Żal mi było jej urody, marnującej się przy boku tego zmurszałego kloca drewna, więc postanowiłem umilić jej trochę tę niewolę. No i umiliłem… Zamilkł na chwilę. – Wydawało mi się, że będzie tak samo, jak zawsze – zabawimy się, a potem ja odejdę i każde z nas zachowa w sercu wspólnie spędzone chwile. Sprawy potoczyły się jednak inaczej, a ja mogę mieć tylko nadzieję, że i ona wyszła z tego cało. – Segomarasie – Magran uśmiechnęła się i sięgnęła po udko. – Dobry z ciebie człowiek, ale kompletnie nie znasz kobiet. Poeta popatrzył na nią zdezorientowany. – Gdyby twoja Arianna naprawdę nie chciała wyjść za wodza, to by nie wyszła. Sądzę jednak, że odpowiadała jej tak wysoka pozycja w plemieniu, a jak podejrzewam, jego majątek również był nie do pogardzenia – wyjaśniała, nalewając sobie sosu do miski. – Poza tym sterowanie takim człowiekiem jest bardzo proste. – Co masz na myśli? – Starcy żeniący się z dziewczętami w wieku swoich wnuczek lubią się chwalić, że potrafią zadowolić swoje młode żony. Wystarczy tylko, że taka kobieta umiejętnie połechce jego męskie ego, a może z takim delikwentem zrobić wszystko, na co tylko ma ochotę. Żałosne jest tylko to, że mężczyźni w tym wieku potrafią być tak ślepi. Wracając więc do twojej biednej i nieszczęśliwej Arianny, to jeżeli jest inteligentną dziewczyną, a sądzę, że jest, to potrafiła wybrnąć z tej sytuacji, zrzucając całą winę na ciebie – uwodziciela, który pieśnią potrafi rzucić miłosne zaklęcie. Segomaras patrzył przez chwilę na Magran, trawiąc z trudem informacje, które przed chwilą usłyszał. – Hmm… – mruknął niepewnie. – Nigdy nie patrzyłem na to z tej strony… Magran uśmiechnęła się pod nosem i poszła spać, zostawiając poetę zatopionego w myślach. Trudno było mu zrewidować dotychczasowy punkt widzenia na tę sprawę. Do tej pory z zazdrością spoglądał na posiadaczy dużo młodszych połowic. I z podziwem. Jednak patrząc z perspektywy, jaką ukazała mu Magran, to rzeczywiście całość mogła wyglądać trochę inaczej, niż do tej pory sądził, a stary mąż mógł być, zamiast uwielbianym, pełnowartościowym mężczyzną, kłopotliwym dodatkiem do majątku i pozycji społecznej. Taki osobnik z dumą obnoszący się ze swoją jurnością, jak nie przymierzając kogut z grzebieniem, zaiste mógł wydawać się śmieszny. Segomaras poczuł się tak, jakby na chwilę ktoś uniósł zasłonę skrywającą inny świat. Świat kobiet. – Magran – jęknął. – Co ty mi zrobiłaś? – Otwieram ci oczy, baranie – dobiegł go zaspany głos spod pledu. – Jeżeli chcesz być

dobrym poetą, musisz widzieć więcej niż inni. A teraz jedz i kładź się wreszcie spać. – Czy to dlatego zwymyślałaś dzisiaj tego człowieka na targu? Magran usiadła, przecierając oczy. – Błąd, mój drogi Segomarasie. To on mnie zwymyślał, a ja się tylko broniłam. – Tak, jasne. – Poeta nawet nie ukrywał swojego powątpiewania w głosie. – Ale cenę podałaś mu dwa razy wyższą niż normalnie. – Bo to mój naszyjnik i ja będę decydować, kto go dostanie. Jak będę chciała, to oddam go komuś za darmo. A jemu nie sprzedałam, bo nie lubię ludzi głupich i próżnych. Moje prawo. A teraz dobranoc. – Magran naciągnęła pled na uszy. „Oj, moja piękna, kupiec to z ciebie żaden – pomyślał Segomaras, uśmiechając się do pieczeni maczanej w sosie. – Kim ty jesteś? Czasami wydajesz się zwykłą kobietą, a czasami kimś zupełnie innym niż osoba, za którą chcesz uchodzić. Czasami twoje kości policzkowe są zbyt wystające, usta zbyt doskonałe, oczy zbyt zielone, a włosy tak czarne, że aż niebieskie. Skóry nie masz opalonej, jak można by się było spodziewać po handlarce spędzającej letnie miesiące na koźle kupieckiego wozu, ale bladą, jak u kogoś, kto długo nie oglądał słońca. Po chwili jednak wszystko wraca do normy i to, co zauważyłem, zdaje się złudzeniem. Kim ty jesteś, Magran? I dlaczego to mnie wybrano, bym ci towarzyszył?” * Wóz ciężko toczył się pomiędzy polami, na których powoli dojrzewały łany zboża. Przed Magran i Segomarasem majaczyła linia drzew, na które patrzyli z wytęsknieniem. Z nieba lał się żar, ale ciężkie chmury burzowe zbierające się na horyzoncie i nieruchome powietrze zwiastowały szybką zmianę pogody. Niedaleki las mógł dać ochronę zarówno przed upałem, jak i przed deszczem. Mieli nadzieję, że uda im się do niego dojechać, zanim zacznie padać. Mijali właśnie jego granicę, gdy rozpętała się ulewa. Zdążyli w ostatniej chwili. Sklepienie utworzone przez drzewa nad drogą osłabiało siłę strug lejącej się wody, ale nie zatrzymywało ich całkowicie. – Może zatrzymajmy się gdzieś? – zasugerował Segomaras. – Takie letnie burze z reguły szybko przechodzą, więc przeczekajmy ją gdzieś. Magran wciągnęła głęboko powietrze, zlizała krople deszczu z warg i zastygła na chwilę, jakby czegoś nasłuchując. Wreszcie westchnęła: – Ta tak szybko nie minie. Wejdź do środka, tam powinno być sucho. Poeta posłuchał jej bez szemrania. Nauczył się już, że jeżeli chodzi o pogodę, to Magran nigdy się nie myliła, a dobrze nawoskowane płótno budy wozu rzeczywiście dawało całkiem niezłe schronienie. Jechali tak jeszcze jakiś czas, gdy wreszcie Magran skapitulowała i zobaczywszy rosnący przy drodze olbrzymi dąb, skierowała konie pod osłonę jego gałęzi. Nie rosły tam żadne krzaki, gdyż olbrzymie drzewo zabierało całe światło dla siebie. Na kamienistym podłożu utrzymały się tylko mchy i mizerna trawa. Mogli trafić gorzej. Magran zeskoczyła z kozła, zrzuciła z ramion nasiąknięty wodą płaszcz i zajęła się wyprzęganiem zwierząt. Segomarasa obudził brak ruchu. Po tygodniach spędzonych w drodze nagłe zatrzymanie wozu wysyłało sygnał do jego podświadomości, która uprzednio uśpiona monotonnym

