mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Sprunk Jon - Trylogia Cienia 1 - Syn Cienia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Sprunk Jon - Trylogia Cienia 1 - Syn Cienia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 187 stron)

Jon Sprunk Trylogia Cienia tom 1 SYN CIENIA Tytuł oryginalny: Shadow's Son Created by Bevitore Powieść tę dedykuję mojej żonie, Jenny, bez której nic z tego nie byłoby możliwe, i naszemu synowi, Loganowi, który jest naszym oczkiem w głowie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Zabójca czaił się wśród cieni. Skryty w mroku okrywającym strzeliste sklepienie sali, przeczołgał się po krokwiach ponad migoczącymi płomieniami pochodni. Niewidoczny jak wiatr, cichy jak śmierć. W pomieszczeniu pod nim rozbrzmiewała świąteczna muzyka. Kwiat północnej Nimei, dwie setki dam i lordów, wypełniały wielką komnatę Twierdzy Ostergoth. Przez gwar przebijał się ostry trzask bicza. Główną atrakcją wieczoru był podstarzały góral, rozebrany do pasa i przywiązany do drewnianego pręgierza. Jego plecy przecinały krwawe smugi. Podczas gdy goście księcia Reinarda rozkoszowali się wykwintnymi potrawami, jego kat starał się o zapewnienie im godnej rozrywki. Bicz trzasnął ponownie i stary człowiek zadygotał. Książę śmiał się tak głośno, że oblał winem swoje obszyte gronostajem szaty i żółtą suknię bladej, wiotkiej dziewczyny siedzącej mu na kolanach. Zadrżała, gdy jął osuszać jej gorset poplamioną serwetką, i zareagowała piśnięciem na coś, co wydarzyło się pod stołem. Próbowała się odsunąć, ale książę tylko złapał ją mocniej i jeszcze głośniej się roześmiał. Caim zacisnął pięści. Czas wziąć się do roboty. Zsunął się na kamienną galerię. Kucając za balustradą, zdjął z barków skórzaną torbę i wydobył jej zawartość. Pewnymi ruchami zmontował potężny łuk z dwóch zakrzywionych kawałków toczonego rogu. Otworzył emaliowaną skrzynkę i wyciągnął z niej trzy strzały. Ich groty miały indygowy połysk. Takie pociski, ulubione przez górskie plemiona wschodniego Ostergothu, wybrał na specjalne życzenie klienta. Założył jeden z nich na cięciwę i uniósł łuk. Wziął głęboki wdech i przycisnął cięciwę do policzka. Poczuł ścisk w żołądku. Nerwy. Wycelował starannie, biorąc poprawkę na odległość i różnicę w wysokości. Bladej dziewczynie udało się tymczasem na chwilę uwolnić z lubieżnego uścisku księcia. Nie martw się, skarbie. Caim mocniej napiął łuk. Nigdy już nie będzie cię napastował. Kiedy właśnie miał wypuścić strzałę, jego cel nachylił się, by szepnąć coś do ucha siedzącej obok atrakcyjnej szlachcianki. Zdobne pierścieniami palce bawiły się sznurami pereł rozpiętymi na jej głębokim dekolcie. Caim wstrzymał oddech. Odliczał kolejne uderzenia serca. Trzy… cztery… Gdy tylko książę się wyprostuje, będzie stanowił idealny cel. Siedem… osiem… Oko Caima było pewne, ręce wolne od drżenia. Jedenaście… Dwanaście… Coś delikatnie musnęło jego ramiona. Nie odrywając wzroku od księcia, kątem oka dostrzegł pobłysk srebra. - Witaj, kochany - szepnęła mu do ucha. Połaskotała go pod bokiem, ale Caim nie spuszczał oczu z celu. - Witaj, Kit. - Widzę, że szykuje się kolejne nacięcie na pasku. Caim skrzywił się - Kit mówiła zbyt głośno. To nic, że nikt inny nie mógł jej słyszeć. Rozpraszała go. - Jestem zajęty. Idź sobie znaleźć gniazdo królików, pobaw się z nimi, zanim skończę. Kit przycisnęła policzek do jego policzka, żeby spojrzeć na cel.

W miejscu, w którym dotykała jego skóry, poczuł delikatne łaskotanie, choć właściwie nie mógł odczuć jej dotyku. Kosmyk srebrnych włosów przysłonił mu oko. Powstrzymał odruch, by odsunąć go dmuchnięciem, wiedząc, że i tak nic by to nie dało. Napiął cięciwę jeszcze mocniej. - Króliki żyją w norkach, nie w gniazdach - powiedziała. - A ty celujesz zbyt nisko. - Odczep się. Wiem, co robię. - Trafisz kilka centymetrów poniżej gardła. Caim zazgrzytał zębami, kiedy książę odwrócił się od damy z perłami, by poklepać po plecach Lirama Kornfelsha, przywódcę gildii kupieckiej. Reinard miał pełne poparcie gildii, której członkowie liczyli na to, że jego wpływy w stolicy urosną, a oni odetną od tego kupony. - Celuję w serce. A teraz zostaw mnie na chwilę w spokoju. Kit wskoczyła na balustradę z lekkością motyla. Nie była wysoka, ale jej ciało mogło spełnić fantazje każdego mężczyzny. Szczupła w talii, lecz z pełnym biustem, miała kremową cerę z delikatnym oliwkowym odcieniem. Obcisły strój, z absurdalnie krótką spódniczką, nie pozostawiał wiele dla wyobraźni. Nie robiło to jednak większej różnicy, skoro nikt poza Caimem jej nie widział. Utrzymując równowagę na bosych stopach, cmoknęła głośno. - A co, jeżeli ma kolczugę pod tą okropną koszulą? - Głowa ma zostać nienaruszona - Caim oparł podbródek o koniec strzały. - Zresztą on nie nosi zbroi. Nie cierpi jej ciężaru. Dlatego otacza się tyloma żołnierzami. Na wszelki wypadek jednak ponownie sprawdził, czy dobrze wycelował. Książę wciąż nachylał się nad sąsiadami. Caim wolałby, żeby już się odchylił. Palce zaczynały mu drętwieć. Kit obróciła się zręcznie i usiadła na poręczy. - Jakby to miało go uratować. Skończysz wkrótce? Głośno tu. Nie słyszę własnych myśli. - Jeszcze chwilę. Książę wyprostował się i rozsiadł wygodniej na szerokim dębowym fotelu. Caim wypuścił strzałę. W tym samym momencie cel uniósł wzrok. Strużki wina spływały po podbródku Reinarda, gdy ich spojrzenia się spotkały. Strzała przemknęła przez komnatę jak nurkujący jastrząb. To był doskonały strzał, niosący pewną śmierć. Ale tuż przed tym, gdy grot dosięgnął celu, światło pochodni zamigotało. Kubki na stołach przewróciły się. Talerze upadły na podłogę. Włosy na karku Caima stanęły dęba, gdy usłyszał jęk Lirama Kornfelsha, przewracającego się obok księcia. Niebieskie lotki strzały jeszcze dygotały ponad szmaragdową broszą spinającą jego kołnierz. Wysokie mury komnaty zwielokrotniały echo rozlegających się krzyków. Goście gwałtownie podnosili się z miejsc; wszyscy oprócz Kornfelsha, którego zostawili rozciągniętego na stole jak wielką faszerowaną szynkę. Książę złączył dłonie, a jego żołnierze pospiesznie go otoczyli. Caim błyskawicznie nałożył i wypuścił kolejne dwie strzały. Pierwsza wbiła się w lewe oko jednego ze strażników. Następna przebiła guz na tarczy drugiego żołnierza i utkwiła w jego przedramieniu. Książę jednak wciąż pozostał nietknięty. Caim odrzucił łuk i pobiegł wzdłuż galerii. Kit sunęła obok niego po balustradzie. - Mówiłam ci, że źle celujesz. Masz plan zapasowy, prawda? Zacisnął zęby. Jedyną rzeczą gorszą od spieprzonej roboty było spieprzyć ją na oczach Kit. Teraz musiał ubrudzić sobie ręce, żeby to naprawić. Sięgnął za plecy i wyciągnął parę noży

suete. Osiemnaście cali stalowego ostrza zalśniło w blasku pochodni. Na końcu pomostu pojawił się strażnik. Caim przemknął obok niego, wystarczająco blisko, by poczuć odór wina. Strażnik przewrócił się i uderzył o ścianę, kiedy jego życie wyciekło przez krwawą szramę na gardle. Pod nimi ochroniarze wyprowadzali księcia przez tylne drzwi komnaty. Caim skoczył ponad poręczą, przelatując dokładnie przez Kit. Gdy na moment ich ciała połączyły się w jedno, od stóp do głów przeszła go gęsia skórka. Zanim wylądował, grot włóczni rzuconej przez jednego z żołnierzy o centymetry minął jego twarz. Dzbany i talerze posypały się ze stołów, kiedy przebiegał po blatach na drugą stronę pomieszczenia. - Ucieka - rzuciła Kit, unosząc się tuż nad jego głową. - Więc czemu go nie gonisz? - warknął Caim w odpowiedzi. Skrzywiła się gniewnie, ale posłusznie popędziła za celem. Caim otworzył drzwi kopniakiem. Książę musiał zmierzać do swoich komnat na ostatnim piętrze donżonu, gdzie mógłby zabarykadować się, aż nadejdą posiłki. Gdyby zdążył, Caim miałby naprawdę zdrowo przerąbane. Ale jeszcze nigdy nie spieprzył roboty i nie pozwoli, by to był ten pierwszy raz. Korytarz za drzwiami nie był oświetlony. Zrobił kilka kroków, ale nagły impuls kazał mu się zatrzymać. Wahanie uratowało mu życie, kiedy ostrze miecza przecięło powietrze tam, gdzie byłby właśnie jego kark. Caim kucnął i uderzył oboma nożami. Suete w jego lewej dłoni przebił się przez barwną tunikę i uwiązł w kolczudze pod nią, ale drugi trafił w nieosłonięte miejsce. Z mroku wydobył się jęk i raniony strażnik upadł na twarz. Caim wyszarpnął noże i pobiegł dalej korytarzem. Jedyna klatka schodowa prowadziła na wyższe piętra. Schody okręcały się w prawo wokół kamiennego słupa. Caim ruszył do góry, przeskakując po dwa stopnie. Gdy stanął na pierwszym półpiętrze, usłyszał brzęk zwalnianej cięciwy tuż przed tym, jak bełt z kuszy przeleciał obok jego głowy. Rzucił się do przodu i przylgnął do ściany. Gdzieś zza rogu doszedł go zgrzyt ręcznej korby. Odepchnął się od muru i pobiegł po schodach do góry tak szybko, jak tylko poniosły go nogi. Gdyby czekał na niego drugi kusznik, Caim byłby martwy jak amen w pacierzu. Przemknął przez kolejny fragment schodów. Samotny strzelec stał na następnym piętrze, pospiesznie naciągając korbę kuszy Upuścił ją, gdy zobaczył przeciwnika, i sięgnął po miecz, ale Caim dopadł go, zanim zdążył wyciągnąć broń. Pokonawszy prędko resztę schodów, znalazł się na szczycie wieży. Ostatnia platforma była pusta. Ociekające woskiem świece w mosiężnych uchwytach oświetlały skrzyżowanie dwóch korytarzy. Caim oparł plecy o zimny kamień i ostrożnie zajrzał za róg, tam gdzie droga prowadziła do głównej sypialni. Jak na razie książę z wyjątkową lekkością poświęcał życie swych ludzi, żeby ratować własny tyłek. Dwóch strażników padło, dwóch zostało. Przyzwoity wynik. Caim ostrożnie ruszył korytarzem. Drzwi do sypialni Reinarda wzmocniono grubymi żelaznymi prętami. Od środka musiały być zaryglowane. Bez ciężkiej siekiery nie miał szans się przez nie przebić, ale przyszedł mu do głowy inny pomysł. Podszedł do jednego z okien w korytarzu. W tej samej chwili głowa Kit i jej kształtne ramię wynurzyły się przez drzwi. - Lepiej się pospiesz - zawołała. - Reinard szykuje się do ucieczki. Chłodna bryza owionęła Caima, gdy otworzył okiennice. Ziemia była dobrych dwadzieścia metrów niżej.

