mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Stefniak Marta - Czary w małym miasteczku

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Stefniak Marta - Czary w małym miasteczku.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 17 osób, 23 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 267 stron)

Marta Stefaniak CZARY W MAŁYM MIASTECZKU

TROSKI

1. MIASTO Bywają miasta, które można minąć, nawet ich nie zauważywszy. Wyrastają na poboczu paroma domkami, potem ulica wbiega na kilka minut pomiędzy dwa rzędy szarych kamieniczek, gdzieś w połowie rozdyma się nieco, pojawiają się ludzie, klockowate budowle, miga jakiś sklep, jakiś kościół i miasto szczęśliwie znika, zanim znudzone dzieci uwieszone u okien zaczną marudzić, żeby tu stanąć, kupić im lody i pepsi. A w nocy nie ma nawet tego, ledwie parę żółtych, rozmazanych świateł przemknie za szybami. Kiedy się jednak w takich miastach zatrzymać, okazują się dużo większe, niż widać z drogi. Pojawiają się kolejne ulice, szkoły, zakłady, dworce. Z zaskoczeniem się wtedy odkrywa, że mieszka tu całkiem sporo ludzi. I że miasto wcale nie jest małe, lecz ma wielkość odpowiednią, by ci z mieszkańców, którzy chcą pozostać niezauważeni, mogli się wtopić w strumyk codziennych przechodniów, a ci z kolei, którzy wolą błyszczeć i brylować, łatwo dawali radę umościć się na widoku publicznym. Miasto, o którym mowa, było właśnie takie. Przecinająca je na wskroś nierówna, dziurawa ulica biegła wzdłuż odrapanych przedwojennych kamienic, których rząd gdzieniegdzie przerywały klockowate budynki z czasów Peerelu i parkany pokryte grubą warstwą starych ogłoszeń, poszarpanych i poszarzałych. Po zachodniej stronie drogi ciągnęło się spore osiedle pięciopiętrowych burych bloków z wielkiej płyty. Po wschodniej stronie natomiast przeważały skromne domki jednorodzinne, pomiędzy którymi krzyżowały się wąskie uliczki wysypane żwirem lub wylane betonem. Niedaleko północnego krańca głównej ulicy znajdował się dworzec autobusowy, gdzie przy kasach ciągle wisiał za szybką pożółkły regulamin odwołujący się do prawodawstwa Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. W pobliżu dworca skupiały

się wszystkie najważniejsze instytucje: urząd miasta, gimnazjum, liceum, wielki sklep odzieżowy i drugi spożywczy, miejska przychodnia i nieczynne od wielu lat kino, do którego dostęp blokowały zamknięte na głucho, zardzewiałe drzwi. Mieszkańcy mówili na to miejsce „rynek", natomiast placyk, przy którym przed wojną urzędowali rajcy, a handlarze rozkładali swe kramy, teraz skurczony do asfaltowej zatoczki z dwiema ławkami stojącymi smętnie na środku, dla odróżnienia nazywano „małym rynkiem". Spory obszar na południu zajmował zdziczały i zarośnięty park, o wiele za duży jak na takie niepokaźne miasto. Po zmroku królowały w nim grupki nastolatków, urządzające tu krzykliwe balangi połączone z dewastowaniem do reszty pogruchotanych ławek i roztrzaskiwaniem na alejkach butelek po tanich winach. Za dnia przesiadywali tam stateczniejsi pijaczkowie, ojcowie rodzin, które pomarłyby z głodu, gdyby nie matki - grube, wiecznie złe, wiecznie zaharowane kobiety. Jeszcze dalej na południe wznosił się kościół, wielkie, pomalowane na żółto gmaszysko, przeładowane kolumnami, fryzami i sztukateriami, wyglądające na tle otoczenia jak złoty ząb błyskający pomiędzy zapadniętymi wargami na starej i zniszczonej twarzy. Na obrzeżach miasta działały niegdyś trzy duże zakłady, które dawały chleb większości jego mieszkańców. Teraz dwa z nich stały zamknięte na głucho, a trzeci ledwo ciągnął z załogą okrojoną do jednej piątej dawnego składu. Parę lat temu tuż pod miastem, przy szosie przedłużającej główną arterię, została otwarta hurtownia. Ale nie można powiedzieć, by wypełniła miejsce po upadłych przedsiębiorstwach. Od początku dziwnie funkcjonowała. Zatrudniała ledwie kilku pracowników i prowadziła interesy ze zjeżdżającymi do niej barczystymi, ogolonymi do łysa mężczyznami w skórzanych kurtkach.

Ludziom w tym mieście nie żyło się łatwo. Oczywiście niektórym wiodło się lepiej niż innym, nieliczni mogli sobie nawet pozwolić na wystawne posesje, kłujące w oczy sąsiadów gnieżdżących się w dwupokojowych klitkach w bloku lub zasiedlających niedogrzane, zalatujące grzybem mieszkania w starych kamienicach. Ale nawet ci bogatsi mieli swe zmartwienia, które uważali za bardziej gorzkie i cięższe niż problemy bliźnich. Choć bowiem ludzie znajdują pociechę w myśli, że innych również męczą troski i kłopoty, to jednak własne zgryzoty zawsze wydają się bardziej zawikłane, bardziej przytłaczające i trwające o wiele dłużej.