bębnieniem kropel o płótno, podniosła alarm. Poeta przetarł oczy i wychylił się na zewnątrz. – Coś się stało? – Nie, nic. Tylko szkoda mi zwierząt – odparła Magran, wycierając derkami mokre grzbiety koni. – Niech teraz odpoczną. Za jakiś czas przestanie padać, wtedy ruszymy w dalszą drogę. A jak będzie trzeba, to pojedziemy w nocy. Segomaras odsłonił tylne klapy budy, wyciągnął podpłomyki i gomółkę sera, a gdy Magran wspięła się na pakę, wspólnie zjedli posiłek, obserwując trakt i czekając na koniec deszczu. – Opowiedz mi coś o swoim życiu – poprosiła Magran. Segomaras, doskonale wiedząc, że opowieść jest najlepszym lekarstwem na nudę i przygnębienie, chętnie na to przystał. Rozpoczął barwną historię swoich dziejów od szczęśliwego dzieciństwa spędzonego w wiosce jednego z galijskich plemion. Bardzo wcześnie okazało się, że potrafi pięknie śpiewać, więc jego przyszłość była jasno określona. Wróżono mu wielką sławę, a rodzina i sąsiedzi rozpieszczali go, jak tylko potrafili. Gdy miał sześć lat, wysłano go na naukę do druidów i filidów, gdzie tak naprawdę pierwszy raz zetknął się z prawdziwą poezją. Po latach żmudnych studiów wrócił do domu, jednak nie zabawił tam długo, gdyż zbałamuciwszy córkę sąsiada, szybko musiał brać nogi za pas. Od tamtej pory wędrował od dworu do dworu, od osady do osady, zatrzymując się czasami trochę dłużej w większych galijskich miejscowościach. Jednak z powodu swoich problemów z kobietami nigdzie nie zagrzał miejsca dostatecznie długo. W ramach ciekawostki opowiedział Magran o rzymskiej orgii, w której wziął udział jako pieśniarz. – Degeneraci – podsumowała zachowanie jej uczestników. – Żeby tak publicznie? Z kozami? – No, wiesz, co kraj, to obyczaj. A jak u nas wygląda sprawa z Eponą? Tylko, że miejsce kozy zajmuje klacz, a miejsce Rzymianina król. – Tyle, że Celtowie robią to sporadycznie, w celach obrzędowych, a nie dla przyjemności, i nie oszukujmy się, prawie zawsze jest to tylko udawanie, a nie prawdziwy stosunek. – Fakt. Ale uwierz mi, że ci Rzymianie nie są wcale tacy najgorsi. – Segomaras sam nie wiedział, dlaczego ujmuje się za najeźdźcami. – Odkąd tu są, jest spokojniej. No i drogi mamy o wiele lepsze… – Cóż, wolność można sprzedać za wiele rzeczy – ucięła Magran. – Popatrz, deszcz ustaje. Rzeczywiście. Teraz wyglądało na to, że krople spadają tylko z liści drzew, a przez gałęzie nieśmiało zaczynało prześwitywać słońce. – Muszę rozprostować kości – oznajmiła Magran i zagłębiła się w las. Segomaras w tym czasie nakarmił konie, zaprzągł je i przygotował wóz do dalszej drogi. Ona jednak nie wracała. Zaniepokojony ruszył jej śladem. Znalazł ją po kilkudziesięciu krokach. Kucała nad rozpadliną i z uwagą obserwowała jej dno. Już chciał się dyskretnie wycofać, sądząc, że kobieta załatwia swoją naturalną potrzebę, gdy nie oglądając się, skinęła na niego. Podszedł i zajrzał jej przez ramię. Na dole leżało kilka potrzaskanych wozów i trupy ludzi w różnych stadiach rozkładu. – Ruszamy – mruknęła Magran, wstając. – Tu nie jest bezpiecznie. Niedługo potem byli już w drodze. Stopniowo las po obu stronach drogi oddalał się od niej, zostawiając wolną, kamienistą powierzchnię porosłą trawą i mchem. Do podróżnych dochodziło teraz więcej światła dzięki pasowi wolnej przestrzeni pomiędzy koronami drzew. – Jak znalazłaś tę koszmarną dziurę w ziemi? – spytał Segomaras, rozglądając się bacznie dookoła.

– Zapach. – Ja nic nie czułem. – Dlatego to ja ją znalazłam. Poeta nie drążył dłużej tego tematu, jego myśli zajmowały inne sprawy. – Jak myślisz, kto to zrobił? – spytał półgłosem. – Nie jestem pewna, ale słyszałam po drodze, że dezerterzy z legionów często tworzą bandy i napadają na podróżnych. Może to jedna z takich band? – Wcale mnie to nie uspokoiło. Legioniści to twarde i okrutne sukinsyny. – Tu masz rację – zgodziła się Magran. – Więc gdy zacznie się zabawa, schowaj się pod wóz. – Zabawa?! – Segomaras spojrzał na nią przerażony. – Na Teutatesa! Chyba nie sądzisz, że oni… – Nie, nie sądzę. Ja jestem tego pewna. Obserwują nas od czasu, jak wyruszyliśmy spod dębu. – O bogowie… – jęknął pieśniarz. – To po nas… – Nie jest tak źle – pocieszyła go Magran. – Ale nie będę mogła na ciebie uważać, więc schowaj się i nie waż się wytknąć nosa spod wozu. – A ty? – Jestem z Wysp – uśmiechnęła się do niego uspokajająco. – Kilku rzymskich oberwańców to dla mnie jak kufel piwa. Na chwilę zamarła z zamkniętymi powiekami, nasłuchując. Gdy ponownie na niego spojrzała, jej oczy były przerażające – pozbawione białek i czarne jak studnia w nocy. – Już! – syknęła i skoczyła na tył wozu. Segomaras zwinnie jak jaszczurka ześliznął się z kozła i wpełzł pod wóz. Kątem oka zauważył tylko, że w deskę, na której przed chwilą siedział, wbiła się strzała. Drżącymi ustami zaczął się modlić do wszystkich bogów, jakich znał. Ukryta pod płótnem Magran przeskoczyła długość wozu, chwytając po drodze długie, wygięte noże. Uśmiechała się do siebie. Wreszcie coś się dzieje! Podróżowanie w miłym towarzystwie ma swoje zalety, ale nawet rozmowy z utalentowanym poetą mogą się znudzić. Przykucnięta pomiędzy paczkami i, spokojnie wyciągnęła swoje noże z pochew. Wiedziała, że ma chwilę, bo napastnicy najpierw zajmą się Segomarasem, który jako mężczyzna stanowi potencjalne zagrożenie, a ją zostawią sobie na deser, żeby móc się po wszystkim zabawić. – Głupcy – pomyślała z pogardą, słysząc tupot stóp i wrzask atakujących. – Wasza śmierć sprawi mi przyjemność. Nagle w jej głowie rozległo się zawodzenie. Najpierw ledwie słyszalne, ale wzmagające się z każdą chwilą. Kilka głosów splatało się w jeden przepełniony głodem i pożądaniem chór. – Dobrze – mruknęła zawiedziona. Miała nadzieję, że się nie obudzą. – Jedna śmierć dla was, ale reszta żywcem dla Niego. Głosy były wyraźnie rozczarowane, jednak przycichły. Zdawała sobie sprawę, że trudniej będzie wziąć tych zbójów żywych, ale w innym razie jej duchy domagałyby się śmierci wszystkich, a tego nie chciała. Tylko wspomnienie o Nim sprawiało, że przestawały marudzić. Klapa budy z tyłu wozu została odsunięta i w jej miejscu ukazała się zarośnięta gęba. Kopnęła. Lekko, żeby ogłuszyć, a nie zabić. To jednak wystarczyło, by odrzucić napastnika na kilkanaście kroków od wozu. Wyskoczyła w ślad za nim. Wylądowała pomiędzy dwoma mężczyznami ubranymi w niekompletne zbroje i złachmanione płaszcze rzymskich legionów. Byli zaskoczeni, ale nie aż tak, by nie próbować chwycić ją za włosy. Magran lekko odgięła się do tyłu, a ich dłonie trafiły w pustkę. W ostatniej

