ROZDZIAŁ I – „ZMIANA PLANÓW”
Zawsze lubiłam wszystko planować. Zanim coś zro-
biłam, najpierw układałam plan; co jak, kiedy. Przygoto-
wywałam się systematycznie wierząc, iż tylko w pełni
dopracowany harmonogram gwarantuje, że to co zamie-
rzam, dojdzie do skutku bez żadnych większych niespo-
dzianek.
Ze zdziwieniem, a nawet lekkim niesmakiem patrzy-
łam na koleżanki, które nie prowadziły terminarza zajęć,
albo – o zgrozo, bez żadnych wcześniejszych przygotowań
wybierały się na wakacje last minute. Dla mnie to było nie
do pomyślenia. Przecież wszystko w życiu ma swój czas
i musi wgrać się w większą całość. Bez dobrej organizacji
można pogrążyć się w niezłym bałaganie, a stąd już tylko
krok do totalnego chaosu.
Tegoroczne wakacje planowałam długo i wiele sobie
po nich obiecywałam. W wyobraźni już widziałam się le-
żącą na gorącym piasku pod palmami, gdy nagle wiado-
mość o chorobie babci Tosi, sprawiła, że moje wszystkie,
tak dokładnie dopracowane szczegóły letniej eskapady,
musiały zostać zmodyfikowane. Właściwie modyfikacja to
niewłaściwe słowo. Tak, dokładnie. Bardziej pasuje tu
słowo, którego do tej pory starałam się nie dostrzegać, a już
broń Boże używać.
Zmiana planów. Brrr, cóż za okropne sformułowanie!
Niestety, jak najbardziej odpowiednie w tej sytuacji. Ja,
mistrzyni planowania, prawdziwa pasjonatka wszelkich
terminarzy zostałam zmuszona do zrezygnowania z jakże
misternie dopracowanej wyprawy na Wybrzeże Costa
Brava. Oczywiście nie myślcie, że ustąpiłam tak łatwo.
O nie! Walczyłam jak lwica, jak gepard, jak pantera...
Nie miałam jednak wyjścia.
Babcia Tosia – mama mojej mamy. Szczuplutka, si-
wowłosa staruszka o pomarszczonej skórze i niebieskich
oczach, która po śmierci dziadka nie zdecydowała się na
przeprowadzkę do miasta i została całkiem sama na go-
spodarstwie. Mama przy każdej okazji namawiała ją, aby
sprzedała dom i ten niewielki kawałek ziemi, który jej
jeszcze został, i wprowadziła się do naszego całkiem ob-
szernego mieszkania na jednym z łódzkich osiedli. Tłu-
maczyła, że razem byłoby nam lepiej, że dzięki temu,
babcia nie byłaby taka samotna, że odległość jaka nas teraz
dzieli, jest zbyt duża, abyśmy się często odwiedzały.
Ja to rozumiałam i w pełni popierałam ten pomysł,
tym bardziej że, od rozwodu mama rzuciła się w wir pracy,
chcąc zapewnić nam życie na jak najwyższym poziomie,
dumnie odrzucając finansową pomoc mojego ojca, który
w chwili, gdy związał się z inną, nota bene młodszą ko-
bietą, praktycznie przestał dla niej istnieć.
Gdyby babcia zamieszkała z nami, mnie także byłoby
raźniej, gdy mama wyjeżdża na kolejne konferencje, targi,
czy prowadzi negocjacje handlowe, gdzieś na drugiej
półkuli.
Wiecie już, że babcia nie zgodziła się na przepro-
wadzkę, co niestety w konsekwencji doprowadziło do sy-
tuacji, w której to ja zostałam postawiona pod ścianę.
Mama jak zwykle zajęta gdzieś w Honolulu fuzją dwóch
firm, nie mogła rzucić wszystkiego na wiadomość o nagłej
chorobie babci. A ja... No cóż, ja mogłam, ja musiałam
zrezygnować z planowanego od miesięcy wyjazdu.
Uwierzcie mi, że nie byłam szczęśliwa, gdy wsiadałam do
pociągu, który zamiast zawieźć mnie na lotnisko
w Warszawie, podążył do Poznania, skąd rozklekotanym
autobusem, udałam się w dalszą podróż, wprost na zapadłą
wieś obdarzoną niezwykle wymowną nazwą Kamienisko.
Czułam jakby tony kamieni przygniotły mnie i uciskały
z każdej strony.
Żegnaj Hiszpanio, żegnaj gorący piasku
i orzeźwiająca morska toni, witaj leśny dukcie, chmaro
komarów, kleszczy i innych insektów.
Pewnie myślicie, że jestem rozkapryszoną, nadzianą
panienką, która grymasi i kręci nosem na wszystko.
Uwierzcie mi, jesteście w wielkim błędzie. Owszem,
dzięki pracy mamy powodzi się nam znacznie lepiej niż
większości znanych mi osób, ale nigdy, powtarzam –
nigdy, nie uważałam się dzięki temu za kogoś lep-
szego. Ooo, chociażby nawet teraz. Nie zdziwiło was, że
wybrałam się do babci pociągiem i autobusem, zamiast
wsiąść do nowiutkiego, czerwonego porsche? Ha, ha! Pu-
dło!
Żartowałam! Wcale nie mam ani porsche, ani żadnego
innego wypasionego auta. Nie mam nawet zwykłego fia-
cika. Prawdę mówiąc nawet nie zrobiłam jeszcze prawa
jazdy, chociaż skończyłam w tym roku dwadzieścia jeden
lat. Głupio się przyznać, ale ja panicznie boję się prowa-
dzić. Wystarczy, że usiądę za kierownicą, a już zaczynam
się trząść. Od razu wyobrażam sobie wszystkie możliwe
niebezpieczeństwa, setki pojazdów ścigających mnie tylko
po to, aby zepchnąć do rowu, ogromne ciężarówki ryczące
całą mocą swoich silników, próbujące wgnieść mnie
w najbliższy filar mostu lub ścianę budynku.
Wiem, to chore, ale nic na to nie mogę poradzić.
Próbowałam, naprawdę się starałam, przemóc ten irracjo-
nalny lęk. Nawet zapisałam się na specjalne sesje
u psychoanalityka. I nic.
Żadnego efektu, nie licząc zmarnowanego czasu.
Widocznie taka moja uroda. Trudno, nigdy nie będę kie-
rowcą, ale na szczęście mogę być pasażerem.
No tak, ale o czym to ja mówiłam? Już wiem! Wieś...
Tak, przyjechałam do babci, chociaż wcale nie miałam
tego w planach. Już sam ten fakt sprawiał, że byłam na-
stawiona mało przyjaźnie do tego, skądinąd, urokliwego
miejsca. Gdy byłam mała, odwiedziny u babci zawsze
bardzo mi się podobały, ale teraz, zważywszy na okolicz-
ności, nie dostrzegałam już niczego magicznego
w karmieniu kur, głaskaniu koni, czy zbieraniu grzybów.
Na pewno nie było to tak ekscytujące jak szaleństwa
w Parku Wodnym na hiszpańskim wybrzeżu, czy rejs sta-
teczkiem ze szklanym dnem.
Dom babci był taki, jakim go zapamiętałam podczas
mojego ostatniego tu pobytu. Ile to już czasu minęło? Trzy
lata? Cztery? Jakoś przed maturą jeszcze.
Przyjechałam wtedy uczyć się do egzaminów, bo
miałam tu ciszę i spokój. Babcia nie naprzykrzała się ze
swoim towarzystwem, gotowała pyszne obiadki, pilnowa-
ła, abym dobrze się odżywiała i za długo nie przesiadywała
nad książkami. Kilka razy namówiła mnie na spacery po
okolicy. Szłyśmy wtedy obok siebie milcząc, ale nawet to
mi się podobało.
Czasem dobrze jest milczeć, ot tak nie z musu, nie
dlatego, że nie ma się nic do powiedzenia, tylko dlatego, że
to jest całkiem naturalne.
Bielone ściany piętrowego budynku trochę zszarzały,
a ogródek pod oknami, będący chlubą babci, wyglądał na
zapuszczony, ale poza tym nic się nie zmieniło. Ten sam
drewniany płot z czerwonymi sztachetami. Ta sama ła-
weczka na werandzie. A na ławeczce ta sama babcia. Nie,
babcia nie była już taka sama jak przed trzema laty. Jej
pomarszczona skóra miała odcień budyniu waniliowego.
Kości policzkowe bardzo uwidoczniły się, nadając twarzy
wyrazu pewnej srogości, zaś sine obwódki pod oczami
bardzo kontrastowały z niezwykła bladością cery.
– Babciu – wyszeptałam, zostawiając torbę podróżną
na podwórku i wbiegając po schodkach na werandę.
– Julia... – Wychudzoną twarz babci rozjaśnił nikły
uśmiech. – Aleś ty wypiękniała. Ho, ho, ale panna z ciebie.
Ino patrzeć jak jaki kawaler zastuka z prośbą o twoją rękę.
– Jak się czujesz? – zapytałam, pospiesznie zmieniając
temat, ale niefortunnie zadałam pytanie, które było całkiem
zbędne. Dokładnie widziałam, że babcia wygląda na-
prawdę fatalnie. Poczułam wyrzuty sumienia, że chociaż
przez chwilę mogłam żałować mego wyjazdu do Hiszpanii.