- Nie ma dokąd uciekać. - Niezupełnie. Jest tam ukryte przejście, które prowadzi poza mury. - Cholera! Dlaczego wcześniej o tym nie wspomniałaś? - A skąd miałam wiedzieć? Jest dobrze ukryte, za wielką ciężką szafą. Caim przerzucił jedną nogę przez parapet. Czas uciekał. Gdyby książę wydostał się z twierdzy, nie dałoby się go już złapać. - Pilnuj tego przejścia, Kit. Idź za Reinardem, jeżeli ucieknie. Ja was dogonię. - Zrobi się. Zniknęła za drzwiami. Caim wychylił się przez okno. Wciąż nie wiedział, co się stało w głównej komnacie. Wycelował przecież idealnie. Jedyną radą było szybkie naprawienie błędu i jeszcze szybsza ucieczka. Kiedy stanął na zewnętrznym parapecie, dostrzegł zarys kolejnego okna na tym samym poziomie, oddalonego o jakieś trzydzieści kroków. Wewnątrz migotało słabe światło. W głowie Caima tłoczyły się plany ucieczki, podczas gdy jego palce szukały w murze punktów zaczepienia. Gdy już załatwi sprawę, mógłby zeskoczyć na dziedziniec albo użyć sekretnego tunelu księcia. Obie opcje niosły ze sobą duże ryzyko. Według pierwotnego planu miało go już dawno tutaj nie być; każda upływająca minuta zmniejszała szanse powodzenia. Wielkie ciosane bloki, z których zbudowano zewnętrzne mury wieży, zapewniały dobrą ochronę przed maszynami oblężniczymi, ale też posiadały wiele wygodnych uchwytów dla wspinającego się po nich zabójcy Caim znalazł pewny chwyt i ruszył po ścianie, nie zastanawiając się zbytnio, co będzie dalej. Nie cierpiał spieszyć się podczas zlecenia, ale nie miał teraz wyboru. Skupił się więc na wspinaczce. Był w połowie drogi, gdy przez jego ciało przebiegł nagły dreszcz. Zamarł w bezruchu, przywierając do kamiennej powierzchni. Kierowany impulsem uniósł wzrok. Nieb okrywała gruba warstwa chmur. Światło ogni z dziedzińca tańczyło na szańcach twierdzy. Najpierw nie widział nic. Potem jakiś ruch pomiędzy blankami. Wstrzymał oddech, kiedy niewyraźna sylwetka przemknęła ponad nim - wijący się kształt pośród mroków. Przez jedną straszną chwilę myślał, że to coś go zauważy, ale natychmiast zniknęło. Odczekał kilka sekund, zanim odważył się znów oddychać. Co to było? Nie miał czasu do stracenia. Próbując zapomnieć jak najszybciej o dziwnej istocie, wyszukał kolejny uchwyt. Po chwili był już przy oknie do głównej sypialni. Popchnięte otworzyło się z lekkim zgrzytem, ale nikt w środku tego nie zauważył. W środku Caim zauważył przejścia prowadzące do kolejnych pomieszczeń i potężne drzwi do korytarza, który przed chwilą opuścił. Przy nich stali obaj ochroniarze, z obnażonymi mieczami, wpatrując się w masywne skrzydła, jakby oczekiwali, że zabójca lada chwila się przez nie przebije. Książę szarpał się z ciężkim podróżnym kufrem. - Ulfan, zostaw te przeklęte drzwi i pomóż mi z tym! Jeden ze strażników obrócił się w tej samej chwili, gdy Caim wczołgiwał się przez okno. Otworzył usta, by wydać ostrzegawczy krzyk, ale nie zdążył. Nóż wystrzelił z dłoni Caima. Żołnierz cofnął się o krok i upadł na kolana. Gładka rękojeść sterczała z jego gardła, a struga krwi spływała po kołnierzu. Reinard upuścił spory worek, który brzęknął przy uderzeniu o podłogę. - Co…? Caim wyciągnął drugi nóż i przeskoczył przez pokój, zanim ostatni strażnik zdołał się obrócić. Gdy ten dopiero unosił miecz, Caim stanął już przed nim i prostym pchnięciem wbił

ostrze pomiędzy jego żebra. Żołnierz jęknął niemal bezgłośnie i osunął się na podłogę. - Caim! - zawołała Kit zza jego pleców. Odwrócił się na ugiętych kolanach, trzymając nóż w gotowości. Zauważył odsuniętą szafę, o której mówiła Kit, a za nią ziejący otwór tunelu. Wyszedł z niego młody mężczyzna w książęcej liberii. Miał jasne włosy i krótko przystrzyżoną bródkę; w dłoni trzymał obnażony miecz. Caim uskoczył przed nadchodzącym ciosem i uderzył z boku. Czubek noża zatrzymał się na jednym z żeber przeciwnika. Caim przekręcił ostrze i wsunął je w miękką tkankę pomiędzy kośćmi. Mężczyzna upadł na podłogę i wyrzęził ostatnie tchnienie. Książę przycupnął za masywnym łożem z baldachimem. - Proszę... - Jego nalane policzki trzęsły się jak galareta, gdy wyciągał ręce w błagalnym geście. Na jednej dłoni miał wyraźne znamię. - Dam ci, co tylko zechcesz. - To prawda. - Caim podszedł do niego sprężystym krokiem. - Dasz. Książę męczył się znacznie mniej niż jego żołnierze. Caim zostawił zwłoki rozciągnięte na łożu, z krwawą dziurą w piersi. Nie udało mu się zabić Reinarda na oczach świątecznych gości. Jego klienci będą musieli zadowolić się tą krwawą jatką. Wiadomość została przekazana. Caim odzyskał drugi nóż i rozejrzał się po komnacie. Jeżeli się pospieszy, może znaleźć się za murami, zanim ludzie księcia zorganizują jakikolwiek pościg. Nie sądził, żeby mieli go długo ścigać. Skoro ich władca zginął, będą bardziej zajęci ochroną dziedzica Reinarda. Wedle wszelkich doniesień, młody lord Robert był przyzwoitym chłopakiem, w niczym niepodobnym do swego okrutnego ojca. Księstwu wyjdzie to na dobre. Wzrok Caima padł na młodego mężczyznę leżącego u wejścia do tunelu. Sam nigdy nie widział lorda Roberta, ale otrzymał dokładny rysopis. Dwadzieścia dwa lata, jasne włosy, krótka bródka, niebieskie oczy. Młodzieniec na podłodze zbyt dobrze pasował do opisu, by mógł to być przypadek. Caim zaklął pod nosem. To by było na tyle, jeżeli chodzi o pozostawienie tych ziem nowemu, lepszemu władcy. Kit weszła przez drzwi z korytarza. - Zaraz będziesz miał towarzystwo. Caim z namysłem spojrzał w stronę otwartego okna. -Ilu? - Zbyt wielu. Uwierz mi. - Wierzę. Co się dzieje na zewnątrz? - Wszystkie te paniusie i jegomoście zrobili niezłe zamieszanie na dziedzińcu. Wyjścia są pozamykane, a na murach stoją dodatkowi strażnicy. Patrole przeszukują teren. - A tunel? Kit uśmiechnęła się szeroko. - Dużo stopni, a na końcu czeka reszta ochroniarzy księcia. Raczej się nie ucieszą, gdy zobaczą, że wychodzisz przed ich szefem. Caim wytarł ostrza noży o tabard lorda Roberta. Nic nie układało się dzisiaj po jego myśli. Pozostało mu tylko jedno wyjście. Rozbawiona mina Kit zdradzała, że ona też to wie. Nie znosił przyznawać jej racji, ale własną śmierć zniósłby pewnie jeszcze gorzej. Obszedł pokój, zdmuchując świece, aby pogrążyć komnatę w ciemnościach, które rozpraszała tylko pojedyncza latarnia u wejścia do tunelu. Kroczył wśród rozrzuconych