chwili zauważyli błysk wygiętych ostrzy. Jeden z napastników odskoczył z przekleństwem na ustach, o włos unikając oślepienia. Jednak drugi z nich nie miał tyle szczęścia – martwe oczy kobiety i lśniąca stal były ostatnią rzeczą, jaką w życiu zobaczył. Rycząc z bólu, opadł na kolana. Po twarzy spływał mu strumień krwi. Legionista, któremu udało się uniknąć strasznego losu towarzysza, natarł na Magran z furią. Zrobiła niewielki krok, schodząc z linii ciosu i patrzyła, jak siła, jaką dezerter włożył w uderzenie, odsłania cały jego bok. Przez mgnienie oka Magran zawahała się – to był wymarzony moment na wbicie ostrza pod żebra lub głębokie cięcie w kark, które zmiażdżyłoby kręgi szyjne. Wystarczyłby jeden mały ruch ręki… Głosy w jej głowie zawyły ze wzmożoną mocą. – Milczeć! – nakazała im w myślach i zignorowała głód krwi, który w niej obudziły. Umykając piruetem przed płaskim cięciem w brzuch, uderzyła napastnika w potylicę głowicą noża. Mężczyzna padł w pył drogi bez zmysłów. Magran odwróciła się w stronę dwóch kolejnych zbirów, którzy wcześniej usiłowali wykurzyć Segomarasa spod wozu, jednak dosyć szybko zorientowali się, kto rzeczywiście stanowi dla nich zagrożenie. Wiedziała, że ci dwaj będą trudniejszymi przeciwnikami, bo element zaskoczenia już nie wchodził w rachubę. Poza tym musiała pilnować, by wóz ciągle znajdował się pomiędzy nią a ukrytym na skraju lasu łucznikiem. Zbliżali się do niej ostrożnie z dwóch stron. To byli weterani – wiedzieli, jak walczyć, by nie wchodzić sobie w drogę, i jak wykorzystać swoją przewagę liczebną i siłę. Zaatakowali jednocześnie z dwóch stron – jeden ciął płasko na brzuch, a drugi w kark. Oba uderzenia bez wysiłku zablokowała swoimi długimi nożami. Nacisnęli mocniej, chcąc przełamać jej obronę, lecz ona roześmiała się im prosto w twarz. Nagle wykonała dwa szybkie ruchy nadgarstków i oba miecze wyleciały napastnikom z rąk. Rzymianie zaskoczeni patrzyli przez chwilę w ślad za nimi. Magran wykorzystała tę chwilę i kopnęła napastnika z prawej w korpus. Poleciał do tyłu i zatrzymał się dopiero na drewnianych ścianach wozu. Nieprzytomny, osunął się na drogę. Wykorzystując to, że ta szalona kobieta zajęła się jego towarzyszem, drugi z napastników rzucił się, by odzyskać swój miecz. Magran pozwoliła mu. Teraz miała przed sobą tylko jednego przeciwnika – krępego, zniszczonego żołnierza w wieku około czterdziestu lat, który patrzył w jej bezdenne oczy z szacunkiem i z lękiem. Zaatakował. Zasypał ją grad ciosów, które jednak parowała bez trudu, próbując jednocześnie znaleźć sposób, by w miarę bezpiecznie go unieszkodliwić. Wreszcie zniecierpliwiona, cięła go w dłoń trzymającą miecz, ale pomimo bólu nie wypuścił ponownie swojej broni. Uniósł ją, by uderzyć jeszcze raz. Magran zanurkowała pod jego ręką i zaciśniętą na rękojeści pięścią uderzyła go w łokieć. Rozległ się trzask łamanej kości i krzyk bólu. Litościwy cios w głowę pozbawił rannego świadomości. Głosy zawyły rozczarowane. – Zaraz – uspokoiła je. Rozejrzała się dookoła. Na szerokiej, kamiennej rzymskiej drodze leżało bez przytomności trzech mężczyzn, a jeden zataczał się oślepiony, chodząc w kółko. Piąty leżał pod wozem z własnym mieczem przytkniętym do szyi. – Co mam z nim zrobić? – spytał Segomaras drżącym głosem. Podeszła i kopnęła leżącego w głowę. – Teraz już nic – oświadczyła. Poeta zaczął się gramolić spod wozu, ale Magran warknęła: – Gdzie?! Właź z powrotem! Posłuchał jej bez szemrania. To, co zobaczył od chwili ataku, tylko utwierdziło go w przekonaniu, że nie należy spierać się z szefową. W żadnym wypadku.

Magran przymknęła oczy, wsłuchując się w las. Gdzieś tam, między drzewami krył się łucznik, który teraz czekał w napięciu, aż jego cel okaże się na tyle nieostrożny, by wyjść spoza osłony wozu. Podniosła z ziemi krótki rzymski miecz. – Ten będzie dla was. Głosy jęknęły wyczekująco, a ona ruszyła w stronę lasu. Gdy tylko wyszła na otwartą przestrzeń, łucznik strzelił. Magran zmarszczyła brwi i czas jakby zwolnił. Strzała w ślimaczym tempie wynurzyła się spośród drzew, zdradzając pozycję ostatniego z bandytów. Pobiegła w tym kierunku, po drodze mimochodem przecinając strzałę. Zanim kawałki drzewca spadły na kamienie, zniknęła w cieniu drzew. Segomaras nie wierzył własnym oczom – przed chwilą Magran po prostu szła, a zaraz potem zamieniła się w rozmazany cień, który w mgnieniu oka znalazł się pomiędzy drzewami. To nie było normalne. O takich wyczynach słyszał tylko w pieśniach i zawsze miał je wyłącznie za wytwór bujnej wyobraźni autora. A tu coś takiego… Jego rozważania przerwało ukazanie się znajomej sylwetki idącej w stronę wozu. W lewej ręce trzymała odciętą głowę, z której wciąż kapała krew, w prawej miecz. – Możesz już wyjść – usłyszał cichy głos Magran. Wstając, rzucił na nią okiem i zaraz tego pożałował. Jej czoło i policzki pokrywały dziwne znaki wykonane krwią zabitego. – Zwiąż pozostałych – poleciła mu, nie zwracając uwagi na to, jakie wrażenie wywarł na nim jej wygląd. Zdawała się zamyślona, odległa, jakby równocześnie znajdowała się tutaj, na rzymskiej drodze, i gdzieś na krętych ścieżkach Zaświatów, widzialnych tylko dla jej przerażających oczu. Segomaras szybko i sprawnie, ale nie zaniedbując środków ostrożności, związał ręce wszystkim nieprzytomnym dezerterom. Nie wiedział, co z nimi robić dalej, a bał się pytaniami przeszkadzać Magran, która wciąż pogrążona w tym swoim dziwnym stanie, szmatką umoczoną w wodzie z bukłaka zmywała krew z twarzy. Przyciągnął ich więc w jedno miejsce i oparł o koła wozu, czekając na dalsze rozkazy. Magran podeszła do nich i węgielkiem wyciągniętym z sakiewki nakreśliła na czołach nieprzytomnych mężczyzn jakiś symbol, a później bez wysiłku wrzuciła ich bezwładne ciała na tyły wozu. Jak bele tkaniny. Ruszyli w milczeniu. Poeta nie zauważył, kiedy nienaturalna czerń ustąpiła miejsca zwykłej bieli i zieleni w spojrzeniu Magran. Tego dnia poznał odpowiedź na jedno z wielu nurtujących go wcześniej pytań: dlaczego Magran nie bierze ochrony na szlak? Bo i po co? * Następnych kilka mil upłynęło w milczeniu. Jeńcy nie przejawiali żadnych oznak powrotu do przytomności. Nawet ten oślepiony zapadł w głębokie omdlenie. Segomaras uznał, że nie wygląda to normalnie, ale nie odezwał się nawet słowem. Wolał myśleć o czym innym. Pytanie o to, kim była siedząca obok niego niewiasta, nie dawało mu spokoju. W jego głowie, niemal bez udziału woli, formowały się słowa nowej pieśni. Pieśni o kobiecie szybszej od wiatru. Pracę twórczą brutalnie przerwał mu niski, dobywający się z rogu dźwięk, który układał się w niezwykłą, wibrującą melodię. Nigdy wcześniej nie słyszał, żeby ktoś zdołał wydobyć z tego instrumentu tak niespotykane tony. Jak widać, Magran potrafiła. Mniej więcej po