– Dobrze moje dziecko – przesunęła się w bok, po-
kazując, abym usiadła obok niej –
tylko to serce nie chce już mnie słuchać. Bije jak mu
się podoba. Raz szaleje, a raz zwalnia...
– Ale bierze babcia lekarstwa, tak jak kazał doktor?
– A co mi tam doktory pomogą? – Machnęła ręką, tak
jakby odganiała się od wyjątkowo złośliwej muchy. –
Swoje lata już mam, czas się będzie nie za długo zbierać.
Tylko kłopot przez starą babkę macie.
– Babciu! – Miała rację. Traktowałam ją jak kłopot,
ale teraz zrozumiałam swój błąd.
Jakże było mi głupio! Jak strasznie głupio! – Niech
babcia tak nie mówi.
Przecież my babcie bardzo kochamy.
– Oj dziecko, dziecko... Kochacie... Wy, młodzi macie
swoje życie, wielki świat. Gdzie mnie z tym konkurować.
Zawadą jestem jeno.
– Przecież mama mówiła, żeby się babcia do nas
przeniosła. Byłaby babcia z nami, a poza tym w mieście
jest lepsza opieka medyczna.
– Mnie tam już tylko piasek pomoże. On wszystko
z człowieka wyciągnie. W nim wszyscy równi jednako.
A do miasta nie pójdę. Starych drzew się nie przesadza.
Tu ziemia moja, to moi ojcowie. Jakbym mogła to
zostawić? Jakbym mogła stąd odejść. Jak odejdę to tylko
tam. – Kościstym palcem wskazującym pokazała na niebo.
Posiedziałyśmy jeszcze chwilę na werandzie, patrząc
na szumiące za płotem brzozy i na Burkasa ganiającego po
obejściu. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że na po-
dwórzu panuje dziwny spokój, nie ma kur, które zwykle
grzebały pazurkami w piachu, nie słychać gęgających gęsi,
ani chrząkania, jakie zwykle dolatywało z chlewika. Tylko
Burkas, pięcioletni mieszaniec owczarka z czymś bliżej
nieokreślonym, wydawał się jedynym zwierzęciem, jakie
pozostało babci.
– Dobrzy ludzie pomogli i się zajęli – odpowiedziała
babcia, gdy się jej o to zapytałam.
– Jeno Burkuś towarzystwa mi dotrzymuje. Jednak
pies to prawdziwy przyjaciel, co go ni starość ni bieda nie
zraża.
Babcia we wszystkim miała rację, a mnie było coraz
bardziej głupio. Solennie obiecałam sobie w duchu, że
zaopiekuję się babcią najlepiej, jak będę potrafiła. Czasu
nie cofnę, nie wymarzę tych trzech lat, ale przecież jeszcze
mogę naprawić wszystko, co przez swoją młodość
i lekkomyślność straciłam.
Szybko zorientowałam się w rozkładzie dnia babci
i lekarstwach jakie musiała zażywać o określonej porze.
Sporządziłam grafik (ach te przyzwyczajenia) i po kolacji
przedstawiłam babci plan naszych najbliższych dni. Na
siebie wzięłam wszystkie prace, babci zostawiając obo-
wiązkowy odpoczynek.
– Tak po próżnicy mam siedzieć? – zdziwiła się, gdy
odczytałam wszystkie punkty.
– O zdrowie babcia ma dbać – wyjaśniłam pospiesz-
nie.
– Ale żeby spać po obiedzie? Co to ja osesek jestem?
Ino brakuje, żebyś mi mleka nagotowała.
– A i nagotuję. – Uśmiechnęłam się. – Babcia musi
dużo odpoczywać, a ja dzięki temu nauczę się, jak dom
prowadzić.
– No tak, tak – przyznała babcia. – Ja w twoim wieku
już mężatką byłam i na ojcowiźnie żeśmy się pobudowali
z Heńkiem. Oj mój Henio to złoty człowiek był.
Taki robotny a kulturalny przy tym. Nie jak inne
chłopy co ino wódkę piją. On książki czytał, gazetę pre-
numerował, do gminy jeździł, bo tam jakiś klub był. Jak
tylko się Martusia urodziła, to on ino spojrzał, to powie-
dział „Tosiuniu mówię ci, z niej wielcy ludzie będą. Do
szkół ją poślemy, niech ma lepszą przyszłość niż na roli”.
Z zainteresowaniem wysłuchałam opowieści babci
o dziadku Heniu i z radością zauważyłam, że te wspominki
wpłynęły na nią bardzo pozytywnie. Pod wpływem emocji
na twarzy pojawił się lekki rumieniec, nadając cerze
zdrowszego wyglądu. Nawet sine worki pod oczami, wy-
dawały się mniej widoczne.
Od tego dnia faktycznie przejęłam na siebie wszystkie
obowiązki, wynikające z prowadzenia domu. Babcia, po-
słuszna zaleceniom lekarskim, moim namowom i chyba po
części także bardziej schorowana niż się chciała do tego
przyznać, wyjątkowo łatwo dała się przekonać, że sama
dam sobie doskonale ze wszystkim radę.
Grzecznie usunęła się z kuchni, dając mi całkowitą
swobodę działania. Wreszcie mogłam się wykazać, na co
mnie stać. Wyobrażacie sobie? Zamiast leżeć na plaży
Costa Brava, stoję przy piecu i gotuję zupę na obiad,
obieram ziemniaki, ubijam mięso. Po prostu cud.
ROZDZIAŁ II – „OPOWIEŚĆ BABCI TOSI”
Kilka dni pobytu w domu babci Tosi minęło szybko.
Nawet nie zorientowałam się kiedy. Jadąc tam, bałam się
nudy, tymczasem okazało się, że nie mogę narzekać na
brak zajęć.
Liczne obowiązki domowe pochłaniały mnie prawie
całkowicie, sprawiając, że ledwo znajdywałam trochę
czasu tylko i wyłącznie dla siebie. Nie miałam jednak
powodów do narzekań. Babcia Tosia okazała się niezwykle
miłą towarzyszką. Chociaż sama nie mogła brać udziału
w pracach domowych, lubiła towarzyszyć mi w kuchni
i opowiadać historie ze swego życia. Wspaniale opisywała
przeszłość, a dodatkowo znała tyle różnych przyśpiewek
ludowych i legend, że słuchając ich, jakoś tak zatracałam
się w jej opowieściach. W wyobraźni przenosiłam się do
tych odległych czasów, do tych opisywanych przez babcię
miejsc. Hiszpania straciła na swej atrakcyjności, a ja ża-
łowałam, że tak późno doceniłam to, co miałam przecież na
wyciągniecie ręki. Te wszystkie wakacje, spędzone gdzieś
w luksusowych hotelach, wydawały się teraz czymś mało
ważnym, wręcz zupełnie niepotrzebnym.
Gdy ja podróżowałam po świecie, babcia była tu cały
czas. Samotna, opuszczona przez najbliższych... Jak mo-
głam być tak głupia? Jak mogłam nie dostrzec tego, co
najistotniejsze? Czasu nic już nie cofnie, ale na szczęście
mam szansę, aby nadrobić to, co przez własną głupotę
prawie straciłam.
Szczególnie polubiłam wieczory, gdy po pracowitym
dniu, mogłam wreszcie odpocząć. Wychodziłyśmy wtedy
razem z babcią na werandę, gdzie czekała na nas drew-
niana ławeczka, wiklinowy fotel i niewielki, koślawy sto-
liczek. Babcia siadała na ławeczce, a ja otulałam ją kocem,
aby nie zmarzła, a pod plecy podkładałam ulubioną po-
duszkę.
Przynosiłam z kuchni dzbanek z herbatą, dwa porce-
lanowe kubeczki oraz talerzyk z kruchymi ciasteczkami.
Stoliczek chybotał się, gdy ustawiałam na nim przynie-
sione wiktuały.
Zajmowałam miejsce na fotelu i popijając słodką
herbatę, wsłuchiwałam się w słowa babci.
Siedziałyśmy do późna, aż zaczynało się robić chłod-
niej. To był nasz czas, którego nie oddałabym za żadne
skarby świata.
Tego, środowego wieczora było tak samo. Nasz rytuał
został rozpoczęty.
Burkas jak zwykle podbiegał do nas i położył swój
wielki łeb na kolanach babci, dając tym samym znak, że
czeka na należną mu porcję pieszczot.
Dłoń babci gładziła ciemny pysk psa. Wolno przesu-
wała się po długich kudłach.
Usiadłam na wiklinowym fotelu, podwijając nogi pod
siebie i czekałam na moment, kiedy babcia zacznie snuć
kolejną opowieść.
– Ta ziemia jest piękna. – Babcia Tosia wpatrywała się
przed siebie, hen na widoczny w oddali las. Godzina była
już wprawdzie dziewiętnasta, ale latem o tej porze jest
przecież jeszcze zupełnie widno.
– Ziemia jak ziemia – odezwałam się niepewnie, gdy
babcia milczała przez dłuższą chwilę. – Chyba każdy
uważa, że miejsce, gdzie się urodził, jest piękne.