kufrów i toreb księcia, ale nie zwracał na nie uwagi. Zawartość nawet jednej sakwy mogłaby go ustawić na kolejny rok, ale był zabójcą, nie złodziejem. Czyjaś ciężka pięść załomotała w drzwi. - Lepiej się pospiesz - rzuciła Kit. Caim starał się ją zignorować. Oparł się plecami o ścianę w najciemniejszej części pokoju. Schowany wśród cieni zamknął oczy i oczyścił myśli. Skupił się na strachu, który jak drzazga wbijał się w jego serce. Strach był najważniejszy. Zawsze tam był, ukryty pod warstwami zaprzeczeń i wymówek. Caim nie lubił tego przyznawać. Musiał jednak wczuć się w swój strach, dać się pochłonąć uczuciu. Na początku myślał, że nie potrafi tego zrobić. Zbyt wiele rzeczy go rozpraszało. Ból był zbyt odległy. Po krótkiej chwili jednak wspomnienie wróciło. Wspomnienie bardzo stare i pełne cierpienia. Szalejące płomienie barwiły niebo na pomarańcz i złoto, rzucając migoczące cienie na dziedziniec, na którym piętrzyły się ciała. Krew była wszędzie; zbierała się w kałużach; plamiła twarz klęczącego na ziemi mężczyzny; spływała po jego piersi szerokim, czarnym strumieniem. Ojcze… Caim otworzył oczy, a wtedy ciemność ożyła. Otoczyła go niczym płaszcz. Zanim strażnicy zdołali wyważyć drzwi, ukrył się już w jej mrocznych fałdach. Był tylko kolejnym cieniem na ścianie. Żołnierze miotali się po pokoju, jak pszczoły wypłoszone z ula. Niektórzy wbiegli z pochodniami do tunelu. Inni stanęli nad zwłokami księcia i jego syna. Żaden z nich nie zauważył cienia, który wykradł się przez drzwi i podążył ku schodom. Gdy już się wydostał na zewnątrz, wspiął się na wysoki kurtynowy mur i opuścił twierdzę. Ruszył przed siebie, omijając drogę. Przyćmiony blask księżyca oblepiał go jak babie lato. Gdy oddalił się o ćwierć mili od zamku, uwolnił się spod zasłony mroku. Musiał oprzeć się o pień drzewa, żeby nie stracić równowagi. Ciemność przepływała przed jego oczami, mieniąc się tysiącem odcieni szarości i czerni. Coś czaiło się w oddali, tuż poza zasięgiem wzroku. Nie wiedział, w jaki sposób przywoływał cienie. Miał w sobie tę moc odkąd pamiętał; skrywała się w jego duszy, gotowa eksplodować, gdy tylko opanował go gniew lub strach. Przez lata nauczył się kontrolować te uczucia, ale nigdy do nich nie przywykł. Po chwili przestało mu się kręcić w głowie i noc wróciła do swej normalnej postaci. Podjął marsz przez okryte mgłą wrzosowisko. Kit pląsała w pewnej odległości przed nim. Śpiewała swobodnie karczemną piosenkę. Kit nigdy się nie zmieni. Nic jej nigdy nie speszy. Ale Caim nie mógł podzielać jej wesołości. Nawet perspektywa sowitej zapłaty, którą miał wkrótce otrzymać, nie podnosiła go na duchu. Niepokój narastał w nim jak unoszące się fale morskiego przypływu, wciągając go w nieznaną głębinę. Zwolnił kroku pośród mgieł. Ponad jego głową samotna gwiazda przebiła się przez zasłonę chmur. Jak rozbitek chwytający się liny ratunkowej, skierował się w jej stronę i podążył za wątłym blaskiem. Więcej ciekawych ebooków na: http://ebookgigs.pl

ROZDZIAŁ DRUGI Josephine wyskoczyła z powozu i pobiegła do domu tak szybko, że obciążony zakupami lokaj nie mógł za nią nadążyć. Policzki miała zaczerwienione od jesiennego chłodu. Przebiegając obok kamerdynera Fenrika, zrzuciła kurtkę i nowy kapelusz, który właśnie kupiła. Fenrik podniósł je z właściwą sobie zręcznością. - Witamy w domu, panienko. Tuszę, że wycieczka się udała. - Było wspaniale! Czy ojciec jest na górze? Muszę natychmiast się z nim zobaczyć. Mam niesamowite wieści! Anastasia ma wyjść za mąż w Nowy Rok i to za tak eleganckiego mężczyznę. Jego nazwisko wyleciało mi właśnie z głowy, ale jest bardzo wysoki i bardzo przystojny. Czy wspomniałam, że jest oficerem w Świętym Bractwie? - Nie, panienko. Ale… Pobiegła dalej, nie czekając, aż skończy. Ojciec pewnie zaszył się w gabinecie z książkami i dokumentami. Chociaż odszedł na emeryturę cztery lata temu, dzięki swej uprzedniej pozycji w rządzie wciąż miał koneksje w wysokich sferach, za co była mu ogromnie wdzięczna. Pewnego dnia te koneksje zapewnią jej wspaniałego narzeczonego, takiego jaki przypadł w udziale Anastasii. Josey zatrzymała się w pół drogi do schodów. Jej uwagę przykuła nieznajoma peleryna na mosiężnym wieszaku. - Fenriku, kto jest z wizytą u ojca? - Ktoś z pałacu, pani. - Z pałacu? - Ruszyła biegiem po marmurowych schodach. - Zabronił, by mu przeszkadzano. Ojciec na pewno chciałby się z nią zaraz zobaczyć. Gość z pałacu mógł oznaczać tylko jedno. Ojciec w końcu wyda ją za mąż i to za kogoś ze znakomitej rodziny. Serce o mało nie wyskoczyło z piersi Josey. Pomyśleć tylko, obie z Anastasią mogłyby wyjść za mąż w ciągu najbliższego roku. W korytarzu minęła dygającą pokojówkę. Zatrzymała się na chwilę przed drzwiami gabinetu. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek były zamknięte. Rozejrzała się, ale pokojówka zniknęła już za zakrętem korytarza. Bez zastanowienia przyłożyła ucho do drzwi. Słyszała niewyraźne głosy dwóch mężczyzn. Czuła się trochę winna, podsłuchując, ale nie mogła się powstrzymać. Jeżeli gość ojca przyszedł tu omawiać sprawy matrymonialne, dotyczyły one jej bardziej niż kogokolwiek innego. Nic jednak nie rozumiała; mówili zbyt cicho. Głosy nagle ustały i Josey odskoczyła od drzwi w tej samej chwili, gdy się otworzyły. Wygładziła przód sukni, robiąc wszystko, by wyglądać, jakby dopiero co przyszła. Gość był wysokim mężczyzną, młodszym niż się spodziewała. Na piersi szarej opończy, pod którą nosił i strój tego samego koloru, wyszyto dwa skrzyżowane klucze. Miał ziemistą cerę i niespokojne spojrzenie, co tylko wzmogło obawy dziewczyny. Czy rozmowy nie poszły dobrze? Czyżby ojciec nie zaproponował wystarczającego posagu? Pytania cisnęły się na jej usta. Mężczyzna skłonił się sztywno i bez słowa skierował się ku schodom. Josey zajrzała do środka. Ojciec siedział przy swym wiecznie zagraconym biurku, opierając czoło na dłoni. Światło wpadające przez otwarte okno odbijało się na jego łysinie, którą otaczały tylko kępy siwych włosów na skroniach. Tej zimy miał skończyć sześćdziesiąt dwa lata. Pamiętała jeszcze, jaki był wysoki i silny, gdy ona była jeszcze dzieckiem. Teraz

spędzał większość czasu w gabinecie, otoczony wspomnieniami władzy, którą niegdyś sprawował. Pokój był przytulny i ciepły, ale staruszek owinął nogi kocem. Wyprostował się, gdy ją zauważył. - Josey. Nie wiedziałem, że już wróciłaś. Jak się udały zakupy? Czy Anastasii dobrze się wiedzie? Opowiedz mi wszystko. - Ojcze - weszła do pomieszczenia i usiadła na obitym skórą krześle obok biurka. - Kim był ten człowiek? Fenrik mówi, że to ktoś z pałacu. Ojciec uścisnął jej dłoń. Miał zimne, chude palce. - To syn mojego niegdysiejszego przyjaciela. W czasach młodości obaj byliśmy bardzo wpływowi. Członkowie dworu zabiegali o naszą uwagę i pragnęli naszej przyjaźni. Dzisiaj on leży w grobie, a ja jestem starcem. - Wciąż jesteś wielkim człowiekiem. Myślałam jednak, że twój gość przyszedł w jakiejś… pomyślniejszej sprawie. - Ach - dotknął palcem policzka. - Myślałaś, że przyszedł w sprawie swatów. Próbowała się zarumienić, ale nigdy jakoś nie nauczyła się tej sztuczki. - Wiem, to było niemądre z mojej strony. Mam dopiero siedemnaście lat. - Masz siedemnaście lat i jesteś piękna jak rozkwitająca róża. Chciałbym mieć dla ciebie narzeczonego, Josey. Niestety, wieści nie są tak radosne. Z północy nadeszły niepokojące pogłoski. O bandytach i gorszych rzeczach. Posłańcy znikają, a sytuacja pogarsza się także tu, w Othirze. Czy zechciałabyś udać się w podróż? Pytanie zupełnie zbiło ją z tropu. - Podróż? Ojcze, nie mogę wyjechać z Othiru. Anastasia ma wyjść za mąż. To właśnie chciałam ci powiedzieć. Mam być jej pierwszą druhną. - Mówię poważnie, Josephine. Nastroje zmieniają się szybciej niż przewidywałem. Sądziłem, że możemy załagodzić burzę, ale obawiam się, że w mieście jest teraz niebezpiecznie. - Niebezpiecznie? Dlaczego? Odchylił się w fotelu. Nagle wydał jej się stary i słaby. - Na Kapitolu panuje zamęt. Ojciec Josey wciąż posługiwał się staroświeckimi słowami, takimi jak Kapitol, mimo że Imperium Nimejskie upadło stulecia temu i wszyscy używali nazwy Wzgórze Niebiańskie. - W mieście wybuchają zamieszki - ciągnął. - A prałatowi coraz trudniej je opanować. Kilka dni temu o trzy przecznice stąd zabito człowieka. Dość powiedzieć, że chcę, byś przebywała w bezpieczniejszym miejscu, dopóki te problemy nie przeminą. - Jeździłam po mieście całe popołudnie i nie widziałam nic niezwykłego. Miasto jest spokojne jak bezchmurne niebo. Poza tym, Anastasia to moja najlepsza przyjaciółka. Nie mogę opuścić jej wesela, ojcze. Za nic w świecie. - Josey, moja droga. Obiecałem twojej matce, że będę zawsze o ciebie dbał. Działam też z samolubnych pobudek. Nie mógłbym patrzeć, jak dzieje ci się krzywda. Masz klucz do mego serca. Położyła dłoń na piersi. Pod koronkowym stanikiem sukni wyczuwała twardy metal naszyjnika. Uklękła przed ojcem i złożyła dłonie na jego kolanach. - Matka nie bała się niczego. Nie chciałaby, bym cię zostawiła. Odsunął niesforny kosmyk z czoła córki. Jego oczy otaczało teraz jeszcze więcej zmarszczek.