przejechaniu następnej mili powtórzyła sygnał. Żadnego odzewu. Jechali dalej. Las znów zaczął się zagęszczać, gdy na drodze ujrzeli ubraną na biało postać, najwyraźniej czekającą na nich. Mężczyzna miał ciemne włosy przetykane siwizną. Podobnie prezentowała się jego długa do pasa broda. Za pas miał zatknięty sztylet, a w dłoni dzierżył kostur ozdobiony gałązkami jemioły. Spod krzaczastych brwi spoglądały na dwójkę podróżnych przenikliwe, niebieskie oczy. Po Segomarasie zaledwie się prześliznęły, natomiast całą swoją uwagę druid poświęcił Magran. Po chwili skłonił się przed nią. – Wzywałaś mnie, pani, więc jestem. – Głos miał głęboki i spokojny. Kobieta rzuciła lejce Segomarasowi i zeskoczyła z kozła. – Dziękuję ci, mędrcze, że przybyłeś – powiedziała, podchodząc do niego. – Chciałabym prosić cię o przysługę. – Słucham. – Zależy mi na złożeniu ofiary, lecz jestem w drodze i nie mogę sama tego dokonać. Ważne jest, by odbyło się to ze wszystkimi właściwymi rytuałami. Czy podejmiesz się tego w moim imieniu? Druid spojrzał na kobietę z niedowierzaniem. Czy tylko po to ściągała go z głębi kniei? Czy z tak banalnego powodu wykorzystała sygnał natychmiastowego wezwania, który znany jest tylko najbardziej wtajemniczonym? Jakoś nie mógł w to uwierzyć. Podejrzewał, że raczej kryje się za tym coś więcej. Zwłaszcza że wyraźnie widział jej aurę. Aurę istoty, która nie była tym, na kogo wyglądała. – Co przeznaczysz na ofiarę? – spytał ostrożnie. – To. – Odchyliła płachtę wozu i oczom druida ukazali się nieprzytomni jeńcy. – O, tak – szepnął ledwie słyszalnie. – To będzie prawdziwa przyjemność. Z mściwą satysfakcją pomyślał o bolesnej śmierci, która spotka legionistów. Nienawidził Rzymian panoszących się na jego pięknej, galijskiej ziemi, mordujących, gwałcących i okaleczających jej prawowitych mieszkańców. A teraz będzie miał okazję zemścić się chociaż na kilku z nich. Dzięki wam, bogowie! – Jaką formę ma przyjąć ofiara? – spytał. – I na czyją cześć? – Najpierw wykrwawienie na drzewie, potem topienie, a na końcu spalenie – zdecydowała. – Ho, ho! To rzadko spotykane, żeby wykorzystywać wszystkie trzy formy ofiarowania – zauważył. – Dla kogo to? – Zrobisz tak ze wszystkimi z wyjątkiem tego człowieka – wskazała na jednego z dezerterów, ignorując pytanie kapłana. – Jego całkowicie wykrwawisz na ołtarzu, a potem krwią nakarmisz ziemię. – Dlaczego akurat jego? – Bo to pierworodny. Druid popatrzył na nią podejrzliwie. Coś zaczynało mu świtać. – Dla kogo przeznaczona jest ofiara? – powtórzył pytanie. Magran podeszła i pochylając się, szepnęła mu imię swojego boga do ucha. Druid zbladł. Z trudem przełknął ślinę. Przeklinał się w myślach, że nie zignorował sygnału rogu. Teraz było już za późno. – U nas rzadko czci się Starych Bogów – wyjaśnił. – Zwłaszcza Jego. Pani Nantosvelta nie jest przychylna ludziom, którzy zwracają się ku Niemu. Widząc, jak usta kobiety wykrzywia brzydki uśmiech, a jej oczy ciemnieją od hamowanej wściekłości, zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Pomodlił się w duchu do Nantosvelty o ochronę, chociaż nie liczył na wiele. Dawno temu słyszał opowieści o kapłanach Starego Boga

od Złej Śmierci i o tym, że potrafią zabić ciało, a uwolnioną duszę torturować w nieskończoność. Straszna perspektywa. – Odmawiasz więc złożenia ofiary mojemu bogu? – wycedziła, a każde jej słowo brzmiało jak groźba. – Obrażasz tym i Jego, i mnie. To, że wy zapomnieliście o Nim, człowieczku, wcale nie oznacza, że On zapomniał o was. Całkiem niewykluczone, że sam niedługo się o tym przekonasz. Jej ręka miękko spoczęła na rękojeści zatkniętego za pasem noża. Druid, chociaż drżały mu kolana i pocił się ze strachu, nie zmienił zdania. – Odmawiam. – W jego głosie słychać było determinację. – Wybacz… Magran była w kropce. Wcale nie chciała zabijać druida, miała nadzieję, że się przestraszy i spuści z tonu, ale niestety. Gdyby wiedziała, że Nantosvelta wydała takie zarządzenie, nie bawiłaby się w tak ceremonialne składanie ofiar. Zwyczajnie podcięłaby jeńcom gardła i byłby spokój, ale teraz nie mogła puścić takiej obrazy płazem. Zwłaszcza, że głosy w głowie żądały krwi. Zdecydowana, płynnym ruchem wyciągnęła z pochwy zakrzywione ostrze, gdy ktoś zatrzymał jej rękę. – Zaczekaj – usłyszała cichy głos tuż przy swoim uchu. Nie musiała się odwracać, by zobaczyć, kto jej przeszkodził. Delikatna, blada dłoń lekko trzymająca głowicę sztyletu, kobiecy głos i radość malująca się w oczach cudownie ocalonego druida jasno mówiły jej, że sama Nantosvelta wmieszała się w ten konflikt. Schowała sztylet i odwracając się do bogini, ukłoniła się lekko. – Pani. – Witaj, Różo. Magran nie lubiła, gdy ktoś zwracał się do niej tym imieniem. Spojrzała w błękitne oczy swojej rozmówczyni, ale nie dostrzegła w nich kpiny ani wrogości, tylko powagę i jeszcze coś, jakby cień współczucia. Jak zwykle. – Wybacz, nie wiedziałam, że zabroniłaś składać ofiary mojemu Panu. – Owszem. – Nantosvelta przyglądała jej się badawczo. – Ale chodziło mi raczej o to, żeby tutejsi mieszkańcy nie robili tego samorzutnie. Wiesz, jak nie lubię brutalnej i okrutnej śmierci. Nie podejrzewałam, że ty możesz zawitać w te okolice i że będziesz chciała odprawić oficjalne rytuały. – A jednak tak właśnie się stało. – Właśnie… Zapadło milczenie. Bogini owijała sobie pukiel włosów dookoła palca, udając, że zastanawia się nad czymś. – Dobrze – powiedziała wreszcie. – Zgodzę się na tę ofiarę, od której zaczął się cały konflikt, pod jednym warunkiem. – Jakim? – Magran westchnęła w duchu, wiedząc, że za taki przywilej przyjdzie jej drogo zapłacić. Ale nie mogła się już wycofać. Straciłaby twarz. – Mam pewien problem, a w tym momencie brakuje mi ludzi do rozwiązania go. Tak wyszło, że akurat mają inne zadania do wykonania, a skoro ty tu jesteś, może byłabyś w stanie mi pomóc? – Nantosvelta uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie samymi kącikami ust. „No i mamy cenę” – pomyślała Magran. Przyjęcie zlecenia od kogoś innego niż jej Pan było bardzo ryzykownym posunięciem, ale korzyści były również niebagatelne. Ofiara, w dodatku tak widowiskowa, wzmocniłaby pozycję dawnego, zapomnianego w tych okolicach boga. Zasiałaby w umysłach ludzi wiedzę i lęk przed Nim. Może nawet niektórzy z nich w zaciszu leśnych ostępów zaczęliby potajemnie oddawać Mu cześć?