– Ale to miejsce jest wyjątkowe. – W głosie babci
słyszalny był wyrzut. – To nie jest zwykła ziemia. –
Umilkła jednak ponownie, nie dokańczając myśli.
– Dlaczego wyjątkowa? – Jej upór mnie zaintrygował.
– Mama też tu się urodziła, a jednak wyjechała do Łodzi.
A teraz jeździ po całym świecie i...
– Martusia zawsze marzyła o wielkim świecie. Ona tu
nie pasowała. Była taka jak Henio. Tylko nauka i nauka.
Kamienisko nigdy nie stało się dla niej centrum wszech-
świata.
– Bo tu praktycznie nie ma nic ciekawego. – Musiałam
to powiedzieć. – Żadnych zabytków, żadnych punktów
widowiskowych. Do miasta daleko...
– Właśnie! A przecież czasem to co istotnie, nie musi
być widoczne. Jeśli patrzy się duszą, to się to widzi. Wy
młodzi tylko do miasta byście uciekali, ojcowiznę zosta-
wiali samopas. Gdzie tradycja, przywiązanie do ziemi,
obowiązek?
– Ale babciu... – próbowałam coś powiedzieć, ale
babcia mnie nie słuchała.
Nadal wpatrywała się w majaczący w oddali zarys
lasu, tak jakby wypatrywała tam czegoś niezwykłego.
Podążyłam wzrokiem tam, gdzie skierowane było jej
spojrzenie.
Zachodzące promienie słońca czerwoną poświatą otu-
liły wierzchołki drzew. Miało się wrażenie, że las płonie,
a języki ognia sięgają do samego nieba. To była wyjątkowa
chwila.
– Czyż nie nazwiesz tego magią? – Babcia wyczuła
mój zachwyt. – Czy widziałaś gdzieś równie cudowny
zachód słońca?
– Faktycznie jest piękny – przyznałam.
– To las Stróża – wyjaśniła babcia. – Nad jego lasem
zawsze są takie piękne zachody.
– Stróża?
– Stróżowie to najstarsza rodzina w naszej wsi. Od
niepamiętnych czasów las należał właśnie do nich. Dobre
byli ludziska, spokojne, życzliwe, jeno zawsze trochę na
uboczu się trzymające. Jak pójdziesz na spacer tą drogą, to
przed samym lasem, na zupełnym pustkowiu stoi ich za-
groda. Teraz to już właściwie tylko dom Mateusza, bo
tylko on jeden ostał się. We wojnę prawie całą rodzinę
Niemce rozstrzelali. Niby za to, że pomagali partyzantom.
Ale czy to wina Stróżów, że Niemce do lasu łazili, chociaż
im ludziska mówili, co by nie leźli. Mogli słuchać. Ale oni
takie już niedowiarki.
Weszli i nie wyszli. No to uznano, że to robota par-
tyzantów. A później winnych jakowych szukali, by ich
przykładnie ukarać i na Stróżów padło. Wyciągnęli ich
z domu, zawlekli pod ścianę lasu. Nawet tych dzieciątek
nie oszczędzili. Jeno Mateusz ostał. Moja mama opowia-
dała, że szczęście miał w nieszczęściu, bo tego dnia akurat
w domu go nie było.
Gdzie łaził, licho go tam wie. W każdym razie gdy
wrócił, to już sierotą był. Ludziska chcieli go przygarnąć,
bo lat miał wtedy niewiele, chyba z jedenaście, ale się nie
dał. Sam w domu pod lasem zamieszkał. Tu wszyscy
życzliwi i pomocni, więc mu jedzenie zanosili, wspierać
chcieli, ale on ich pomoc odrzucał.
Stronił od innych. Pewnie ciągle miał wyrzuty su-
mienia, że jako jedyny ocalał, że tamtego dnia go tu nie
było. Zresztą ludzie, jak to ludzie, widząc jego upór przed
jakąkolwiek pomocą, gadać zaczęli, jakoby to on rodzinę
Niemcom wydał. Że niby tyle złości w nim siedziało.
Niesprawiedliwe to było, ale na ludzkie gadanie nic się nie
poradzi. W ten sposób Mateusz stał się najbardziej znie-
nawidzoną osobą w okolicy, którą wszyscy omijali
z daleka.
Jak ja go pamiętam, to on już dorosłym mężczyzną
był. Przystojny jak mało kto, tylko z taką zawziętością we
wzroku... Ale co mu się dziwić, jak go ludzie obgadywali,
a dzieciaki i kamieniem potrafiły rzucić, jak szedł przez
wieś. Nie reagował nigdy. Usta tylko zaciskał i kroku nie
zwalniał. Tak, jakby to nie do niego. Żył cicho i spokojnie.
Nie wadził nikomu, zawsze usuwał się w bok, gdy ludzi
przypadkowo na drodze spotykał. Całe dnie w lesie spę-
dzał, rodzinie w miejscu kaźni kapliczkę własnoręcznie
postawił. Ja dzieckiem wtedy byłam, a dzieciaki wiadomo,
jak co zakazane, to je do tego bardziej ciągnie. Matula
mówiła, co bym omijała z daleka Mateusza, ale gdzieżbym
tam jej słuchała. Wymykałam się z domu i biegłam na
przełaj przez pola, pod las. Skradałam się w krzakach
i podglądałam, jak Mateusz buduje kapliczkę. Jak rzeźbi tę
figurkę, co tam teraz stoi, jak krzyż stawia.
Patrzyłam na niego i widziałam innego człowieka. Już
nie był taki zawzięty, obcy.
Uśmiechał się podczas tej pracy, przemawiał do ka-
mienia, do drzew. Lubiłam tam chodzić i obserwować.
Myślałam, że Mateusz mnie nie widzi, ale on chyba od
samego początku był świadomy, że ma towarzystwo, cho-
ciaż nie ujawniał się z tym. Kiedyś jednak, gdy dzień był
wyjątkowo gorący, a ja siedziałam w tych krzakach dobre
dwie godziny bez picia, wstał i wziąwszy do ręki dzban,
podszedł w pobliże kępy, za którą się ukrywałam.
– Zimna woda – powiedział, stawiając naczynie na
ziemi i wracając na swoje miejsce.
Nie chciałam się ujawniać, ale pragnienie było tak
silne. Wygramoliłam się z krzaków i wzięłam dzban. Nie
patrzył w moją stronę, gdy piłam.
– Dziękuję – powiedziałam, gdy wreszcie ugasiłam
pragnienie. Niepewnie, krok za krokiem podeszłam do
niego bliżej. – Gdzie postawić dzbanek?
– Gdziekolwiek – odpowiedział, wreszcie odwracając
się w moim kierunku. – Byle nie na słońcu, bo się za
szybko nagrzeje. No chyba, że wypiłaś wszystko.
– Nie – zaprzeczyłam, stawiając dzbanek pod drze-
wem.
– Ty jesteś córką Rocha? – zapytał, patrząc na mnie,
a gdy przytaknęłam, ciągnął dalej.
– Od dawna tu przychodzisz, widziałem cię. Nie masz
innych, ciekawszych zajęć?
W milczeniu potrząsnęłam głową.
– Cicha z ciebie dziewczyna, nie znałem żadnej takiej.
Zazwyczaj dziewczyny są głośne. – Roześmiał się. – To
jak masz na imię milcząca panienko, bo mnie zwą Mate-
usz.
– Tosia – wydukałam z trudem.
– Tosia to inaczej Antonina. Ładnie. A ile masz lat? Ja
mam dziewiętnaście. – Stał na wprost mnie, taki wysoki,
przystojny. Jego czarne włosy miękko opadały na ramiona,
lekko skręcając się na końcach.
– Dziewięć.
Przykucnął przy mnie i teraz nasze oczy znalazły się
na tej samej wysokości.
Miał bardzo ładne, brązowe tęczówki.
– Miło cię poznać Tosiu. – Podał mi rękę, a ja
z ociąganiem ją uścisnęłam.
Jego dłoń była duża, silna i naznaczona ciężką pracą.
Od tego dnia, nawiązała się miedzy nami szczególna
przyjaźń. Już nie musiałam się ukrywać. Moi rodzice nie
wiedzieli, gdzie spędzam całe dnie, a ja stałam się jedynym
towarzystwem Mateusza.
– Nie bałaś się babciu? – Ta opowieść zaintrygowała
mnie na dobre. – Nigdy nie słyszałam o tym etapie życia
mojej babci. – On był od ciebie starszy i w ogóle...
– A czego miałam się bać? Mateusz okazał się bardzo
miłym człowiekiem.
Pokazał mi najlepsze polanki, gdzie rosły maliny,
wskazał tajne miejsca pełne grzybów. A ja w zamian
uczyłam go pisać i czytać, gdyż nigdy nie skończył żadnej
szkoły.
To, co ludzie gadali, nie było prawdą. Lata mijały
a my nadal się przyjaźniliśmy. To była szczególna więź.
Myślę nawet, że to mogło być coś więcej...
– Zakochałaś się w nim babciu? – Aż mi dech zaparło
z wrażenia. Ale gdzie w tym wszystkim miejsce dla
dziadka Henia?
