Dla moich rodziców, Franka i Joany Nelsonów
Kto patrzy na zewnątrz – śni,
Kto zwraca się ku wnętrzu – budzi się.
Carl G. Jung
Rozdział pierwszy
Orzechowa klatka schodowa ma złą akustykę. Głosy dochodzące z
jadalni są zniekształcone, niewyraźne, natrętne. Trzęsącymi się rękami zamykam za sobą drzwi. Świat
wokół mnie cichnie. Opieram głowę o framugę i głęboko wciągam powietrze. Pokój ciągle ma jej zapach
–
perfum Eau d’Hadrien i mydła z koziego mleka. Metalowe łóżko
trzeszczy, kiedy się na nie wdrapuję. Ten dźwięk dodaje mi otuchy, jak pobrzękiwanie dzwoneczków w
ogrodzie, który do niej należał, i łagodny ton głosu, kiedy mówiła, że mnie kocha. Przychodziłam do tego
łóżka, kiedy dzieliła je z moim ojcem, żeby powiedzieć, że brzuch mnie boli, albo poskarżyć się na
straszydła, które schowały się pod moim
łóżeczkiem. Za każdym razem Mama brała mnie pod kołdrę, mocno
przytulała, głaskała i szeptała do ucha:
– Poczekaj tylko. Zaraz będzie lepiej. – I rzeczywiście, stawał się cud. Otwierałam oczy i był już ranek, a
przez koronkowe firanki sączyło się ciepłozłote światło.
Zrzucam nowe, czarne czółenka i z ulgą masuję stopy. Przesuwam
się do tyłu i opieram o żółte poduszki w turecki wzór. Zatrzymam sobie to łóżko. Nieważne, kto będzie
się go domagał, jest moje i koniec. Ale tego stylowego domu będzie mi brakowało.
– Jest niezachwiany, zupełnie jak babcia – mówiła o nim Mama.
Jednak dla mnie żaden dom ani osoba nie zasługiwały na to określenie lepiej niż córka babci, moja
Mama, Elizabeth Bohlinger.
Nagle coś przychodzi mi do głowy. Mrugam, żeby spłynęły łzy, i
schodzę z łóżka. Gdzieś tu ją schowała. Jestem pewna. Ale gdzie
dokładnie? Otwieram drzwi garderoby. Po omacku błądzę dłońmi po
designerskich sukniach i kostiumach. Natrafiam na szereg jedwabnych bluzek, które rozstępują się jak
teatralne kotary. Jest. Ułożona w pudełku po butach, jak w gniazdku, butelka kruga, która spędziła w tej
garderobie ostatnie cztery miesiące. Kiedy już ją trzymam, ogarnia mnie poczucie winy. Ten szampan
należy do Mamy, nie do mnie. Wydała masę pieniędzy na tę ekskluzywną butelkę, kiedy wracałyśmy z
pierwszej wizyty u lekarza. Natychmiast po powrocie do domu ukryła ją, żeby się nie zawieruszyła
wśród innych butelek na dole. Dla Mamy to był symbol nadziei. Po szczęśliwie zakończonej kuracji
miałyśmy otworzyć tego wyjątkowego szampana i wypić toast za dalsze cudowne życie.
Przesuwam palcem po srebrnej folii i zagryzam wargę. Nie mogę go wypić. Był przeznaczony na
świętowanie, a nie dla pogrążonej w żałobie córki, która nie miała nawet tyle siły, żeby do końca
wysiedzieć na stypie.
Coś przykuwa moją uwagę. Między pudełkiem, gdzie znalazłam
szampana, a parą zamszowych mokasynów tkwi cienka, czerwona
książeczka, dziennik, jak sądzę, przewiązana żółtą wstążką. Skórzana okładka jest podniszczona i
spękana. Na bileciku w kształcie serca, takim, jaki zwykle dołącza się do prezentu, Mama napisała: Dla
Brett. Poczekaj z otwarciem, aż poczujesz się silniejsza. Dzisiaj otwórz tylko szampana i wypij za nas.
Byłyśmy takim wspaniałym duetem. Kocham Cię, Mama.
Wodzę palcem po literkach. Ktoś tak piękny powinien mieć
ładniejsze pismo. W gardle mnie piecze. Niezależnie od swojej wiary w szczęśliwe zakończenie, Mama
wiedziała, że przyjdzie dzień, w którym będę potrzebowała ratunku. Zostawiła mi szampana na dzisiaj i
kawałeczek własnego życia, swoje myśli i marzenia – na jutro.
Tylko że ja nie mogę czekać do jutra. Wpatruję się w dziennik.
Strasznie potrzebuję jej słów. W tej chwili. Tylko jeden rzut oka. Kiedy jednak rozwiązuję żółtą wstążkę,
przed oczami staje mi postać Mamy.
Kręcąc głową, gani moją niecierpliwość. Jeszcze raz patrzę na bilecik.
Chciała, żebym poczekała, aż będę silniejsza. Jestem rozdarta między jej a moją wolą. W końcu
odkładam dziennik.
– Dla ciebie – szepczę i dotykam ustami okładki – zaczekam.
Nieoczekiwanie w ciszy słyszę swój szloch. Zasłaniam usta, żeby go powstrzymać, ale jest już za późno.
Zwijam się w kłębek, czuję żebra pod palcami. Całe ciało boli mnie z tęsknoty. Jak ja sobie poradzę bez
niej na tym świecie? Tak bardzo jestem jej córką.
Chwytam szampana. Trzymając butelkę między kolanami, zwalniam
korek, który przelatuje przez cały pokój i ląduje na nocnym stoliku, obok buteleczki Kytrilu. Miał ją
uchronić przed wymiotami. Przysuwam się do stolika, wysypuję garść trójkątnych tabletek i od razu sobie
przypominam, jak zaczęłam je podawać Mamie. Była wtedy po pierwszej chemii i
udawała przede mną, że to nic takiego.
– Naprawdę czuję się nieźle. Czasami przy menstruacji bywało
gorzej.
Jednak w nocy wymioty nadeszły jak tsunami. Połknęła jedną
tabletkę, a potem poprosiła o następną. Leżałam przy niej, aż farmaceutyki przyniosły ulgę i zdołała
zasnąć. Tuliłam ją i głaskałam. Robiłam to tak, jak ona mnie nauczyła. Potem, w przypływie desperacji,
zamknęłam oczy i błagałam Boga, żeby uratował moją Matkę.
Nie wysłuchał mnie.
Przesypuję tabletki do plastikowej buteleczki. Nie zamykam wieczka i umieszczam buteleczkę na skraju
stolika, żeby łatwo mogła dosięgnąć.
Ale nie… Mama odeszła. Nie połknie już żadnej tabletki. Muszę się napić.
– Twoje zdrowie, Mamo – szepczę. Głos mi się załamuje. – Byłam
taka dumna, że jestem twoją córką. Na pewno o tym wiedziałaś.
Po jakimś czasie pokój zaczyna wirować, a ból na szczęście ustępuje.
Odstawiam butelkę na podłogę i naciągam na siebie puchową kołdrę.
Chłodna pościel pachnie leciutko lawendą. Trochę dziwne, że tak tu leżę, a piętro niżej kłębi się tłum
obcych ludzi. Wsuwam się głębiej pod kołdrę.
Podaruję sobie jeszcze chwilę ciszy, zanim wrócę na dół. Tylko minutkę.
Głośne stukanie wyrywa mnie z otępienia. Siadam. Dopiero po
chwili uświadamiam sobie, gdzie jestem… Cholera, stypa! Zsuwam się z łóżka i w drodze do drzwi
potykam o butelkę.
– Au! Kurczę!
– Wszystko w porządku, Brett? – pyta, stojąc w drzwiach, moja
szwagierka, Catherine. Po czym wzdycha i nie czekając, aż odpowiem, wchodzi do pokoju. Natychmiast
kuca obok wilgotnego dywanu i podnosi butelkę.
– Boże! Wylałaś tu Closs du Mesnil rocznik 1995?
– Najpierw trochę wypiłam.
Siadam obok Catherine i wycieram orientalny dywan rąbkiem sukni.
– Jezu, Brett, ta butelka kosztowała ponad siedemset dolarów.
– Mhm.
Mozolnie wstaję i patrzę na zegarek.
– Która teraz jest?
Catherine wygładza czarną lnianą sukienkę.
– Już prawie druga. Właśnie podajemy lunch – odpowiada i zakłada mi włosy za ucho.
Chociaż jestem od niej dużo wyższa, często wywołuje we mnie
wrażenie, jakbym była jej niesfornym dzieckiem. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby pośliniła palec, żeby
przyklepać mi włosy nad czołem.
– Bardzo mizernie wyglądasz, Brett – mówi i poprawia mi perełki
pod szyją. – Twoja mama by powiedziała, że niezależnie od żałoby, musisz o siebie dbać.
Nieprawda. Mama by powiedziała, że wyglądam ślicznie nawet z
rozmazanym makijażem. Pochwaliłaby, że moje naturalne kędziorki tak się puszą pod wpływem wilgoci,
zamiast krytykować zwariowany kołtun, który w ten sposób powstaje, a moje zapuchnięte oczy
określiłaby słowem
– uduchowione albo poetyckie.
Czuję, jak łzy napływają mi do oczu, i odwracam się. Kto będzie mi dodawał pewności siebie teraz,
kiedy Mama odeszła? Schylam się, żeby podnieść butelkę, ale podłoga zaczyna falować i wirować. Boże!
Jestem na pokładzie łódki w czasie cyklonu. Łapię się ramy łóżka jak liny
ratunkowej i czekam, aż wichry ucichną.
Catherine przechyla głowę, dotyka idealnie pomalowanym
paznokciem dolnej wargi i przygląda mi się.
– Kochanie, a może zostaniesz na górze? Przyniosę ci talerz.
Mam tu zostać? Co za pomysł. W końcu to stypa mojej Matki.
Muszę zejść. Tylko że pokój tańczy, a ja nie mogę znaleźć butów. Kręcę się w kółko. Czego to ja szukam?
Drepczę boso w kierunku drzwi i nagle sobie przypominam.
– A tak, buty. No, pokażcie się, buty.
Opadam na kolana i zaglądam pod łóżko. Catherine bierze mnie pod łokieć i stawia na nogi.
– Brett, przestań. Jesteś pijana. Położę cię do łóżka. Prześpisz to.
– Nie! – Wyrywam się z jej uścisku. – Nie mogę tego przegapić!
– Ależ możesz. Twoja matka nie chciałaby, żebyś…
– No, tu są. – Podnoszę swoje nowe czółenka i z trudem wpycham w nie stopy. Jezu, chyba mi urosły o
dwa numery przez tę godzinę.
Idę korytarzem najprościej, jak potrafię, z palcami w butach, a
piętami na zewnątrz. Rozpostarłam ramiona, żeby utrzymać równowagę.
Odbijam się jak kula bilardowa raz od jednej ściany, raz od drugiej. Słyszę za sobą Catherine. Mówi
stanowczo, chociaż cicho, trochę jakby przez zaciśnięte zęby:
– Brett, natychmiast przestań!
Myli się, sądząc, że odpuszczę stypę. Muszę oddać hołd mojej
Matce. Pięknej, kochającej Matce…
Jestem już na klatce schodowej, a cały czas staram się wsunąć stopy w buty. Są małe, jakby je zrobiono
dla Barbie. W połowie schodów noga wykręca mi się w kostce.
– Aj!
Cały ten tłum gości, wszyscy, którzy przyszli, żeby ostatni raz
okazać szacunek mojej Matce, odwracają głowy i patrzą na mnie. Widzę, jak przerażone kobiety
podnoszą ręce i zakrywają usta, a panowie rzucają się, żeby mnie podtrzymać. Ląduję na środku hallu w
podkasanej czarnej sukience i bez jednego buta.
Budzi mnie brzęk talerzy. Wycieram strużkę śliny z kącika ust i
siadam prosto. Mrugam kilka razy i rozglądam się. Jestem u Mamy. To dobrze. Będzie miała dla mnie
aspirynę. Światła w salonie są częściowo wygaszone i kręcą się tu jacyś ludzie. Wkładają talerze i
kieliszki do brązowych, plastikowych pudeł. Co tu się dzieje? Nagle jakbym dostała kijem
baseballowym. Gardło mi się zaciska i zasłaniam usta. Cały ból, rozpacz i smutek znowu na mnie
spływają.
Mówiono mi, że długa walka z rakiem jest gorsza niż krótka, ale nie mam pewności, czy to się sprawdza
w przypadku tych, którzy zostają.
Śmierć Mamy nastąpiła tak szybko po diagnozie, że wydaje mi się to zupełnie nierealne, jak sen, z
którego zaraz z westchnieniem ulgi się obudzę. Zamiast tego często zaraz po przebudzeniu nie pamiętam o
tej tragedii i potem muszę przechodzić przez uświadamianie sobie i
przeżywanie wszystkiego od nowa, znów i znów, jak Bill Murray w Dniu Świstaka. Czy kiedykolwiek
się przyzwyczaję, że w moim życiu już nie ma tej jedynej osoby, która kochała mnie bezwarunkowo? Czy
przyjdzie dzień, kiedy będę myślała o Mamie bez uczucia, że serce mi pęka?
Kiedy masuję bolące skronie, pod powiekami pojawiają mi się
obrazki z mojego upokarzającego upadku ze schodów. Chyba się zapadnę pod ziemię.
– Hej, śpiąca panienko! – Shelley, moja druga szwagierka, podchodzi do mnie, trzymając w ramionach
trzymiesięczną Emmę.
– O Boże! – jęczę i chowam twarz w dłoniach. – Ale ze mnie
idiotka.
