Neal Stephenson
ZAMĘT
Tom I.
Cykl Barokowy
Część Druga
PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH SZYPUŁA
2006
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
The Confusion
Data wydania:
2004
Wydanie polskie
Data wydania:
2006
Ilustracja na okładce:
Piotr Wyskok
Projekt okładki:
Jarosław Musiał
Przełożył:
Wojciech Szypuła
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax(0-22)813 47 43
e-mail: kurz@mag.com.pl
http://www.mag.com.pl
ISBN 83-7480-025-9
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Dla Maurine
PODZIĘKOWANIA
Wielu ludziom należą się podziękowania za pomoc przy tworzeniu Cyklu Barokowego,
którego kolejnym tomem jest Zamęt. Zainteresowanych odsyłam do podziękowań
zamieszczonych w Żywym Srebrze, pierwszym tomie cyklu.
OD AUTORA
Zamęt składa się z dwóch powieści – Bonanza i Juncto, których akcja toczy się
równolegle w latach 1689-1702. Zamiast rozdzielać je i przedstawiać po kolei (co zmusiłoby
czytelnika do cofnięcia się w połowie książki do roku 1689), zrobiłem z nich przeplatankę,
aby zsynchronizować rozwój wydarzeń. Ufam, że takie ich „przemieszanie” nie wywoła u
Szanownego Czytelnika nadmiernego „zmieszania”.
Gdy do ręki pióro wziąłem pierwszy raz,
Aby pisać, wcale tego naonczas
Nie wiedziałem jeszcze, że ta książka ma
W ten powstanie sposób! Pisząc inną – ta,
Zanim się spostrzegłem – rozpoczęta już1
.
– John Bunyan, Wędrówka pielgrzyma
czyli autor tłumaczy się z napisania książki
1
Przeł. J. Prower (przyp. tłum.).
KSIĘGA CZWARTA
BONANZA
Tak wielka jest godność i doskonałość ludzkiej natury, tak żywe te cząstki
niebiańskiego ognia, które przypadły jej w udziale, że należy nazwać podłymi i uznać
za niegodnych miana człowieka tych, którzy przez swoje tchórzostwo, woląc nazywać
je ostrożnością, lub przez lenistwo, w ich ustach stające się umiarem, bądź też
wreszcie przez chciwość, której nadają miano oszczędności, rezygnują z wielkich i
szlachetnych dokonań.
– Giovanni Francesco Gemelli Carreri, Podróż dookoła świata
Wybrzeże Berberii
Październik 1689
To nie było zwykłe przebudzenie: ogłuszający łoskot wybuchu wyrwał go przemocą z
niezwykle długiego i zapętlonego snu. Mara się rozwiała, jej szczegóły rozpłynęły się we
mgle niepamięci i pozostało po niej tylko niejasne wspomnienie długiego wiosłowania i
skrobania, nie miał więc nic przeciwko temu, żeby się ocknąć. Zresztą nawet gdyby mu to
przeszkadzało, zachował dość zdrowego rozsądku, by się z tym nie zdradzać i pokryć
rozdrażnienie pewnym siebie, wesołym uśmiechem wagabundy – a to dlatego że takiego
piekielnego hałasu jeszcze w życiu nie słyszał. Grzmot przywodził na myśl jakąś na wpół
boską siłę, na którą nie wypada ani krzyczeć, ani – tym bardziej – się skarżyć. A już z
pewnością nie tak od razu.
Strzelały armaty. Nigdy przedtem nie słyszał ani tak ogromnych, ani tylu naraz. Całe
baterie nabrzeżnej artylerii odpalano salwami; forteczne działa, rozstawione rzędem na
murach, strzelały falą, jedno po drugim. Wyturlał się spod wywleczonego na piasek i
obrośniętego pąklami kadłuba statku, gdzie najwyraźniej zapadł w popołudniową drzemkę, i
dał się przyszpilić do ziemi bijącym z nieba promieniom bladego słońca. Na jego miejscu
każdy rozsądny człowiek, zwłaszcza z doświadczeniem wojskowym, przeczołgałby się do
pierwszego z brzegu dogodnego schronienia. Na plaży roiło się jednak od kosmatych łydek i
obutych w sandały stóp. Tylko on jeden się wylegiwał.
Leżąc na wznak, zmrużył oczy i spojrzał w górę, pod ubrudzony piaskiem skraj męskiej
szaty – luźnej i ażurowej, otulającej ciało właściciela jak złota poświata, dzięki czemu
leżącemu udało się spojrzeć wprost w ślepe oczko męskiego penisa, który został poddany
intrygującej modyfikacji.
Nie mógł wygrać tego pojedynku na spojrzenia. Przeturlał się pod górę, robiąc półtora
obrotu, i rozeźlony dźwignął się z ziemi. Zapomniał jednak o krzywiźnie kadłuba i wyrżnął
głową prosto w kolonię pąkli. Wrzasnął ile sił w płucach, ale nikt go nie usłyszał – nawet on
sam. Zatkał sobie na próbę uszy i wydarł się wniebogłosy, lecz i tym razem dudnienie dział
zagłuszyło wszelkie inne dźwięki.