– Pewnie się zakochałam. – Babcia przymknęła oczy.
– A może kochałam go przez cały czas. Dziś już trudno mi
to sobie przypomnieć.
– To dlaczego nie wyszłaś za niego, tylko za dziadka
Henia?
– Dobre pytanie. – Zadumała się na moment i wreszcie
oderwała wzrok od lasu, za którym słońce zdążyło się już
skryć. Sięgnęła po kubek, do którego nalałam herbatę. Piła
małymi łykami, rozkoszując się aromatem i smakiem na-
poju. – Bo ja kochałam go tak bardziej duszą. – Nie od-
stawiła kubka, tylko wolno obracała naczynie
w pomarszczonych dłoniach. – Ale on pewnie myślał
inaczej... Miałam wtedy siedemnaście lat i od roku spoty-
kałam się, przy aprobacie rodziców, z Heńkiem.
Mateusz wiedział o tym i coraz rzadziej się uśmiechał.
W jego oczach widoczny był smutek, ale ja głupia, zda-
wałam się tego nie rozumieć. Teraz, na starość, wszystko
widzę wyraźniej. Tamtego dnia czekał na mnie, gdy wra-
całam od koleżanki. Zapytał, czy może mnie odprowadzić
kawałek. Zgodziłam się, więc szliśmy obok siebie
w milczeniu. I wtedy przystanął.
– Tosiu. Nie jesteś już tą małą dziewczynką, która
zakradała się pod las, aby popatrzeć, jak buduję kapliczkę.
– Każdy dorasta. – Jakaż ja byłam wtedy niefrasobli-
wa.
– Jesteś śliczną dziewczyną. – Ujął moją dłoń, a ja
poczułam, że serce zaczyna mi szybciej bić. – Czy myśla-
łaś kiedyś, że mógłbym stać się dla ciebie kimś więcej niż
tylko przyjacielem.
– Ja... – Pragnęłam zapaść się pod ziemię. Patrzył mi
prosto w oczy, a ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
– Co byś powiedziała, gdybym poprosił cię o rękę?
Nie jestem bogaty, ale mam las.
Potrafię pracować i nigdy nie bałem się pracy. Wiem,
że ludziska we wsi różnie o mnie gadają ale przecież ty
znasz prawdę, wiesz jaki jestem. Nie wierzysz w te kłam-
stwa. Jesteś jedyną osobą, która mnie rozumie i...
– Spotykam się z Heńkiem. – Opuściłam głowę do
dołu, nie miałam sił znieść jego spojrzenia.
– Czy to znaczy, że...
– Ja naprawdę cię lubię. Ja...
– Tak, wiem Tosiu. – Puścił moją dłoń. – Życzę ci
dużo szczęścia. Henio to dobry człowiek, wykształcony.
W mieście do szkoły chodzi. Nie to co ja.
– Mateuszu, to nie tak...
– Bądź szczęśliwa – powtórzył, odwracając się do
mnie plecami i odchodząc piaszczystą drogą w stronę lasu.
– Mateuszu! – zawołałam, ale nie zareagował. Chcia-
łam pobiec za nim, jednak nie uczyniłam tego. Dlaczego,
zapytasz? Sama nie wiem. Może się bałam. Tak, bałam się.
Kim mogłam być przy nim? Antoniną Stróż, żyjącą na
uboczu, z dala od wsi?
Żoną osoby, która według ludzi doprowadziła do
śmierci swojej rodziny? Znałam prawdę, ale cóż z tego?
Nie potrafiłam zaryzykować. Nie miałam w sobie na tyle
odwagi. Nie chciałam takiego życia! Bałam się bycia inną.
Od tej pory Mateusz mnie unikał, a i ja nie narzucałam
się mu ze swoim towarzystwem. Heniek skończył naukę
w technikum i wrócił na wieś. Dostał pracę w gminie
i odkupił kawał ziemi. To była dobra partia. Gdy poprosił
o moją rękę, nie mogłam odmówić.
Zresztą kochałam go. Może nie tak jak Mateusza, ale
i tak była to miłość silna i prawdziwa, która przetrwała do
końca jego życia.
– A co z Mateuszem? – Czułam, że policzki płoną mi
z podniecenia. – Co się z nim stało?
– A co się miało stać? Żyje, tak jak żył. Samotny,
milczący, z dala od ludzi.
Od tamtego dnia, nigdy już z nim nie rozmawiałam.
Właściwie nawet nie widywałam go. Kilka razy wybrałam
się w stronę lasu Stróża, ale nie napotkałam go na drodze.
Podejrzewałam, że mnie unikał. No i ja też w końcu
dałam sobie z tym spokój.
Miałam Heńka, a później na świat przyszła Martusia.
– Naprawdę nigdy więcej go nie widziałaś? Przecież
musiał chodzić do wsi po zakupy.
– Nie mogłam w to uwierzyć.
– Nigdy – powtórzyła z mocą. – On zawsze stronił od
ludzi, a wtedy odciął się całkowicie. Nawet ludziska ga-
dały, co wyniósł się stąd, ale ktoś tam, gdzieś go widział
przy robocie, co znaczyło, że nadal tu mieszka.
– Musiał babcie bardzo kochać – szepnęłam cicho.
– Kto go tam wie, co on musiał. – Potarła dłonią czoło,
jakby starała się przypomnieć coś sobie. – Kto go tam wie.
– A gdy dziadek umarł, nie myślała babcia, aby
spróbować jeszcze raz?
Mogła babcia iść do niego, wszystko mu wytłuma-
czyć. Od wojny minęło tyle lat...
Nawet jeśli krążyły plotki, to przecież pewnie przy-
cichły. Jeśli babcia go kochała...
– Juleczko, skarbie. O czym ty mówisz? – Babcia od-
stawiła kubek na stolik. – Nie wchodzi się dwa razy do tej
samej rzeki. Zraniłam go, a ta rana nigdy się nie zagoi. Ale
popatrz no moja droga, któż to do nas idzie?
Furtka ogrodzenia otworzyła się i na podwórko weszła
korpulentna, starsza kobieta w pasiastej, kolorowej chuście
zarzuconej na ramiona.
– Witajcie – zawołała przybyła, głaszcząc jednocze-
śnie Burkasa, który momentalnie przypadł do niej, wesoło
merdając długim ogonem.
Rozmowa z babcią zakończyła się. Poszłam do kuchni
po jeszcze jeden kubek dla naszego niespodziewanego
gościa, który już się sadowił na ławeczce koło babci.
– Jaka z tej twojej wnuczki już duża panna. –
Z werandy doleciał mnie głos kobiety. – I taka urodziwa.
Wykapana Martusia.
ROZDZIAŁ III – „KAMIEŃ”
Następnego dnia po obiedzie, gdy babcia poszła do
swojego pokoju zażyć wzmacniającej drzemki, postano-
wiłam udać się w stronę lasu Stróża i zobaczyć, chociażby
z daleka, gospodarstwo pierwszej miłości mojej babci.
Droga była daleka, gdyż faktycznie rodzina Stróżów,
musiała bardzo stronić od ludzi.
Mimo iż od czasów wojny wieś znacznie się rozrosła,
to jednak nadal ich obejście znajdowało się w zupełnym
odosobnieniu. Wreszcie, gdy po półgodzinnym marszu
doszłam do skraju lasu, zauważyłam stojący na uboczu,
parterowy, chylący się ku ziemi dom. To nawet nie był
dom tylko chałupa, która nawet za czasów swojej świet-
ności nie miała prawa pretendować do miana porządnej
siedziby. Niewysoki, drewniany płot otaczał chałupkę
i dwie zdziczałe jabłonki.
Podchodząc bliżej dostrzegłam postać w kapeluszu,
opartą o płot i najwyraźniej patrzącą w moją stronę.
Czyżby to był ten słynny Mateusz, który chowa się przed
ludźmi?
Ten, o którym krążą złe legendy? Ten, którego moja
babcia tak bardzo zraniła? I co mam teraz zrobić? Udać, że
go nie zauważyłam i minąć jakby nigdy nic? Przywitać się?
Ale przecież go nie znam.
Na szczęście on sam przerwał moje rozterki. Wypro-
stował się i zdjął z głowy słomkowy kapelusz. Jego siwe
włosy natychmiast rozwiał wiatr, przesłaniając na chwilę
twarz, jednak mężczyzna szybko odgarnął niesforne ko-
smyki i uważnie popatrzył na mnie.
– Dzień dobry panience!
– Dzień dobry – odpowiedziałam grzecznie, zwalnia-
jąc kroku i podchodząc do ogrodzenia, przy którym stał.
– Widziałem z daleka, jak idziesz i tak myślałem, czy
zajdziesz tutaj. Ludzie zazwyczaj omijają to miejsce sze-
rokim łukiem. Musisz być nietutejsza. Tak, nigdy cię tu nie
widziałem. – Nie spuszczał ze mnie wzroku.
– Przyjechałam do babci – odpowiedziałam. – Babcia
dużo opowiadała mi o tym lesie, więc chciałam się przejść
i...
– A nie opowiadała ci o dziwaku mieszkającym pod
lasem? – Wykrzywił się. – Tu ludziska różne głupoty lubią
gadać.