Cóż, gra była warta świeczki. – Może byłabym – odparła Magran. – Jakiego rodzaju to problem? Czy jej się wydawało, czy Nantosvelta odczuła ulgę? To raczej mało prawdopodobne, by obawiała się konfrontacji. – Otóż na słabiej uczęszczanym szlaku prowadzącym na zachód dzieją się niedobre rzeczy. Znikają tam ludzie, głównie kupcy, którzy zapędzą się w tamte strony. Przestały też spływać stamtąd ofiary. Tak jakby znajdująca się w tej okolicy wioska z niewiadomych przyczyn wymarła. Cały teren jest dla mnie niewidoczny, zasnuwa go gęsta mgła. Wysłałam tam już dwóch druidów, ale i oni nie wrócili. Do tej roboty trzeba specjalisty, a czyż mogłam lepiej trafić, Różo? Wiem, że załatwisz wszystko, jak trzeba. – Uśmiechnęła się dziwnym uśmiechem – mieszaniną szyderstwa, żalu i jeszcze czegoś. Czułości? – Gdybyś więc kiedyś chciała porzucić Ogrody, to… – Wystarczy, pani. – Magran nie pozwoliła jej skończyć. – Podejmę się tego zadania. Jedyną niedogodnością jest fakt, że trochę mi to nie po drodze. – To się da załatwić. Niedaleko stąd jest brama, która przeniesie ciebie i wóz do mojej kapliczki znajdującej się najbliżej tamtego rejonu. Gdy załatwisz sprawę, ta sama brama przeniesie cię do mojej rzecznej świątyni w okolicach Arelate. Może być? – Może. – A więc żegnaj, Różo. – Nantosvelta pocałowała lekko, zaciśnięte usta Magran. – Do następnego razu! Bogini zniknęła pomiędzy drzewami. Dopiero teraz napięcie opuściło ciało Magran. Sztywne mięśnie rozluźniły się i kobieta opadła na trawę obok klęczącego druida, którego czoło od momentu pojawienia się bogini przez cały czas dotykało ziemi. Magran klepnęła go w ramię. – Szczęściarz – mruknęła, gdy blady usiadł obok niej. Wiedział, że miała rację. Śmierć minęła go o włos. Głos Magran sprawił, że siedzący na koźle Segomaras oprzytomniał. Dopiero teraz zorientował się, że cały czas siedział z otwartymi ustami. – Ja chędożę… – wyjąkał, wciąż czując na karku nieprzyjemne dreszcze. Na jego oczach pojawiła się i odeszła bogini. A co dziwniejsze, pertraktowała z jego szefową niemal jak równy z równym. – Co tu się, u licha, dzieje?! – Potem, poeto. Potem. – Magran uspokoiła go ruchem ręki. – Daj chwilę odsapnąć. * Jechali rzymskim traktem, nie śpiesząc się zbytnio. Gdzieś przed nimi znajdowała się przydrożna kaplica Nantosvelty, a w niej portal, który miał ich zaprowadzić wprost w kłopoty. Za nimi zostali druid, ludzie, których wezwał do pomocy, i jeńcy. – Segomarasie… – zaczęła Magran. – Pomogłeś mi już wystarczająco, by spłacić swój dług wobec mnie. Możesz ruszyć własną drogą i zapomnieć o mnie i o tym, co widziałeś. – Mowy nie ma! – odparł poeta bez chwili zastanowienia. – Jadę z tobą. – Uwierz mi, że ta sprawa zapowiada się niebezpiecznie, a ja nie chciałabym, żebyś stracił w niej życie, które dopiero co ci uratowałam. – Jadę. Obiecałem ci, że będę z tobą do samej Massilii i będę.