– Czemu? Uważasz, że jesteś jedynym człowiekiem na świecie,
któremu zdarzyło się urżnąć? Jak tam twoja kostka?
Podnoszę z nogi torebkę z lodem, który prawie całkiem się rozpuścił, i robię kilka kółek stopą.
– Nic mi nie będzie. – Kręcę głową. – Wydobrzeję szybciej niż moje ego. Jak mogłam zrobić coś takiego
Mamie? – Odkładam torebkę z
lodowatą wodą na podłogę i zbieram się z sofy. – W skali od jednego do dziesięciu jak źle wypadłam?
Shelley mnie poklepuje.
– Powiedziałam wszystkim, że jesteś wyczerpana. Kupili to. Nie
brzmiało to nieprawdopodobnie, bo wyglądasz, jakbyś od tygodni nie spała – odpowiada i spogląda na
zegarek. – Słuchaj, Jay i ja musimy już uciekać. Zrobiło się po siódmej.
W hallu widzę Jaya, jak pochylony nad trzyletnim Trevorem upycha jego rączkę do rękawa jasnożółtego
przeciwdeszczowego płaszczyka, w którym chłopiec wygląda jak miniaturowy strażak. Błękitne oczka
spoglądają na mnie i maluch krzyczy:
– Ciocia Błett!
Rozpływam się. Mam cichą nadzieję, że mój bratanek nigdy nie
nauczy się wymawiać poprawnie „r”. Podchodzę do niego i przegarniam mu włoski.
– Jak się pan miewa?
Jay zapina metalowy zatrzask pod szyją synka i się prostuje. Gdyby nie wyraźne kurze łapki, Jay
wyglądałby raczej na dwadzieścia sześć lat, a nie na trzydzieści sześć, które mu już stuknęło. Przygarnia
mnie ramieniem.
– Dobrze się spało?
– Przepraszam – mówię i strząsam grudkę tuszu spod oka.
Jay cmoka mnie w czoło.
– Spoko. Wszyscy rozumiemy, że najcięższe to jest dla ciebie.
Ma na myśli to, że ze wszystkich dzieci Bohlingerów tylko ja jeszcze pozostaję singielką i nie mam
własnej rodziny. I najbardziej z rodzeństwa byłam zależna od Mamy. Brat lituje się nade mną.
– Wszyscy za nią tęsknimy – mówię i cofam się.
– Ale ty jesteś jej córką – mówi mój najstarszy brat, Joad, który właśnie wychodzi zza zakrętu korytarza.
Jego wielka postać prawie ginie pod niemal całym kwietnikiem. W odróżnieniu od Jaya, który starannie
zaczesuje na bok rzednące włosy, Joad goli głowę całkowicie, na jajo, co w połączeniu z okularami w
przezroczystych oprawkach przydaje mu stylu trochę wielkomiejskiego, a trochę pretensjonalnego. Teraz
Joad się obraca i cmoka mnie w policzek. – Byłyście bardzo ze sobą związane. Jay i ja nie dalibyśmy
rady bez ciebie. Szczególnie w ostatnim czasie.
To prawda. Kiedy minionej wiosny zdiagnozowano u Mamy raka
jajnika, postanowiłam, że razem przez to przejdziemy. To ja opiekowałam się nią po operacji, siedziałam
przy niej podczas chemioterapii i nalegałam, żeby zwrócić się do drugiego, a potem trzeciego specjalisty.
I kiedy wszyscy eksperci potwierdzili, że rokowania są jak najgorsze, to ja byłam przy niej w dniu, w
którym zdecydowała się przerwać tę ohydną kurację.
Jay ściska mi rękę. Niebieskie oczy ma pełne łez.
– Wiesz, że jesteśmy z tobą, siostrzyczko, prawda?
Kiwam głową i wyjmuję paczkę chusteczek higienicznych z
kieszeni. Smutną ciszę przerywa głos Shelley, która wchodzi do hallu, niosąc fotelik samochodowy
Emmy, i mówi do Jaya:
– Kochanie, zabierzesz to drzewko szczęścia, które przysłali moi rodzice? – Po czym spogląda na mnie i
na Joada i dodaje: – Wy go nie chcecie, prawda?
Joad wymownie wskazuje głową przeogromny kwietnik, który
trzyma, jakby można go było nie zauważyć.
– Już mam.
A ja dorzucam:
– Weź, oczywiście.
Trochę jestem zdziwiona, że ludzie mogą przywiązywać wagę do
drzewka, kiedy Mama dopiero co umarła.
Moi bracia z rodzinami wychodzą w jesienną noc. Oddalają się od
kamiennego domu, a ja stoję i przytrzymuję skrzydło drzwi, tak jak robiła to Mama. Ostatnia wychodzi
Catherine. Poprawia apaszkę od Hermesa przy kołnierzu zamszowego płaszcza.
– Do jutra – mówi i odciska mi na policzku różową szminkę.
Wzdycham. Jakby nie dość było rozpatrywania, komu przypadnie
które drzewko, jutro o dziesiątej trzydzieści wszystkie aktywa Matki zostaną rozdzielone pomiędzy jej
dzieci. Nastąpi coś w rodzaju
uroczystości wręczenia nagród Bohlinger. Za kilka godzin zostanę prezesem Bohlinger Cosmetics i
szefową Catherine. Nie mam pewności, czy którejkolwiek z tych funkcji jestem w stanie sprostać.
Z kokonu wietrznej nocy wykluwa się bezchmurny, błękitny
poranek. Uznaję to za dobry omen. Z tylnego siedzenia lincolna patrzę na brzeg jeziora Michigan i jeszcze
raz myślę, co im powiem. Och! Jestem zaszczycona. To wielkie wyróżnienie. Nigdy nie zastąpię Matki,
ale zrobię wszystko, żeby firma nadal się rozwijała.
Czuję tępy ból głowy i znów przeklinam fakt, że wypiłam tego
cholernego szampana. Co ja sobie myślałam? Czuję się podle – i to nie tylko fizycznie. Jak mogłam to
zrobić Mamie? Czy można się spodziewać, że po tym wszystkim moje rodzeństwo będzie mnie
traktowało poważnie?
Wyjmuję puderniczkę z torebki i pudruję nos i policzki. Dzisiaj muszę wyglądać na osobę opanowaną i
kompetentną, bo taki powinien być
dyrektor generalny. Bracia powinni sobie uświadomić, że poradzę sobie z zarządzaniem firmą, nawet
jeżeli zdarzyło mi się nie zapanować nad plączącymi się po alkoholu nogami. Ciekawe, czy będą dumni
ze swojej małej siostrzyczki, która w wieku trzydziestu czterech lat awansuje z kierownika działu
marketingu na dyrektora wielkiej firmy? Niezależnie od wczorajszych wypadków, myślę, że tak. Każdy z
nich ma swoją pracę i poza tym, że posiadają udziały firmy, nie mają za wiele do czynienia z rodzinnym
biznesem. A Shelley jest logopedą i pełnoetatową mamą.
Zupełnie jej nie obchodzi, kto poprowadzi firmę teściowej.
Jeśli kogoś się obawiam, to Catherine. Moja szwagierka ukończyła prestiżową Wharton School of
Business i reprezentowała Stany
Zjednoczone w pływaniu synchronicznym na olimpiadzie w 1992 roku.
Ma wystarczająco dużo rozumu, uporu i ducha współzawodnictwa, żeby poprowadzić trzy firmy naraz.
Przez ostatnie dwanaście lat była
wicedyrektorem i prawą ręką Mamy. Bez Catherine Bohlinger Cosmetics pozostałaby małym, dobrze
prosperującym lokalnym producentem. Kiedy weszła na pokład, zdołała przekonać Mamę, żeby rozwinąć
markę. Na początku 2002 roku Catherine dostała cynk, że Oprah Winfrey pracuje nad nowym programem
pod tytułem Rzeczy, które uwielbiam. Przez dwadzieścia jeden tygodni wysyłała do Harpo Studios
przepięknie
opakowane paczuszki zawierające naturalne mydła i balsamy Bohlinger oraz zdjęcia i artykuły
poświęcone naszej przyjaznej środowisku, ekologicznej firmie. Pakowała właśnie dwudziestą drugą
paczuszkę, kiedy zadzwonili. Oprah wybrała do programu organiczną maseczkę Bohlinger z czarnej
herbaty i pestek winogron.
Po emisji programu nastąpiło coś na miarę eksplozji. Nagle każde spa i każdy dom handlowy chciały
mieć w ofercie linię kosmetyków Bohlinger. W ciągu sześciu miesięcy produkcja wzrosła czterokrotnie.
Trzy wiodące spółki zaoferowały niewiarygodne sumy w zamian za
sprzedaż marki, ale Catherine wyperswadowała to Matce. Otworzyła za to sklepy w Nowym Jorku, Los
Angeles, Dallas i Miami, a po kolejnych dwóch latach wprowadziła markę na rynki zagraniczne. I
chociaż lubię sobie wyobrażać, że moja działalność marketingowa także przyczyniła się do tego sukcesu,
to jednak jestem pewna, że gdyby nie Catherine
Humphries-Bohlinger, nasza firma nie stałaby się przedsiębiorstwem obracającym milionami dolarów.
Nie można zaprzeczyć, że Catherine jest w tym ulu królową, a ja, kierując działem marketingu, jedną z
lojalnych pszczół robotnic.
Tymczasem za kilka minut role mają się odwrócić i to ja stanę się szefową Catherine, co mnie przeraża
jak cholera.
W czerwcu Mama, poddawana kolejnym etapom terapii, rzadko
bywała w firmie. Catherine wezwała mnie wtedy do swojego gabinetu.
– Brett, koniecznie musisz się nauczyć zasad, na jakich
funkcjonujemy – powiedziała, opierając splecione dłonie na blacie biurka z wiśniowego drewna. –
Niezależnie od tego, jak bardzo wszyscy tego nie chcemy, niedługo nasze życie bardzo się odmieni, a ty
musisz być szczególnie dobrze przygotowana do swojej nowej roli.
Przewidywała, że Mama umrze! Jak mogła w ogóle brać coś takiego
pod uwagę?! Jednak Catherine jest po prostu realistką. Staram się wyciszyć.
– Oczywiście z chwilą odejścia twojej matki wszystkie jej udziały przejdą na ciebie. Jesteś w końcu jej
jedyną córką, a także jedynym dzieckiem zatrudnionym w firmie. I współpracujesz z nią dłużej niż
ktokolwiek inny.
Czuję, jak rośnie mi klucha w gardle. Mama zawsze żartowała, że
zaczęłam pracować w firmie już w pieluchach. Ładowała mnie do
nosidełka i razem rozwoziłyśmy mydła i balsamy do lokalnych sklepów i na targowiska.
– Będziesz miała większość udziałów – ciągnęła Catherine – a to
oznacza, że zostaniesz prezesem zarządu.
Coś w jej chłodnym, wyważonym tonie wywołuje we mnie myśl, że
ma do mnie żal. Ale czy można mieć jej to za złe? Ta kobieta jest naprawdę błyskotliwa, a ja po prostu
przypadkiem urodziłam się jako córka Elizabeth.
– Pomogę ci się do tego przygotować – kontynuowała Catherine,
stukając w klawiaturę notebooka – chociaż oczywiście nie twierdzę, że to konieczne. Myślisz, że możemy
zacząć od jutra? Powiedzmy o ósmej. –
To nie było pytanie, tylko polecenie.
Codziennie rano siadałam na krześle obok Catherine i słuchałam o zawiłościach transakcji
międzynarodowych, taks celnych i prowadzenia firmy. Pani wiceprezes wysłała mnie na tygodniowe
seminarium z zakresu zarządzania do Harvard Business School, abym zapoznała się z
najnowszymi trendami w tej dziedzinie, i zapisała mnie na cykl szkoleń online dotyczących różnorodnych
zagadnień, począwszy od tworzenia budżetu, a skończywszy na relacjach z pracownikami. Czasem mnie
to wszystko przytłaczało, ale nigdy nie pomyślałam, żeby się wycofać. Będę z dumą nosiła koronę, która
należała do Mamy. Mam tylko nadzieję, że moja szwagierka nie będzie mi miała za złe, że od czasu do
czasu poproszę ją o wypolerowanie moich insygniów.
Kierowca Mamy podwozi mnie pod numer 200 na Randolph Street.
Patrzę w górę na zbudowaną z granitu i stali sylwetkę Chicago’s Aon Center. Biura w takim miejscu są
pewnie obłędnie drogie. No, oczywiście, prawnik Mamy nie jest byle kim. Wjeżdżam na trzydzieste
drugie piętro.
Dokładnie o dziesiątej trzydzieści Claire, atrakcyjna rudowłosa asystentka, wprowadza mnie do gabinetu
pana Midara, gdzie moi bracia z żonami zebrali się już wokół prostokątnego mahoniowego stołu.
– Czy napije się pani kawy, panno Bohlinger, a może herbaty albo wody?
– Nie, dziękuję.
Wybieram krzesło obok Shelley i rozglądam się. Biuro pana Midara jest zgrabnym połączeniem tradycji i
nowoczesności. Proste wnętrze z marmuru i szkła zmiękczają orientalne dywany i kilka wyrafinowanych
antyków. Całość tchnie luksusem.
– Ładnie tu – odzywam się.
– Prawda. To Stone. Uwielbiam go.
– Tyle tu granitu, że można by otworzyć kamieniołom.
Catherine chichocze, jakbym ją rozbawiła.
– Edward Durell Stone. To jego projekt.
– Aha.