– Moja babcia nie gada głupot – zapewniłam.
– Ciekawe. Ciekawe – zamruczał pod nosem. – To
babcia musi być niezwykłą osobą.
– Jest niezwykła – przyznałam. – Może pan ją zna.
Antonina Jabłonakowa.
Wydało mi się, że mężczyzna znieruchomiał. Uśmiech
zamarł na jego ustach.
– Antonina, córka Rocha – wyszeptał.
– To moja babcia – potwierdziłam.
– Jak zdrówko babci? – Siwowłosy mężczyzna
zmrużył oczy, patrząc na mnie z uwagą.
Wydało mi się, że bacznie mnie obserwuje, jakby miał
podjąć jakąś ważną decyzję.
Katarzyna Stachowiak Magia ukryta w kamieniu
ROZDZIAŁ I – „ZMIANA PLANÓW” Zawsze lubiłam wszystko planować. Zanim coś zro- biłam, najpierw układałam plan; co jak, kiedy. Przygoto- wywałam się systematycznie wierząc, iż tylko w pełni dopracowany harmonogram gwarantuje, że to co zamie- rzam, dojdzie do skutku bez żadnych większych niespo- dzianek. Ze zdziwieniem, a nawet lekkim niesmakiem patrzy- łam na koleżanki, które nie prowadziły terminarza zajęć, albo – o zgrozo, bez żadnych wcześniejszych przygotowań wybierały się na wakacje last minute. Dla mnie to było nie do pomyślenia. Przecież wszystko w życiu ma swój czas i musi wgrać się w większą całość. Bez dobrej organizacji można pogrążyć się w niezłym bałaganie, a stąd już tylko krok do totalnego chaosu. Tegoroczne wakacje planowałam długo i wiele sobie po nich obiecywałam. W wyobraźni już widziałam się le- żącą na gorącym piasku pod palmami, gdy nagle wiado- mość o chorobie babci Tosi, sprawiła, że moje wszystkie, tak dokładnie dopracowane szczegóły letniej eskapady, musiały zostać zmodyfikowane. Właściwie modyfikacja to niewłaściwe słowo. Tak, dokładnie. Bardziej pasuje tu słowo, którego do tej pory starałam się nie dostrzegać, a już broń Boże używać. Zmiana planów. Brrr, cóż za okropne sformułowanie! Niestety, jak najbardziej odpowiednie w tej sytuacji. Ja, mistrzyni planowania, prawdziwa pasjonatka wszelkich
terminarzy zostałam zmuszona do zrezygnowania z jakże misternie dopracowanej wyprawy na Wybrzeże Costa Brava. Oczywiście nie myślcie, że ustąpiłam tak łatwo. O nie! Walczyłam jak lwica, jak gepard, jak pantera... Nie miałam jednak wyjścia. Babcia Tosia – mama mojej mamy. Szczuplutka, si- wowłosa staruszka o pomarszczonej skórze i niebieskich oczach, która po śmierci dziadka nie zdecydowała się na przeprowadzkę do miasta i została całkiem sama na go- spodarstwie. Mama przy każdej okazji namawiała ją, aby sprzedała dom i ten niewielki kawałek ziemi, który jej jeszcze został, i wprowadziła się do naszego całkiem ob- szernego mieszkania na jednym z łódzkich osiedli. Tłu- maczyła, że razem byłoby nam lepiej, że dzięki temu, babcia nie byłaby taka samotna, że odległość jaka nas teraz dzieli, jest zbyt duża, abyśmy się często odwiedzały. Ja to rozumiałam i w pełni popierałam ten pomysł, tym bardziej że, od rozwodu mama rzuciła się w wir pracy, chcąc zapewnić nam życie na jak najwyższym poziomie, dumnie odrzucając finansową pomoc mojego ojca, który w chwili, gdy związał się z inną, nota bene młodszą ko- bietą, praktycznie przestał dla niej istnieć. Gdyby babcia zamieszkała z nami, mnie także byłoby raźniej, gdy mama wyjeżdża na kolejne konferencje, targi, czy prowadzi negocjacje handlowe, gdzieś na drugiej półkuli. Wiecie już, że babcia nie zgodziła się na przepro- wadzkę, co niestety w konsekwencji doprowadziło do sy-
tuacji, w której to ja zostałam postawiona pod ścianę. Mama jak zwykle zajęta gdzieś w Honolulu fuzją dwóch firm, nie mogła rzucić wszystkiego na wiadomość o nagłej chorobie babci. A ja... No cóż, ja mogłam, ja musiałam zrezygnować z planowanego od miesięcy wyjazdu. Uwierzcie mi, że nie byłam szczęśliwa, gdy wsiadałam do pociągu, który zamiast zawieźć mnie na lotnisko w Warszawie, podążył do Poznania, skąd rozklekotanym autobusem, udałam się w dalszą podróż, wprost na zapadłą wieś obdarzoną niezwykle wymowną nazwą Kamienisko. Czułam jakby tony kamieni przygniotły mnie i uciskały z każdej strony. Żegnaj Hiszpanio, żegnaj gorący piasku i orzeźwiająca morska toni, witaj leśny dukcie, chmaro komarów, kleszczy i innych insektów. Pewnie myślicie, że jestem rozkapryszoną, nadzianą panienką, która grymasi i kręci nosem na wszystko. Uwierzcie mi, jesteście w wielkim błędzie. Owszem, dzięki pracy mamy powodzi się nam znacznie lepiej niż większości znanych mi osób, ale nigdy, powtarzam – nigdy, nie uważałam się dzięki temu za kogoś lep- szego. Ooo, chociażby nawet teraz. Nie zdziwiło was, że wybrałam się do babci pociągiem i autobusem, zamiast wsiąść do nowiutkiego, czerwonego porsche? Ha, ha! Pu- dło! Żartowałam! Wcale nie mam ani porsche, ani żadnego innego wypasionego auta. Nie mam nawet zwykłego fia- cika. Prawdę mówiąc nawet nie zrobiłam jeszcze prawa
jazdy, chociaż skończyłam w tym roku dwadzieścia jeden lat. Głupio się przyznać, ale ja panicznie boję się prowa- dzić. Wystarczy, że usiądę za kierownicą, a już zaczynam się trząść. Od razu wyobrażam sobie wszystkie możliwe niebezpieczeństwa, setki pojazdów ścigających mnie tylko po to, aby zepchnąć do rowu, ogromne ciężarówki ryczące całą mocą swoich silników, próbujące wgnieść mnie w najbliższy filar mostu lub ścianę budynku. Wiem, to chore, ale nic na to nie mogę poradzić. Próbowałam, naprawdę się starałam, przemóc ten irracjo- nalny lęk. Nawet zapisałam się na specjalne sesje u psychoanalityka. I nic. Żadnego efektu, nie licząc zmarnowanego czasu. Widocznie taka moja uroda. Trudno, nigdy nie będę kie- rowcą, ale na szczęście mogę być pasażerem. No tak, ale o czym to ja mówiłam? Już wiem! Wieś... Tak, przyjechałam do babci, chociaż wcale nie miałam tego w planach. Już sam ten fakt sprawiał, że byłam na- stawiona mało przyjaźnie do tego, skądinąd, urokliwego miejsca. Gdy byłam mała, odwiedziny u babci zawsze bardzo mi się podobały, ale teraz, zważywszy na okolicz- ności, nie dostrzegałam już niczego magicznego w karmieniu kur, głaskaniu koni, czy zbieraniu grzybów. Na pewno nie było to tak ekscytujące jak szaleństwa w Parku Wodnym na hiszpańskim wybrzeżu, czy rejs sta- teczkiem ze szklanym dnem. Dom babci był taki, jakim go zapamiętałam podczas mojego ostatniego tu pobytu. Ile to już czasu minęło? Trzy