Nadszedł czas, żeby ogarnąć sytuację i ocenić perspektywy. Kadłub zasłaniał mu widok
na ląd, widział więc tylko migoczące wody zatoki i kamienny falochron. Wszedł do morza,
nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenie mężczyzny z grzybkowato zakończonym
wackiem, i stanąwszy po kolana w wodzie odwrócił się. Po tym, co w tym momencie
zobaczył, nie pozostało mu nic innego, jak z impetem klapnąć na tyłek.
W pobliżu brzegu z wód zatoki wystawały niezliczone skaliste wysepki. Na jednej z nich
wznosiła się przysadzista okrągła twierdza, zbudowana (o ile mógł zaufać swojej
architektonicznej wiedzy) wielkim nakładem sił i środków przez Hiszpanów trzęsących się ze
strachu o swoje życie. Lęk ten najwyraźniej nie był bezpodstawny, skoro w tej chwili na
murach powiewały zielone chorągwie ze srebrnymi półksiężycami. Fort jeżył się ustawionymi
na trzech poziomach działami (chociaż należałoby raczej powiedzieć: składał się z
ustawionych na trzech poziomach dział), każde z nich wyglądało i hałasowało jak
sześćdziesięciofuntówka, co oznaczało, że miota kule wielkości arbuzów na odległość
ładnych kilku mil. Warownię otulały kłęby prochowego dymu, od czasu do czasu
przeszywane długimi jęzorami ognia. Ten widok przywodził na myśl burzę, którą siłą
stłamszono i przemocą zamknięto w beczułce.
Falochron z białego kamienia łączył fort ze stałym lądem. Na pierwszy rzut oka
prezentował się imponująco: pionowa ściana o wysokości dobrych czterdziestu stóp wyrastała
z wąskiego pasa podmokłej plaży, a z ziejących w niej otworów wyzierały nieprzeliczone
olbrzymie armaty, strzelające tak szybko, jak tylko artylerzyści byli w stanie czyścić je
wyciorami i ponownie ładować.
Mężczyzna z niezwykłą kuśką (śniady, z intrygującą fryzurą, w szydełkowej czapeczce)
podkasał szatę i brodząc w wodzie, zbliżył się, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w
porządku – trzymał się bowiem oburącz za głowę, po części po to, by powstrzymać upływ
krwi z ran zadanych przez pąkle, po części zaś z obawy, że hałas rozsadzi mu czaszkę.
Tamten stanął nad nim, zajrzał mu w oczy i poruszył ustami. Minę miał poważną i zarazem
lekko rozbawioną.
Siedzący złapał obcego za rękę i dźwignął się na nogi. Obaj mieli dłonie tak stwardniałe,
że mogliby w nie łapać wystrzelone z muszkietów kule. Knykcie albo jeszcze im krwawiły,
albo właśnie pokryły się świeżymi strupami.
Wstał, aby się przekonać, co jest celem kanonady i (cokolwiek nim było) jakim cudem
jeszcze istnieje. W porcie znajdowała się flota złożona z trzech lub czterech tuzinów okrętów,
które (jak można się było spodziewać) strzelały ze wszystkich dział jednocześnie. Tyle że
jednostki wyglądające na holenderskie fregaty nie ostrzeliwały pogańskich galer, galery nie
strzelały do fregat, a jedne i drugie nie brały bynajmniej na cel oślepiająco białych murów
miasta. Na wszystkich okrętach, nawet tych zwodowanych w Europie, powiewały bandery z
półksiężycem.
W końcu wypatrzył pewien okręt, wyróżniający się tym, że ze wszystkich widocznych w
zasięgu wzroku budowli i statków tylko on jeden nie pluł ogniem i dymem na wszystkie
strony.
Była to galera, do złudzenia przypominająca muzułmańskie, lecz ozdobiona z
niezwykłym przepychem, aczkolwiek jej dekoracje mogłyby się spodobać chyba tylko
bywalcowi burdeli gustującemu w tanich błyskotkach. Wszystkie elementy zbędne dla
funkcjonowania okrętu były pozłacane i skrzyły się w słońcu, prześwitując nawet przez
przewalające się nad wodą kłęby dymu. Galera miała łaciński osprzęt, lecz w tej chwili żagiel
był zwinięty i napędzały ją wyłącznie wiosła. Mimo to poruszała się nader dostojnie.
Złapał się na tym, że jak na zdrowego na umyśle wagabundę zbyt wiele uwagi poświęca
ruchom wioseł i zanadto zachwyca się ich równymi pociągnięciami – co, naturalnie,
prowokowało pytania: czy nadal jest wagabundą? I czy aby nie postradał rozumu? Jak przez
mgłę przypominał sobie, że jakąś część swojego żałosnego żywota spędził w świecie
chrześcijańskim i że omal nie zwariował po tym, jak złapał francuską chorobę, teraz jednak
miał się całkiem nieźle – gdyby nie fakt, że nie wiedział, gdzie się znajduje, skąd się tu wziął i
co się z nim ostatnio działo. Zresztą długość sięgającej mu do brzucha brody kazała
kwestionować nawet znaczenie tego „ostatnio”.