Czy jest coś, czego ta kobieta nie wie? Inteligencja Catherine nie działa na mnie dobrze. Czuję się przy
niej ignorantką. Poza tym jest bardzo silna, więc sama wydaję się sobie słabeuszem. I jest niezwykle
kompetentna, więc jestem tu niepotrzebna, jak bielizna modelująca na Victorii Beckham. Uwielbiam
Catherine, ale jej perfekcjonizm mnie przeraża, co wynika zarówno z mojego braku pewności siebie, jak i
z jej arogancji. Mama kiedyś powiedziała, że mam tyle samo inteligencji, co Catherine, ale tylko
niewielką część jej pewności siebie, i dodała: „I dzięki Bogu”. To był jedyny przypadek, kiedy Mama
wyraziła się krytycznie o Katarzynie Wielkiej, ale ten maleńki incydent spowodował, że poczułam się
dużo lepiej.
Tymczasem Catherine kontynuuje, jakby mnie to interesowało:
– Inwestorem był Standard Oil Company. Jeżeli się nie mylę,
ukończyli budowę w siedemdziesiątym trzecim roku.
Jay odsuwa się na krześle, tak że znajduje się poza zasięgiem jej wzroku, i przeciągle ziewa, ale Joad
wydaje się całkowicie pochłonięty tym, co mówi żona.
– Tak, kochanie – potwierdza. – I jest to trzeci co do wielkości budynek w Chicago. – Spogląda na
Catherine, szukając aprobaty. Chociaż mój najstarszy brat jest jednym z najwyżej cenionych architektów
młodego pokolenia, mam nieodparte wrażenie, że pozostaje nieco
zastraszony przez kobietę, którą poślubił. – Wyższe są już tylko Trump Tower i Willis Tower.
A Catherine, zwracając się właściwie do mnie, dopowiada:
– Willis to dawniejsza Sears Tower.
– Sears? Jak ten dom handlowy? A na co im taki wielki budynek?!
Tym razem Catherine patrzy, jakby nie wiedziała, czy mówię
poważnie, czy żartuję, a Jay z drugiego końca stołu uśmiecha się do mnie szeroko.
– Ten budynek ma osiemdziesiąt cztery kondygnacje – ciągnie
Catherine.
Nasze dywagacje na temat architektury przerywa pospieszne wejście wysokiego, lekko potarganego i
zadyszanego mężczyzny. Ma około
czterdziestki. Przeczesuje włosy palcami i poprawia krawat.
– Witam państwa – pozdrawia nas w drodze do stołu. – Nazywam się Brad Midar, przepraszam, że
musieli państwo na mnie czekać.
Mężczyzna okrąża stół i podaje rękę każdemu z nas, a my się
przedstawiamy. Kiedy się uśmiecha, widać, że ma lekko krzywe zęby, co przydaje mu sympatycznego,
trochę chłopięcego wdzięku. Ciekawa
jestem, czy moje rodzeństwo myśli to samo, co ja. Czemu Mama
zaangażowała tego młodego i zupełnie obcego człowieka, a nie pana Goldblatta, który od lat był
adwokatem rodziny?
– Wracam ze spotkania na drugim końcu miasta – wyjaśnia Midar. –
Nie sądziłem, że to mi zajmie tyle czasu.
Kładzie na blacie plik dokumentów. Spoglądam na Catherine, która ma przygotowany notes i pióro. Kulę
się. Czemu nie pomyślałam, żeby robić notatki? Jak, do diabła, chcę prowadzić całą wielką firmę, skoro
nawet nie pamiętam o notatniku?
Pan Midar chrząka.
– Pozwólcie państwo, że na wstępie powiem, jak bardzo mi przykro z powodu straty, jaką ponieśliście.
Bardzo lubiłem Elizabeth. Spotkaliśmy się niedawno, dopiero w maju, zaraz po diagnozie, ale mam
wrażenie, jakbym ją znał całe lata. Nie mogłem przyjść na stypę, ale byłem na pogrzebie. Odprowadziłem
ją nie jako prawnik, lecz jako przyjaciel.
Z miejsca polubiłam tego zapracowanego człowieka, który znalazł
czas, żeby przyjść na pogrzeb mojej Matki – kobiety, którą znał zaledwie szesnaście tygodni. Nasuwa mi
się myśl o moim prawniku – i chłopaku –
Andrew, który znał Mamę przez cztery lata, ale nie zdołał zmienić rozkładu dnia na tyle, żeby
uczestniczyć w stypie. Staram się stłumić ból.
W końcu Andrew prowadzi teraz ważną sprawę. I wyrwał się na pogrzeb.
– Jestem zaszczycony, że Elizabeth Bohlinger wybrała mnie na
wykonawcę testamentu – ciągnie Midar. – Możemy zaczynać?
Po upływie godziny dobroczynność Mamy jest nam już lepiej znana, a Jay i Joad Bohlinger mają dość
pieniędzy, żeby do końca swoich dni żyć rozrzutnie. Jak Mamie udało się zgromadzić taką fortunę?
– Brett Bohlinger otrzyma swoją część spadku w późniejszym
terminie. – Midar zdejmuje okulary do czytania i spogląda na mnie. – W
tym miejscu jest odnośnik. Przeczytam wyjaśnienie później.
– Okej – mówię i drapię się po głowie. Dlaczego Mama nie chciała, żebym dostała spadek już dzisiaj?
Może wyjaśnienie jest w tym małym, czerwonym dzienniku, który mi zostawiła. Ale nagle spływa na
mnie olśnienie. Dostaję całą firmę, która obecnie jest warta miliony. Bóg jeden wie, jak sobie z tym
poradzę. Czuję w skroniach tępy ból.
– Teraz przechodzimy do sprawy domu. – Prawnik znowu zakłada
okulary i odnajduje właściwe miejsce w dokumencie. – „Nieruchomość przy North Astor Street pod
numerem sto trzynastym ma przez dwanaście miesięcy pozostać nienaruszona. W tym czasie ani budynek,
ani
jakikolwiek element wyposażenia nie ma być sprzedany ani wynajęty.
Moje dzieci mają prawo zamieszkiwać w domu nie dłużej niż przez
trzydzieści kolejnych dni i mogą używać wyposażenia dla swoich
potrzeb”.
– Poważnie? – odzywa się Joad. – Mamy własne domy. Nie ma
potrzeby, żebyśmy korzystali z tego.
Czuję, że twarz mi czerwienieje. Zaczynam oglądać paznokcie.
Najwyraźniej mój brat sądzi, że jestem współwłaścicielką loftu, w którym mieszkam z Andrew. Jednak
mimo że zamieszkaliśmy w nim razem trzy lata temu, zaraz po tym, jak Andrew go kupił, i
zainwestowałam w urządzanie więcej pieniędzy niż on, nie mam tytułu własności. Z prawnego punktu
widzenia loft nie należy do mnie. A z mojego punktu widzenia tak jest dobrze. Pieniądze nigdy nie miały
dla mnie takiego znaczenia jak dla Andrew.
– Bracie – odzywa się Jay pojednawczo – Taka jest wola Mamy.
Musimy ją uszanować.
Joad kręci głową.
– Ależ to nonsens. Dwanaście miesięcy niebotycznych podatków, nie mówiąc o kosztach utrzymania tego
muzeum.
Kręcę głową. Joad odziedziczył charakter po naszym ojcu. Jest
stanowczy, pragmatyczny i nie bawi się w sentymenty. Ta jego
beznamiętność jest czasem przydatna. Na przykład w czasie przygotowań do pogrzebu. Ale dzisiaj takie
zachowanie jest niegodne. Gdyby pozwolić działać Joadowi, jeszcze dzisiaj przed zachodem słońca
postawiłby na podjeździe przed domem Mamy tabliczkę NA SPRZEDAŻ i kontener na
śmieci. Będzie inaczej. Dała nam dosyć czasu, żebyśmy mogli przejrzeć jej rzeczy i stopniowo się z nimi
pożegnać. Dla Andrew te przedmioty są nazbyt staroświeckie, ale możliwe, że chociaż jeden z moich
braci zechce zatrzymać wiele cennych drobiazgów.
W tym samym roku, w którym wyjechałam do Northwestern, Mama
kupiła zrujnowaną kamienicę od komornika. Ojciec bardzo ją za to krytykował, mówiąc, że bierze sobie
na głowę taki problem. Tyle że wtedy był już jej eks-mężem. Mama mogła sama podejmować decyzje.
Dostrzegła coś magicznego w spękanych sklepieniach i śmierdzących dywanach. Pochłonęło to całe lata
wytężonej pracy i wyrzeczeń, ale w końcu upór i cierpliwość Mamy zwyciężyły. Dzisiaj
dziewiętnastowieczny budynek, usytuowany w najbardziej pożądanej okolicy miasta, Gold Coast, jest
perełką. Mama, która była córką prostego hutnika, żartowała, że jest jak Louise Jefferson. Szkoda, że mój
ojciec nie żył dosyć długo, żeby zobaczyć, jak spektakularną metamorfozę przeszedł ten dom i ta kobieta,
której, jak sądzę, nigdy nie doceniał.
– Jest pan pewien, że Matka była w pełni władz umysłowych, kiedy tworzyła testament? – pytanie Joada
przerywa moje rozmyślania.
W szerokim uśmiechu prawnika dostrzegam jakiś podtekst.
– O, umysłowo była w znakomitej kondycji, zapewniam pana.
Powiem więcej: nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak świetnie wszystko sobie zaplanował.
– Kontynuujmy – odzywa się Catherine, która zawsze pozostaje
przede wszystkim menedżerem. – Ze sprawą domu uporamy się we
właściwym czasie.
Pan Midar chrząka.
– Wobec tego przejdźmy do sprawy Bohlinger Cosmetics.
Głowa mi pęka. Czuję na sobie spojrzenie czterech par oczu. Pamięć podsuwa mi wczorajszą scenę i
czuję, jak narasta we mnie panika. Jaki dyrektor generalny upija się na stypie własnej matki? Nie
zasługuję na to stanowisko. Jednak jest już za późno. Staram się nadać twarzy jak najbardziej obojętny
wyraz, zupełnie jak aktorka nominowana do nagrody Akademii. Catherine siedzi z piórem w ręce, gotowa
zapisywać istotne szczegóły.
– „Wszystkie moje udziały w Bohlinger Cosmetics oraz stanowisko
dyrektora generalnego przekazuję mojej…
Zachowuj się naturalnie. Nie patrz na Catherine.
– …synowej, Catherine Humphries-Bohlinger”.
Rozdział drugi
Co jest, do cholery? – mówię na cały głos.
Dociera do mnie, że nie dostałam tego pieprzonego Oscara i, o
zgrozo, nie potrafię tego faktu przyjąć z wdziękiem. Jestem cholernie wkurzona.
Midar patrzy na mnie zza okularów:
– Życzy pani sobie, żebym przeczytał to jeszcze raz?
– Taak – zacinam się i wodzę wzrokiem od jednego członka rodziny do drugiego w poszukiwaniu oznak
wsparcia. Jay patrzy współczująco, ale Joad nawet nie zwrócił na mnie oczu. Gryzmoli coś w notesie i
rusza żuchwą, jakby gryzł. A Catherine? Cóż, naprawdę byłaby dobrą aktorką.
Jej twarz wyraża najszczersze niedowierzanie.
Pan Midar pochyla się w moją stronę i mówi dobitnie, jakbym była niedołężną, starą babką:
– Udziały pani matki w firmie Bohlinger Cosmetics otrzymuje pani bratowa, Catherine. – Prawnik
podnosi dokument w moim kierunku.
– Każde z państwa otrzyma kopię, ale jeżeli pani sobie życzy, może pani teraz spojrzeć na moją.
Kulę się i macham ręką. Staram się zapanować nad oddechem. Udaje mi się powiedzieć:
– Nie, dziękuję. Proszę, niech pan czyta dalej. Przepraszam.
Schylam głowę i przygryzam dolną wargę, żeby powstrzymać jej
drżenie. Musiała nastąpić jakaś pomyłka. Tak ciężko pracowałam.
Chciałam, żeby Mama była ze mnie dumna. Czy Catherine mnie
wykopała? Nie. Nie byłaby taka okrutna.
– To w zasadzie wszystko – odzywa się Midar. – Mam już tylko
pewną sprawę do omówienia z panną Brett. – Patrzy na mnie. – Ma pani czas teraz czy woli spotkać się
w innym terminie?
Błądzę we mgle i nie widzę drogi wyjścia.
– Nie, może być dzisiaj. – Słyszę głos, który brzmi jak mój.
– Dobrze. – Prawnik spogląda na twarze osób zgromadzonych przy
stole. – Czy zanim się rozstaniemy, mają państwo jakieś pytania?
– Nie, wszystko jasne – odpowiada Joad i rusza do drzwi ze
skwapliwością więźnia wychodzącego na przepustkę.
Catherine tymczasem sprawdza wiadomości w komórce, a Jay
podchodzi do Midara, żeby mu podziękować. Spogląda na mnie, ale
szybko odwraca wzrok. Najwyraźniej jest zażenowany. Niedobrze mi.
Jedyna osoba, która wydaje mi się bliska, to Shelley. Ma takie dobre, brązowe oczy i burzę naturalnych
loków na głowie… Teraz rozkłada ramiona i mnie przytula. Ale nawet ona nie wie, co powiedzieć.
Członkowie mojej rodziny kolejno ściskają Midarowi rękę i
wychodzą, a ja siedzę z boku, jak niegrzeczna uczennica, która została za karę po lekcjach. Kiedy już
wszyscy opuszczają gabinet, Midar zamyka drzwi. Robi się dziwnie cicho. Słyszę szum krwi w
skroniach. Mężczyzna wraca na swoje miejsce u szczytu stołu. Siedzimy dokładnie na dwóch końcach
diagonali. Midar ma gładko ogoloną, opaloną twarz i brązowe oczy, które łagodzą jego twarde rysy.