2. URZĘDNICZKA Pani Maria Pochanek uważała, że największą bolączką dławiącą miasto jest bezrobocie. Ona co prawda nigdy go nie doświadczyła. Od niemal dwudziestu lat pracowała nieprzerwanie w urzędzie miejskim w dziale ewidencji ludności. Nie była to może bardzo lukratywna posada, ale także nie gorsza niż przeciętna w mieście, a przede wszystkim stała i bezpieczna. Pani Maria znała jednak wielu młodych, wykształconych ludzi, którzy nie mogli sobie znaleźć żadnego zajęcia. A na czele tego tłumu stali dwaj jej dorośli synowie. Starszy skończył dwa lata temu miejscową filię wyższej uczelni, młodszy rok temu zdał maturę i obaj ciągle byli na utrzymaniu pani Marii. Podobnie zresztą jak ich ojciec. Mąż pani Marii stracił pracę piętnaście lat temu, kiedy upadł jeden z trzech zakładów funkcjonujących ówcześnie w mieście. Przez pierwsze lata bezrobocia szukał sobie zajęcia z niestrudzoną ufnością, wydeptał ścieżki do wielu drzwi, ale choć nie był pijakiem ani obibokiem, nigdzie nie chcieli go przyjąć. Z czasem rozglądał się za pracą coraz słabiej i z coraz mniejszym przekonaniem, aż w końcu jakoś przyzwyczaił się do braku posady, pogodził się z nim i chyba nawet polubił ten stan. Zajął się domem i dziećmi, w wolnych chwilach majsterkował albo coś reperował, zachowując nieustannie spokój i pogodę ducha. W całej tej czteroosobowej rodzinie, której każdy członek potrzebował jedzenia, ubrania i dachu nad głową, regularne zarobki miała więc tylko pani Maria. Toteż nierzadko czuła się jak chuda, zagoniona szkapa, ciągnąca pod górę wyładowany kopiasto wóz. Siedziała wtedy przy zasłanym papierami biurku, z martwym wzrokiem utkwionym przed siebie, z umęczoną twarzą, opierając policzek na dłoni.

- Coś ty dzisiaj taka zamyślona, Marysiu? - pytały wścibsko koleżanki z pokoju. Czasami ten ciężar stawał się szczególnie nieznośny. Panią Marię przepełniało wtedy dojmujące uczucie, że nie znosi tej pracy, tej nudy, monotonii, tych szpetnych, ciasnych pokoików, w których spędzała całe dnie, tych kwitków i papierków, tych przedpotopowych, rozklekotanych komputerów z malutkimi, migotającymi monitorami, które wywoływały ból głowy; że nie cierpi swojego kierownika, nadętego głupka, u którego w gabinecie kilkakrotnie usłyszała wypowiadane z udawanym namysłem zdanie: „Zrozum mnie, Maria, niby mamy wakat, ale potrzebujemy tu kogoś z doświadczeniem. A twój syn, sama rozumiesz...". W takich chwilach nosiło ją po całym urzędzie, ciskała z rozmachem na biurko pliki papierów i musiała się mocno powstrzymywać, żeby nie walnąć o ścianę tacką, na której stał zdezelowany elektryczny czajnik, przykurzona cukiernica i wiecznie brudne szklanki. - Coś ty dzisiaj taka zirytowana, Marysiu? - dopytywały się koleżanki. Bywały też momenty, kiedy panią Marię nachodziła ochota, żeby wierzgnąć i wywrócić ten przeładowany wóz, zrzucając w błoto jego pasażerów. Taka żądza napadała ją na przykład wtedy, kiedy słyszała od starszego syna: „Nie będę cieciem za takie ochłapy!" albo gdy dowiadywała się, że młodszy syn wydał na piwo z kolegami całą dniówkę zarobioną na zrywaniu jabłek u rolnika z pobliskiej wioski. - Czy ty myślisz, że ja pracuję dla rozkoszy?! I że zarabiam kokosy?! - krzyczała do starszego tak głośno, że twarz jej czerwieniała, a na szyję występowały żyły. - Ty pijaku! Skończysz w rynsztoku! Ani grosza już ode mnie nie dostaniesz, nigdy, ani grosza, słyszysz?! - darła się na młodszego.

- Uspokój się, Marylko - ułagadzał ją małżonek. - Pomyśl, czy on po to kończył studia? - mówił o starszym synu. - I co on tam zarobi? Lepiej niech się za czymś ambitniejszym rozejrzy... - Nic się wielkiego nie stało. Jak sobie młody chłopak wypije od czasu do czasu malutkie piwko z kolegami, to się świat nie zawali - mówił o młodszym. W głowie pani Marii, ku jej własnej zgrozie, rodziły się wtedy potworne, poniżające słowa o jej dobrym i łagodnym mężu. Bała się, że wyrwą się z jej ust, zanim zdoła im położyć tamę, toteż uciekała do kuchni, zamykała się od środka i oddawała się jedynemu zajęciu, które mogło ją uspokoić i przywrócić jej równowagę: pieczeniu ciastek. Obierała jabłka, drylowała wiśnie albo wycinała foremkami różne kształty z cienko rozwałkowanego surowego placka, i powoli z niej opadały złe emocje, a wrzaskliwe myśli w głowie stopniowo się wyciszały. A gdy po godzinie lub dwóch wyjmowała z piekarnika swoje dzieło - wyrośnięte, zarumienione, absolutnie piękne - czuła satysfakcję, której nigdy nie zaznała w urzędzie. Satysfakcję i dumę, podsycane jeszcze przez widok niepohamowanego łakomstwa, jakie te wypieki wzbudzały w jej rodzinie lub pośród koleżanek w biurze. Ale te słodkie uczucia nie pozostawały bez gorzkiej domieszki. Nawet najzwyklejsze składniki do ciasta: mąka, masło, jajka, cukier, kosztowały swoje parę groszy. Toteż patrząc, jak rodzina rzuca się zachłannie na świeżo upieczoną szarlotkę albo jak koleżanki z pracy walczą pośród podstępnych uśmiechów o dwie ostatnie babeczki z wiśniami, pani Maria wiedziała, że w tej właśnie chwili, w postaci owych słodkości, są zjadane jej letnie sandały albo nowa jesionka.