– Segomarasie, dlaczego chcesz pakować się ze mną w to bagno? Obydwoje wiemy, że odwaga nie jest twoją najmocniejszą cechą… – Magran, czy jak tam się nazywasz, mówiłem ci kiedyś, co jest celem mojego życia? To ułożenie pieśni, która uczyni mnie nieśmiertelnym. A ty i to, co się wokół ciebie dzieje, to idealny temat do niej. Chciałbym, żebyś została bohaterką najwspanialszej pieśni, którą będą znali Celtowie od Iberii po dalekie wschodnie stepy. Twoje imię przetrwa wieki! Będą wymawiać je z czcią twoje prawnuki i ich prawnuki, a wojownicy będą zagrzewać się nią do boju. Czy może być coś wspanialszego dla człowieka czynu? – Zawiesił głos. – To jak? Zgadzasz się? Magran patrzyła na niego kompletnie zaskoczona. Ona? W pieśni? Zawsze żyła w cieniu i nawet do głowy jej nie przyszło, że mógłby spotkać ją taki zaszczyt. Zwłaszcza w jej zawodzie. Była przekonana, że pieśń, którą kiedyś ułoży ten niezwykle utalentowany mężczyzna, będzie prawdziwą przenikającą duszę i przyprawiającą o dreszcz Pieśnią, a czyny, które będzie opiewać, znane będą w całym celtyckim świecie. I taka pieśń miałaby być o niej… Zabawne. Segomaras ukrył zadowolenie, gdy zobaczył błysk w oku swojej towarzyszki. Przynęta zadziałała. Jaki bohater mógłby oprzeć się takiej pokusie? Sława i pamięć na wieki! O tym marzy każdy z nich. Dlatego słowa Magran zaskoczyły go całkowicie. – Przykro mi, Segomarasie, ale to jest raczej niemożliwe. – Dlaczego? – Nie rozumiał, gdzie popełnił błąd. Wydawało mu się, że już ją miał. – Wiedzę o różnych dotyczących mnie sprawach prawdopodobnie przypłaciłbyś życiem. – To moje życie, Magran, i zrobię z nim to, co będę chciał. A chcę pieśni! Najpiękniejszej! Poruszającej serca! Pieśni o tobie. Kobieta spojrzała w jego oczy z dziwną mocą. – Człowieku! Szanuj swoje życie, bo tak łatwo możesz je stracić. Jesteś jak pyłek, który każdy może zdmuchnąć. Jak mrówka, którą można zgnieść między palcami. O, tak! – Zacisnęła pięść przed jego nosem. – A przecież możesz żyć dobrym życiem jeszcze przez wiele lat, aż broda posiwieje ci ze starości, a twoje wnuki doczekają się swoich dzieci. Masz wielki talent! Możesz ułożyć wiele wspaniałych pieśni. Niekoniecznie o mnie. – Mogę – zgodził się z nią. – Ale żadna z nich nie będzie wielka. – Czy jesteś w stanie zapłacić za nią swoim życiem? – Jestem. Westchnęła ze smutkiem. – Skoro tak postanowiłeś, zgadzam się. Ale musimy ustalić pewne zasady – zastrzegła. – Jedziesz ze mną, ale nie wchodzisz mi w drogę. Tylko obserwujesz. Pasuje? – Pasuje! – Segomaras uśmiechnął się z ulgą. Postanowił jednak kuć żelazo póki gorące. – Z uwagi na to, że masz być bohaterką pieśni, to chciałbym się czegoś o tobie dowiedzieć. Odpowiesz mi na kilka pytań? Magran popatrzyła na niego nieprzyjaźnie, ale po chwili zreflektowała się, że skoro powiedziała „a”, to trzeba powiedzieć „b”. – Pytaj. Poeta uśmiechnął się szeroko. – Pierwsza i podstawowa kwestia: kim jesteś? Bo odnoszę wrażenie, że nie jesteś tym, za kogo chcesz uchodzić. – Wrażenie, tak? – To coś więcej niż wrażenie. Nie jesteś kupcem, prawda? – Ano, nie – niechętnie przyznała mu rację.

Trudno było jej opowiadać o sobie, zwłaszcza że nigdy wcześniej nie była do tego zmuszona. Wzięła więc głęboki oddech, jak przed skokiem na głęboką wodę i z myślą: „Zawsze przecież zdążę go zabić”, rozpoczęła swoją opowieść: – Nie jestem kupcem, Segomarasie. Jestem kapłanką. I nie pochodzę z Kaledonii, ale z Zielonej Wyspy, zwanej Eriu albo Hybernią. Często jestem w drodze, wypełniając misje powierzone mi przez mojego boga. Obecnie też wykonuję zadanie, ale jednocześnie podróżuję dla przyjemności. – Dla przyjemności?! – nie wytrzymał poeta. – Obtłukujesz sobie tyłek przez całą Galię dla przyjemności?! – Chciałam zobaczyć, jak Galia zmieniła się od mojego ostatniego pobytu tutaj i jak znosi panowanie Rzymian. Muszę przyznać, że lepiej niż bym się spodziewała. Wiele plemion współpracuje z najeźdźcami z nadzieją na zwiększenie swoich korzyści, co na Północy byłoby nie do pomyślenia. No, ale nie mnie osądzać. – Rozumiem. – Segomaras wolał nie kontynuować drażliwej kwestii. – Wracając do tematu, to jakiego rodzaju ta misja? – O tym na razie nie będziemy rozmawiać. Powiem ci we właściwym czasie. – No, dobra. – Nie naciskał. Ostatnio nauczył się, że ta jego sympatyczna do tej pory szefowa może stanowić poważne zagrożenie, gdy ktoś nadepnie jej na odcisk. Lepiej jej nie drażnić. – Powiesz mi chociaż, jakiemu bogu służysz? To jeden ze Starych, prawda? Słyszałem, jak mówił o tym druid. – Tak. To jeden ze Starych Bogów. Zamyśliła się na chwilę. Dłuższą chwilę. Segomaras zaczął nawet podejrzewać, że zapomniała o pytaniu, gdy podjęła wątek: – Czy znasz boga, dla którego zawsze wiosną składa się ofiary, a krwią z ich gardeł spryskuje pola dla lepszych plonów? A przy specjalnych okazjach poświęca się pierworodne dzieci? Zresztą, wszystkie ofiary przeznaczane dla niego powinny być pierworodne, bo to najstarszy, najmroczniejszy i najokrutniejszy ze bogów. – Ostatnie słowa niemal wypluła z wściekłością. – Na demony Podziemi! – wykrzyknął Segomaras. – Nie mów mi, że twoim panem jest… – zająknął się – …Cromm Cruagh. – Niestety, jest. Kostki dłoni miała zbielałe od zaciskania na lejcach, a w oczach nienawiść. – Więc ty, jako kapłanka… – zaczął niepewnie poeta. – Tak, Segomarasie – popatrzyła mu prosto w oczy. – Ja jako kapłanka, najwyższa kapłanka Cromm Cruagha, nazywanego Złą Śmiercią, zabijam każdego, kogo wskaże mi mój Pan. Niezależnie od tego, kim lub czym jest. Potem oddaję Mu ich dusze, żeby mógł je torturować, unicestwić lub puścić do Zaświatów, jeżeli taki będzie miał kaprys. A uwierz mi, poeto, że nieobliczalność to drugie imię Cromma. Segomaras słuchał tego z rosnącą fascynacją. Oto otwierały się przed nim wrota innego świata – niebezpiecznego, ale jakże pociągającego. – Czasami decyduje się zachować niektóre dusze, więżąc je we mnie. Dusze moich martwych przeciwników. Muszę je karmić krwią, o którą same się dopominają, zatruwając moje życie. W tym momencie w jej głowie wybuchł opętańczy wrzask. Smagnęła wyjące dusze swoją wściekłością jak biczem. Umilkły. – To prawdziwe przekleństwo – szepnęła. – Cisza, gdy śpią, jest błogosławiona, lecz gdy poczują żądzę krwi, w moim umyśle rozpętuje się piekło.