– Jak się pani czuje? – pyta takim tonem, jakby naprawdę go to
obchodziło. Pewnie płacimy mu według stawki godzinowej.
– Dobrze – odpowiadam.
Jestem biedna, osierocona, publicznie upokorzona, ale czuję się dobrze. Całkiem dobrze.
– Pani matka niepokoiła się, że dzisiejszy dzień będzie dla pani szczególnie trudny.
– Naprawdę? – mówię z dziwną chrypką. – Spodziewała się, że
mogę się zdenerwować, że wykluczyła mnie w testamencie?
Midar poklepuje mnie po dłoni.
– To nie całkiem tak.
Wysuwam dłoń spod jego ręki i kładę na kolanie. Spuszczam oczy i w zasięgu wzroku mam teraz
pierścionek ze szmaragdem. Przenoszę
spojrzenie na zegarek marki Rolex i wreszcie na bransoletkę Cartier Trinity. Podnoszę oczy i dostrzegam
w oczach Midara wyraz podobny do niechęci.
– Wiem, co pan myśli. Że jestem egocentryczna i rozpieszczona.
Sądzi pan, że chodzi mi o pieniądze albo władzę. – Gardło mi się zaciska.
– A tak naprawdę jedyne, czego chciałam wczoraj, to jej łóżko. Chciałam się na nim zwinąć i poczuć
jej…
Ku swojemu przerażeniu zaczynam chlipać. Z początku bezgłośnie,
ale po chwili już otwarcie szlocham. Midar rzuca się do biurka po chusteczki higieniczne. Podaje mi
jedną i poklepuje mnie po plecach, a ja staram się pozbierać.
– Przepraszam – chrypię. – To wszystko… jest dla mnie bardzo
trudne.
– Rozumiem. – Ma tak szczerze smutną minę, że wierzę, że tak jest.
Wpatruję się w chusteczkę. Oddychaj spokojnie. Nabierz powietrza.
I jeszcze raz. Głęboko.
– Okej – mówię, gdy tylko zaczynam wracać do względnej
równowagi. – Powiedział pan, że mamy omówić jakąś sprawę.
Prawnik wyjmuje ze skórzanej teczki drugą szarą kopertę i kładzie przede mną na stole.
– Elizabeth chciała dla pani czegoś innego.
Po czym wyciąga z koperty pożółkłą kartkę. Wpatruję się w nią.
Gęsta siateczka zagnieceń pozwala się domyślić, że ktoś kiedyś zmiął tę kartkę w małą, zbitą kulkę.
– Co to jest?
– Lista. Lista pani celów.
Trochę trwa, zanim się orientuję, że to faktycznie moje pismo. Pełne zakrętasów pismo czternastolatki.
Najwidoczniej sporządziłam kiedyś takie zestawienie, choć zupełnie sobie tego nie przypominam. Obok
niektórych punktów są komentarze napisane ręką Mamy.
Moje postanowienia na życie
*1. Mieć dziecko albo dwoje dzieci.
2. Całować się z Nickiem Nicolem.
3. Być w drużynie cheerliderek. Gratulacje. To naprawdę było takie ważne?
4. Mieć same piątki na świadectwie. Perfekcja jest wartością przecenianą.
5. Pojechać na narty w Alpy. Ale było fajnie!
*6. Kupić psa.
7. Odpowiadać poprawnie, kiedy siostra Rose mnie wywołuje, a ja
rozmawiam z Carrie.
8. Pojechać do Paryża. Cudowne wspomnienia!
*9. Do śmierci przyjaźnić się z Carrie Newsome!
10. Studiować w Northwestern. Jaka byłam dumna, kiedy moja
córeczka dostała się do reprezentacji uczelni w lacrosse!
11. Zawsze być miła i przyjazna dla ludzi. Słuszna droga!
*12. Pomagać biednym.
*13. Mieć świetny dom.
*14. Kupić konia.
15. Wziąć udział w gonitwie z bykami. Nawet o tym nie myśl!
16. Nauczyć się francuskiego. Très bien!
*17. Zakochać się.
*18. Wystąpić na żywo na prawdziwej, dużej scenie.
*19. Mieć dobre relacje z tatą.
*20. Być cudowną nauczycielką.
– Mhm – odchrząkuję i odczytuję kolejne punkty. Całować się z
Nickiem Nicolem. Być w drużynie cheerleaderek.
Uśmiecham się i przesuwam kartkę z listą z powrotem do Midara.
– Słodkie. Skąd pan to ma?
– Od Elizabeth. Zachowała ją przez te wszystkie lata.
Spuszczam głowę.
– I co, zostawiła mi w spadku tę listę?
Midar się nie uśmiecha.
– Można tak powiedzieć.
– O co tu chodzi?
Mężczyzna przysuwa krzesło bliżej mnie.
– Okej. Może wyjaśnię. Elizabeth przed laty wyjęła tę kartkę z kosza na śmieci. Zawsze gdy udało się
pani osiągnąć któryś z tych celów, wykreślała go. – Midar wskazuje „Nauczyć się francuskiego”. – Widzi
pani?
Mama skreśliła ten punkt i napisała obok Très bien!
– Ale dziesięciu celów z listy jeszcze pani nie osiągnęła.
– To śmieszne. Teraz mam inne cele.
Midar kręci głową.
– Pani matka uważała, że dzisiaj te cele są dla pani tak samo ważne.
Kulę się. Szkoda, że Mama nie znała mnie lepiej.
– Cóż. Myliła się.
– Pragnęła, żeby pani wypełniła pozostałe postanowienia z listy.
Otwieram usta i potrząsam mu kartką przed nosem.
– Pan chyba żartuje. Napisałam to dwadzieścia lat temu. Chcę
uszanować wolę mojej Matki, ale nie w ten sposób.
Midar podnosi ręce jak policjant kierujący ruchem.
– Stop! Jestem tylko posłańcem.
Nabieram powietrza i kiwam głową.
– Przepraszam. – Opadam na krzesło i pocieram czoło. – Co
właściwie Mama sobie myślała?
Midar wyjmuje z szarej koperty mniejszą, bladoróżową. Natychmiast rozpoznaję ulubioną papeterię
Mamy marki Crane.
– Elizabeth napisała do pani list i życzyła sobie, żebym go pani głośno odczytał. Proszę nie pytać
dlaczego. Nie mogę go pani po prostu dać. Stanowczo chciała, żebym go przeczytał. – Nagle uśmiecha się
uroczo. – Umie pani czytać, prawda?
Ukradkiem także się uśmiecham.
– Proszę posłuchać. Nie mam pojęcia, dlaczego Mama tak
postanowiła. Aż do dzisiaj powiedziałabym, że jeżeli chciała, żeby pan to przeczytał, to na pewno miała
powód. Ale teraz po prostu nie mam pojęcia.
– A ja uważam, że nadal obowiązuje ten sam schemat. Pani matka
miała swoje powody.
Serce bije mi szybciej, kiedy słyszę szelest rozdzieranej koperty.
Zmuszam się, żeby usiąść prosto, krzyżuję ramiona na piersiach.
Midar wkłada okulary do czytania i odchrząkuje.
– „Kochana Brett, pozwól, że zacznę od tego, jak bardzo mi przykro, że musiałaś przechodzić przez to
wszystko, co było naszym udziałem w ostatnich miesiącach. Byłaś moim oparciem i dobrym duchem.
Bardzo Ci za to dziękuję. Nie chciałam Cię opuszczać. Tyle miałyśmy jeszcze razem przeżyć. Bardzo się
kochamy, prawda? Ale, chociaż teraz pewnie mi nie wierzysz, przyjdzie dzień, że poczujesz się lepiej.
Jeszcze będziesz szczęśliwa.
Wiem, że dzisiaj jesteś smutna. Pozwól sobie na ten smutek. Szkoda, że nie będzie mnie przy Tobie w tym
czasie. Przytuliłabym Cię i trzymała w ramionach, aż byś się uspokoiła, tak jak robiłam, kiedy byłaś małą
dziewczynką. Albo może wzięłabym Cię na lunch. Znalazłybyśmy
przytulny kącik w The Drake i przesiedziałabym całe popołudnie,
wysłuchując Twoich obaw i trosk. Głaskałabym Cię po plecach i
wiedziałabyś, że Ci współczuję”.
Midar czyta jakby ciszej.
– Dobrze się pani czuje?
Nie jestem w stanie mówić. Kiwam tylko głową. Midar ściska mnie
za ramię i wraca do czytania:
– „Na pewno byłaś bardzo zaskoczona, kiedy dzisiaj twoi bracia
dostali spadek, a Ty nie. I wyobrażam sobie, jak się rozzłościłaś, kiedy najwyższe stanowisko przypadło
Catherine. Uwierz mi, Brett, wiem, co robię. I wszystko, co robię, leży w Twoim najlepiej pojętym
interesie”.
Prawnik uśmiecha się do mnie.
– Matka panią kochała.
– Wiem – szepczę i zakrywam dłonią trzęsącą się brodę.
– „Pewnego dnia, prawie dwadzieścia lat temu, opróżniając Twój
kosz na śmieci, znalazłam zwiniętą w kulkę kartkę. Oczywiście byłam za bardzo wścibska, żeby ją
przeoczyć. Możesz sobie wyobrazić, jak się ucieszyłam, kiedy odkryłam, że spisałaś listę postanowień.
Nie bardzo wiem, czemu ją wyrzuciłaś, bo moim zdaniem jest cudowna. Zapytałam Cię o nią tamtego
wieczoru. Pamiętasz?”
– Nie – odpowiadam głośno.
– „A Ty mi wtedy powiedziałaś, że marzenia są dla naiwnych. I że już w takie rzeczy nie wierzysz. Sądzę,
że to miało coś wspólnego z Twoim ojcem. Miał wtedy po Ciebie przyjechać i dokądś Cię zabrać, ale
jakoś nie dotarł”.
Fala bólu podchodzi mi do gardła i ściska serce. Znowu czuję tamten wstyd i złość. Przygryzam wargę i
zaciskam powieki. Ile razy ojciec wystawił mnie do wiatru? Straciłam rachubę. Po pierwszej dziesiątce
powinnam się już była nauczyć. Ale byłam za bardzo ufna. Wierzyłam w Charlesa Bohlingera, jak się
wierzy w Świętego Mikołaja. Tylko że Mikołaj przychodzi do dzieci, które na niego czekają.
– „Twoje postanowienia bardzo mnie poruszyły. Niektóre były
zabawne, jak numer siedem, a inne poważne. Postanowienie dwunaste, POMAGAĆ BIEDNYM,
wynikało z Twojego współczucia dla ludzi.
Zawsze dużo z siebie dawałaś, taką już masz naturę, Brett, wrażliwą i empatyczną.
Teraz widzę, jak wiele z Twoich postanowień nie doczekało się
realizacji. To bardzo bolesne”.
– To już nie są moje postanowienia, Mamo. Zmieniłam się.
– „Zmieniłaś się, oczywiście” – odczytuje w tym momencie Midar.
Wyrywam mu list.
– Naprawdę tak napisała?
Mężczyzna wskazuje palcem właściwy fragment.
– Tak. Tutaj.
Przechodzi mnie dreszcz.
– Dziwne. Niech pan czyta dalej.
– „Zmieniłaś się, oczywiście, ale, Kochanie, obawiam się, że
porzuciłaś swoje naturalne aspiracje. Czy teraz masz w ogóle jakieś cele, do których dążysz?”
– Oczywiście… – Staram się szybko wymyślić choćby jeden. – Do
dzisiaj chciałam zarządzać Bohlinger Cosmetics.
– „Nie jesteś stworzona do biznesu”.
Zanim zdążę zabrać mu kartkę, Midar odwraca ją do mnie i wskazuje odpowiedni wers.
– O Boże, zupełnie jakby mnie słyszała.
– Może to dlatego chciała, żebym czytał głośno. Dzięki temu
odbywa się jakby rozmowa między wami.
Wycieram oczy chusteczką.
– Mama miała szósty zmysł. Nigdy nie musiałam mówić, że coś
mnie trapi. Ona zawsze wiedziała. Nawet jeżeli ją przekonywałam, że jest inaczej, mówiła: „Brett,
najwyraźniej zapominasz, że jesteś moją córką.
Mnie nie zwiedziesz”.
– To miłe. Takie porozumienie jest bezcenne.
Znowu dostrzegam w jego oczach autentyczne zrozumienie.
– Czy pan stracił któreś z rodziców?
– Oboje żyją. Mieszkają w Champaign.
Nie powiedział, czy są zdrowi, ale nie drążę.
– „Żałuję, że pozwalałam, żebyś przez te wszystkie lata pracowała dla Bohlinger Cosmetics”.
– Dzięki, Mamo!
– „Jesteś zbyt wrażliwa na biznesowe warunki. I jesteś urodzoną
nauczycielką”.
– Nauczycielką?! Nie cierpiałam tego!
– „Nigdy tego naprawdę nie zakosztowałaś. Był tylko ten nieudany rok w Meadowdale. Pamiętasz?”
Kręcę głową.
– Miałabym nie pamiętać? To był najgorszy rok w moim życiu.
– „Kiedy przyszłaś do mnie, zapłakana, sfrustrowana i przerażona, zatrzymałam Cię w firmie. Znalazło
się miejsce w dziale marketingu.
Zrobiłabym wszystko, żeby z twojej ślicznej buzi znikł smutek.