3. SKLEPOWA Parę razy w tygodniu, zaraz po pracy, pani Maria zachodziła po zakupy do największego sklepu spożywczego w mieście. Za wielką przeszkloną chłodziarką, w której oddzielnie leżały różowe kawały surowego mięsa, wędliny pokrojone w plasterki oraz żółte sery, stały zwykle trzy ekspedientki. Jedna z nich, do której koleżanki zwracały się per Krysiu, miała piękne czarne oczy, bardzo łagodne - i bardzo smutne. Gdyby obie, urzędniczka i sklepowa, były innymi osobami, bardziej towarzyskimi i chętnymi do zwierzeń, mogłyby się zaprzyjaźnić i podczas długiej, szczerej rozmowy odkryć, że dręczą je podobne zmartwienia. Ekspedientka także czuła się, jakby dźwigała ciężar ponad siły, i również doskwierało jej osamotnienie w tym wysiłku. Ale obie kobiety wolały chować swoje troski przed obcymi. Toteż pani Maria prosiła krótko o dwa pęta zwyczajnej, kawałek sera podlaskiego i trzydzieści deko polędwicy drobiowej, po czym bezzwłocznie ruszała własną drogą. Ekspedientka zostawała za ladą i zapadała się w swoje myśli tak głęboko, że kiedy ktoś ją zagadywał, drgała jak obudzona ze snu. Mąż Krysi ekspedientki także stracił pracę kilka lat temu. Zamiast jednak szukać jej na miejscu, skrzyknął się z paroma kumplami i zaczął razem z nimi jeździć na budowy do Niemiec. Spędzał tam wiosnę, lato i jesień, a na zimę zjeżdżał do domu i zostawał aż do Wielkanocy. A potem znowu ruszał na saksy. Trzy córeczki, z których najmłodsza chodziła jeszcze do przedszkola, rosły, widując ojca po cztery miesiące w roku. Sklepowa więc w gruncie rzeczy wychowywała dzieci zupełnie sama. Nie tylko sama dla nich prała, gotowała i wyprawiała je do szkoły, ale także sama jeździła z nimi po lekarzach, kiedy były chore, i sama musiała znaleźć właściwe

słowa i metody, kiedy się złościły, rozrabiały albo biły między sobą. Mąż słał pieniądze co miesiąc lub co dwa. Ale choć Krysia także zarabiała, wcale niełatwo jej przychodziło wiązać koniec z końcem. Za pieniądze przysłane przez męża kupowała dzieciom książki do szkoły i ubrania na zimę, wymieniała pęknięty zlew w kuchni lub nieszczelny piecyk w łazience, po czym zostawała jej na życie wyłącznie własna pensja. I znów trzeba było się martwić, skąd wziąć na szkolną wycieczkę i z czego popłacić bieżące rachunki. Może te codzienne troski nie gnębiłyby jej tak bardzo, gdyby nie inne zmartwienie narastające od paru lat. To ono sprawiało, że życie nieraz smakowało jej jak popiół. Mąż Krysi, Zbyszek, zjawiał się w domu zwykle na tydzień czy dwa przed Bożym Narodzeniem. Zawsze celował tak, żeby stanąć na progu wieczorem, kiedy wszystkie jego dziewczyny (jak nazywał żonę i córeczki) będą już w mieszkaniu. Dzieci na widok obładowanego torbami, zarośniętego ojca podrywały się z piskiem, zawieszały mu się na ramionach i wskakiwały na plecy. Krysia, całując na powitanie jego wargi, zimne od mrozu i kłujące zarostem, wyczuwała w jego oddechu zapach wódki wypitej z kolegami podczas długiej podróży przez Niemcy i prawie całą Polskę. Pierwszego wieczora oglądali razem prezenty. Dziewczynki wśród chichotów przymierzały nowe bluzeczki ozdobione brokatowymi wzorkami, a Zbyszek instalował zakupiony w Niemczech sprzęt elektroniczny i z dumą demonstrował żonie jego działanie. Potem wspólnie jedli gigantyczną, odświętną kolację, a burzliwy, pełen śmiechu wieczór ciągnął się do północy i dłużej. Wreszcie, kiedy wyczerpane dzieci spały już jak kamień, bagaże zostały rozpakowane, a pralka szumiała cicho włączona na tryb nocny, Zbyszek przyciągał żonę do siebie, a ona z głębokim

westchnieniem wtulała twarz w jego pierś pachnącą po niedawnym prysznicu mydłem i ostrą wodą kolońską. Następnego dnia po pracy Krysia zastawała go rozwalonego na kanapie przed telewizorem. Potem całą rodziną jedli obiad, podczas którego dzieci ciągle zagadywały do ojca, żartowały z nim i wpychały się mu na kolana. Po obiedzie Zbyszek snuł się z kąta w kąt, zaglądał w ciemniejące okna, aż wreszcie rzucał: - Wyskoczę się zobaczyć z chłopakami. Na godzinkę albo dwie. Wkładał kurtkę, buty i wychodził. Wracał przed północą, wesoły i ożywiony, zalatujący wódką i papierosami. Chciał się bawić z dziewczynkami i zbywał śmiechem prośby żony, żeby ich nie budzić. Wchodził z hałasem do pokoju dzieci, zapalał górne światło, rozkładał na podłodze przywiezione z Niemiec zabawki dźwięczące i migające kolorowymi lampkami, a potem, kiedy już zupełnie wybił dziewczynki ze snu, w samym środku zabawy nagle wstawał, gasił światło i oznajmiał surowo, że pora wracać do łóżek. Potem szedł za żoną do kuchni, obejmował ją i pytał natrętnie, czemu się na niego gniewa. Obsypywał ją woniejącymi wódką czułościami i obrażał się, jeżeli odsuwała jego rękę ze swojej piersi. Oddychała z ulgą, kiedy w końcu padał na łóżko i zasypiał. Gdy następnego dnia wracała po pracy, męża nie było w mieszkaniu. Jego komórka nie odpowiadała. Dzieci pytały przy obiedzie, kiedy przyjdzie tata, i chichotały na wspomnienie wczorajszego wieczoru. Po wyprawieniu dziewczynek do łóżek Krysia długo czekała, aż wreszcie sama także kładła się spać. Budził ją hałas w przedpokoju, trzask strącanych na podłogę przedmiotów i ciężkie ciało, śmierdzące piwem i wódką, zwalające się obok niej na tapczan.