- Chciałaby, abyś zaufała memu osądowi i była mi posłuszna. Proszę, Josey, spakuj się. Wystarałem się już o statek dla ciebie. - Ojcze, proszę! - Nie, Josey. Tak postanowiłem. Popłyniesz do Navarre i pozostaniesz tam, aż po ciebie poślę. Nowy egzarcha jest dobrym człowiekiem i godnym zaufania, bardziej niż ktokolwiek w tych czasach. Zaopiekuje się tobą… Josey powstała gwałtownie. Cała się trzęsła. - Nie pojadę! Nie możesz mnie zmusić. - Wszystko już postanowione. Nie kłóć się ze mną oto, córko. Łzy leciały po policzkach Josephine, kiedy wybiegała z gabinetu. W holu minęła Fenrika, obładowanego pakunkami z powozu. Zatrzasnęła za sobą drzwi do swojego pokoju i stanęła u stóp zasłanego pierzynami łóżka, zaciskając pięści. Jak ojciec mógł być tak okrutny? Dlaczego nie rozumiał, że nie może wyjechać? Potrzebowali się nawzajem. Nie miała żadnej innej rodziny, tylko jego. A teraz on chciał ją odesłać. Co miała powiedzieć Anastasii? Wzięła głęboki oddech i spróbowała się opanować. Łzy w niczym nie pomogą. Usiadła przy toaletce i zaczęła rozczesywać włosy krótkimi, stanowczymi ruchami. Musiała się zastanowić, znaleźć jakiś argument, który przekonałby ojca. Musiała zostać w mieście. *** Szalejące płomienie barwiły niebo na pomarańcz i złoto, rzucając migoczące cienie na dziedziniec, na którym piętrzyły się ciała. Caim spoglądał pomiędzy drewnianymi sztachetami. - Musimy iść - wyszeptał głos za jego plecami. Chciał się odwrócić, ale jego nogi zamieniły się w kamień. Lodowaty wiatr chłostał chłopięce ciało, przenikając do kości. Na dłoniach miał krew. Wytarł je o koszulę, ale nic to nie dało. Świat zadygotał i nagle stał już na dziedzińcu. Wysoki mężczyzna osunął się tuż przed nim. Strugi ciemnoczerwonej krwi ciekły z rany na jego piersi. Gwałtowny dreszcz przeszedł Caima, kiedy martwy mężczyzna otworzył oczy. Nie miał źrenic ani białek, tylko dwie czarne kule. Z posiniałych warg wydobył się szept. - Sprawiedliwości… mój synu. Caim otworzył oczy. Przywitał go ostry jak brzytwa promień księżyca, wpadający przez szparę w okiennicach. Chłodna bryza owiewała mu pierś, podczas gdy ostatnie wspomnienia snu - obrazy ognia i śmierci - zacierały się w jego myślach. Poprawił się na posłaniu i przez chwilę wbijał wzrok w sufit, rozważając, czy powinien wstać, czy zostać jeszcze w łóżku. Z ciężkim westchnieniem odrzucił wełniane koce i zsunął się na zimną podłogę. Jego mięśnie budziły się powoli podczas rutynowych ćwiczeń: pompek, brzuszków, grzbietów, stania na rękach. Pół godziny później był solidnie spocony. Przemywszy twarz wodą z ubitego glinianego dzbana stanął przed jedynym luksusowym przedmiotem, jaki posiadał: wysokim lustrem w brązowej ramie. Harde oczy odwzajemniły jego spojrzenie po drugiej stronie szkła: odłamki granitu głęboko osadzone pod gęstymi, czarnymi brwiami. Przesunął dłonią po torsie, badając rany. Tylko kilka zadrapań i zacięć, przetarta skóra na łokciach i grzbietach dłoni. Wziąwszy wszystko razem, był w lepszym stanie niż na to zasługiwał. Okruchy snu przebiegały wciąż przez jego głowę. Dręczyły go słowa ojca. Sprawiedliwości. Czy w Ostergocie stało się jej zadość?

Wyciągnął ze skrzyni czystą tunikę i bryczesy i przeszedł do kuchni. Nie licząc lustra, nie zbywało mu na meblach. W kuchni tylko prosty stół z jednym krzesłem, szafka na lód, mały piecyk i spiżarka. W pokoju nic oprócz szerokiego chodnika i sprzętu do ćwiczeń w postaci wypełnionych piaskiem worków podwieszonych pod sufitem. Ścianę zdobił szkic węglem przedstawiający latarnię morską, autorstwa ulicznego artysty. Czarne wzburzone fale uderzały o skalistą podstawę latarni, podczas gdy jej płomień mężnie stawiał czoła burzy. W oddali migotały drobne światła. Przypominały mu o Kit. Wsunął zdarte skórzane buty. Zastanawiał się, gdzie teraz jest Kit. Przychodziła i odchodziła, kiedy jej się podobało. Czasem nie widział jej przez wiele dni, innym razem nie mógł się jej pozbyć. Do końca nie wiedział, czym była. Jako chłopiec uważał ją za wyimaginowaną przyjaciółkę, ale w miarę jak dorastał, a ona nie znikała, zaczął podejrzewać coś innego. Nikt inny nie miał niewidzialnych przyjaciół. Ale ona była prawdziwa. Wiedziała rzeczy, których on nie wiedział i nie mógł wiedzieć. Tysiące razy ostrzegała go przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Jego zdolność do ukrywania się wśród cieni również była dla Caima zagadką. Zawsze był dobry w unikaniu uwagi innych, nawet jako dziecko, ale skąd wzięła się ta moc? Urodził się z nią, czy został przeklęty? Przynosiła mu więcej kłopotu niż pożytku, będąc kolejnym okruchem przeszłości, którą pamiętał tylko w postaci mętnych urywków. Może wolał jej nie pamiętać. Caim przypiął noże do pasa i ukrył je pod barchanowym płaszczem. Otworzył drzwi, z których złuszczała się oliwkowa farba, odsłaniając stare pomarszczone drewno. Rozejrzał się po korytarzu. Drobna blada twarz przyglądała mu się z drugiego końca, kiedy zamykał zasuwę. Widział tę dziewczynkę kilka razy wcześniej, bawiącą się o dziwnych porach na klatce schodowej. Włosy koloru siana opadały splątanymi kosmykami na jej chude ramiona. Nie mogła mieć więcej niż sześć, siedem lat. Zza drzwi, przed którymi stała, dobiegały uniesione głosy. Caim odwrócił wzrok i zszedł po schodach. Na dole minął brudny hol. Budynek, w którym mieszkał, mógł kiedyś stanowić przyzwoitą rezydencję, zanim cała dzielnica mocno zubożała. Tak czy inaczej, Caimowi odpowiadała jego lokalizacja, a także polityka wystudiowanej obojętności wobec lokatorów, jaką prowadził właściciel. Dopóki czynsz wpływał regularnie, stary nie zadawał pytań. Na ulicy uderzył Caima odór zgniłych jaj, morskiego powietrza i ludzkich odchodów. Omal nie zakręciło mu się w głowie. Chociaż latem bywało gorzej. Fasady kamiennych budynków Dolnego Miasta, gdzie kiedyś biło serce stolicy, przez stulecia kruszały pod wpływem deszczu, sadzy i cuchnących miejskich oparów. Dzielnica rozrastała się w tym czasie na zewnątrz i w górę. Domy wysokie na cztery i więcej kondygnacji piętrzyły się złowieszczo nad wąskimi uliczkami. Po zwycięstwie nad piratami z wysp Łowców Burzy, jakieś półwieku temu, wielu ludzi wzbogaciło się dzięki napływającej obfitości dóbr i wyniosło się do nowych, większych domów na wzgórzu ponad aleją Procesji. Tak narodziło się Górne Miasto, dzisiejszy klejnot Othiru. W ostatnich latach sytuacja w dolnych dzielnicach jeszcze się pogorszyła na skutek niedoboru żywności i podwyżek podatków, z których musiano opłacić dalekie wojny i kosztowne roboty publiczne, w tym nową katedrę powstającą w centrum. Najuboższe rodziny wylądowały na ulicy, wyrzucone przez kamieniczników próbujących ratować topniejące dochody. Każdego dnia Caim mijał biedaków żebrzących na głównych ulicach i sprzedających swoje dzieci w bocznych alejkach. Kiedy przeskakiwał nad brudną kałużą przy placu Przeora, zauważył srebrny róg księżyca ponad dachem opuszczonej farbiarni. Jego pozaświatowe piękno, tak odległe, zawsze