Pozwoliłam więc, żeby Twój dyplom leżał latami w szufladzie i żebyś porzuciła swoje marzenie.
Patrzyłam, jak tkwisz na wysokim, dobrze opłacanym stanowisku i wykonujesz pracę, która Cię nie
pociąga i nie rozwija”.
– Lubię swoją pracę – odzywam się.
– „Strach przed zmianą prowadzi do stagnacji. Znowu przychodzi mi na myśl lista Twoich postanowień.
Proszę, spójrz na nią, kiedy Brad będzie czytał dalej”.
Midar układa kartkę na blacie przed nami, a ja ją odczytuję, tym razem uważniej.
– „Jest dwadzieścia punktów. Oznaczyłam dziesięć, które Ci
pozostały. Zacznijmy od pierwszego. MIEĆ DZIECKO ALBO DWOJE
DZIECI”.
Dla moich rodziców, Franka i Joany Nelsonów Kto patrzy na zewnątrz – śni, Kto zwraca się ku wnętrzu – budzi się. Carl G. Jung Rozdział pierwszy Orzechowa klatka schodowa ma złą akustykę. Głosy dochodzące z jadalni są zniekształcone, niewyraźne, natrętne. Trzęsącymi się rękami zamykam za sobą drzwi. Świat wokół mnie cichnie. Opieram głowę o framugę i głęboko wciągam powietrze. Pokój ciągle ma jej zapach –
perfum Eau d’Hadrien i mydła z koziego mleka. Metalowe łóżko trzeszczy, kiedy się na nie wdrapuję. Ten dźwięk dodaje mi otuchy, jak pobrzękiwanie dzwoneczków w ogrodzie, który do niej należał, i łagodny ton głosu, kiedy mówiła, że mnie kocha. Przychodziłam do tego łóżka, kiedy dzieliła je z moim ojcem, żeby powiedzieć, że brzuch mnie boli, albo poskarżyć się na straszydła, które schowały się pod moim łóżeczkiem. Za każdym razem Mama brała mnie pod kołdrę, mocno przytulała, głaskała i szeptała do ucha: – Poczekaj tylko. Zaraz będzie lepiej. – I rzeczywiście, stawał się cud. Otwierałam oczy i był już ranek, a przez koronkowe firanki sączyło się ciepłozłote światło. Zrzucam nowe, czarne czółenka i z ulgą masuję stopy. Przesuwam się do tyłu i opieram o żółte poduszki w turecki wzór. Zatrzymam sobie to łóżko. Nieważne, kto będzie się go domagał, jest moje i koniec. Ale tego stylowego domu będzie mi brakowało. – Jest niezachwiany, zupełnie jak babcia – mówiła o nim Mama. Jednak dla mnie żaden dom ani osoba nie zasługiwały na to określenie lepiej niż córka babci, moja Mama, Elizabeth Bohlinger. Nagle coś przychodzi mi do głowy. Mrugam, żeby spłynęły łzy, i schodzę z łóżka. Gdzieś tu ją schowała. Jestem pewna. Ale gdzie dokładnie? Otwieram drzwi garderoby. Po omacku błądzę dłońmi po designerskich sukniach i kostiumach. Natrafiam na szereg jedwabnych bluzek, które rozstępują się jak teatralne kotary. Jest. Ułożona w pudełku po butach, jak w gniazdku, butelka kruga, która spędziła w tej garderobie ostatnie cztery miesiące. Kiedy już ją trzymam, ogarnia mnie poczucie winy. Ten szampan należy do Mamy, nie do mnie. Wydała masę pieniędzy na tę ekskluzywną butelkę, kiedy wracałyśmy z pierwszej wizyty u lekarza. Natychmiast po powrocie do domu ukryła ją, żeby się nie zawieruszyła wśród innych butelek na dole. Dla Mamy to był symbol nadziei. Po szczęśliwie zakończonej kuracji miałyśmy otworzyć tego wyjątkowego szampana i wypić toast za dalsze cudowne życie. Przesuwam palcem po srebrnej folii i zagryzam wargę. Nie mogę go wypić. Był przeznaczony na świętowanie, a nie dla pogrążonej w żałobie córki, która nie miała nawet tyle siły, żeby do końca wysiedzieć na stypie. Coś przykuwa moją uwagę. Między pudełkiem, gdzie znalazłam szampana, a parą zamszowych mokasynów tkwi cienka, czerwona książeczka, dziennik, jak sądzę, przewiązana żółtą wstążką. Skórzana okładka jest podniszczona i spękana. Na bileciku w kształcie serca, takim, jaki zwykle dołącza się do prezentu, Mama napisała: Dla Brett. Poczekaj z otwarciem, aż poczujesz się silniejsza. Dzisiaj otwórz tylko szampana i wypij za nas.
Byłyśmy takim wspaniałym duetem. Kocham Cię, Mama. Wodzę palcem po literkach. Ktoś tak piękny powinien mieć ładniejsze pismo. W gardle mnie piecze. Niezależnie od swojej wiary w szczęśliwe zakończenie, Mama wiedziała, że przyjdzie dzień, w którym będę potrzebowała ratunku. Zostawiła mi szampana na dzisiaj i kawałeczek własnego życia, swoje myśli i marzenia – na jutro. Tylko że ja nie mogę czekać do jutra. Wpatruję się w dziennik. Strasznie potrzebuję jej słów. W tej chwili. Tylko jeden rzut oka. Kiedy jednak rozwiązuję żółtą wstążkę, przed oczami staje mi postać Mamy. Kręcąc głową, gani moją niecierpliwość. Jeszcze raz patrzę na bilecik. Chciała, żebym poczekała, aż będę silniejsza. Jestem rozdarta między jej a moją wolą. W końcu odkładam dziennik. – Dla ciebie – szepczę i dotykam ustami okładki – zaczekam. Nieoczekiwanie w ciszy słyszę swój szloch. Zasłaniam usta, żeby go powstrzymać, ale jest już za późno. Zwijam się w kłębek, czuję żebra pod palcami. Całe ciało boli mnie z tęsknoty. Jak ja sobie poradzę bez niej na tym świecie? Tak bardzo jestem jej córką. Chwytam szampana. Trzymając butelkę między kolanami, zwalniam korek, który przelatuje przez cały pokój i ląduje na nocnym stoliku, obok buteleczki Kytrilu. Miał ją uchronić przed wymiotami. Przysuwam się do stolika, wysypuję garść trójkątnych tabletek i od razu sobie przypominam, jak zaczęłam je podawać Mamie. Była wtedy po pierwszej chemii i udawała przede mną, że to nic takiego. – Naprawdę czuję się nieźle. Czasami przy menstruacji bywało gorzej. Jednak w nocy wymioty nadeszły jak tsunami. Połknęła jedną tabletkę, a potem poprosiła o następną. Leżałam przy niej, aż farmaceutyki przyniosły ulgę i zdołała zasnąć. Tuliłam ją i głaskałam. Robiłam to tak, jak ona mnie nauczyła. Potem, w przypływie desperacji, zamknęłam oczy i błagałam Boga, żeby uratował moją Matkę. Nie wysłuchał mnie. Przesypuję tabletki do plastikowej buteleczki. Nie zamykam wieczka i umieszczam buteleczkę na skraju stolika, żeby łatwo mogła dosięgnąć. Ale nie… Mama odeszła. Nie połknie już żadnej tabletki. Muszę się napić.
– Twoje zdrowie, Mamo – szepczę. Głos mi się załamuje. – Byłam taka dumna, że jestem twoją córką. Na pewno o tym wiedziałaś. Po jakimś czasie pokój zaczyna wirować, a ból na szczęście ustępuje. Odstawiam butelkę na podłogę i naciągam na siebie puchową kołdrę. Chłodna pościel pachnie leciutko lawendą. Trochę dziwne, że tak tu leżę, a piętro niżej kłębi się tłum obcych ludzi. Wsuwam się głębiej pod kołdrę. Podaruję sobie jeszcze chwilę ciszy, zanim wrócę na dół. Tylko minutkę. Głośne stukanie wyrywa mnie z otępienia. Siadam. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, gdzie jestem… Cholera, stypa! Zsuwam się z łóżka i w drodze do drzwi potykam o butelkę. – Au! Kurczę! – Wszystko w porządku, Brett? – pyta, stojąc w drzwiach, moja szwagierka, Catherine. Po czym wzdycha i nie czekając, aż odpowiem, wchodzi do pokoju. Natychmiast kuca obok wilgotnego dywanu i podnosi butelkę. – Boże! Wylałaś tu Closs du Mesnil rocznik 1995? – Najpierw trochę wypiłam. Siadam obok Catherine i wycieram orientalny dywan rąbkiem sukni. – Jezu, Brett, ta butelka kosztowała ponad siedemset dolarów. – Mhm. Mozolnie wstaję i patrzę na zegarek. – Która teraz jest? Catherine wygładza czarną lnianą sukienkę. – Już prawie druga. Właśnie podajemy lunch – odpowiada i zakłada mi włosy za ucho. Chociaż jestem od niej dużo wyższa, często wywołuje we mnie wrażenie, jakbym była jej niesfornym dzieckiem. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby pośliniła palec, żeby przyklepać mi włosy nad czołem. – Bardzo mizernie wyglądasz, Brett – mówi i poprawia mi perełki
pod szyją. – Twoja mama by powiedziała, że niezależnie od żałoby, musisz o siebie dbać. Nieprawda. Mama by powiedziała, że wyglądam ślicznie nawet z rozmazanym makijażem. Pochwaliłaby, że moje naturalne kędziorki tak się puszą pod wpływem wilgoci, zamiast krytykować zwariowany kołtun, który w ten sposób powstaje, a moje zapuchnięte oczy określiłaby słowem – uduchowione albo poetyckie. Czuję, jak łzy napływają mi do oczu, i odwracam się. Kto będzie mi dodawał pewności siebie teraz, kiedy Mama odeszła? Schylam się, żeby podnieść butelkę, ale podłoga zaczyna falować i wirować. Boże! Jestem na pokładzie łódki w czasie cyklonu. Łapię się ramy łóżka jak liny ratunkowej i czekam, aż wichry ucichną. Catherine przechyla głowę, dotyka idealnie pomalowanym paznokciem dolnej wargi i przygląda mi się. – Kochanie, a może zostaniesz na górze? Przyniosę ci talerz. Mam tu zostać? Co za pomysł. W końcu to stypa mojej Matki. Muszę zejść. Tylko że pokój tańczy, a ja nie mogę znaleźć butów. Kręcę się w kółko. Czego to ja szukam? Drepczę boso w kierunku drzwi i nagle sobie przypominam. – A tak, buty. No, pokażcie się, buty. Opadam na kolana i zaglądam pod łóżko. Catherine bierze mnie pod łokieć i stawia na nogi. – Brett, przestań. Jesteś pijana. Położę cię do łóżka. Prześpisz to. – Nie! – Wyrywam się z jej uścisku. – Nie mogę tego przegapić! – Ależ możesz. Twoja matka nie chciałaby, żebyś… – No, tu są. – Podnoszę swoje nowe czółenka i z trudem wpycham w nie stopy. Jezu, chyba mi urosły o dwa numery przez tę godzinę. Idę korytarzem najprościej, jak potrafię, z palcami w butach, a piętami na zewnątrz. Rozpostarłam ramiona, żeby utrzymać równowagę. Odbijam się jak kula bilardowa raz od jednej ściany, raz od drugiej. Słyszę za sobą Catherine. Mówi stanowczo, chociaż cicho, trochę jakby przez zaciśnięte zęby: – Brett, natychmiast przestań! Myli się, sądząc, że odpuszczę stypę. Muszę oddać hołd mojej
Matce. Pięknej, kochającej Matce… Jestem już na klatce schodowej, a cały czas staram się wsunąć stopy w buty. Są małe, jakby je zrobiono dla Barbie. W połowie schodów noga wykręca mi się w kostce. – Aj! Cały ten tłum gości, wszyscy, którzy przyszli, żeby ostatni raz okazać szacunek mojej Matce, odwracają głowy i patrzą na mnie. Widzę, jak przerażone kobiety podnoszą ręce i zakrywają usta, a panowie rzucają się, żeby mnie podtrzymać. Ląduję na środku hallu w podkasanej czarnej sukience i bez jednego buta. Budzi mnie brzęk talerzy. Wycieram strużkę śliny z kącika ust i siadam prosto. Mrugam kilka razy i rozglądam się. Jestem u Mamy. To dobrze. Będzie miała dla mnie aspirynę. Światła w salonie są częściowo wygaszone i kręcą się tu jacyś ludzie. Wkładają talerze i kieliszki do brązowych, plastikowych pudeł. Co tu się dzieje? Nagle jakbym dostała kijem baseballowym. Gardło mi się zaciska i zasłaniam usta. Cały ból, rozpacz i smutek znowu na mnie spływają. Mówiono mi, że długa walka z rakiem jest gorsza niż krótka, ale nie mam pewności, czy to się sprawdza w przypadku tych, którzy zostają. Śmierć Mamy nastąpiła tak szybko po diagnozie, że wydaje mi się to zupełnie nierealne, jak sen, z którego zaraz z westchnieniem ulgi się obudzę. Zamiast tego często zaraz po przebudzeniu nie pamiętam o tej tragedii i potem muszę przechodzić przez uświadamianie sobie i przeżywanie wszystkiego od nowa, znów i znów, jak Bill Murray w Dniu Świstaka. Czy kiedykolwiek się przyzwyczaję, że w moim życiu już nie ma tej jedynej osoby, która kochała mnie bezwarunkowo? Czy przyjdzie dzień, kiedy będę myślała o Mamie bez uczucia, że serce mi pęka? Kiedy masuję bolące skronie, pod powiekami pojawiają mi się obrazki z mojego upokarzającego upadku ze schodów. Chyba się zapadnę pod ziemię. – Hej, śpiąca panienko! – Shelley, moja druga szwagierka, podchodzi do mnie, trzymając w ramionach trzymiesięczną Emmę. – O Boże! – jęczę i chowam twarz w dłoniach. – Ale ze mnie idiotka. – Czemu? Uważasz, że jesteś jedynym człowiekiem na świecie, któremu zdarzyło się urżnąć? Jak tam twoja kostka? Podnoszę z nogi torebkę z lodem, który prawie całkiem się rozpuścił, i robię kilka kółek stopą.