A potem było coraz gorzej. Przepadał na całe popołudnia i wieczory, i nigdy nie było wiadomo, kiedy i w jakim stanie wróci. Szykując wigilijną wieczerzę, Krysia drętwiała z niepokoju, czy ojciec jej dzieci pojawi przed pierwszą gwiazdką, żeby zasiąść z rodziną do stołu, i czy nie spije się wcześniej na tyle, żeby splugawić nastrój tego wieczoru. Wreszcie nadchodziły dni, kiedy późnymi wieczorami zaczynał dzwonić telefon: - Pani Krysiu, pani przyjdzie zabrać męża, bo mi robi awantury w lokalu! - Krysia, przyjdź do nas szybko po Zbyszka! Mój Romek z baru go zabrał. Zalanego w trupa! Pośpiesznie narzucała na siebie płaszcz i ruszała w ciemną noc po męża. Potem, jeśli miała szczęście, wlokła go przez pół miasta, bezwładnego, cuchnącego przetrawionym alkoholem i bełkoczącego coś niezrozumiale. Ale częściej bywało o wiele straszniej. Znajdowała go szarpiącego się z innymi pijakami, czasami zalanego krwią, czasem w podartym ubraniu, agresywnego, rwącego się do bitki. Kiedy próbowała go powstrzymać, do niej również startował z rękami. Stawała w kącie baru, upokorzona, roztrzęsiona i gdy mąż uspokajał się trochę, ponawiała prośby, by pozwolił się zabrać do domu. W końcu w napadzie furii wrzeszczał, bryzgając jej w twarz kroplami śliny: - Odczep ty się raz ode mnie! Ile będziesz mi tu jęczała nad uchem! Odtrącał ją brutalnie, wychodził z knajpy i zataczając się, ruszał przed siebie. Czasem wywracał się na śnieg, a gdy Krysia, zdjęta obawą, że mąż zostanie tak i zamarznie, próbowała go podnieść, odpychał ją wściekle, cedząc przez zęby plugawe wyzwiska, gramolił się na nogi i szedł dalej chwiejnym krokiem.

W domu następował dalszy ciąg gehenny. Nigdy nie było wiadomo, co mu przyjdzie do głowy. Czasami odczuwał nagłą potrzebę okazania miłości ojcowskiej. Budził wtedy dziewczynki i złościł się, kiedy płakały przestraszone i odsuwały się od niego. Innym razem brał się do pichcenia kolacji o drugiej w nocy, hałasując garnkami i tłukąc talerze. W końcu zasypiał z głową na kuchennym stole, podczas gdy patelnia postawiona na pełnym ogniu zaczynała dymić i śmierdzieć spalenizną. I za każdym razem, kiedy żona próbowała go odwieść od tych pomysłów i ubłagać, żeby poszedł do łóżka, szarpał ją i wyzywał od najgorszych. Czasami jednak, gdy wracał wcześniej i na lżejszym rauszu, nie popychał jej i nie obrzucał mięsem, ale kładł znienacka rękę na jej piersi, ściskał za ramię i ciągnął w stronę tapczanu. Sztywniała pod dotykiem męża, ale nie odsuwała jego dłoni. Później, kiedy już bulgotał obok niej pijackim chrapaniem, leżała na wznak z szeroko otwartymi oczami utkwionymi bezmyślnie w ciemnym suficie. Dzieci już nie pytały przy obiedzie, gdzie się podział tata. W ogóle o nim nie wspominały. I jeżeli ktoś je o niego zagadnął, odpowiadały opornie i niechętnie. Sklepowa także nigdy nie rozmawiała z nikim o tym, co się dzieje u niej w domu. Nie przeszłyby jej przez gardło słowa opisujące nocne wędrówki w płaszczu narzuconym na koszulę nocną, małżeńskie zbliżenia, podczas których leżała zesztywniała jak w trakcie zabiegu ginekologicznego, plugawe obelgi miotane na jej głowę albo poniżające szarpaniny. Całe dni spędzała w odrętwieniu, niezależnie czy stała za ladą, czy odbierała najmłodszą córeczkę z przedszkola, czy szykowała dzieciom obiad. Niepokój narastający w miarę zbliżania się wieczoru ściskał jej gardło i osadzał się gorzkim smakiem w ustach.