lata? Cztery? Jakoś przed maturą jeszcze. Przyjechałam wtedy uczyć się do egzaminów, bo miałam tu ciszę i spokój. Babcia nie naprzykrzała się ze swoim towarzystwem, gotowała pyszne obiadki, pilnowa- ła, abym dobrze się odżywiała i za długo nie przesiadywała nad książkami. Kilka razy namówiła mnie na spacery po okolicy. Szłyśmy wtedy obok siebie milcząc, ale nawet to mi się podobało. Czasem dobrze jest milczeć, ot tak nie z musu, nie dlatego, że nie ma się nic do powiedzenia, tylko dlatego, że to jest całkiem naturalne. Bielone ściany piętrowego budynku trochę zszarzały, a ogródek pod oknami, będący chlubą babci, wyglądał na zapuszczony, ale poza tym nic się nie zmieniło. Ten sam drewniany płot z czerwonymi sztachetami. Ta sama ła- weczka na werandzie. A na ławeczce ta sama babcia. Nie, babcia nie była już taka sama jak przed trzema laty. Jej pomarszczona skóra miała odcień budyniu waniliowego. Kości policzkowe bardzo uwidoczniły się, nadając twarzy wyrazu pewnej srogości, zaś sine obwódki pod oczami bardzo kontrastowały z niezwykła bladością cery. – Babciu – wyszeptałam, zostawiając torbę podróżną na podwórku i wbiegając po schodkach na werandę. – Julia... – Wychudzoną twarz babci rozjaśnił nikły uśmiech. – Aleś ty wypiękniała. Ho, ho, ale panna z ciebie. Ino patrzeć jak jaki kawaler zastuka z prośbą o twoją rękę. – Jak się czujesz? – zapytałam, pospiesznie zmieniając temat, ale niefortunnie zadałam pytanie, które było całkiem
zbędne. Dokładnie widziałam, że babcia wygląda na- prawdę fatalnie. Poczułam wyrzuty sumienia, że chociaż przez chwilę mogłam żałować mego wyjazdu do Hiszpanii. – Dobrze moje dziecko – przesunęła się w bok, po- kazując, abym usiadła obok niej – tylko to serce nie chce już mnie słuchać. Bije jak mu się podoba. Raz szaleje, a raz zwalnia... – Ale bierze babcia lekarstwa, tak jak kazał doktor? – A co mi tam doktory pomogą? – Machnęła ręką, tak jakby odganiała się od wyjątkowo złośliwej muchy. – Swoje lata już mam, czas się będzie nie za długo zbierać. Tylko kłopot przez starą babkę macie. – Babciu! – Miała rację. Traktowałam ją jak kłopot, ale teraz zrozumiałam swój błąd. Jakże było mi głupio! Jak strasznie głupio! – Niech babcia tak nie mówi. Przecież my babcie bardzo kochamy. – Oj dziecko, dziecko... Kochacie... Wy, młodzi macie swoje życie, wielki świat. Gdzie mnie z tym konkurować. Zawadą jestem jeno. – Przecież mama mówiła, żeby się babcia do nas przeniosła. Byłaby babcia z nami, a poza tym w mieście jest lepsza opieka medyczna. – Mnie tam już tylko piasek pomoże. On wszystko z człowieka wyciągnie. W nim wszyscy równi jednako. A do miasta nie pójdę. Starych drzew się nie przesadza. Tu ziemia moja, to moi ojcowie. Jakbym mogła to zostawić? Jakbym mogła stąd odejść. Jak odejdę to tylko
tam. – Kościstym palcem wskazującym pokazała na niebo. Posiedziałyśmy jeszcze chwilę na werandzie, patrząc na szumiące za płotem brzozy i na Burkasa ganiającego po obejściu. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że na po- dwórzu panuje dziwny spokój, nie ma kur, które zwykle grzebały pazurkami w piachu, nie słychać gęgających gęsi, ani chrząkania, jakie zwykle dolatywało z chlewika. Tylko Burkas, pięcioletni mieszaniec owczarka z czymś bliżej nieokreślonym, wydawał się jedynym zwierzęciem, jakie pozostało babci. – Dobrzy ludzie pomogli i się zajęli – odpowiedziała babcia, gdy się jej o to zapytałam. – Jeno Burkuś towarzystwa mi dotrzymuje. Jednak pies to prawdziwy przyjaciel, co go ni starość ni bieda nie zraża. Babcia we wszystkim miała rację, a mnie było coraz bardziej głupio. Solennie obiecałam sobie w duchu, że zaopiekuję się babcią najlepiej, jak będę potrafiła. Czasu nie cofnę, nie wymarzę tych trzech lat, ale przecież jeszcze mogę naprawić wszystko, co przez swoją młodość i lekkomyślność straciłam. Szybko zorientowałam się w rozkładzie dnia babci i lekarstwach jakie musiała zażywać o określonej porze. Sporządziłam grafik (ach te przyzwyczajenia) i po kolacji przedstawiłam babci plan naszych najbliższych dni. Na siebie wzięłam wszystkie prace, babci zostawiając obo- wiązkowy odpoczynek. – Tak po próżnicy mam siedzieć? – zdziwiła się, gdy
odczytałam wszystkie punkty. – O zdrowie babcia ma dbać – wyjaśniłam pospiesz- nie. – Ale żeby spać po obiedzie? Co to ja osesek jestem? Ino brakuje, żebyś mi mleka nagotowała. – A i nagotuję. – Uśmiechnęłam się. – Babcia musi dużo odpoczywać, a ja dzięki temu nauczę się, jak dom prowadzić. – No tak, tak – przyznała babcia. – Ja w twoim wieku już mężatką byłam i na ojcowiźnie żeśmy się pobudowali z Heńkiem. Oj mój Henio to złoty człowiek był. Taki robotny a kulturalny przy tym. Nie jak inne chłopy co ino wódkę piją. On książki czytał, gazetę pre- numerował, do gminy jeździł, bo tam jakiś klub był. Jak tylko się Martusia urodziła, to on ino spojrzał, to powie- dział „Tosiuniu mówię ci, z niej wielcy ludzie będą. Do szkół ją poślemy, niech ma lepszą przyszłość niż na roli”. Z zainteresowaniem wysłuchałam opowieści babci o dziadku Heniu i z radością zauważyłam, że te wspominki wpłynęły na nią bardzo pozytywnie. Pod wpływem emocji na twarzy pojawił się lekki rumieniec, nadając cerze zdrowszego wyglądu. Nawet sine worki pod oczami, wy- dawały się mniej widoczne. Od tego dnia faktycznie przejęłam na siebie wszystkie obowiązki, wynikające z prowadzenia domu. Babcia, po- słuszna zaleceniom lekarskim, moim namowom i chyba po części także bardziej schorowana niż się chciała do tego przyznać, wyjątkowo łatwo dała się przekonać, że sama
dam sobie doskonale ze wszystkim radę. Grzecznie usunęła się z kuchni, dając mi całkowitą swobodę działania. Wreszcie mogłam się wykazać, na co mnie stać. Wyobrażacie sobie? Zamiast leżeć na plaży Costa Brava, stoję przy piecu i gotuję zupę na obiad, obieram ziemniaki, ubijam mięso. Po prostu cud.
ROZDZIAŁ II – „OPOWIEŚĆ BABCI TOSI” Kilka dni pobytu w domu babci Tosi minęło szybko. Nawet nie zorientowałam się kiedy. Jadąc tam, bałam się nudy, tymczasem okazało się, że nie mogę narzekać na brak zajęć. Liczne obowiązki domowe pochłaniały mnie prawie całkowicie, sprawiając, że ledwo znajdywałam trochę czasu tylko i wyłącznie dla siebie. Nie miałam jednak powodów do narzekań. Babcia Tosia okazała się niezwykle miłą towarzyszką. Chociaż sama nie mogła brać udziału w pracach domowych, lubiła towarzyszyć mi w kuchni i opowiadać historie ze swego życia. Wspaniale opisywała przeszłość, a dodatkowo znała tyle różnych przyśpiewek ludowych i legend, że słuchając ich, jakoś tak zatracałam się w jej opowieściach. W wyobraźni przenosiłam się do tych odległych czasów, do tych opisywanych przez babcię miejsc. Hiszpania straciła na swej atrakcyjności, a ja ża- łowałam, że tak późno doceniłam to, co miałam przecież na wyciągniecie ręki. Te wszystkie wakacje, spędzone gdzieś w luksusowych hotelach, wydawały się teraz czymś mało ważnym, wręcz zupełnie niepotrzebnym. Gdy ja podróżowałam po świecie, babcia była tu cały czas. Samotna, opuszczona przez najbliższych... Jak mo- głam być tak głupia? Jak mogłam nie dostrzec tego, co najistotniejsze? Czasu nic już nie cofnie, ale na szczęście mam szansę, aby nadrobić to, co przez własną głupotę prawie straciłam.