wypełniało go dziwnym uczuciem, którego nie potrafił dobrze nazwać. To było jak tęsknota za domem, ale domem, którego nigdy nie znał. Mieszkał w Othirze od sześciu lat. Początkowo zarabiał na życie jako najemnik na ziemiach zachodnich. Lata dorastania spędził w rozmaitych kondotierskich drużynach, jedną ręką zdobywając srebro, które natychmiast wydawał drugą. Któregoś razu w Isenmere robota nie poszła dobrze, polało się więcej krwi niż powinno, a jego ekipa została rozpędzona przez żądnych zemsty mieszkańców. Przez dłuższy czas uciekał z miasta do miasta, wciąż oglądając się za siebie. Długie ręce sprawiedliwości nie dosięgły go jednak i mógł rozpocząć nowe życie. Skręcił w prawo w zaułek Wężowy i znalazł się wśród plątaniny uliczek i alejek, zwanej Rynsztokiem. Budynki tutaj zbudowane były ze starej, kruszącej się cegły, pokrytej odpadającym tynkiem. Spadziste dachy z wysokimi iglicami pokrywała sadza, a w wielu miejscach ziały dziury po zrzuconych przez wiatr dachówkach. Rynsztok był domem wszelkiej maści złodziejaszków i drobnych cwaniaków. Trzeba się tu było mieć zawsze na baczności, bo wszystko mogło się zdarzyć - i często się zdarzało. Caim szedł środkiem ulicy. Kryjący się w bramach rabusie chowali się głębiej na jego widok, a kieszonkowcy szukali okazji w innej okolicy. Niejeden raz skropił ten bruk krwią. Wciąż jednak przechodząc przez tę okolicę trzymał jedną rękę na rękojeści noża. Tu w Othirze wykonał niegdyś swoją pierwszą robotę. Dalros był handlarzem artykułów luksusowych, który zbankrutował. Kiedy nie mógł spłacić lichwiarzy, ci postanowili zrobić z niego przykład dla innych. Caim otrzymał to zlecenie. Prosta sprawa, wejść-zabić-wyjść, ale Caim do dziś pamiętał, jak drżał tej wiosennej nocy, wspinając się na niski mur otaczający dom Dalrosa. Wszystko zajęło nie więcej niż piętnaście minut. Z krwią kupca na rękach przemknął obok drzemiącego strażnika, przeskoczył z powrotem przez mur i odszedł w swoją stronę. Dostał za to dwadzieścia złotych dukatów, co wtedy stanowiło dla niego fortunę. Hałas za jego plecami sprawił, że Caim instynktownie się obrócił i odruchowo wysunął nóż z pochwy. Ulicą przejeżdżał oddział kawalerzystów. Na ich krwistoczerwonych napierśnikach jaśniało złote słońce, symbol Świętego Bractwa - albo też Rycerzy Stryczka, jak nazywano ich żartem z uwagi na sposób, w jaki zginął ich założyciel. W Othirze mówiło się, że to oni naprawdę pociągają za sznurki w prałaturze, ale Caim niezbyt interesował się polityką. Było mu wszystko jedno, kto rządził, tak długo, jak mógł liczyć na to, że władcy będą mieli wrogów i żadna ze stron nie zrezygnuje z intryg i podstępów. W jego branży im więcej niepokojów, tym lepszy był interes. A przez ostatnich kilka lat interes był wyjątkowo dobry. Caim schował się w bramie warsztatu szewskiego. Ukrył nóż, kiedy konni przejeżdżali obok. Niepokoiła go obecność żołnierzy w Rynsztoku o tej porze. Po zmroku mieszkańców tej obskurnej dzielnicy zwykle zostawiano w spokoju. Kiedy jeźdźcy zniknęli z pola widzenia, ruszył w dalszą drogę. Minąwszy trzy przecznice dotarł do placu Chirrona. Za dnia było to targowisko, w nocy jednak prowadzono tu inne interesy. Alfonsi i handlarze narkotyków kręcili się pomiędzy cokołami potłuczonych marmurowych rzeźb. Panny lekkich obyczajów zaczepiały klientów. Na środku skweru stała masywna drewniana platforma, a na niej wznosił się szafot. Wisiało na nim pięć ciał dorosłych ludzi, przypuszczalnie mężczyzn, ale trudno było dojrzeć. Przed powieszeniem zostali spaleni; ich dłonie i stopy odrąbano, a oczy wyłupano. Nikt nie zwracał na wisielców większej uwagi. Kim byli? Rabusiami? Gwałcicielami? Czy tylko prostaczkami, którzy okazali się na tyle głupi, by publicznie krytykować władzę? Caim nie zatrzymał się i szedł

dalej, ale obraz pięciu zmasakrowanych ciał na szafocie pozostał w jego głowie. Skręcił w Krawiecką. Okna większości domów były szeroko otwarte pomimo chłodu, rozlewając na uliczny bruk ciepłe światło karczm i tawern. Muzyka fletów i lutni konkurowała z brzękiem kielichów i talerzy. Zatrzymał się przy trzecim domu po lewej. Popękany szyld nad drzwiami przedstawiał trzy krągłe panie w krótkich spódniczkach. W Trzech Dziewicach płonęło jasne światło. Wnętrze wypełniał stukot drewnianych kufli oraz brzęk cytry i rytmiczne klaskanie towarzyszące tańcowi chudej i bladej dziewczyny, okrytej jedynie splotami swoich długich rudych włosów. Przyglądali się jej podchmieleni kupcy i robotnicy portowi. Grupa żeglarzy - sądząc po akcencie i smagłej cerze, z Arnossi - śpiewała szanty w rogu sali. Caim przecisnął się do baru, za którym stał dzisiaj Duży Olaf. Uśmiechnął się na widok nowego gościa, odsłaniając niepełne uzębienie. - Witaj, koleżko. Żałuj, że nie byłeś tu wczoraj. Musiałem wyrzucić dwóch łobuziaków zza rzeki. Przysięgam, że przelecieli dwanaście kroków zanim walnęli w ziemię. Każdy jeden. Caim przesunął po blacie srebrną monetę. - Jest u siebie? Moneta zniknęła, a Olaf wskazał swoim grubym jak kiełbasa paluchem na schody za barem. Mathias, właściciel Trzech Dziewic, obsługiwał też niektórych spośród najważniejszych ludzi w branży płatnych zabójstw w Othirze. Był ich agentem i pośrednikiem; zdobywał zlecenia i przekazywał je najbardziej odpowiedniemu człowiekowi. Mieszkał nad karczmą, jak twierdził, żeby być bliżej ludzi. Zawsze zgrywał dotkniętego, kiedy ktoś nazywał go sknerą. Caim nie rozumiał, dlaczego Mathias upiera się, by mieszkać wśród tych mętów. Za prowizje, które otrzymał w ciągu samego tylko ostatniego roku mógłby kupić wygodny dom w Górnym Mieście. Niektórzy chyba nie potrafią porzucić swoich korzeni, niezależnie od tego, jak daleko zajdą. Caim nigdy nie miał takiego problemu. Schody były nieoświetlone. Wchodząc na górę, usłyszał szelest skóry ocierającej się o drewno na moment przed tym, jak pojawił się przed nim jakiś kształt. Przez myśl przebiegło mu wspomnienie tajemniczej istoty przemykającej po blankach wieży Reinarda, kiedy wisiał uczepiony do jej muru. Wstrzymał oddech. Momentalnie w obu jego dłoniach znalazły się noże, przyciśnięte nisko do ud, by ukryć odblask ostrzy. Ugiął kolana, gotowy zaatakować lub odskoczyć. W ciemności przed nim poruszyły się dwa jasne kształty - para otwartych dłoni. - Spokojnie - powiedział ktoś cichym głosem. - Dobry wieczór, Caim. - Rai. - Caim wsunął noże do pochew, ale zostawił je lekko poluzowane. - Jeżeli masz sprawę do Mathiasa, poczekam na dole. Rai zszedł o jeden stopień. Słabe światło docierające z głównej sali padało na jego twarz, oświetlając krótkie blond włosy i intensywnie niebieskie oczy. Odziany w czarną skórę łatwo wtapiał się w mrok panujący na schodach. Zdobiona srebrna rękojeść obusiecznego miecza wystawała nad paskiem. Odblaski stali przy nadgarstkach, pasie i cholewach zdradzały obecność innych ostrzy - Rai słynął z liczby broni, które przy sobie nosił. - Nie, właśnie skończyliśmy. - Leniwy ton jego głosu przypominał Caimowi drzemiącego kota, który jednak w każdej chwili może pokazać pazury. - Słyszałem, że dobrze poradziłeś sobie na północy. Reinard i jego strażnicy zginęli na oczkach setki świadków, ale nikt nie potrafił zidentyfikować zabójcy. Niezła robota.

Caim ugryzł się w język. Nie lubił rozmawiać o swojej pracy, zwłaszcza, jeżeli ktoś niepowołany mógł coś usłyszeć. Oparł się o ścianę, starając się sprawiać wrażenie rozluźnionego. - Zlecenie wykonane. Tylko to się liczy. Rai zszedł o kolejny stopień. - To prawda, ale powinieneś uważać na siebie. W mieście było ostatnio bardzo niespokojnie. - Widziałem skutki na placu. Rai zaśmiał się krótko. Pomimo miękkiego głosu, nie był to przyjemny dźwięk. - Banda rabusiów wpadła podczas włamania do domu pewnego duchownego. Wszystkich złapano i powieszono. Torturowali całą rodzinę, żeby wydali im ukrytą skrzynkę z klejnotami. Podobno odcięli palce u stóp i nóg najmłodszemu chłopakowi. Kapłan Prawdziwej Wiary, który złożył śluby ubóstwa i czystości, mieszka w domu w Górnym Mieście z żoną i dziećmi i nikogo to nawet nie dziwi. Dlaczego zresztą miałoby dziwić? Wielkie grzechy szybko się zapomina. To te drobne nie dają ci spać po nocach. - Oczywiście - ciągnął Rai - paniątka na Wzgórzu Niebiańskim drżą z przerażenia, że to początek kolejnej rebelii. Caim skinął, próbując pozbyć się wspomnienia o lordzie Robercie. - Jeżeli wybaczysz, też mam sprawę do Mathiasa. - Ja również nie mam czasu na pogaduszld. Wyjeżdżam z miasta. Minęli się na schodach, ale Rai obrócił się jeszcze. - Wiesz, Caim. To nie jest sprawiedliwe. Caim zatrzymał się u szczytu schodów. - Co takiego? Rai uniósł dłoń i nagle pojawił się w niej nóż do rzucania. Caim zamarł w napięciu. - Spójrz na nas. Dwóch najgroźniejszych ludzi w mieście. To my powinniśmy rządzić, zasiadać tam w pałacu. Tymczasem władza należy do tych pudrowanych głupców, którzy nie wyróżniają się niczym poza urodzeniem. - Oczy Rala zaświeciły się, gdy mówił. Caim spojrzał na niego bez cienia sympatii. Plotka głosiła, że Rai pochodzi z możnej rodziny, ale roztrwonił majątek przy winie i hazardzie. Nie mając złamanego grosza ani widoków na przyszłość, podjął się zawodu płatnego zabójcy. Najwidoczniej trafił na swoje powołanie, ponieważ regularnie wracał po kolejne zlecenia pomiędzy popijawami na ulicy Jedwabnej. Zabójstwa w biały dzień w dzielnicy handlowej, ciężarne kochanki utopione w porcie - to była robota w jego stylu. Kim w takim razie jesteś? Nieznanym bohaterem dręczonym przez koszmary czy tylko wyjątkowo zręcznym bandytą? Caim szukał sposobu, by uprzejmie zakończyć rozmowę. - Jest jak jest - powiedział. - Pewnie tak. Miewaj się, Caim. Wyjeżdżam w cieplejsze strony. Mam tam parę spraw do załatwienia. Porozmawiamy innym razem. Oby nie, pomyślał Caim, wchodząc na ostatni stopień. Czuł się zmęczony. Chciał tylko odebrać pieniądze i iść do domu. Może mógłby zrobić sobie urlop. Podszedł do jedynych drzwi na piętrze, zapukał dwa razy, odczekał sekundę i zapukał ponownie. Otworzył drzwi, nie czekając na zaproszenie. Mathias może i był kutwą w stosunkach z innymi, ale nie żałował grosza, by urządzić swoje lokum jak lordowską rezydencję. Podłogi w mieszkaniu pokrywały ręcznie tkane