Niekiedy, w rzadkich chwilach, kiedy otrząsała się z otępienia i widziała swoje życie wyjątkowo jasno i trzeźwo, zakrywała twarz dłońmi i starała się obmyślić jakieś wyjście. Wiedziała, że nie ona jedna w tym mieście nasłuchuje wieczorami kroków na klatce schodowej. Słyszała, jak koleżanki w sklepie opisują potyczki z pijanymi mężami. Dochodziły ją nieraz odgłosy awantur z sąsiednich mieszkań. Ona jednak nie potrafiła nigdy niczego wywalczyć krzykiem albo burdą. Uciekać także nie miała dokąd. Z rodzinnego domu zachowała na tyle złe wspomnienia, że nie wchodziło w rachubę, aby zabrała dzieci i stanęła na jego progu. Nie widziała dla siebie żadnego ratunku. Każdego roku pod koniec zimy przychodził moment, kiedy mąż zaczynał spędzać w domu więcej czasu. Krążył po mieszkaniu rozdrażniony, szukał okazji do awantury, czepiał się dzieci, wybrzydzał na jedzenie, na pogodę, na ten brudny i biedny kraj, na to całe pieskie, nędzne życie. Któregoś dnia spostrzegała z przerażeniem, że brakuje jej w portfelu stu albo dwustu złotych, od których zależało utrzymanie całej rodziny do końca miesiąca. Biegła natychmiast do domu, ale nie zastawała tam męża. Wracał grubo po północy, wesolutki i nieumiejący odpowiedzieć składnie na żadne pytanie. Toteż mogła już niemal mieć pewność, ale żywiła jeszcze resztkę nadziei. Wracała do domu następnego dnia i zastawała męża przed telewizorem, ponurego jak chmura gradowa. Jedli obiad razem z dziećmi, a potem, kiedy dziewczynki znikały w swoim pokoju, a jej mąż siedział przy stole zły, w milczeniu pijąc mocną czarną kawę, pytała go cicho, zbierając brudne talerze: - Zbyszek, czy ty może... - Tak, wziąłem ci stówę z portfela - odpowiadał opryskliwym tonem. - Trzeba się było złożyć na przegląd u Romka.

I na widok jej bladej, przestraszonej twarzy dodawał podniesionym głosem: - I co się tak patrzysz?! Dałem mu, żeby mnie zabrał do szwabów zapieprzać na ciebie i na twoje dzieci! Dni do Wielkanocy ciągnęły się długo. Wreszcie nadchodziła Wielka Niedziela, ale nie przynosiła ze sobą radości. Męża wszystko drażniło, krzyczał na dzieci, złościł się, że nawet na święta nie ma lepszego żarcia, i zaraz po śniadaniu znikał z domu. Przychodził nad ranem, a w Wielki Poniedziałek znowu przepadał i zjawia się na kacu dopiero następnego dnia. Potem wszystko wracało do poprzedniego stanu - siedział w mieszkaniu poirytowany i zaczepny, rozstawiając dzieci po kątach i krytykując żonę na każdym kroku. Wreszcie któregoś dnia oznajmiał, że w następną sobotę jedzie do Niemiec. Krysia przez czas pozostały do wyjazdu wieczorami prała mu i prasowała ubrania z takim uczuciem lekkości i ulgi, jakiego nie doświadczała od miesięcy. W wyznaczoną sobotę wczesnym rankiem całował po kolei policzki milczących, posłusznych córeczek, żegnał się z żoną, brał torby i wychodził z mieszkania. Potem przez jakiś czas dom sklepowej zdawał się tajać w wiosennym słońcu. Dziewczynki przez kilka tygodni nie wspominały ani słowem o tacie, ale wkrótce zaczynały o nim przebąkiwać niekiedy, aż wreszcie sklepowa mogła usłyszeć, jak przechwalają się przed innymi dziećmi otrzymanymi od niego prezentami. Mąż dzwonił raz na tydzień lub na dwa, mówił, co u niego, pytał o dom i córki. Ale już pod koniec wiosny przychodziło pierwsze ukłucie. Znajoma, zamężna z kolegą męża, napotkawszy Krysię na ulicy, rzucała po kilku luźnych zdaniach:

- Nie wiem, czy ci to mówić, Kryśka, ale ja na twoim miejscu zadzwoniłabym do Zbyszka z porządnym opieprzeni. Mój Krzysiek mówił, że on tam więcej baluje, niż robi. Potem pojawiało się kolejne ukłucie, mocniejsze. Do sklepowej dzwoniła żona innego kumpla jej męża i mówiła ostrym tonem: - Słuchaj, Krysia, weź ty przemów swojemu Zbyszkowi do sumienia. Romek już któryś raz z rzędu musiał za niego przed szefem świecić oczami. Ja rozumiem, napić się od czasu do czasu, ale nie tak, żeby robotę zawalać! I w końcu przychodziła wiadomość, że Zbyszek przepadł gdzieś na parę dni, że jak wrócił, to szef go wywalił z roboty, że teraz musi sobie szukać innego zajęcia i jeszcze na dodatek pociął się z kolegami i wyprowadził z wspólnego mieszkania. Kiedy sklepowej po wielu bezskutecznych próbach udawało się dodzwonić do męża, warczał na nią przez telefon i kazał jej się nie wtrącać w nie swoje sprawy. Krysia nie płakała po nocach. Czasami tylko, w sklepie za ladą albo w domu z dziewczynkami, przyłapywała się na tym, że klient albo któraś z córeczek kolejny raz mówi to samo zdanie, a ona nie słyszy. W kółko kołatały jej się po głowie słowa powtarzane przez babkę, która w ostatnich latach życia musiała oglądać swoje dzieci żrące się pomiędzy sobą: „Wszystkie łzy już wytraciłam i nawet nie mam czym płakać".