Szczególnie polubiłam wieczory, gdy po pracowitym dniu, mogłam wreszcie odpocząć. Wychodziłyśmy wtedy razem z babcią na werandę, gdzie czekała na nas drew- niana ławeczka, wiklinowy fotel i niewielki, koślawy sto- liczek. Babcia siadała na ławeczce, a ja otulałam ją kocem, aby nie zmarzła, a pod plecy podkładałam ulubioną po- duszkę. Przynosiłam z kuchni dzbanek z herbatą, dwa porce- lanowe kubeczki oraz talerzyk z kruchymi ciasteczkami. Stoliczek chybotał się, gdy ustawiałam na nim przynie- sione wiktuały. Zajmowałam miejsce na fotelu i popijając słodką herbatę, wsłuchiwałam się w słowa babci. Siedziałyśmy do późna, aż zaczynało się robić chłod- niej. To był nasz czas, którego nie oddałabym za żadne skarby świata. Tego, środowego wieczora było tak samo. Nasz rytuał został rozpoczęty. Burkas jak zwykle podbiegał do nas i położył swój wielki łeb na kolanach babci, dając tym samym znak, że czeka na należną mu porcję pieszczot. Dłoń babci gładziła ciemny pysk psa. Wolno przesu- wała się po długich kudłach. Usiadłam na wiklinowym fotelu, podwijając nogi pod siebie i czekałam na moment, kiedy babcia zacznie snuć kolejną opowieść. – Ta ziemia jest piękna. – Babcia Tosia wpatrywała się przed siebie, hen na widoczny w oddali las. Godzina była
już wprawdzie dziewiętnasta, ale latem o tej porze jest przecież jeszcze zupełnie widno. – Ziemia jak ziemia – odezwałam się niepewnie, gdy babcia milczała przez dłuższą chwilę. – Chyba każdy uważa, że miejsce, gdzie się urodził, jest piękne. – Ale to miejsce jest wyjątkowe. – W głosie babci słyszalny był wyrzut. – To nie jest zwykła ziemia. – Umilkła jednak ponownie, nie dokańczając myśli. – Dlaczego wyjątkowa? – Jej upór mnie zaintrygował. – Mama też tu się urodziła, a jednak wyjechała do Łodzi. A teraz jeździ po całym świecie i... – Martusia zawsze marzyła o wielkim świecie. Ona tu nie pasowała. Była taka jak Henio. Tylko nauka i nauka. Kamienisko nigdy nie stało się dla niej centrum wszech- świata. – Bo tu praktycznie nie ma nic ciekawego. – Musiałam to powiedzieć. – Żadnych zabytków, żadnych punktów widowiskowych. Do miasta daleko... – Właśnie! A przecież czasem to co istotnie, nie musi być widoczne. Jeśli patrzy się duszą, to się to widzi. Wy młodzi tylko do miasta byście uciekali, ojcowiznę zosta- wiali samopas. Gdzie tradycja, przywiązanie do ziemi, obowiązek? – Ale babciu... – próbowałam coś powiedzieć, ale babcia mnie nie słuchała. Nadal wpatrywała się w majaczący w oddali zarys lasu, tak jakby wypatrywała tam czegoś niezwykłego. Podążyłam wzrokiem tam, gdzie skierowane było jej
spojrzenie. Zachodzące promienie słońca czerwoną poświatą otu- liły wierzchołki drzew. Miało się wrażenie, że las płonie, a języki ognia sięgają do samego nieba. To była wyjątkowa chwila. – Czyż nie nazwiesz tego magią? – Babcia wyczuła mój zachwyt. – Czy widziałaś gdzieś równie cudowny zachód słońca? – Faktycznie jest piękny – przyznałam. – To las Stróża – wyjaśniła babcia. – Nad jego lasem zawsze są takie piękne zachody. – Stróża? – Stróżowie to najstarsza rodzina w naszej wsi. Od niepamiętnych czasów las należał właśnie do nich. Dobre byli ludziska, spokojne, życzliwe, jeno zawsze trochę na uboczu się trzymające. Jak pójdziesz na spacer tą drogą, to przed samym lasem, na zupełnym pustkowiu stoi ich za- groda. Teraz to już właściwie tylko dom Mateusza, bo tylko on jeden ostał się. We wojnę prawie całą rodzinę Niemce rozstrzelali. Niby za to, że pomagali partyzantom. Ale czy to wina Stróżów, że Niemce do lasu łazili, chociaż im ludziska mówili, co by nie leźli. Mogli słuchać. Ale oni takie już niedowiarki. Weszli i nie wyszli. No to uznano, że to robota par- tyzantów. A później winnych jakowych szukali, by ich przykładnie ukarać i na Stróżów padło. Wyciągnęli ich z domu, zawlekli pod ścianę lasu. Nawet tych dzieciątek nie oszczędzili. Jeno Mateusz ostał. Moja mama opowia-
dała, że szczęście miał w nieszczęściu, bo tego dnia akurat w domu go nie było. Gdzie łaził, licho go tam wie. W każdym razie gdy wrócił, to już sierotą był. Ludziska chcieli go przygarnąć, bo lat miał wtedy niewiele, chyba z jedenaście, ale się nie dał. Sam w domu pod lasem zamieszkał. Tu wszyscy życzliwi i pomocni, więc mu jedzenie zanosili, wspierać chcieli, ale on ich pomoc odrzucał. Stronił od innych. Pewnie ciągle miał wyrzuty su- mienia, że jako jedyny ocalał, że tamtego dnia go tu nie było. Zresztą ludzie, jak to ludzie, widząc jego upór przed jakąkolwiek pomocą, gadać zaczęli, jakoby to on rodzinę Niemcom wydał. Że niby tyle złości w nim siedziało. Niesprawiedliwe to było, ale na ludzkie gadanie nic się nie poradzi. W ten sposób Mateusz stał się najbardziej znie- nawidzoną osobą w okolicy, którą wszyscy omijali z daleka. Jak ja go pamiętam, to on już dorosłym mężczyzną był. Przystojny jak mało kto, tylko z taką zawziętością we wzroku... Ale co mu się dziwić, jak go ludzie obgadywali, a dzieciaki i kamieniem potrafiły rzucić, jak szedł przez wieś. Nie reagował nigdy. Usta tylko zaciskał i kroku nie zwalniał. Tak, jakby to nie do niego. Żył cicho i spokojnie. Nie wadził nikomu, zawsze usuwał się w bok, gdy ludzi przypadkowo na drodze spotykał. Całe dnie w lesie spę- dzał, rodzinie w miejscu kaźni kapliczkę własnoręcznie postawił. Ja dzieckiem wtedy byłam, a dzieciaki wiadomo, jak co zakazane, to je do tego bardziej ciągnie. Matula
mówiła, co bym omijała z daleka Mateusza, ale gdzieżbym tam jej słuchała. Wymykałam się z domu i biegłam na przełaj przez pola, pod las. Skradałam się w krzakach i podglądałam, jak Mateusz buduje kapliczkę. Jak rzeźbi tę figurkę, co tam teraz stoi, jak krzyż stawia. Patrzyłam na niego i widziałam innego człowieka. Już nie był taki zawzięty, obcy. Uśmiechał się podczas tej pracy, przemawiał do ka- mienia, do drzew. Lubiłam tam chodzić i obserwować. Myślałam, że Mateusz mnie nie widzi, ale on chyba od samego początku był świadomy, że ma towarzystwo, cho- ciaż nie ujawniał się z tym. Kiedyś jednak, gdy dzień był wyjątkowo gorący, a ja siedziałam w tych krzakach dobre dwie godziny bez picia, wstał i wziąwszy do ręki dzban, podszedł w pobliże kępy, za którą się ukrywałam. – Zimna woda – powiedział, stawiając naczynie na ziemi i wracając na swoje miejsce. Nie chciałam się ujawniać, ale pragnienie było tak silne. Wygramoliłam się z krzaków i wzięłam dzban. Nie patrzył w moją stronę, gdy piłam. – Dziękuję – powiedziałam, gdy wreszcie ugasiłam pragnienie. Niepewnie, krok za krokiem podeszłam do niego bliżej. – Gdzie postawić dzbanek? – Gdziekolwiek – odpowiedział, wreszcie odwracając się w moim kierunku. – Byle nie na słońcu, bo się za szybko nagrzeje. No chyba, że wypiłaś wszystko. – Nie – zaprzeczyłam, stawiając dzbanek pod drze- wem.
– Ty jesteś córką Rocha? – zapytał, patrząc na mnie, a gdy przytaknęłam, ciągnął dalej. – Od dawna tu przychodzisz, widziałem cię. Nie masz innych, ciekawszych zajęć? W milczeniu potrząsnęłam głową. – Cicha z ciebie dziewczyna, nie znałem żadnej takiej. Zazwyczaj dziewczyny są głośne. – Roześmiał się. – To jak masz na imię milcząca panienko, bo mnie zwą Mate- usz. – Tosia – wydukałam z trudem. – Tosia to inaczej Antonina. Ładnie. A ile masz lat? Ja mam dziewiętnaście. – Stał na wprost mnie, taki wysoki, przystojny. Jego czarne włosy miękko opadały na ramiona, lekko skręcając się na końcach. – Dziewięć. Przykucnął przy mnie i teraz nasze oczy znalazły się na tej samej wysokości. Miał bardzo ładne, brązowe tęczówki. – Miło cię poznać Tosiu. – Podał mi rękę, a ja z ociąganiem ją uścisnęłam. Jego dłoń była duża, silna i naznaczona ciężką pracą. Od tego dnia, nawiązała się miedzy nami szczególna przyjaźń. Już nie musiałam się ukrywać. Moi rodzice nie wiedzieli, gdzie spędzam całe dnie, a ja stałam się jedynym towarzystwem Mateusza. – Nie bałaś się babciu? – Ta opowieść zaintrygowała mnie na dobre. – Nigdy nie słyszałam o tym etapie życia mojej babci. – On był od ciebie starszy i w ogóle...