– Nic mi nie będzie. – Kręcę głową. – Wydobrzeję szybciej niż moje ego. Jak mogłam zrobić coś takiego Mamie? – Odkładam torebkę z lodowatą wodą na podłogę i zbieram się z sofy. – W skali od jednego do dziesięciu jak źle wypadłam? Shelley mnie poklepuje. – Powiedziałam wszystkim, że jesteś wyczerpana. Kupili to. Nie brzmiało to nieprawdopodobnie, bo wyglądasz, jakbyś od tygodni nie spała – odpowiada i spogląda na zegarek. – Słuchaj, Jay i ja musimy już uciekać. Zrobiło się po siódmej. W hallu widzę Jaya, jak pochylony nad trzyletnim Trevorem upycha jego rączkę do rękawa jasnożółtego przeciwdeszczowego płaszczyka, w którym chłopiec wygląda jak miniaturowy strażak. Błękitne oczka spoglądają na mnie i maluch krzyczy: – Ciocia Błett! Rozpływam się. Mam cichą nadzieję, że mój bratanek nigdy nie nauczy się wymawiać poprawnie „r”. Podchodzę do niego i przegarniam mu włoski. – Jak się pan miewa? Jay zapina metalowy zatrzask pod szyją synka i się prostuje. Gdyby nie wyraźne kurze łapki, Jay wyglądałby raczej na dwadzieścia sześć lat, a nie na trzydzieści sześć, które mu już stuknęło. Przygarnia mnie ramieniem. – Dobrze się spało? – Przepraszam – mówię i strząsam grudkę tuszu spod oka. Jay cmoka mnie w czoło. – Spoko. Wszyscy rozumiemy, że najcięższe to jest dla ciebie. Ma na myśli to, że ze wszystkich dzieci Bohlingerów tylko ja jeszcze pozostaję singielką i nie mam własnej rodziny. I najbardziej z rodzeństwa byłam zależna od Mamy. Brat lituje się nade mną. – Wszyscy za nią tęsknimy – mówię i cofam się. – Ale ty jesteś jej córką – mówi mój najstarszy brat, Joad, który właśnie wychodzi zza zakrętu korytarza. Jego wielka postać prawie ginie pod niemal całym kwietnikiem. W odróżnieniu od Jaya, który starannie zaczesuje na bok rzednące włosy, Joad goli głowę całkowicie, na jajo, co w połączeniu z okularami w przezroczystych oprawkach przydaje mu stylu trochę wielkomiejskiego, a trochę pretensjonalnego. Teraz Joad się obraca i cmoka mnie w policzek. – Byłyście bardzo ze sobą związane. Jay i ja nie dalibyśmy rady bez ciebie. Szczególnie w ostatnim czasie.
To prawda. Kiedy minionej wiosny zdiagnozowano u Mamy raka jajnika, postanowiłam, że razem przez to przejdziemy. To ja opiekowałam się nią po operacji, siedziałam przy niej podczas chemioterapii i nalegałam, żeby zwrócić się do drugiego, a potem trzeciego specjalisty. I kiedy wszyscy eksperci potwierdzili, że rokowania są jak najgorsze, to ja byłam przy niej w dniu, w którym zdecydowała się przerwać tę ohydną kurację. Jay ściska mi rękę. Niebieskie oczy ma pełne łez. – Wiesz, że jesteśmy z tobą, siostrzyczko, prawda? Kiwam głową i wyjmuję paczkę chusteczek higienicznych z kieszeni. Smutną ciszę przerywa głos Shelley, która wchodzi do hallu, niosąc fotelik samochodowy Emmy, i mówi do Jaya: – Kochanie, zabierzesz to drzewko szczęścia, które przysłali moi rodzice? – Po czym spogląda na mnie i na Joada i dodaje: – Wy go nie chcecie, prawda? Joad wymownie wskazuje głową przeogromny kwietnik, który trzyma, jakby można go było nie zauważyć. – Już mam. A ja dorzucam: – Weź, oczywiście. Trochę jestem zdziwiona, że ludzie mogą przywiązywać wagę do drzewka, kiedy Mama dopiero co umarła. Moi bracia z rodzinami wychodzą w jesienną noc. Oddalają się od kamiennego domu, a ja stoję i przytrzymuję skrzydło drzwi, tak jak robiła to Mama. Ostatnia wychodzi Catherine. Poprawia apaszkę od Hermesa przy kołnierzu zamszowego płaszcza. – Do jutra – mówi i odciska mi na policzku różową szminkę. Wzdycham. Jakby nie dość było rozpatrywania, komu przypadnie które drzewko, jutro o dziesiątej trzydzieści wszystkie aktywa Matki zostaną rozdzielone pomiędzy jej dzieci. Nastąpi coś w rodzaju uroczystości wręczenia nagród Bohlinger. Za kilka godzin zostanę prezesem Bohlinger Cosmetics i szefową Catherine. Nie mam pewności, czy którejkolwiek z tych funkcji jestem w stanie sprostać. Z kokonu wietrznej nocy wykluwa się bezchmurny, błękitny
poranek. Uznaję to za dobry omen. Z tylnego siedzenia lincolna patrzę na brzeg jeziora Michigan i jeszcze raz myślę, co im powiem. Och! Jestem zaszczycona. To wielkie wyróżnienie. Nigdy nie zastąpię Matki, ale zrobię wszystko, żeby firma nadal się rozwijała. Czuję tępy ból głowy i znów przeklinam fakt, że wypiłam tego cholernego szampana. Co ja sobie myślałam? Czuję się podle – i to nie tylko fizycznie. Jak mogłam to zrobić Mamie? Czy można się spodziewać, że po tym wszystkim moje rodzeństwo będzie mnie traktowało poważnie? Wyjmuję puderniczkę z torebki i pudruję nos i policzki. Dzisiaj muszę wyglądać na osobę opanowaną i kompetentną, bo taki powinien być dyrektor generalny. Bracia powinni sobie uświadomić, że poradzę sobie z zarządzaniem firmą, nawet jeżeli zdarzyło mi się nie zapanować nad plączącymi się po alkoholu nogami. Ciekawe, czy będą dumni ze swojej małej siostrzyczki, która w wieku trzydziestu czterech lat awansuje z kierownika działu marketingu na dyrektora wielkiej firmy? Niezależnie od wczorajszych wypadków, myślę, że tak. Każdy z nich ma swoją pracę i poza tym, że posiadają udziały firmy, nie mają za wiele do czynienia z rodzinnym biznesem. A Shelley jest logopedą i pełnoetatową mamą. Zupełnie jej nie obchodzi, kto poprowadzi firmę teściowej. Jeśli kogoś się obawiam, to Catherine. Moja szwagierka ukończyła prestiżową Wharton School of Business i reprezentowała Stany Zjednoczone w pływaniu synchronicznym na olimpiadzie w 1992 roku. Ma wystarczająco dużo rozumu, uporu i ducha współzawodnictwa, żeby poprowadzić trzy firmy naraz. Przez ostatnie dwanaście lat była wicedyrektorem i prawą ręką Mamy. Bez Catherine Bohlinger Cosmetics pozostałaby małym, dobrze prosperującym lokalnym producentem. Kiedy weszła na pokład, zdołała przekonać Mamę, żeby rozwinąć markę. Na początku 2002 roku Catherine dostała cynk, że Oprah Winfrey pracuje nad nowym programem pod tytułem Rzeczy, które uwielbiam. Przez dwadzieścia jeden tygodni wysyłała do Harpo Studios przepięknie opakowane paczuszki zawierające naturalne mydła i balsamy Bohlinger oraz zdjęcia i artykuły poświęcone naszej przyjaznej środowisku, ekologicznej firmie. Pakowała właśnie dwudziestą drugą paczuszkę, kiedy zadzwonili. Oprah wybrała do programu organiczną maseczkę Bohlinger z czarnej herbaty i pestek winogron. Po emisji programu nastąpiło coś na miarę eksplozji. Nagle każde spa i każdy dom handlowy chciały mieć w ofercie linię kosmetyków Bohlinger. W ciągu sześciu miesięcy produkcja wzrosła czterokrotnie. Trzy wiodące spółki zaoferowały niewiarygodne sumy w zamian za sprzedaż marki, ale Catherine wyperswadowała to Matce. Otworzyła za to sklepy w Nowym Jorku, Los Angeles, Dallas i Miami, a po kolejnych dwóch latach wprowadziła markę na rynki zagraniczne. I chociaż lubię sobie wyobrażać, że moja działalność marketingowa także przyczyniła się do tego sukcesu,
to jednak jestem pewna, że gdyby nie Catherine Humphries-Bohlinger, nasza firma nie stałaby się przedsiębiorstwem obracającym milionami dolarów. Nie można zaprzeczyć, że Catherine jest w tym ulu królową, a ja, kierując działem marketingu, jedną z lojalnych pszczół robotnic. Tymczasem za kilka minut role mają się odwrócić i to ja stanę się szefową Catherine, co mnie przeraża jak cholera. W czerwcu Mama, poddawana kolejnym etapom terapii, rzadko bywała w firmie. Catherine wezwała mnie wtedy do swojego gabinetu. – Brett, koniecznie musisz się nauczyć zasad, na jakich funkcjonujemy – powiedziała, opierając splecione dłonie na blacie biurka z wiśniowego drewna. – Niezależnie od tego, jak bardzo wszyscy tego nie chcemy, niedługo nasze życie bardzo się odmieni, a ty musisz być szczególnie dobrze przygotowana do swojej nowej roli. Przewidywała, że Mama umrze! Jak mogła w ogóle brać coś takiego pod uwagę?! Jednak Catherine jest po prostu realistką. Staram się wyciszyć. – Oczywiście z chwilą odejścia twojej matki wszystkie jej udziały przejdą na ciebie. Jesteś w końcu jej jedyną córką, a także jedynym dzieckiem zatrudnionym w firmie. I współpracujesz z nią dłużej niż ktokolwiek inny. Czuję, jak rośnie mi klucha w gardle. Mama zawsze żartowała, że zaczęłam pracować w firmie już w pieluchach. Ładowała mnie do nosidełka i razem rozwoziłyśmy mydła i balsamy do lokalnych sklepów i na targowiska. – Będziesz miała większość udziałów – ciągnęła Catherine – a to oznacza, że zostaniesz prezesem zarządu. Coś w jej chłodnym, wyważonym tonie wywołuje we mnie myśl, że ma do mnie żal. Ale czy można mieć jej to za złe? Ta kobieta jest naprawdę błyskotliwa, a ja po prostu przypadkiem urodziłam się jako córka Elizabeth. – Pomogę ci się do tego przygotować – kontynuowała Catherine, stukając w klawiaturę notebooka – chociaż oczywiście nie twierdzę, że to konieczne. Myślisz, że możemy zacząć od jutra? Powiedzmy o ósmej. – To nie było pytanie, tylko polecenie.