4. HOTELARZE Niedaleko sklepu, gdzie pracowała Krysia, parę kroków od dworca autobusowego znajdował się nieduży, trzypiętrowy budynek: prosty, klockowaty, otynkowany na kolor przybrudzonego różu. Nad daszkiem ocieniającym główne drzwi widniał duży napis „Hotel". W promieniu trzydziestu kilometrów nie było innego miejsca, gdzie zabłąkany przejezdny mógłby przenocować. Toteż na mieście dużo plotkowano o zyskach, jakie hotel podobno przynosił właścicielom. Ale te plotki były mocno przesadzone. Nieczęsto trafiali się w tym mieście podróżni wysiadający z dalekobieżnych autobusów, wygrzebujący bezkształtne torby z bagażnika, rozglądający się z wahaniem dookoła i w końcu kierujący niepewne kroki tam, gdzie dostrzegli napis „Hotel". Równie rzadko zdarzały się samochody, które zamiast przemknąć jak inne z warkotem przez uśpione i opustoszałe ulice (nie dając czasu spostrzec sennym pasażerom, że przejeżdżają właśnie przez jakąś miejscowość), zwolniłyby przy wjeździe do miasta, powoli sunęłyby przez jezdnię, parę razy omiatając reflektorami błędne uliczki i wycofując się z nich nerwowo; aż wreszcie wjechałyby we właściwą przecznicę i zatrzymały się pod jaśniejącym w ciemnościach neonem. Takich przypadków starczało zaledwie na tyle, żeby zapewnić właścicielom hotelu znośne utrzymanie, niewiele lepsze niż średnia w miasteczku. Przy czym ów dochód nie dawał im szczęścia ani spokoju. Przeciwnie. Ich syn, Artur, wątpił, czy w tym mieście można znaleźć inną parę, która prowadziłaby równie zaciekłą i nienawistną wojnę. Mieszkali całą rodziną w trzypokojowym mieszkaniu na ostatnim piętrze hotelu. Co wieczór do pokoju Artura i jego młodszego brata dochodziły przez cienkie ściany odgłosy zajadłych kłótni rodziców:

- Trzeba być debilem, debilem, słyszysz, żeby tak spieprzyć sprawę! - Ty mnie od debili wyzywasz, ty?! Ty miernoto! Do niczego byś w życiu beze mnie nie doszła! - A do czego z tobą doszłam, co?! - Matka śmiała się zjadliwie. - Utknęłam w tej śmierdzącej budzie, którą twoje kretyńskie pomysły niedługo do reszty wykończą! - Śmierdzi ci tutaj? To się zbieraj i wynocha! Nikt cię tu nie trzyma! - Chciałbyś, co? Chciałbyś, żebym ci za friko zostawiła dorobek mojego życia?! Ty nygusie! - Dorobek twojego życia?! - Teraz ojciec wybuchał śmiechem. - Ludzie, co za idiotka! Ty się do niego nijak nie dołożyłaś! Tu nie ma nic twojego! - Tu wszystko moje! Wbij to sobie do zakutej pały! Młodszy brat Artura, Wojtek, przerywał pracowite sklejanie modelu, unosił poważne, mądre oczy przysłonięte dużymi okularami w drucianych oprawkach i pytał półgłosem: - Kłócą się, nie? - A co, głuchy jesteś?! - odpowiadał opryskliwie Artur. Odsuwał gwałtownie zeszyty, nakładał słuchawki na uszy, rzucał się na tapczan i włączał muzykę na cały regulator. Na regale w salonie stało ślubne zdjęcie rodziców. Wyglądali na nim prawie tak samo jak dzisiaj. Matka miała nawet jednakowo upięte długie włosy tlenione na jasny blond, a ojciec identyczną bujną, kędzierzawą czuprynę. Tylko ich twarze były trochę gładsze i pełniejsze. Patrzyli sobie głęboko w oczy. Z trudem przychodziło uwierzyć, że to ci sami ludzie, którzy teraz w swojej bezustannej walce o podły, prowincjonalny hotelik przypominali dwie żmije kołyszące się z sykiem nad ciałem zdechłej myszy. Nieważne jednak jak bardzo rodzice Artura żarliby się o prowadzenie hotelu, jak mocno każde z nich chciałoby

wydrzeć drugiemu dochody, jak chętnie wygryźliby siebie nawzajem z tego interesu - oboje mieli na tyle rozsądku, aby rozumieć, że żadne z nich nie da sobie rady w pojedynkę. Toteż pomimo tych zajadłych kłótni zmuszali się zawsze w końcu, żeby jakoś razem ciągnąć ten wózek, choćby towarzysz po drugiej stronie dyszla budził największą nienawiść. Żeby naprawdę sobie dopiec, używali dzieci. Matka na przykład lubiła podkreślać swoją bliskość z synami, z której ich ojciec miał być wykluczony. Świetnie do tego nadawały się wspólne - to znaczy jej i dzieci - posiłki. Chociaż całą rodziną żywili się w hotelu, jadając w sali na dole te same śniadania, obiady i kolacje, które pani Irena, kucharka, przygotowywała dla gości, matka od czasu do czasu kupowała synom ekstrasmakołyki. Jedli je potem we trójkę u siebie na górze. I niezależnie od tego, ile zostało w opakowaniu, matka nigdy nie wkładała ich do lodówki lub do kuchennej szafki, ale zawsze wyrzucała resztki do śmieci, myła pudełko starannie i kładła je w widocznym miejscu, tak aby ojciec musiał je zobaczyć. Kiedyś kupiła mrożoną pizzę. Gdy zawołała synów do kuchni, wielki placek kręcił się powoli w mikrofalówce, rozsiewając kuszącą woń przypieczonego sera. Matka rozłożyła na stole talerze, wyjęła pizzę z mikrofalówki, po czym podzieliła ją pomiędzy synów i siebie. Artur pochłonął swoją porcję z apetytem, ale kątem oka zauważył, że bratu niesporo idzie. Skubał niemrawo pierwszy trójkącik. - Nie smakuje ci, Wojtek? - zapytała matka. - Smakuje - powiedział chłopiec. - Ale... - zawahał się i dokończył nieśmiało: - Może zostawimy trochę dla taty? - Tata ma inne jedzenie, lepsze - odparła matka zjadliwie. - Jedz!