– A czego miałam się bać? Mateusz okazał się bardzo miłym człowiekiem. Pokazał mi najlepsze polanki, gdzie rosły maliny, wskazał tajne miejsca pełne grzybów. A ja w zamian uczyłam go pisać i czytać, gdyż nigdy nie skończył żadnej szkoły. To, co ludzie gadali, nie było prawdą. Lata mijały a my nadal się przyjaźniliśmy. To była szczególna więź. Myślę nawet, że to mogło być coś więcej... – Zakochałaś się w nim babciu? – Aż mi dech zaparło z wrażenia. Ale gdzie w tym wszystkim miejsce dla dziadka Henia? – Pewnie się zakochałam. – Babcia przymknęła oczy. – A może kochałam go przez cały czas. Dziś już trudno mi to sobie przypomnieć. – To dlaczego nie wyszłaś za niego, tylko za dziadka Henia? – Dobre pytanie. – Zadumała się na moment i wreszcie oderwała wzrok od lasu, za którym słońce zdążyło się już skryć. Sięgnęła po kubek, do którego nalałam herbatę. Piła małymi łykami, rozkoszując się aromatem i smakiem na- poju. – Bo ja kochałam go tak bardziej duszą. – Nie od- stawiła kubka, tylko wolno obracała naczynie w pomarszczonych dłoniach. – Ale on pewnie myślał inaczej... Miałam wtedy siedemnaście lat i od roku spoty- kałam się, przy aprobacie rodziców, z Heńkiem. Mateusz wiedział o tym i coraz rzadziej się uśmiechał. W jego oczach widoczny był smutek, ale ja głupia, zda-
wałam się tego nie rozumieć. Teraz, na starość, wszystko widzę wyraźniej. Tamtego dnia czekał na mnie, gdy wra- całam od koleżanki. Zapytał, czy może mnie odprowadzić kawałek. Zgodziłam się, więc szliśmy obok siebie w milczeniu. I wtedy przystanął. – Tosiu. Nie jesteś już tą małą dziewczynką, która zakradała się pod las, aby popatrzeć, jak buduję kapliczkę. – Każdy dorasta. – Jakaż ja byłam wtedy niefrasobli- wa. – Jesteś śliczną dziewczyną. – Ujął moją dłoń, a ja poczułam, że serce zaczyna mi szybciej bić. – Czy myśla- łaś kiedyś, że mógłbym stać się dla ciebie kimś więcej niż tylko przyjacielem. – Ja... – Pragnęłam zapaść się pod ziemię. Patrzył mi prosto w oczy, a ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć. – Co byś powiedziała, gdybym poprosił cię o rękę? Nie jestem bogaty, ale mam las. Potrafię pracować i nigdy nie bałem się pracy. Wiem, że ludziska we wsi różnie o mnie gadają ale przecież ty znasz prawdę, wiesz jaki jestem. Nie wierzysz w te kłam- stwa. Jesteś jedyną osobą, która mnie rozumie i... – Spotykam się z Heńkiem. – Opuściłam głowę do dołu, nie miałam sił znieść jego spojrzenia. – Czy to znaczy, że... – Ja naprawdę cię lubię. Ja... – Tak, wiem Tosiu. – Puścił moją dłoń. – Życzę ci dużo szczęścia. Henio to dobry człowiek, wykształcony. W mieście do szkoły chodzi. Nie to co ja.
– Mateuszu, to nie tak... – Bądź szczęśliwa – powtórzył, odwracając się do mnie plecami i odchodząc piaszczystą drogą w stronę lasu. – Mateuszu! – zawołałam, ale nie zareagował. Chcia- łam pobiec za nim, jednak nie uczyniłam tego. Dlaczego, zapytasz? Sama nie wiem. Może się bałam. Tak, bałam się. Kim mogłam być przy nim? Antoniną Stróż, żyjącą na uboczu, z dala od wsi? Żoną osoby, która według ludzi doprowadziła do śmierci swojej rodziny? Znałam prawdę, ale cóż z tego? Nie potrafiłam zaryzykować. Nie miałam w sobie na tyle odwagi. Nie chciałam takiego życia! Bałam się bycia inną. Od tej pory Mateusz mnie unikał, a i ja nie narzucałam się mu ze swoim towarzystwem. Heniek skończył naukę w technikum i wrócił na wieś. Dostał pracę w gminie i odkupił kawał ziemi. To była dobra partia. Gdy poprosił o moją rękę, nie mogłam odmówić. Zresztą kochałam go. Może nie tak jak Mateusza, ale i tak była to miłość silna i prawdziwa, która przetrwała do końca jego życia. – A co z Mateuszem? – Czułam, że policzki płoną mi z podniecenia. – Co się z nim stało? – A co się miało stać? Żyje, tak jak żył. Samotny, milczący, z dala od ludzi. Od tamtego dnia, nigdy już z nim nie rozmawiałam. Właściwie nawet nie widywałam go. Kilka razy wybrałam się w stronę lasu Stróża, ale nie napotkałam go na drodze. Podejrzewałam, że mnie unikał. No i ja też w końcu
dałam sobie z tym spokój. Miałam Heńka, a później na świat przyszła Martusia. – Naprawdę nigdy więcej go nie widziałaś? Przecież musiał chodzić do wsi po zakupy. – Nie mogłam w to uwierzyć. – Nigdy – powtórzyła z mocą. – On zawsze stronił od ludzi, a wtedy odciął się całkowicie. Nawet ludziska ga- dały, co wyniósł się stąd, ale ktoś tam, gdzieś go widział przy robocie, co znaczyło, że nadal tu mieszka. – Musiał babcie bardzo kochać – szepnęłam cicho. – Kto go tam wie, co on musiał. – Potarła dłonią czoło, jakby starała się przypomnieć coś sobie. – Kto go tam wie. – A gdy dziadek umarł, nie myślała babcia, aby spróbować jeszcze raz? Mogła babcia iść do niego, wszystko mu wytłuma- czyć. Od wojny minęło tyle lat... Nawet jeśli krążyły plotki, to przecież pewnie przy- cichły. Jeśli babcia go kochała... – Juleczko, skarbie. O czym ty mówisz? – Babcia od- stawiła kubek na stolik. – Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Zraniłam go, a ta rana nigdy się nie zagoi. Ale popatrz no moja droga, któż to do nas idzie? Furtka ogrodzenia otworzyła się i na podwórko weszła korpulentna, starsza kobieta w pasiastej, kolorowej chuście zarzuconej na ramiona. – Witajcie – zawołała przybyła, głaszcząc jednocze- śnie Burkasa, który momentalnie przypadł do niej, wesoło merdając długim ogonem.
Rozmowa z babcią zakończyła się. Poszłam do kuchni po jeszcze jeden kubek dla naszego niespodziewanego gościa, który już się sadowił na ławeczce koło babci. – Jaka z tej twojej wnuczki już duża panna. – Z werandy doleciał mnie głos kobiety. – I taka urodziwa. Wykapana Martusia.
ROZDZIAŁ III – „KAMIEŃ” Następnego dnia po obiedzie, gdy babcia poszła do swojego pokoju zażyć wzmacniającej drzemki, postano- wiłam udać się w stronę lasu Stróża i zobaczyć, chociażby z daleka, gospodarstwo pierwszej miłości mojej babci. Droga była daleka, gdyż faktycznie rodzina Stróżów, musiała bardzo stronić od ludzi. Mimo iż od czasów wojny wieś znacznie się rozrosła, to jednak nadal ich obejście znajdowało się w zupełnym odosobnieniu. Wreszcie, gdy po półgodzinnym marszu doszłam do skraju lasu, zauważyłam stojący na uboczu, parterowy, chylący się ku ziemi dom. To nawet nie był dom tylko chałupa, która nawet za czasów swojej świet- ności nie miała prawa pretendować do miana porządnej siedziby. Niewysoki, drewniany płot otaczał chałupkę i dwie zdziczałe jabłonki. Podchodząc bliżej dostrzegłam postać w kapeluszu, opartą o płot i najwyraźniej patrzącą w moją stronę. Czyżby to był ten słynny Mateusz, który chowa się przed ludźmi? Ten, o którym krążą złe legendy? Ten, którego moja babcia tak bardzo zraniła? I co mam teraz zrobić? Udać, że go nie zauważyłam i minąć jakby nigdy nic? Przywitać się? Ale przecież go nie znam. Na szczęście on sam przerwał moje rozterki. Wypro- stował się i zdjął z głowy słomkowy kapelusz. Jego siwe włosy natychmiast rozwiał wiatr, przesłaniając na chwilę
twarz, jednak mężczyzna szybko odgarnął niesforne ko- smyki i uważnie popatrzył na mnie. – Dzień dobry panience! – Dzień dobry – odpowiedziałam grzecznie, zwalnia- jąc kroku i podchodząc do ogrodzenia, przy którym stał. – Widziałem z daleka, jak idziesz i tak myślałem, czy zajdziesz tutaj. Ludzie zazwyczaj omijają to miejsce sze- rokim łukiem. Musisz być nietutejsza. Tak, nigdy cię tu nie widziałem. – Nie spuszczał ze mnie wzroku. – Przyjechałam do babci – odpowiedziałam. – Babcia dużo opowiadała mi o tym lesie, więc chciałam się przejść i... – A nie opowiadała ci o dziwaku mieszkającym pod lasem? – Wykrzywił się. – Tu ludziska różne głupoty lubią gadać. – Moja babcia nie gada głupot – zapewniłam. – Ciekawe. Ciekawe – zamruczał pod nosem. – To babcia musi być niezwykłą osobą. – Jest niezwykła – przyznałam. – Może pan ją zna. Antonina Jabłonakowa. Wydało mi się, że mężczyzna znieruchomiał. Uśmiech zamarł na jego ustach. – Antonina, córka Rocha – wyszeptał. – To moja babcia – potwierdziłam. – Jak zdrówko babci? – Siwowłosy mężczyzna zmrużył oczy, patrząc na mnie z uwagą. Wydało mi się, że bacznie mnie obserwuje, jakby miał podjąć jakąś ważną decyzję.