Codziennie rano siadałam na krześle obok Catherine i słuchałam o zawiłościach transakcji międzynarodowych, taks celnych i prowadzenia firmy. Pani wiceprezes wysłała mnie na tygodniowe seminarium z zakresu zarządzania do Harvard Business School, abym zapoznała się z najnowszymi trendami w tej dziedzinie, i zapisała mnie na cykl szkoleń online dotyczących różnorodnych zagadnień, począwszy od tworzenia budżetu, a skończywszy na relacjach z pracownikami. Czasem mnie to wszystko przytłaczało, ale nigdy nie pomyślałam, żeby się wycofać. Będę z dumą nosiła koronę, która należała do Mamy. Mam tylko nadzieję, że moja szwagierka nie będzie mi miała za złe, że od czasu do czasu poproszę ją o wypolerowanie moich insygniów. Kierowca Mamy podwozi mnie pod numer 200 na Randolph Street. Patrzę w górę na zbudowaną z granitu i stali sylwetkę Chicago’s Aon Center. Biura w takim miejscu są pewnie obłędnie drogie. No, oczywiście, prawnik Mamy nie jest byle kim. Wjeżdżam na trzydzieste drugie piętro. Dokładnie o dziesiątej trzydzieści Claire, atrakcyjna rudowłosa asystentka, wprowadza mnie do gabinetu pana Midara, gdzie moi bracia z żonami zebrali się już wokół prostokątnego mahoniowego stołu. – Czy napije się pani kawy, panno Bohlinger, a może herbaty albo wody? – Nie, dziękuję. Wybieram krzesło obok Shelley i rozglądam się. Biuro pana Midara jest zgrabnym połączeniem tradycji i nowoczesności. Proste wnętrze z marmuru i szkła zmiękczają orientalne dywany i kilka wyrafinowanych antyków. Całość tchnie luksusem. – Ładnie tu – odzywam się. – Prawda. To Stone. Uwielbiam go. – Tyle tu granitu, że można by otworzyć kamieniołom. Catherine chichocze, jakbym ją rozbawiła. – Edward Durell Stone. To jego projekt. – Aha. Czy jest coś, czego ta kobieta nie wie? Inteligencja Catherine nie działa na mnie dobrze. Czuję się przy niej ignorantką. Poza tym jest bardzo silna, więc sama wydaję się sobie słabeuszem. I jest niezwykle kompetentna, więc jestem tu niepotrzebna, jak bielizna modelująca na Victorii Beckham. Uwielbiam Catherine, ale jej perfekcjonizm mnie przeraża, co wynika zarówno z mojego braku pewności siebie, jak i z jej arogancji. Mama kiedyś powiedziała, że mam tyle samo inteligencji, co Catherine, ale tylko niewielką część jej pewności siebie, i dodała: „I dzięki Bogu”. To był jedyny przypadek, kiedy Mama wyraziła się krytycznie o Katarzynie Wielkiej, ale ten maleńki incydent spowodował, że poczułam się dużo lepiej. Tymczasem Catherine kontynuuje, jakby mnie to interesowało:
– Inwestorem był Standard Oil Company. Jeżeli się nie mylę, ukończyli budowę w siedemdziesiątym trzecim roku. Jay odsuwa się na krześle, tak że znajduje się poza zasięgiem jej wzroku, i przeciągle ziewa, ale Joad wydaje się całkowicie pochłonięty tym, co mówi żona. – Tak, kochanie – potwierdza. – I jest to trzeci co do wielkości budynek w Chicago. – Spogląda na Catherine, szukając aprobaty. Chociaż mój najstarszy brat jest jednym z najwyżej cenionych architektów młodego pokolenia, mam nieodparte wrażenie, że pozostaje nieco zastraszony przez kobietę, którą poślubił. – Wyższe są już tylko Trump Tower i Willis Tower. A Catherine, zwracając się właściwie do mnie, dopowiada: – Willis to dawniejsza Sears Tower. – Sears? Jak ten dom handlowy? A na co im taki wielki budynek?! Tym razem Catherine patrzy, jakby nie wiedziała, czy mówię poważnie, czy żartuję, a Jay z drugiego końca stołu uśmiecha się do mnie szeroko. – Ten budynek ma osiemdziesiąt cztery kondygnacje – ciągnie Catherine. Nasze dywagacje na temat architektury przerywa pospieszne wejście wysokiego, lekko potarganego i zadyszanego mężczyzny. Ma około czterdziestki. Przeczesuje włosy palcami i poprawia krawat. – Witam państwa – pozdrawia nas w drodze do stołu. – Nazywam się Brad Midar, przepraszam, że musieli państwo na mnie czekać. Mężczyzna okrąża stół i podaje rękę każdemu z nas, a my się przedstawiamy. Kiedy się uśmiecha, widać, że ma lekko krzywe zęby, co przydaje mu sympatycznego, trochę chłopięcego wdzięku. Ciekawa jestem, czy moje rodzeństwo myśli to samo, co ja. Czemu Mama zaangażowała tego młodego i zupełnie obcego człowieka, a nie pana Goldblatta, który od lat był adwokatem rodziny? – Wracam ze spotkania na drugim końcu miasta – wyjaśnia Midar. – Nie sądziłem, że to mi zajmie tyle czasu. Kładzie na blacie plik dokumentów. Spoglądam na Catherine, która ma przygotowany notes i pióro. Kulę
się. Czemu nie pomyślałam, żeby robić notatki? Jak, do diabła, chcę prowadzić całą wielką firmę, skoro nawet nie pamiętam o notatniku? Pan Midar chrząka. – Pozwólcie państwo, że na wstępie powiem, jak bardzo mi przykro z powodu straty, jaką ponieśliście. Bardzo lubiłem Elizabeth. Spotkaliśmy się niedawno, dopiero w maju, zaraz po diagnozie, ale mam wrażenie, jakbym ją znał całe lata. Nie mogłem przyjść na stypę, ale byłem na pogrzebie. Odprowadziłem ją nie jako prawnik, lecz jako przyjaciel. Z miejsca polubiłam tego zapracowanego człowieka, który znalazł czas, żeby przyjść na pogrzeb mojej Matki – kobiety, którą znał zaledwie szesnaście tygodni. Nasuwa mi się myśl o moim prawniku – i chłopaku – Andrew, który znał Mamę przez cztery lata, ale nie zdołał zmienić rozkładu dnia na tyle, żeby uczestniczyć w stypie. Staram się stłumić ból. W końcu Andrew prowadzi teraz ważną sprawę. I wyrwał się na pogrzeb. – Jestem zaszczycony, że Elizabeth Bohlinger wybrała mnie na wykonawcę testamentu – ciągnie Midar. – Możemy zaczynać? Po upływie godziny dobroczynność Mamy jest nam już lepiej znana, a Jay i Joad Bohlinger mają dość pieniędzy, żeby do końca swoich dni żyć rozrzutnie. Jak Mamie udało się zgromadzić taką fortunę? – Brett Bohlinger otrzyma swoją część spadku w późniejszym terminie. – Midar zdejmuje okulary do czytania i spogląda na mnie. – W tym miejscu jest odnośnik. Przeczytam wyjaśnienie później. – Okej – mówię i drapię się po głowie. Dlaczego Mama nie chciała, żebym dostała spadek już dzisiaj? Może wyjaśnienie jest w tym małym, czerwonym dzienniku, który mi zostawiła. Ale nagle spływa na mnie olśnienie. Dostaję całą firmę, która obecnie jest warta miliony. Bóg jeden wie, jak sobie z tym poradzę. Czuję w skroniach tępy ból. – Teraz przechodzimy do sprawy domu. – Prawnik znowu zakłada okulary i odnajduje właściwe miejsce w dokumencie. – „Nieruchomość przy North Astor Street pod numerem sto trzynastym ma przez dwanaście miesięcy pozostać nienaruszona. W tym czasie ani budynek, ani jakikolwiek element wyposażenia nie ma być sprzedany ani wynajęty. Moje dzieci mają prawo zamieszkiwać w domu nie dłużej niż przez trzydzieści kolejnych dni i mogą używać wyposażenia dla swoich
potrzeb”. – Poważnie? – odzywa się Joad. – Mamy własne domy. Nie ma potrzeby, żebyśmy korzystali z tego. Czuję, że twarz mi czerwienieje. Zaczynam oglądać paznokcie. Najwyraźniej mój brat sądzi, że jestem współwłaścicielką loftu, w którym mieszkam z Andrew. Jednak mimo że zamieszkaliśmy w nim razem trzy lata temu, zaraz po tym, jak Andrew go kupił, i zainwestowałam w urządzanie więcej pieniędzy niż on, nie mam tytułu własności. Z prawnego punktu widzenia loft nie należy do mnie. A z mojego punktu widzenia tak jest dobrze. Pieniądze nigdy nie miały dla mnie takiego znaczenia jak dla Andrew. – Bracie – odzywa się Jay pojednawczo – Taka jest wola Mamy. Musimy ją uszanować. Joad kręci głową. – Ależ to nonsens. Dwanaście miesięcy niebotycznych podatków, nie mówiąc o kosztach utrzymania tego muzeum. Kręcę głową. Joad odziedziczył charakter po naszym ojcu. Jest stanowczy, pragmatyczny i nie bawi się w sentymenty. Ta jego beznamiętność jest czasem przydatna. Na przykład w czasie przygotowań do pogrzebu. Ale dzisiaj takie zachowanie jest niegodne. Gdyby pozwolić działać Joadowi, jeszcze dzisiaj przed zachodem słońca postawiłby na podjeździe przed domem Mamy tabliczkę NA SPRZEDAŻ i kontener na śmieci. Będzie inaczej. Dała nam dosyć czasu, żebyśmy mogli przejrzeć jej rzeczy i stopniowo się z nimi pożegnać. Dla Andrew te przedmioty są nazbyt staroświeckie, ale możliwe, że chociaż jeden z moich braci zechce zatrzymać wiele cennych drobiazgów. W tym samym roku, w którym wyjechałam do Northwestern, Mama kupiła zrujnowaną kamienicę od komornika. Ojciec bardzo ją za to krytykował, mówiąc, że bierze sobie na głowę taki problem. Tyle że wtedy był już jej eks-mężem. Mama mogła sama podejmować decyzje. Dostrzegła coś magicznego w spękanych sklepieniach i śmierdzących dywanach. Pochłonęło to całe lata wytężonej pracy i wyrzeczeń, ale w końcu upór i cierpliwość Mamy zwyciężyły. Dzisiaj dziewiętnastowieczny budynek, usytuowany w najbardziej pożądanej okolicy miasta, Gold Coast, jest perełką. Mama, która była córką prostego hutnika, żartowała, że jest jak Louise Jefferson. Szkoda, że mój ojciec nie żył dosyć długo, żeby zobaczyć, jak spektakularną metamorfozę przeszedł ten dom i ta kobieta, której, jak sądzę, nigdy nie doceniał. – Jest pan pewien, że Matka była w pełni władz umysłowych, kiedy tworzyła testament? – pytanie Joada przerywa moje rozmyślania.
W szerokim uśmiechu prawnika dostrzegam jakiś podtekst. – O, umysłowo była w znakomitej kondycji, zapewniam pana. Powiem więcej: nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak świetnie wszystko sobie zaplanował. – Kontynuujmy – odzywa się Catherine, która zawsze pozostaje przede wszystkim menedżerem. – Ze sprawą domu uporamy się we właściwym czasie. Pan Midar chrząka. – Wobec tego przejdźmy do sprawy Bohlinger Cosmetics. Głowa mi pęka. Czuję na sobie spojrzenie czterech par oczu. Pamięć podsuwa mi wczorajszą scenę i czuję, jak narasta we mnie panika. Jaki dyrektor generalny upija się na stypie własnej matki? Nie zasługuję na to stanowisko. Jednak jest już za późno. Staram się nadać twarzy jak najbardziej obojętny wyraz, zupełnie jak aktorka nominowana do nagrody Akademii. Catherine siedzi z piórem w ręce, gotowa zapisywać istotne szczegóły. – „Wszystkie moje udziały w Bohlinger Cosmetics oraz stanowisko dyrektora generalnego przekazuję mojej… Zachowuj się naturalnie. Nie patrz na Catherine. – …synowej, Catherine Humphries-Bohlinger”. Rozdział drugi Co jest, do cholery? – mówię na cały głos. Dociera do mnie, że nie dostałam tego pieprzonego Oscara i, o zgrozo, nie potrafię tego faktu przyjąć z wdziękiem. Jestem cholernie wkurzona. Midar patrzy na mnie zza okularów: – Życzy pani sobie, żebym przeczytał to jeszcze raz? – Taak – zacinam się i wodzę wzrokiem od jednego członka rodziny do drugiego w poszukiwaniu oznak wsparcia. Jay patrzy współczująco, ale Joad nawet nie zwrócił na mnie oczu. Gryzmoli coś w notesie i rusza żuchwą, jakby gryzł. A Catherine? Cóż, naprawdę byłaby dobrą aktorką. Jej twarz wyraża najszczersze niedowierzanie. Pan Midar pochyla się w moją stronę i mówi dobitnie, jakbym była niedołężną, starą babką:
– Udziały pani matki w firmie Bohlinger Cosmetics otrzymuje pani bratowa, Catherine. – Prawnik podnosi dokument w moim kierunku. – Każde z państwa otrzyma kopię, ale jeżeli pani sobie życzy, może pani teraz spojrzeć na moją. Kulę się i macham ręką. Staram się zapanować nad oddechem. Udaje mi się powiedzieć: – Nie, dziękuję. Proszę, niech pan czyta dalej. Przepraszam. Schylam głowę i przygryzam dolną wargę, żeby powstrzymać jej drżenie. Musiała nastąpić jakaś pomyłka. Tak ciężko pracowałam. Chciałam, żeby Mama była ze mnie dumna. Czy Catherine mnie wykopała? Nie. Nie byłaby taka okrutna. – To w zasadzie wszystko – odzywa się Midar. – Mam już tylko pewną sprawę do omówienia z panną Brett. – Patrzy na mnie. – Ma pani czas teraz czy woli spotkać się w innym terminie? Błądzę we mgle i nie widzę drogi wyjścia. – Nie, może być dzisiaj. – Słyszę głos, który brzmi jak mój. – Dobrze. – Prawnik spogląda na twarze osób zgromadzonych przy stole. – Czy zanim się rozstaniemy, mają państwo jakieś pytania? – Nie, wszystko jasne – odpowiada Joad i rusza do drzwi ze skwapliwością więźnia wychodzącego na przepustkę. Catherine tymczasem sprawdza wiadomości w komórce, a Jay podchodzi do Midara, żeby mu podziękować. Spogląda na mnie, ale szybko odwraca wzrok. Najwyraźniej jest zażenowany. Niedobrze mi. Jedyna osoba, która wydaje mi się bliska, to Shelley. Ma takie dobre, brązowe oczy i burzę naturalnych loków na głowie… Teraz rozkłada ramiona i mnie przytula. Ale nawet ona nie wie, co powiedzieć. Członkowie mojej rodziny kolejno ściskają Midarowi rękę i wychodzą, a ja siedzę z boku, jak niegrzeczna uczennica, która została za karę po lekcjach. Kiedy już wszyscy opuszczają gabinet, Midar zamyka drzwi. Robi się dziwnie cicho. Słyszę szum krwi w skroniach. Mężczyzna wraca na swoje miejsce u szczytu stołu. Siedzimy dokładnie na dwóch końcach diagonali. Midar ma gładko ogoloną, opaloną twarz i brązowe oczy, które łagodzą jego twarde rysy.