Wojtek pochylił głowę nad talerzem. Artur i matka dojadali już ostatnie kęsy, a on ciągle przeżuwał pierwszy ze swoich trójkątów. Dwa pozostałe leżały nietknięte. - Będziesz to jadł czy nie? - warknęła na niego matka, odstawiając do zlewu talerze swój i starszego syna. - Może te dwa zostawię dla taty? - poprosił chłopiec, patrząc na nią błagalnie. Matka zacisnęła wargi, z furią porwała mu nakrycie sprzed nosa, zagarnęła do kubła nietknięte kawałki placka i upchała je tak, żeby wymieszały się z innymi śmieciami. Puste, zatłuszczone pudełko po pizzy postawiła na wierzchu mikrofalówki. Artur pamiętał także, jak zaczęła się heca z prezentami. Skończył akurat dziesięć lat. W jego rodzinie nie obchodzono dotąd uroczyście niczyich urodzin ani imienin. Tamtego dnia była niedziela, jedli śniadanie na dole w pustej sali. Na sąsiednim stoliku leżały jeszcze brudne naczynia po jedynym gościu zakwaterowanym w hotelu. Matka wygarnęła resztki swojego jajka na miękko, oblizała łyżeczkę, wytarła usta serwetką i powiedziała do Artura: - Mam coś dla ciebie. Sięgnęła do torby przewieszonej przez oparcie krzesła i wyjęła z niej paczkę owiniętą w ozdobny papier. Podniosła się i podeszła do zdziwionego chłopca. - Proszę - oznajmiła z zadowoleniem. - Wszystkiego najlepszego, synku. Ojciec wstał niepewnie z krzesła w ślad za żoną, próbując nadrobić miną. - Właśnie - powiedział. - Wszystkiego najlepszego. Matka skrzywiła się z bezbrzeżną pogardą. - Próbujesz się pode mnie podczepić? - rzuciła przez ramię. - Miej trochę honoru! Artur - zwróciła się do syna -

prezent jest ODE MNIE. Twój ojciec pewnie nawet nie pamiętał, że masz dzisiaj urodziny. - Artur - rzekł ojciec, nie zaszczycając żony spojrzeniem - kupię ci jutro sto razy lepszy prezent niż to badziewie od matki. Pójdziemy razem na zakupy i sobie wybierzesz, co będziesz chciał. - Kupisz mu, pewnie! - Matka zaśmiała się ironicznie. - Ciekawe, skąd będziesz miał forsę, skoro całą przeputałeś nie wiadomo na co! - Artur, nie słuchaj tych głupot. Kupię ci, co tylko będziesz chciał - powtórzył ojciec z naciskiem. Artur zapamiętał te urodziny jako najgorsze w swoim życiu. Był jeszcze mały i bardzo się przejmował kłótniami rodziców. Od tamtej pory na każdą Gwiazdkę, na każdy Dzień Dziecka i na każde urodziny dostawali z Wojtkiem po dwa prezenty: jeden od ojca i drugi od matki. Przy czym żadne z rodziców nie omieszkało wyśmiać i wyszydzić podarunków od tego drugiego. Ojciec wcale nie ustępował matce w takich gierkach. Największy numer wywinął ostatniego lata. Od tygodnia po nocach kłócili się z matką wyjątkowo zajadle. Ich podniesione głosy często przechodziły we wrzaski, pomimo że w hotelu byli goście, a rodziców zwykle hamowała ich obecność. Podczas każdej z takich awantur mały Wojtek kamieniał. Siadał na pościeli i wlepiał w starszego brata rozszerzone z przerażenia oczy. Artur miał ochotę walnąć w ścianę zaciśniętą pięścią i wrzasnąć na rodziców, żeby się w końcu zamknęli. Ale zamiast tego nakładał na uszy słuchawki, odwracał się plecami do brata, włączał muzykę i nastawiał odtwarzanie na tak długo, żeby przy nim zasnąć.

Po jednym z takich wieczorów zbudził się nagle, czując, że ktoś zdejmuje mu słuchawki z głowy. W pokoju było już szarawo, właśnie wschodziło wczesne letnie słońce. - Wstawaj - szepnął ojciec pochylony nad łóżkiem. - Jedziemy na ryby. - Ja nigdzie nie jadę - powiedział półprzytomnie Artur. - Ciiicho! - syknął na niego ojciec. - Nie chcesz jechać, to bez łaski, pojedziemy sami z Wojtkiem. Na sąsiednim tapczanie młodszy brat siedział z nogami ciągle okrytymi kołdrą i ziewał spazmatycznie. Artur podniósł się powoli do pozycji siedzącej, również ziewnął kilka razy, po czym drapiąc się bezmyślnie obiema rękami po głowie i po piersiach, spuścił bose nogi na podłogę. - No, szybko, szybko, chłopaki! - poganiał ich szeptem ojciec, który wyglądał na gotowego do wyjścia. - Ubierajcie się, raz - dwa. Tylko cicho, bo wszyscy śpią w hotelu. - Idę się umyć - oznajmił Artur, ale ojciec chwycił go za rękę. - Chcesz matkę zbudzić? Obejdziesz się dzisiaj bez mycia. Ubieraj się. Ja was w tym czasie spakuję. Artur dopiero teraz dostrzegł, że na środku pokoju stoją dwie wielkie torby otwarte na pełną szerokość. - Mama z nami nie jedzie? - zapytał Wojtek, przecierając pięścią oczy. - Bab się na ryby nie bierze - burknął ojciec. Naciągając na siebie dżinsy i koszulkę, Artur spostrzegł, że rodzic wygarnia do toreb całą zawartość szafy. - Po co nam te wszystkie ciuchy? - spytał ze zdziwieniem. - Żebyś miał się w co przebrać, jak się zmoczysz w rzece - odparł ojciec opryskliwie. - Ale to moja zimowa kurtka! - zaprotestował Artur. - Cicho! - syknął ojciec. - Zobaczysz, jakim zimnem ciągnie rano od wody. Nie stójcie tak, łóżka pościelcie.