dywany, na ścianach wisiały jedwabne gobeliny ze scenami w orientalnym stylu. Ciężkie meble z połyskującego drewna nie zostawiały zbyt wiele wolnej przestrzeni. Na marmurowych blatach stały wyszukane rzeźby z brązu. Mathias wszedł do salonu przez łukowo sklepione drzwi w przeciwległej ścianie. Miał na sobie jaskrawozielony szlafrok zdobiony malutkimi złotymi żurawiami. Był krępym mężczyzną w wieku więcej niż średnim. Zachował wciąż większość włosów, które farbował na czarno, zostawiając jedynie siwe pasma na skroni. Mówił, że przypominają mu o tym, co nieuniknione. - Nasz dobry przyjaciel powrócił z północy! Wymienili uścisk dłoni, po czym Mathias zaoferował mu krzesło z wysokim oparciem i bez podłokietników. Caim usiadł. Gospodarz wziął butelkę i dwa kieliszki z malachitowego stolika. - Na bogów u góry i na dole, cieszę się, że cię widzę. - Bluźnierstwo, Mat? W twoim wieku? - Owszem. Jestem już zbyt stary, żeby przejmować się stanowiskiem Kościoła. Czy to całe ich gadanie kiedykolwiek komuś coś przyniosło? Nic. Ale nie mówmy o tym. Wszystko poszło dobrze, czy tak? Caim przyjął kieliszek bursztynowej brandy i rozsiadł się wygodniej. - Poszło dobrze, chociaż w tym kraju ciężko się gdzieś w ogóle dostać. Drogi są coraz gorsze, a na każdym wzgórzu rosną cholerne rogatki. Mathias opadł na fotel, rozlewając nieco brandy na swój kosztowny szlafrok. - Ten kraj rozpada się jak przejrzały melon. Każdy watażka, który potrafi zebrać tuzin źle wyćwiczonych żołdaków, próbuje urwać sobie jakiś kawałek. Człowiek prawie tęskni za dawnymi dobrymi czasami imperialnego prawa i porządku. Prawie. - W każdym razie, zostałem w Ostergocie dość długo, żeby posłuchać dzwonów na pogrzebie Jego Miłości, zanim wyjechałem. Mat uniósł kieliszek. - Za kolejne wykonane zadanie i jednego łajdaka mniej. Caim pociągnął łyk i odstawił szklankę. -Z tego, co słyszę, w mieście były jakieś rozruchy w czasie mojej nieobecności. - Nie miałem z tym nic wspólnego. - Mat położył na obwisłej piersi tłustą, przyozdobioną rubinami dłoń. - Wiesz, że nigdy nie zajmuję się takimi rzeczami. To niesmaczna sprawa i nieco żałosna. Przez najbliższych parę tygodni będziemy się borykali ze wzmocnioną ochroną w różnych miejscach, ale potem powinno się uspokoić. Nie mogą wiecznie pozostawać w pełnej gotowości, prawda? Jeszcze brandy? - Odbiorę tylko moje należne i nie będę ci więcej zawracał głowy. Mathias uśmiechnął się. - To jest człowiek, którego znam. Ważny jest tylko interes. A interes idzie świetnie! - Sięgnął pod siedzenie i rzucił Caimowi pękatą sakiewkę. - Pięćset dukatów, zgodnie z umową. Caim chwycił sakwę i schował ją pod koszulę. - Nie przeliczysz? - Nie muszę. Wiem, gdzie mieszkasz. - Słusznie. Zdobyłeś sobie niezłą reputację, Caim. Dlatego myślę, że jesteś odpowiednią osobą do wykonania kolejnego zlecenia, które zdobyłem.

Caim wstał. - Tym razem dzięki, Mat. Nie interesuje mnie, co zdobyłeś. Ani tym bardziej skąd. - To niepodobne do ciebie, odmawiać zarobku. I to w słusznej sprawie. - Nie wątpię. Jeszcze jeden kapłan, który za bardzo kocha dzieci albo kamienicznik- krwiopijca. Nie, dzięki. Potrzebuję urlopu. Jak sam mówiłeś, w mieście jest niespokojnie. - Dlatego się do ciebie z tym zwracam. Wierz mi, to łatwa robota. Mógłbyś to zrobić jedną ręką z zawiązanymi oczami. - Wolałbym tego nie próbować. Mat machnął lekceważąco dłonią. - Wiesz, co mam na myśli. Tylko trzeba to zrobić szybko. Caim skierował się do drzwi. - Przykro mi, Mat. - Caim, musisz to dla mnie zrobić! Zatrzymał się z ręką na klamce. Mathias lubił teatralne gesty, ale tym razem wydawał się naprawdę zdesperowany. A to nie było normalne. Na jego twarzy pojawił się niemal komiczny wyraz ulgi, kiedy Caim cofnął się i stanął przed nim. - Co to za zlecenie? - Usiądź, proszę, przyjacielu. Jeszcze brandy? - Nie, dziękuję. Powiedz mi, co to za robota. - Bardzo prosta. Jeden cel. W Górnym Mieście. Caim odruchowo sięgnął po kieliszek, który zostawił niemal pełny na stole. - Tu w Othirze? - Tak, pracowałeś już przecież na miejscu. - Kto to? - Emerytowany generał. Nieprzyjemny typ, z tego, co słyszałem. Ma na sumieniu jakąś znaczną masakrę podczas wojny. Chyba na północy, w Eregocie. Pochodzisz z tamtych okolic, prawda? Caim wbił wzrok w dywan, próbując ukryć przypływ mieszanych uczuć. - Czemu tak sądzisz? - Bez określonego powodu. Po prostu masz w sobie coś północnego. Caim spojrzał mu w oczy. - Mówiłem ci już. Pochodzę z ziem zachodnich. Nie było to prawdą. O ile mógł coś odtworzyć z poszatkowanych wspomnień, jego rodzina żyła kiedyś w Eregocie, jednym z ościennych państw będącym dawniej częścią Imperium Nimejskiego. Nie chciał jednak, żeby ktokolwiek wiedział coś o jego przeszłości, choćby dlatego, że była jego osobistą sprawą. - A tak. - Mathias zamrugał oczami. - Zapomniałem. - Kontynuuj. - Cóż, problem tkwi w terminie. Zlecenie trzeba wykonać w ciągu dwóch dni. - Odpada. Wiesz, że nigdy nie pracuję w pośpiechu. Znajdź jakiegoś zapijaczonego marynarza. - Caim, klienta, który to zlecił, nie wolno rozczarować, jeżeli wiesz, co mam na myśli. Robota ma być szybka i czysta. Dlatego potrzebuję ciebie. Tylko tobie mogę zaufać, że zrobisz to w tak krótkim terminie. - Chciałbym ci pomóc, Mathiasie, ale jest zbyt wiele rzeczy do rozważenia. Spędziłem

kilka tygodni, śledząc Reinarda, zanim mogłem uderzyć. Potrzebuję czasu, żeby poznać cel, jego nawyki i dzienną rutynę. To samo tyczy się przyzwyczajeń jego rodziny i strażników. Mathias podniósł się z siedzenia i podszedł chwiejnym krokiem do stojącego pod ścianą sekretarzyka. Podniósł z niego plik papierów przewiązany czerwonym sznurem. - Tu mam wszystkie szczegóły: rozkład dnia, informacje o ochronie, schematy wnętrz, wszystko, czego potrzebujesz. Cel mieszka z nastoletnią córką, ale nią się nie przejmuj. Matka nie żyje. Nie ma straży; jest tylko jeden stetryczały lokaj, który sypia jak kłoda. To będzie najłatwiejsza robota w twoim życiu. Podał mu plik, ale Caim go nie wziął. - Kto to wszystko zebrał? - Wspólny znajomy. Ręczę za rzetelność tych informacji. - To był Rai, prawda? - Co za różnica? Weź to po prostu. - Niech cię szlag, Mat. Rai przyjął zlecenie, po czym wycofał się, kiedy nadarzyło mu się coś lepszego, prawda? Nic dziwnego, że tak się przymilał. Nie, dzięki. Pasuję. Zrobił dwa kroki w stronę drzwi. Mathias wyciągnął rękę, jakby chciał złapać go za rękaw, ale cofnął ją w ostatniej chwili. Zamiast tego podsunął mu pod nos plik z papierami. Caim zatrzymał się. - Jego strata! - rzucił Mat. - Wchodzisz, wychodzisz i tysiąc dukatów ląduje w twojej kieszeni. - Nie zajmuję się sprzątaniem cudzego bałaganu. Mathias spojrzał na niego z ukosa. - Mój drogi, właśnie tym się zajmujesz. Proszę, nie zmuszaj mnie, bym cię błagał. Dorzucę połowę mojej marży. To kolejne trzysta dukatów. Potem możesz wziąć długi urlop. Caim westchnął, spoglądając na papiery, którymi potrząsał Mat. Nie mógł odmówić; nie mógł zawieść człowieka, który pomógł mu, gdy był jeszcze młodocianym uciekinierem bez znajomości i reputacji. Wziął dokumenty. - W porządku. Zrobię to. Zatrzymaj swoją marżę. Starzejesz się, powinieneś zacząć myśleć o emeryturze. Mathias usiadł i poprawił poły szlafroka. - Nie wiem, co bym ze sobą zrobił na emeryturze. - Kupiłbyś sobie dworek w jakimś miłym miejscu. Żyłbyś spokojnie. Mat ze śmiechu o mało nie zakrztusił się brandy. - Wyobrażasz mnie sobie jako ziemianina w dworku? Nie wytrzymałbym nawet miesiąca. Powodzenia, przyjacielu. Do zobaczenia, kiedy wykonasz zlecenie. Caim wetknął dokumenty pod tunikę. Podszedł do drzwi, ale zatrzymał się tuż przed nimi. - Swoją drogą, co to było za zlecenie, które Rai nagle otrzymał? - Co? - Mathias obrócił się w jego stronę. - Ach, coś w Belastire. Wróci z nogami jak pałąki i zakurzony niczym żebrak. - Belastire? Na środkowym wybrzeżu będzie zimno o tej porze roku. Mathias skinął. - Zimno i szaro. Poczuje się tam jak ryba w wodzie, nie? Caim wrócił myślami do rozmowy na schodach. Czy Rai nie wspominał o cieplejszych stronach? W co on grał? Wychodząc z Trzech Dziewic, Caim odruchowo sprawdził swoje noże. Za kilka godzin

miało wstać słońce i właściciele tawern wyrzucali już podchmielonych gości na ulicę. Caim chętnie wróciłby do domu i został w łóżku przez parę tygodni, ale miał robotę do wykonania. Dwa dni to zbyt mało czasu. Poprawił pod tuniką plik z papierami i sakiewkę, po czym mocniej naciągnął płaszcz na ramiona. Otulił się nim jak kokonem, zanim ruszył w powrotną drogę przez alejki Rynsztoka.