– Jak się pani czuje? – pyta takim tonem, jakby naprawdę go to obchodziło. Pewnie płacimy mu według stawki godzinowej. – Dobrze – odpowiadam. Jestem biedna, osierocona, publicznie upokorzona, ale czuję się dobrze. Całkiem dobrze. – Pani matka niepokoiła się, że dzisiejszy dzień będzie dla pani szczególnie trudny. – Naprawdę? – mówię z dziwną chrypką. – Spodziewała się, że mogę się zdenerwować, że wykluczyła mnie w testamencie? Midar poklepuje mnie po dłoni. – To nie całkiem tak. Wysuwam dłoń spod jego ręki i kładę na kolanie. Spuszczam oczy i w zasięgu wzroku mam teraz pierścionek ze szmaragdem. Przenoszę spojrzenie na zegarek marki Rolex i wreszcie na bransoletkę Cartier Trinity. Podnoszę oczy i dostrzegam w oczach Midara wyraz podobny do niechęci. – Wiem, co pan myśli. Że jestem egocentryczna i rozpieszczona. Sądzi pan, że chodzi mi o pieniądze albo władzę. – Gardło mi się zaciska. – A tak naprawdę jedyne, czego chciałam wczoraj, to jej łóżko. Chciałam się na nim zwinąć i poczuć jej… Ku swojemu przerażeniu zaczynam chlipać. Z początku bezgłośnie, ale po chwili już otwarcie szlocham. Midar rzuca się do biurka po chusteczki higieniczne. Podaje mi jedną i poklepuje mnie po plecach, a ja staram się pozbierać. – Przepraszam – chrypię. – To wszystko… jest dla mnie bardzo trudne. – Rozumiem. – Ma tak szczerze smutną minę, że wierzę, że tak jest. Wpatruję się w chusteczkę. Oddychaj spokojnie. Nabierz powietrza. I jeszcze raz. Głęboko. – Okej – mówię, gdy tylko zaczynam wracać do względnej równowagi. – Powiedział pan, że mamy omówić jakąś sprawę.
Prawnik wyjmuje ze skórzanej teczki drugą szarą kopertę i kładzie przede mną na stole. – Elizabeth chciała dla pani czegoś innego. Po czym wyciąga z koperty pożółkłą kartkę. Wpatruję się w nią. Gęsta siateczka zagnieceń pozwala się domyślić, że ktoś kiedyś zmiął tę kartkę w małą, zbitą kulkę. – Co to jest? – Lista. Lista pani celów. Trochę trwa, zanim się orientuję, że to faktycznie moje pismo. Pełne zakrętasów pismo czternastolatki. Najwidoczniej sporządziłam kiedyś takie zestawienie, choć zupełnie sobie tego nie przypominam. Obok niektórych punktów są komentarze napisane ręką Mamy. Moje postanowienia na życie *1. Mieć dziecko albo dwoje dzieci. 2. Całować się z Nickiem Nicolem. 3. Być w drużynie cheerliderek. Gratulacje. To naprawdę było takie ważne? 4. Mieć same piątki na świadectwie. Perfekcja jest wartością przecenianą. 5. Pojechać na narty w Alpy. Ale było fajnie! *6. Kupić psa. 7. Odpowiadać poprawnie, kiedy siostra Rose mnie wywołuje, a ja rozmawiam z Carrie. 8. Pojechać do Paryża. Cudowne wspomnienia! *9. Do śmierci przyjaźnić się z Carrie Newsome! 10. Studiować w Northwestern. Jaka byłam dumna, kiedy moja córeczka dostała się do reprezentacji uczelni w lacrosse! 11. Zawsze być miła i przyjazna dla ludzi. Słuszna droga! *12. Pomagać biednym. *13. Mieć świetny dom. *14. Kupić konia.
15. Wziąć udział w gonitwie z bykami. Nawet o tym nie myśl! 16. Nauczyć się francuskiego. Très bien! *17. Zakochać się. *18. Wystąpić na żywo na prawdziwej, dużej scenie. *19. Mieć dobre relacje z tatą. *20. Być cudowną nauczycielką. – Mhm – odchrząkuję i odczytuję kolejne punkty. Całować się z Nickiem Nicolem. Być w drużynie cheerleaderek. Uśmiecham się i przesuwam kartkę z listą z powrotem do Midara. – Słodkie. Skąd pan to ma? – Od Elizabeth. Zachowała ją przez te wszystkie lata. Spuszczam głowę. – I co, zostawiła mi w spadku tę listę? Midar się nie uśmiecha. – Można tak powiedzieć. – O co tu chodzi? Mężczyzna przysuwa krzesło bliżej mnie. – Okej. Może wyjaśnię. Elizabeth przed laty wyjęła tę kartkę z kosza na śmieci. Zawsze gdy udało się pani osiągnąć któryś z tych celów, wykreślała go. – Midar wskazuje „Nauczyć się francuskiego”. – Widzi pani? Mama skreśliła ten punkt i napisała obok Très bien! – Ale dziesięciu celów z listy jeszcze pani nie osiągnęła. – To śmieszne. Teraz mam inne cele. Midar kręci głową. – Pani matka uważała, że dzisiaj te cele są dla pani tak samo ważne. Kulę się. Szkoda, że Mama nie znała mnie lepiej.
– Cóż. Myliła się. – Pragnęła, żeby pani wypełniła pozostałe postanowienia z listy. Otwieram usta i potrząsam mu kartką przed nosem. – Pan chyba żartuje. Napisałam to dwadzieścia lat temu. Chcę uszanować wolę mojej Matki, ale nie w ten sposób. Midar podnosi ręce jak policjant kierujący ruchem. – Stop! Jestem tylko posłańcem. Nabieram powietrza i kiwam głową. – Przepraszam. – Opadam na krzesło i pocieram czoło. – Co właściwie Mama sobie myślała? Midar wyjmuje z szarej koperty mniejszą, bladoróżową. Natychmiast rozpoznaję ulubioną papeterię Mamy marki Crane. – Elizabeth napisała do pani list i życzyła sobie, żebym go pani głośno odczytał. Proszę nie pytać dlaczego. Nie mogę go pani po prostu dać. Stanowczo chciała, żebym go przeczytał. – Nagle uśmiecha się uroczo. – Umie pani czytać, prawda? Ukradkiem także się uśmiecham. – Proszę posłuchać. Nie mam pojęcia, dlaczego Mama tak postanowiła. Aż do dzisiaj powiedziałabym, że jeżeli chciała, żeby pan to przeczytał, to na pewno miała powód. Ale teraz po prostu nie mam pojęcia. – A ja uważam, że nadal obowiązuje ten sam schemat. Pani matka miała swoje powody. Serce bije mi szybciej, kiedy słyszę szelest rozdzieranej koperty. Zmuszam się, żeby usiąść prosto, krzyżuję ramiona na piersiach. Midar wkłada okulary do czytania i odchrząkuje. – „Kochana Brett, pozwól, że zacznę od tego, jak bardzo mi przykro, że musiałaś przechodzić przez to wszystko, co było naszym udziałem w ostatnich miesiącach. Byłaś moim oparciem i dobrym duchem. Bardzo Ci za to dziękuję. Nie chciałam Cię opuszczać. Tyle miałyśmy jeszcze razem przeżyć. Bardzo się kochamy, prawda? Ale, chociaż teraz pewnie mi nie wierzysz, przyjdzie dzień, że poczujesz się lepiej. Jeszcze będziesz szczęśliwa.
Wiem, że dzisiaj jesteś smutna. Pozwól sobie na ten smutek. Szkoda, że nie będzie mnie przy Tobie w tym czasie. Przytuliłabym Cię i trzymała w ramionach, aż byś się uspokoiła, tak jak robiłam, kiedy byłaś małą dziewczynką. Albo może wzięłabym Cię na lunch. Znalazłybyśmy przytulny kącik w The Drake i przesiedziałabym całe popołudnie, wysłuchując Twoich obaw i trosk. Głaskałabym Cię po plecach i wiedziałabyś, że Ci współczuję”. Midar czyta jakby ciszej. – Dobrze się pani czuje? Nie jestem w stanie mówić. Kiwam tylko głową. Midar ściska mnie za ramię i wraca do czytania: – „Na pewno byłaś bardzo zaskoczona, kiedy dzisiaj twoi bracia dostali spadek, a Ty nie. I wyobrażam sobie, jak się rozzłościłaś, kiedy najwyższe stanowisko przypadło Catherine. Uwierz mi, Brett, wiem, co robię. I wszystko, co robię, leży w Twoim najlepiej pojętym interesie”. Prawnik uśmiecha się do mnie. – Matka panią kochała. – Wiem – szepczę i zakrywam dłonią trzęsącą się brodę. – „Pewnego dnia, prawie dwadzieścia lat temu, opróżniając Twój kosz na śmieci, znalazłam zwiniętą w kulkę kartkę. Oczywiście byłam za bardzo wścibska, żeby ją przeoczyć. Możesz sobie wyobrazić, jak się ucieszyłam, kiedy odkryłam, że spisałaś listę postanowień. Nie bardzo wiem, czemu ją wyrzuciłaś, bo moim zdaniem jest cudowna. Zapytałam Cię o nią tamtego wieczoru. Pamiętasz?” – Nie – odpowiadam głośno. – „A Ty mi wtedy powiedziałaś, że marzenia są dla naiwnych. I że już w takie rzeczy nie wierzysz. Sądzę, że to miało coś wspólnego z Twoim ojcem. Miał wtedy po Ciebie przyjechać i dokądś Cię zabrać, ale jakoś nie dotarł”. Fala bólu podchodzi mi do gardła i ściska serce. Znowu czuję tamten wstyd i złość. Przygryzam wargę i zaciskam powieki. Ile razy ojciec wystawił mnie do wiatru? Straciłam rachubę. Po pierwszej dziesiątce powinnam się już była nauczyć. Ale byłam za bardzo ufna. Wierzyłam w Charlesa Bohlingera, jak się wierzy w Świętego Mikołaja. Tylko że Mikołaj przychodzi do dzieci, które na niego czekają. – „Twoje postanowienia bardzo mnie poruszyły. Niektóre były
zabawne, jak numer siedem, a inne poważne. Postanowienie dwunaste, POMAGAĆ BIEDNYM, wynikało z Twojego współczucia dla ludzi. Zawsze dużo z siebie dawałaś, taką już masz naturę, Brett, wrażliwą i empatyczną. Teraz widzę, jak wiele z Twoich postanowień nie doczekało się realizacji. To bardzo bolesne”. – To już nie są moje postanowienia, Mamo. Zmieniłam się. – „Zmieniłaś się, oczywiście” – odczytuje w tym momencie Midar. Wyrywam mu list. – Naprawdę tak napisała? Mężczyzna wskazuje palcem właściwy fragment. – Tak. Tutaj. Przechodzi mnie dreszcz. – Dziwne. Niech pan czyta dalej. – „Zmieniłaś się, oczywiście, ale, Kochanie, obawiam się, że porzuciłaś swoje naturalne aspiracje. Czy teraz masz w ogóle jakieś cele, do których dążysz?” – Oczywiście… – Staram się szybko wymyślić choćby jeden. – Do dzisiaj chciałam zarządzać Bohlinger Cosmetics. – „Nie jesteś stworzona do biznesu”. Zanim zdążę zabrać mu kartkę, Midar odwraca ją do mnie i wskazuje odpowiedni wers. – O Boże, zupełnie jakby mnie słyszała. – Może to dlatego chciała, żebym czytał głośno. Dzięki temu odbywa się jakby rozmowa między wami. Wycieram oczy chusteczką. – Mama miała szósty zmysł. Nigdy nie musiałam mówić, że coś mnie trapi. Ona zawsze wiedziała. Nawet jeżeli ją przekonywałam, że jest inaczej, mówiła: „Brett, najwyraźniej zapominasz, że jesteś moją córką.
Mnie nie zwiedziesz”. – To miłe. Takie porozumienie jest bezcenne. Znowu dostrzegam w jego oczach autentyczne zrozumienie. – Czy pan stracił któreś z rodziców? – Oboje żyją. Mieszkają w Champaign. Nie powiedział, czy są zdrowi, ale nie drążę. – „Żałuję, że pozwalałam, żebyś przez te wszystkie lata pracowała dla Bohlinger Cosmetics”. – Dzięki, Mamo! – „Jesteś zbyt wrażliwa na biznesowe warunki. I jesteś urodzoną nauczycielką”. – Nauczycielką?! Nie cierpiałam tego! – „Nigdy tego naprawdę nie zakosztowałaś. Był tylko ten nieudany rok w Meadowdale. Pamiętasz?” Kręcę głową. – Miałabym nie pamiętać? To był najgorszy rok w moim życiu. – „Kiedy przyszłaś do mnie, zapłakana, sfrustrowana i przerażona, zatrzymałam Cię w firmie. Znalazło się miejsce w dziale marketingu. Zrobiłabym wszystko, żeby z twojej ślicznej buzi znikł smutek. Pozwoliłam więc, żeby Twój dyplom leżał latami w szufladzie i żebyś porzuciła swoje marzenie. Patrzyłam, jak tkwisz na wysokim, dobrze opłacanym stanowisku i wykonujesz pracę, która Cię nie pociąga i nie rozwija”. – Lubię swoją pracę – odzywam się. – „Strach przed zmianą prowadzi do stagnacji. Znowu przychodzi mi na myśl lista Twoich postanowień. Proszę, spójrz na nią, kiedy Brad będzie czytał dalej”. Midar układa kartkę na blacie przed nami, a ja ją odczytuję, tym razem uważniej. – „Jest dwadzieścia punktów. Oznaczyłam dziesięć, które Ci pozostały. Zacznijmy od pierwszego. MIEĆ DZIECKO ALBO DWOJE DZIECI”.