Ojciec, skończywszy z ciuchami, rozejrzał się po pokoju. Sięgnął do półki, gdzie Artur trzymał swoje książki, zdjął z niej plik komiksów i rzucił na wierzch torby. - Żeby ci się nie nudziło - powiedział do starszego syna. Na chwilę zniknął za drzwiami, po czym wrócił, niosąc szczoteczki i pastę do zębów. - Umyjecie zęby nad rzeką - wytłumaczył chłopcom. Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju, włożył do torby książkę Wojtka o modelarstwie i zasunął zamki. - Dobra, możemy iść. Weźcie we dwóch tę drugą torbę. Tylko ma być cicho! Żeby gości nie pobudzić! Zeszli ostrożnie po schodach, ojciec zapakował torby do bagażnika, kazał usiąść Arturowi na przednim siedzeniu, a Wojtkowi z tyłu. Było już zupełnie jasno. Kiedy ruszyli, Artur uchylił okna, żeby do samochodu wpadało rześkie powietrze. Jechali półtorej godziny. Artur mrużył oczy przed jaskrawym słońcem świecącym mu prosto w twarz. Był niewyspany, ale bardzo zadowolony, że wstał tak wcześnie i ma cały dzień przed sobą. Wreszcie dojechali na niewielką łączkę zamkniętą z trzech stron drzewami, a z czwartej łagodnym zakolem rzeki. Ojciec wyrzucił z bagażnika na trawę bochenek pokrojonego chleba zapakowany w torbę, dwie plastikowe butle z napojami, nóż, butelkę oleju, patelnię oraz foliowe woreczki z pieprzem i solą. Zapowiedział synom, że na śniadanie zjedzą to, co uda się złapać. Polecił im zbudować ognisko, a sam się zajął przygotowaniem wędek. To był piękny słoneczny dzień. Pachniało rzeką i dymem z ogniska. Artur z wypiekami na twarzy wpatrywał się w swoją wędkę, żeby nie przegapić pierwszego drgnięcia spławika. Ile razy czuł pociągnięcie za żyłkę, wołał głosem załamującym się z podniecenia: - Mam coś! Mam coś! Tato, chodź tu szybko!

Ojciec pomagał synom wyciągać ryby i oceniał, czy mają je zatrzymać, czy puścić wolno. Kiedy w wiadrze zebrało się już dostatecznie dużo zdobyczy, zarządził przerwę, oprawił ryby, a potem całą trójką piekli je na ognisku. Artur nie pamiętał, żeby kiedykolwiek jadł coś pyszniejszego. Był tak podekscytowany tym niezwykłym dniem, że nie zwrócił uwagi na dziwne zachowanie ojca. Komórka zadzwoniła pierwszy raz koło siódmej. Ojciec wygrzebał ją z kieszeni, spojrzał na wyświetlacz, uśmiechnął się z zadowoleniem, a potem ściszył dźwięk i schował ją z powrotem. Zadzwoniła znowu pięć minut później. - Kto dzwoni? - spytał Artur obojętnie. - E tam, głowę zawracają od rana - odparł ojciec z dziwnym uśmieszkiem. - Wyłączę, żeby ryb nam nie płoszyli. Zgasił telefon i włożył do kieszeni. Od czasu do czasu wyjmował go, włączał, uśmiechając się pod nosem, sczytywał esemesy o nieodebranych połączeniach, a potem znowu wyłączał go i chował. Pozostali nad rzeką aż do wieczora. Po zmierzchu nie łapali już ryb, tylko siedzieli przy ogniu i jedli kromki chleba przypieczone na patyku. Wreszcie, kiedy trawa zwilgotniała od rosy, a granatowe niebo pokryło się gwiazdami, ojciec spojrzał na zegarek i oznajmił: - No, pora się zbierać! Przed dom zajechali około północy. W kręgu światła rzucanego przez neon nad wejściem matka miotała się wte i wewte, nerwowo wyłamując palce. Gdy rozpoznała samochód, który zajeżdżał pod hotel, zatrzymała się, a potem rzuciła się naprzód i wdarła się do auta, zanim jeszcze ojciec zdążył zaparkować. Okładała męża pięściami, wyzywając go, płacząc i strasząc policją. Ojciec śmiał się pełną piersią, jakby mu się udał doskonały kawał. Artur zrozumiał wreszcie, po co mu była ta wyprawa, czemu urządzał takie hece z

pakowaniem i kto do niego wydzwaniał przez cały czas od rana. Miniony dzień stracił nagłe całą niezwykłość, zwinął się, sczerniał i zaczął cuchnąć spalenizną. Artur siedział obok szarpiących się rodziców, słyszał głośny płacz młodszego brata dochodzący z tylnego siedzenia i zastanawiał się, czyby nie otworzyć drzwiczek, wyskoczyć z auta i uciec jak najdalej od tego wszystkiego.