ROZDZIAŁ TRZECI Josey o mało nie rozpłakała się po raz kolejny, zanim jej powóz stanął przed domem Anastasii przy placu Torvelli. Nie mogła przestać myśleć o rozmowie z ojcem. Nigdy w życiu nie czuła się tak bezradna. Jedyne czego teraz chciała, to pomówić o tym ze swoją najlepszą przyjaciółką. Była pewna, że wspólnie znajdą jakieś rozwiązanie. Lokaj w podeszłym wieku przytrzymał jej drzwi. Wręczając podbity norkami płaszcz jednej z pokojówek i czując, że futro jest wilgotne od panującego na dworze chłodu, dopisała niekorzystne warunki pogodowe do listy argumentów przeciw wyjazdowi. To nie była dobra pora roku na morskie wojaże. Sam ten argument nie przekonałby jej ojca, ale zamierzała przy następnej rozmowie z nim wytoczyć całą baterię powodów, dla których najlepiej by było, gdyby została w Othirze przynajmniej do Nowego Roku. - Josey! - Radosny głos Anastasii rozległ się echem po atrium, kiedy zbiegała pospiesznie po schodach. Obie dziewczyny złapały się za ręce i ucałowały w policzki. Anastasia odsunęła się o krok. Na jej twarzy malowało się zmartwienie. Ze swymi złotymi, ułożonymi w łagodne fale lokami i oczami niebieskimi jak ocean była prawdziwą pięknością, doskonałą niczym posąg. Josey czuła się przy niej nijaka; miała zbyt bladą cerę, zbyt ciemne i cienkie włosy. ciemne i cienkie włosy. - Co się stało, Josey? Chodź. Josephine dała się zaprowadzić do przylegającego do atrium salonu i posadzić na miękkiej kanapie przykrytej wyszywanymi w zielone liście poduszkami. Anastasia ucałowała ją ponownie. - Coś cię trapi, Josey. Opowiedz mi. Posłusznie opowiedziała jej o planie ojca. Ledwie zdołała skończyć i znów wybuchła płaczem. Przyjaciółka podała jej chusteczkę. - To po prostu niesprawiedliwe. W Othirze jest zupełnie bezpiecznie. Wybacz, Josey, ale obawiam się, że twój ojciec może już nie myśleć zbyt jasno. Wiesz, jacy są starzy ludzie. Widzą duchy w każdym ciemnym kącie. - Wiem. Ale co bym nie powiedziała, on i tak mnie nie słucha. Nie wiem, co robić. Dlatego chciałam z tobą porozmawiać. Musisz mi pomóc, Anastasio. Nie mogę opuścić twojego wesela. To miał być najszczęśliwszy dzień w moim życiu! - Musisz na nim być! - Anastasia sama była bliska łez. - Będę - zapewniła ją Josephine. - Obiecuję. Ale potrzebuję jakiegoś planu. Ojca nie przekonają prośby. - Mogłabyś zostać ze mną. Biorąc pod uwagę, ile trzymamy straży, ten dom jest niemal fortecą. - Nie wiem, czy ojciec by się na to zgodził. Zawsze bardzo się troszczył o moje bezpieczeństwo. Kiedy mieszkaliśmy w Navarre, zewsząd otaczali nas strażnicy. Czasem miałam wrażenie, że się przez nich duszę. - Ale ziemie zachodnie są zupełnie dzikie. To jest Othir; tu jest całkiem inaczej. - Wiem. Tylko nie potrafię przekonać o tym ojca. Anastasia ścisnęła jej dłoń. - Nie przejmuj się, kochanie, znajdziemy jakieś wyjście.

Sięgnęła do wisiorka na szyi Josephine. Był ze złota i miał kształt staroświeckiego klucza. - Zawsze bardzo mi się podobał. Jest naprawdę piękny. Prosty, ale elegancki. - Tata dał mi go na czternaste urodziny. To moja ulubiona biżuteria. - Wiem. Nie nosisz niczego innego. - Ojciec mówi, że to klucz do jego serca, że dzięki niemu mogłabym mieć wszystko, czego zapragnę, i jeszcze więcej. Czasem tata jest najmilszym i najwspanialszym człowiekiem na świecie. Ach, jakbym chciała, żeby przestał się zamartwiać i pozwolił mi tu zostać do twojego ślubu! - Na pewno się uda, Josey. Wiem! Pójdziemy do bazyliki i pomodlimy się o to. Josey otarła łzy chusteczką. - Nie wiem, czy tym razem modlitwy coś pomogą. To poważna sprawa. - Zauważyła urażoną minę przyjaciółki, więc natychmiast się poprawiła. - Przepraszam. Jestem po prostu przygnębiona. Chodźmy do bazyliki. Kiedy szykowały się do wyjścia, lokaj pojawił się w drzwiach. - Wybacz, pani. Przybył gość do pani. - Wpuść go. To musi być Markus - zwróciła się do Josey. - Przychodzi codziennie, odkąd ogłosiliśmy zaręczyny. Jest taki romantyczny. Podoba ci się? Powiedz szczerze. Josephine uścisnęła ją i roześmiała się. Przyjemnie było porozmawiać w końcu o czymś innym. - Jest idealny. Będziecie razem bardzo szczęśliwi. Anastasia zachichotała. - Markus jest prawie rycerzem, wiesz? No, prawie. Drugi prefekt to wysoka ranga, a wkrótce awansuje. Jestem o tym przekonana. Obie dziewczyny obróciły się na dźwięk ciężkich kroków W drzwiach stanął wysoki mężczyzna. - Markus! - Anastasia podbiegła do niego i uścisnęli się pod brązowym popiersiem jednego z jej słynnych przodków. Po chwili, jakby dopiero teraz przypomnieli sobie o obecności Josey, rozdzielili się i usiedli obok niej na kanapie. - Uwielbiam ten mundur. - Anastasia pogładziła okrąg wyhaftowany na jego piersi. - Jesteś w nim taki przystojny. Markus uśmiechnął się, odsłaniając dwa rzędy równych białych zębów. Niedawno zaczął zapuszczać wąsy i bokobrody w wojskowym stylu. Josey zmrużyła oczy, próbując wyobrazić sobie, jak wyglądałby, gdyby zapuścił też bujną brodę. W sposobie, w jaki na nią patrzył było coś, co powodowało, że czuła się nieswojo. - A co ty myślisz? - zapytał. - Wyglądam elegancko? Spuściła wzrok. - Tak, bardzo. Anastasia poklepała ją po kolanie. - Biedactwo. Jej ojciec chce odesłać ją z miasta. Próbujemy wymyślić, co zrobić, żeby mogła zostać. - Odesłać? - Wyraz szczerej troski w jego głosie poruszył Josey. Być może nie powinna czuć się przy nim skrępowana. - Z jakiego powodu? Dziewczyna starannie złożyła wypożyczoną chusteczkę. - Mówi, że w Othirze nie jest bezpiecznie. Że wybuchają rozruchy i że ktoś nawet zginął. - To straszne! - zawołała Anastasia. - Czy to prawda, Markusie? - Och, nie ma powodów do obaw. Mieszkańcy Dolnego Miasta bez przerwy skaczą sobie

do gardeł, jak wściekłe bestie, walczące o ochłap mięsa. Większość ataków miała miejsce właśnie tam. - Większość? Ale nie wszystkie? Markus strzepnął pyłek z klapy munduru, dając do zrozumienia, że zagrożenie jest znikome. - Czasami poruszenie przelewa się za aleję Procesji, ale nie powinnyście się tym martwić. Jesteście tu bezpieczne jak owieczki w zagrodzie. Josephine nie była pewna, czy podoba jej się to porównanie, ale uśmiechnęła się uprzejmie. - Mam nadzieję, że uda mi się przekonać o tym ojca. - Mam świetny pomysł - powiedziała Anastasia. - Markus mógłby odprowadzić cię do domu i powiedzieć twojemu ojcu to samo, co nam. To na pewno by go uspokoiło. W końcu Markus jest oficerem Świętego Bractwa. - Zrobiłbyś to dla mnie? - zapytała Josey. Trochę niepokoiła ją myśl o tym, że miałby jechać z nią do domu, ale szansa na zostanie w Othirze była dużo ważniejsza. Markus wstał i potrząsnął głową. - Przykro mi, ale nie mogę. Mam ważne sprawy dziś popołudniu. Zatrzymałem się tylko po to, by przypomnieć Anastasii o tym, że jesteśmy umówieni na kolację później wieczorem. Anastasia podniosła się, by uściskać go na pożegnanie. - Pamiętam o tym. Maya przygotuje dla nas coś specjalnego. - Wspaniale. - Markus skłonił się Josephine i delikatnie ucałował Anastasię w policzek. - Do zobaczenia. Josey została w salonie, kiedy przyjaciółka odprowadzała go do drzwi. Słyszała jeszcze, jak się żegnali, potem straciła ich z oczu. Minęło kilka minut, zanim Ana wróciła. Jej oczy błyszczały z radości. - Czyż on nie jest wspaniały? Jestem taka szczęśliwa. Czuję jakbym unosiła się wysoko ponad całym światem. Josephine uściskała przyjaciółkę i wymruczała słowa, które ta chciała usłyszeć. Nie mogła pozbyć się podejrzenia, że sprawy pomiędzy mężem i żoną nie będą się układały tak cudownie po ślubie. Markus w towarzystwie zachowywał się odpowiednio, ale jego surowe maniery nie mogły odpowiadać Anastasii, która była damą skromną i wytworną. Zachowała jednak swoje obawy dla siebie. Anastasia była zakochana po uszy i nie miało sensu psuć teraz jej szczęścia. Ponadto Josey zastanawiała się, czy sama nie jest po prostu odrobinę zazdrosna, że jej najlepsza przyjaciółka wychodzi za mąż, podczas gdy ona wciąż czeka na mężczyznę swoich marzeń. Jednym uchem przysłuchiwała się radosnej paplaninie na temat wizyt u krawcowej, wyboru orkiestry i innych weselnych przygotowań. W odpowiednich momentach kiwała głową i wydawała z siebie uprzejme półsłówka, ale myślała przede wszystkim o własnych problemach. Za dwa dni miał odpływać jej statek. Nie mogła czekać, aż znajdzie niepodważalny argument. Musiała jeszcze dziś porozmawiać z ojcem. *** Ral obserwował ich spod pomnika cesarza Troniegera, stojącego na środku placu Torvelli. Wysoki oficer straży i córka szanowanego polityka całowali się na schodach rezydencji. Prefekt obiema dłońmi złapał zgrabne pośladki dziewczyny. W biały dzień. Ral uśmiechnął się; wkrótce ta historia będzie na wszystkich językach w Górnym Mieście. Sam nie rozumiał powszechnej fascynacji miłością. Och, nigdy nie gardził towarzystwem