– Nie możesz się ich pozbyć? – spytał nieśmiało Segomaras. – Po co ci one? – Niestety, poeto, nie mogę. – Magran smutno pokręciła głową. – To rozkaz mojego pana, a ja nie mogę Mu się przeciwstawić. – Dlaczego ci to robi? To kara? – Bystry jesteś, mój Galu – uśmiechnęła się. – Tak, to kara za przekleństwo, które jak twierdzi, dotknęło Go przeze mnie. Wiesz, poeto, ranienie mnie to dla niego czysta przyjemność. – Przerażasz mnie. Dlaczego wciąż mu służysz? – Ja nie mam możliwości wyboru. – Jej zielone oczy wypełnił smutek i beznadzieja. Złość uleciała z niej w jednej chwili. – Cromm to moja miłość i nienawiść, to moja dusza. Jest dla mnie wszystkim, ale to nie zmienia faktu, że gdybym tylko mogła, poderżnęłabym Mu gardło. – Skomplikowana sprawa – westchnął Segomaras. – Jak do tego doszło, że mu służysz? – A to już inna historia, na której opowiedzenie nie ma na razie czasu. – Nagle całe przygnębienie spłynęło z niej jak woda z kaczki. Znów była spokojna i opanowana, a w jej oczach błyskały wesołe iskry. – Spójrz – wskazała przed siebie. – To już brama, a za nią wielka niewiadoma. Z lasu stopniowo wyłaniały się kolumny bramy, ozdobione świeżo odciętymi głowami. Na ich zwieńczeniu wykuty był symbol Nantosvelty – dwa kruki ze złożonymi skrzydłami. – Jeszcze możesz się wycofać – Magran zwróciła się do spoconego ze strachu mężczyzny. – Nie – odparł dzielnie. – Muszę poznać twoją historię, a jeżeli tutaj zsiądę z wozu, to nigdy już się nie spotkamy. Prawda? – Sam wybrałeś. – Magran popędziła konie w kierunku portalu. Po chwili na drodze nie było nikogo. * Las po drugiej stronie niewiele różnił się od tego, z którego przybyli. Jednakże droga wijąca się wśród zieleni była żłobiona na pół zarosłymi trawą koleinami, a nie brukowana kamieniem. Oznaczało to, że znaleźli się z dala od cywilizacji rzymskiej. Ruszyli przed siebie. Po dłuższej chwili Segomaras nie wytrzymał: – Magran, jak sądzisz, co może nas tutaj spotkać? – spytał, rozglądając się ukradkiem dookoła. – Wszystko, mój drogi poeto. Wszystko. – Może jaśniej trochę, co? – Nantosvelta wysłała już tutaj dwóch ludzi i ślad po nich zaginął. Jej kapłani nie są w ciemię bici, to dobrzy fachowcy, więc albo mieli potwornego pecha, albo to nie jest sprawa dla kapłanów. Stawiam raczej na to drugie, co oznacza, że do tej roboty potrzeba kogoś bardziej elastycznego i wszechstronnego. – Jak ty? – wpadł jej w słowo Segomaras. – Eee… Niezupełnie. – Magran sprawiała wrażenie nieco zakłopotanej. – Zabrzmi to nieskromnie, ale wysłanie mnie do wyjaśnienia tej sprawy jest jak ścinanie stokrotki kosą – zbyt duży potencjał do banalnej sprawy. Z drugiej strony jednak stokrotka może okazać się wrednym,

trującym badylem o wytrzymałości menhiru. No i jest jeszcze mój przyboczny poeta, którego chciałabym zachować przy życiu. – Uśmiechnęła się do niego. – A to oznacza, że muszę cały czas dbać o twoje bezpieczeństwo. – Chcesz przez to powiedzieć, że jestem dla ciebie ciężarem? – Nie, dzięki tobie ta sprawa będzie ciekawsza. – Poklepała go czule po ramieniu, chcąc dodać mu otuchy. – Dzięki. – Wcale nie czuł się podniesiony na duchu. Przez jakiś czas jechali w milczeniu, aż Magran zaproponowała: – Opowiedz mi o Rzymianach, których spotkałeś. Wiedziała, że możliwość snucia opowieści sprawi, że poeta zapomni chociaż na chwilę o grożącym im niebezpieczeństwie. I miała rację. Segomarasa pochłonęła całkowicie opowiadana historia i przestał zwracać uwagę na otoczenie. Nie zauważył, że w pewnej chwili jego towarzyszka stała się spięta i że nie słucha go prawie wcale. Magran czuła w powietrzu nienaturalne wibracje. Nie potrafiła ich jeszcze zidentyfikować, ale niepokoiło ją samo ich istnienie. To nie mogło być nic dobrego. – …a wtedy prefekt podszedł do króla Eduów i mówi mu tak… – Segomaras miał właśnie zacytować słowa prefekta, gdy Magran uciszyła go zdecydowanym ruchem ręki. Zamarła, nasłuchując. Nagle zerwała się. – Gon?! Tutaj?! Przez mgnienie oka na jej twarzy odmalowało się zaskoczenie. Natychmiast jednak przystąpiła do działania. Wcisnęła Segomarasowi do ręki coś, co przed chwilą zerwała z szyi i pchnęła go w stronę płóciennej budy. – Załóż to, jak tylko się schowasz. I nie wolno ci się pokazywać. Pod żadnym pozorem! Mówiąc to, zeskoczyła z wozu. Podbiegła do koni. Położyła im dłonie na łbach i szepnęła coś po nosem. Zwierzęta zesztywniały, patrząc przed siebie pustym wzrokiem. Kobieta podeszła kilka kroków do przodu i stanęła przed zaprzęgiem tak, jakby chciała osłonić go własnym ciałem. Odwróciła się jeszcze, by sprawdzić czy wszystko jest jak należy, i zobaczyła Segomarasa wciąż siedzącego na koźle. Na jego twarzy malowało się lekkie oszołomienie. Jak dla niego wszystko działo się zbyt szybko – przed chwilą był w środku opowieści, a tu nagle jakieś zamieszanie. Magran zmarszczyła brwi. Polubiła poetę i zdecydowanie nie miała zamiaru go stracić. – Do środka! – krzyknęła. – Ale już! Gniew w jej oczach szybko go ocucił. Rzucił się do tyłu, obijając sobie golenie o paczki. Gramoląc się spomiędzy nich, rzucił okiem na przedmiot ściskany w dłoni. Była to maleńka, niebieska buteleczka ze szkła. Twarz mu się rozjaśniła. Wcześniej tylko raz widział szkło – na rzymskiej uczcie. Ta miniaturowa flaszeczka musiała kosztować majątek. Posłusznie zawiązał rzemień tego niezwykłego wisiora na szyi. Magran, widząc, że Segomaras ukrył się w głębi wozu, zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Rysy jej twarzy nagle się wyostrzyły, a sylwetka uległa subtelnym przeobrażeniom. Była teraz jakby wyższa i szczuplejsza. Znikły gdzieś miękkie krągłości kobiecego ciała zastąpione przez rysujące się wyraźnie mięśnie. Uniosła powieki. Czerń jej oczu zdawała się pochłaniać światło. Była gotowa. Czas był najwyższy, gdyż nagle z lasu, dziko jazgocząc, wypadła sfora złożona z przerażających, na pół materialnych stworów. Zwolniły zaskoczone, zauważywszy stojącą na trakcie kobietę. Zaraz jednak rzuciły się w jej kierunku. Z piersi Magran wyrwał się głuchy pomruk, który ułożył się w Słowo. Stwory