kobiet, zwłaszcza takich, których względy mogła zdobyć pełna sakiewka. Ta blondynka była niczego sobie, ale nie miałby czasu na nic, co trwałoby dłużej niż jedną noc. Chociaż kiedy wykona już swoją pracę, mógłby rozejrzeć się za godną towarzyszką dla młodego człowieka z perspektywami na wybitną karierę. Markus w końcu pożegnał ukochaną. Rai podążył za nim w bezpiecznej odległości. Śledzenie prefekta w jego purpurowym płaszczu na szerokich ulicach Wzgórza Obfitości było najłatwiejszą rzeczą pod słońcem. Widoki i odgłosy Górnego Miasta nie rozpraszały go ani trochę. Dorastając, zakosztował wszelkiego rodzaju luksusu i zbytku, jakie można było kupić za pieniądze. Życie Rala pewnie ułożyłoby się inaczej, gdyby jego ojciec dożył właściwego wieku, ale przeszkodził temu los, przynosząc wieści od pewnego kupca z Arnossi. Oba statki jego ojca zniknęły podczas sztormu przy wybrzeżu Hvekish. Nikt się nie uratował. W jednej chwili Rai z chłopca stał się bogaczem. Sprzedał udziały w spółce handlowej i kupił wielki dom. Zaprzyjaźnił się z córkami i synami najświetniejszych rodzin stolicy. Wydawał sute przyjęcia, które trwały po kilka dni. Cieszył się życiem, jakiego zawsze pragnął. Aż w końcu pieniądze się skończyły i wkrótce osaczyli go lichwiarze. Zapożyczył się, by utrzymać dotychczasowy poziom życia, a potem pożyczał znowu, by spłacać poprzednie długi. Zanim zrozumiał, jak głęboko się pogrążył, było już za późno. Znaleźli go pijanego w sztok w tylnej sali jakiejś speluny w Dolnym Mieście. Pięciu barczystych mężczyzn posadziło go ze związanymi rękami na rozklekotanym krześle.- Pan Ayes nie jest z ciebie zadowolony - powiedział grubym głosem największy z nich. - Wydajesz jego pieniądze, jakbyś szczał i od pół miesiąca nie widzi, żebyś oddawał. Drugi ze zbirów wyciągnął nóż o ostrzu tak długim, że przypominał niemal miecz. - Nie jest mądrze denerwować pana Ayesa. Teraz my odbierzemy, co jesteś mu winien. Rozcięli jego ubrania i przetrząsnęli je, ale Rai tylko się śmiał, zbyt pijany, żeby martwić się o własne życie. Mężczyzna z wielkim nożem oparł czubek ostrza pomiędzy nogami Rala i szepnął mu do ucha. - Jeżeli nie masz pieniędzy, musisz zapłacić inaczej. Dali mu prosty wybór: albo zginie, albo odda swemu wierzycielowi drobną przysługę, która wyrówna rachunki. Musiał tylko kogoś zabić. Owa „przysługa” zmieniła Rala na zawsze. Lęk, kiedy włamywał się w środku nocy do cudzego domu; gęsia skórka, która pojawiła się, gdy zobaczył swą ofiarę śpiącą w swoim łóżku; fala euforii, którą poczuł, gdy wbił nóż w miękki brzuch nieszczęśnika. Jęk konającego był dla niego niczym świąteczny hymn, ogłaszający początek nowego życia, uwalniający go od wszystkich więzi, jakimi spętało go społeczeństwo, obojętne na jego pragnienia i potrzeby. Tamtej nocy wkroczył do świata, w którym w jego dłoniach spoczywała władza nad życiem i śmiercią. Nigdy więcej nie zatęsknił za swym dawnym żywotem. Tymczasem podążając za Markusem przeszedł przez stare Forum. Popołudniami wypełniały je stragany ulicznych sprzedawców i leniwi spacerowicze. Okrzyki straganiarzy wznosiły się ponad szmerem tłumu. Markus parł przed siebie niczym szarżujący byk, nie oglądając się na boki. Lekceważenie niebezpieczeństw, małych czy wielkich, czyhających w mieście było przywilejem oficerów Świętego Bractwa. Prefekt nie ustępował drogi nawet przejeżdżającym powozom.

Na widok grupy mężczyzn w krwistoczerwonych płaszczach, wychodzących z kupieckiego namiotu, Ral ukrył się za jednym ze stoisk. Mężczyźni rzucili jakiegoś człowieka na bruk przed namiotem i zaczęli go okładać biczami. Człowiek ten okryty był jedynie strzępami czegoś, co musiało być kiedyś eleganckim strojem. Po ziemi potoczyła się jego okrągła czapka. Biczownicy otoczyli go - Ral dostrzegł teraz, że to właściciel namiotu - i kontynuowali bezlitosną chłostę, podczas gdy jakaś wychudła kobieta, pewnie jego żona, załamywała ręce i szlochała, patrząc na to. Czym zawinił ten człowiek? Rai nawet nie zgadywał. To mogło być właściwie cokolwiek: może oszukiwał klientów, a może zaniedbał obowiązku powieszenia w swoim sklepie wizerunku prałata. Podobnie jak Święte Bractwo, Biczownicy stanowili prawo sami dla siebie i odpowiadali jedynie przed Kościołem. Ral ominął ich i podążył za swoim celem, który tymczasem znalazł się już po drugiej stronie Forum i szedł w stronę dzielnicy świątynnej. Prefekt kierowa się do oddalonego o kilka ulic Panteonu, dawniej siedziby pogańskiego kultu. Wszedł do środka przez frontowe drzwi o potężnych skrzydłach z brązu. Rai tymczasem obszedł budynek i podszedł do bocznego wejścia, omijając stosy śmieci w wąskiej alejce. Bez trudu otworzył prosty zamek czubkiem noża. Wejście prowadziło do przepełnionego magazynu. Przez kolejne drzwi po drugiej stronie pomieszczenia dobiegały niskie nuty chóralnego śpiewu. Rai zatrzymał się na chwilę, grzebiąc w dużej werniksowanej szafie. Wyjął z niej białą sutannę i wciągnął ją przez głowę. Przez ramiona przewiesił sobie czerwoną stułę, wyszywaną w złote kręgi. Uśmiechnął się sam do siebie i prześlizgnął się przez drzwi prowadzące do wnętrza kościoła. Koliste mury Panteonu sklepiały się ponad główną komnatą. Budynek stanowił architektoniczne arcydzieło i pamiętał czasy imperialnej świetności, kiedy żadna potęga nie mogła równać się z Nimeą. Przez otwór w suficie wpadało do środka światło dnia - był to kolejny dowód pogańskiej przeszłości świątyni. Modlitewne dywaniki układały się w równe rzędy na ułożonych w czerwono-białą szachownicę kamieniach posadzki. Kapłani wraz z zastępami swych akolitów przechadzali się pomiędzy wiernymi, kołysząc rytmicznie kadzielnicami i mamrocząc pacierze. Ral naciągnął kaptur na głowę i podążył za grupą starszych kobiet w czarnych chustach, które ze spuszczonym wzrokiem obchodziły stacje na obwodzie wielkiej komnaty. Po chwili zatrzymały się przed głęboką niszą, skrywającą szarą kamienną statuę jakiegoś świętego. Zaciskając mocno dłonie, zaczęły szeptać modlitwy, wzbudzając w Ralu najwyższe obrzydzenie. Gdyby któraś z nich odważyła się tylko podnieść wzrok, ujrzałaby marmurowy cokół posągu, który stał w tej kapliczce przed nadejściem Prawdziwej Wiary. Być może była to podobizna Torima, Pana Burzy, albo Hisu, bogini miłości i mdłej poezji. O któregokolwiek z dawnych bogów by nie chodziło, jego lub jej imię zostało usunięte z marmuru, jak gdyby nigdy nie istniało. Ral uśmiechnął się pogardliwie. Szkoda, że ludzi nie da się usuwać tak łatwo jak bogów. Jego praca byłaby o wiele łatwiejsza. Kiedy starsze kobiety poczłapały do kolejnej stacji, Ral kucnął obok Markusa, który klęczał w ostatnim rzędzie, modląc się ze złożonymi dłońmi. Prefekt ledwie się na niego obejrzał. - Dziękuję, ojcze. Ja tylko… - Zaczął, ale nagle go rozpoznał. - Ral? Na Boga! Czy ty nie uznajesz żadnych świętości? Ral rzucił okiem na masywną rzeźbę przedstawiającą Proroka Prawdziwej Wiary. Lord Phebus, Światłość Świata, wznosił się ponad wysokim ołtarzem na końcu nawy. Odziany był w proste chłopskie szaty, ale z jego okrwawionego czoła wybiegały lśniące promienie odlane