z podkulonymi ogonami cofnęły się, wpadając pod kopyta pędzących ich śladem koni. Na trakcie wybuchło zamieszanie, potęgowane jeszcze przez wściekłe okrzyki jeźdźców, próbujących przywrócić porządek w sforze. Po chwili zapanował względny spokój i wtedy jeźdźcy zauważyli Magran. Zbliżyli się do niej na kilka kroków. Konie niespokojnie tańczyły pod nimi, jeszcze podniecone niedawną gonitwą. Jeźdźcy bacznie jej się przyglądali, co jakiś czas wymieniając między sobą uwagi. Wreszcie jeden z nich podjechał bliżej. Segomaras, znalazłszy niewielkie rozdarcie w klapie zasłaniającej wejście, przytknął do niego oko. Ukazał mu się zaskakujący widok – na trakcie przed nimi kłębił się mrok, z którego co jakiś czas wyłaniały się wyraźniejsze kształty. Pomiędzy nim a tumanem czarnej mgły stała postać, która raczej nie przypominała znanej mu Magran. Była chudsza i wyższa niż zwykle i emanowała jakimś dziwnym i nieprzyjemnym, sinym blaskiem. Jej czarne włosy unosiły się dookoła głowy, falując na nieistniejącym wietrze. Segomaras zobaczył, jak część mroku uformowała się w konia z jeźdźcem i podjechała do tej dziwnej Magran. Z ruchów obydwu postaci domyślił się, że dyskutują o czymś, chociaż nie słyszał żadnego dźwięku. Nagle jeździec wskazał ręką wóz, a serce poety ściśnięte zostało w lodowatym uścisku przerażenia. Zwinął się w kłębek, wciśnięty pomiędzy paki, próbując złapać oddech. Czuł, jak coś przyzywa go z siłą nie znoszącą sprzeciwu. Segomaras, dławiąc się i walcząc o powietrze, podniósł się na kolana i sięgnął do klapy, gdy poczuł ciepło rozlewające się po jego piersi. Opuścił dłoń. – Nie! Nigdzie się stąd nie ruszę! – myślał z gniewem. – Na Belenosa! Żaden mglisty przybłęda nie będzie mi rozkazywał! Nawet ten syn starej, parchatej krowy do niczego mnie nie zmusi! Wściekłość zaćmiewała mu umysł, nie pozwalając skupić się na niczym innym. Nagle rozkaz zniknął i poeta znów mógł oddychać swobodnie. Nigdy wcześniej powietrze nie wydawało mu się tak słodkie! Otarł pot z twarzy i wziąwszy się w garść, przytknął oko do dziury. – To zadziwiające spotkać przedstawiciela twojego ludu, pani, w tym miejscu – zwrócił się do Magran Król Dzikiego Gonu. – Można wiedzieć, co robisz na tym terenie? – Nie, nie można – odpowiedziała z lodowatą uprzejmością. – Jak chcesz, pani. Niemniej jednak znasz nasze prawa i wiesz, że mogę zabrać ze sobą napotkane istoty. – Znacząco zawiesił głos. Magran pozwoliła sobie na zły uśmiech. – Cóż, panie – rzekła – możesz spróbować mnie przekonać, bym dołączyła do waszej grupy, jednakże podejrzewam, że dla nikogo z was nie skończyłoby się to dobrze. – Nie, pani, nie ciebie miałem na myśli, ale jego. – Jeździec wskazał na wóz. – Ten człowiek jest już naznaczony przez kogoś nieskończenie potężniejszego niż ty, panie, czy ja. Jednak prawo przyznaje ci jedną próbę przekonania go. Tylko jedną – zaznaczyła. Nie dała tego po sobie poznać, ale wcale nie była pewna, czy Segomaras znajdzie w sobie tyle tłumionego gniewu, by wyzwolony i spotęgowany zawartością flakonika, pozwolił mu oprzeć się przywołaniu Króla Dzikiego Gonu. Jeździec zacisnął pięść, nie odrywając oczu od Magran. Podejrzewał, że może chcieć mu przeszkodzić w egzekwowaniu jego należności, ona jednak nie wykonała najmniejszego gestu.

Pomimo to, ku jego zaskoczeniu nikt nie wyszedł z wozu. Grymas zniecierpliwienia wykrzywił szlachetne rysy jego twarzy. Szarpnął ręką. Nic. Jeszcze raz. Znów żadnego efektu. – Wystarczy – przerwała mu Magran. – Miałeś swoją szansę. Teraz odejdź. Król Gonu, krzywiąc się straszliwie i zaciskając pięści, dopiero teraz pozwolił sobie na okazanie nienawiści, która zalewała jego serce od momentu ujrzenia kobiety z przeklętej rasy. Chciał się chociaż odrobinę zemścić na jednej z nich, odbierając jej ludzkiego niewolnika. Nie udało się jednak. Miał wielką ochotę wyciągnąć swój olbrzymi, cienisty topór i rozszczepić czaszkę tej ohydnej czarownicy na dwoje. Patrzyłby, jak jej posoka wsiąka w pył drogi, i zaznałby pierwszej chwili radości od momentu swojej śmierci. Opanował się jednak, świadomy, że zanim zdołałby sięgnąć po broń, ta wstrętna, ale bez wątpienia potężna istota, sprowadziłaby na niego coś o wiele gorszego niż wieczna pogoń, w której uczestniczył od setek lat. – Jesteś tylko obrzydliwym ścierwojadem żerującym na trupach wrogów! – wypluł z siebie obelgę. Tylko tyle mógł zrobić w tej sytuacji. – Właśnie – zgodziła się Magran z groźnym uśmiechem. – Ruszaj więc swoją drogą, trupie, żebyś nie stał się moją przekąską. Wściekły Król Gonu bez słowa zawrócił konia i popędził w las. Reszta sfory bez zwłoki ruszyła za swoim panem. Gdy ostatnia z bestii zniknęła w gęstwinie drzew, Magran odetchnęła z ulgą i znów stała się zwykłą kobietą. Podeszła do koni i wyszeptała im coś do uszu. Ocknęły się, parskając ze zdumieniem. Wciąż lekko uśmiechnięta, wskoczyła na kozioł i ujęła lejce. Wóz ruszył. – Co to było? – Pobladły Segomaras wygramolił się na miejsce obok niej. – Najpierw proszę o zwrot pewnej rzeczy należącej do mnie. – Magran otworzyła dłoń. Posłusznie położył na niej szklany wisior, a kobieta zaraz zawiązała go sobie na szyi i schowała pod ubraniem. – Teraz możesz pytać. – Co to za amulet? – To jedno z tych pytań, na które nie mogę ci odpowiedzieć. A dlaczego pytasz? Rozchylił koszulę i pokazał jej wypalony na skórze kształt małej fiolki. – Hmm… – mruknęła Magran pod nosem, przypatrując się z zadowoleniem czerwonemu śladowi. – Zadziałało lepiej, niż się spodziewałam. – Co to oznacza? – Tylko tyle, że temu maleństwu zawdzięczasz życie i spokój duszy. Więcej na jego temat nic nie usłyszysz. Coś jeszcze? – Kim oni byli? – spytał Segomaras, wskazując kierunek, w którym odjechali jeźdźcy. – To Dziki Gon. Tworzą go dusze wojowników naznaczone Klątwą, która nie pozwala im spocząć w spokoju. Gnając bez wytchnienia, prowadzą swoje nie-życie, a gdy na swojej drodze spotykają kogoś żywego, albo go zabijają, albo zabierają ze sobą – wyjaśniła Magran. – I sama nie wiem, co jest gorsze. Segomarasem wstrząsnął dreszcz. Było blisko… – Kto mógł rzucić na nich tak straszliwe przekleństwo? – spytał. – Nie wiem, jak innych, ale Króla Gonu spotkało to z ręki moich ziomków. – Co?! – Poeta wytrzeszczył na nią oczy. – Skąd wiesz? Powiedział ci o tym? – Nie, ale odgadnięcie tego nie było niczym trudnym, gdyż malujące się w oczach nienawiść i strach czasami mówią więcej niż słowa. – Hybernijczycy muszą mieć potężnych magów.