Choć wydawało się to niemożliwe, to palba jeszcze się wzmogła, osiągając największe
natężenie w chwili, gdy pozłacana galera przybiła do niezbyt odległego kamiennego molo,
wybiegającego daleko w głąb zatoki. A potem hałas niespodziewanie ucichł.
– Na rany Chrystusa, co to...? – zaczął, lecz jego słowa zagłuszył dźwięk, który
wprawdzie ustępował natężeniem kanonadzie setek dział, ale wysokością i przenikliwością
skutecznie nadrabiał to niedociągnięcie.
Wsłuchał się w ów harmider i ze zdumieniem odkrył pewne cechy łączące go z muzyką.
Doszukał się rytmu, ale był on niezwykle złożony i burzliwy. Wychwycił również melodię,
która jednak, zamiast przywodzić na myśl utwory cywilizowanych ludów, przypominała
raczej wściekły jazgot irlandzkich piosenek, chociaż i te przewyższała piskliwością.
Brakowało wszelkiej harmonii i słodkich brzmień, jakie zwykle kojarzą się ze słowem
„muzyka”. Nic dziwnego: Turcy, Maurowie, czy kimkolwiek byli ci barbarzyńcy, mieli w
głębokiej pogardzie flety, wiole, teorbany i inne przyrządy wytwarzające miłe dla ucha tony.
Ich orkiestra składała się z bębnów, talerzy i potwornego mrowia wojennych obojów,
wykutych z mosiądzu i zaopatrzonych w jazgoczące zgrzytliwie stroiki. Jej koncert do
złudzenia przypominał odgłosy zbrojnego szturmu na dzwonnicę zamieszkaną przez stado
szpaków.
– Powinienem pokornie przeprosić wszystkich poznanych w życiu Szkotów! – zawołał. –
Nie jest prawdą, że grają najpaskudniejszą muzykę na świecie!
Jego towarzysz zastrzygł uchem, lecz niewiele usłyszał, a zrozumiał jeszcze mniej.
Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że choć w zasadzie całe miasto kryło się za murem,
jakiego nie powstydziłaby się żadna chrześcijańska metropolia, od strony morza straszyło
falochronami, pomostami, działobitniami i skrawkami grząskich plaż. Każdy skrawek lądu
zdolny utrzymać ciężar człowieka – na koniu bądź pieszo – był gęsto pokryty ludźmi w
przepięknych, cudzoziemsko wyglądających mundurach. Inaczej mówiąc, zanosiło się na
triumfalną paradę. I rzeczywiście, przy wtórze niezliczonych pokrzykiwań, kociej muzyki i
kolejnych armatnich salw różni ważni Turcy (był już prawie pewien, że to Turcy) zaczęli
wchodzić lub wjeżdżać konno przez ogromną bramę w potężnych murach i znikać w głębi
miasta. Pierwszy jechał niewiarygodnie wspaniały i przerażający wojownik na czarnym
rumaku. Towarzyszyło mu dwóch walących w kotły „muzyków”.
Słuchając dudnienia bębnów, czuł nieprzepartą chęć zdzielenia grajków wiosłem przez
łeb.
– To aga, Jack – powiedział obrzezaniec. – Wódz janczarów.
Imię „Jack” brzmiało znajomo, a z całą pewnością było użyteczne. Został więc Jackiem.
Za doboszami jechał siwobrody mężczyzna, niewiele gorzej prezentujący się od agi, ale w
przeciwieństwie do niego nie uzbrojony po zęby.
– Pierwszy sekretarz – powiedział towarzysz Jacka.
Dalej tłoczyło się kilkudziesięciu mniej znacznych oficerów („agabaszów”) w mniej lub
bardziej przepysznych uniformach, a za nimi brnął tłum facetów w pięknych turbanach
zdobionych pierwszorzędnymi strusimi piórami – czyli „bolukbaszów”, jak wyjaśnił Jackowi
jego kompan. Było już oczywiste, że należy do ludzi niezmordowanych w swojej erudycji i
próbach oświecania prostaczków w rodzaju Jacka.
Jack miał ochotę wyjaśnić mu, że żadnego oświecenia nie chce ani nie potrzebuje, coś go
jednak powstrzymało. Może dręczące przeświadczenie, że zna tego człowieka, i to nie od
wczoraj? Gdyby rzeczywiście tak było, tamten mógł po prostu próbować zagaić rozmowę. A
może przeważył fakt, że nie bardzo wiedział od czego zacząć. Zdawał sobie sprawę, że
bolukbasza jest odpowiednikiem kapitana, agabasza to szarża o jeden stopień wyższa, aga zaś
to turecki generał, nie miał jednak pojęcia skąd zna te wszystkie pogańskie słowa. Postanowił
więc trzymać język za zębami, przynajmniej do czasu, aż oddziały odabaszów (poruczników)
i wekilhardżów (kaprali) sformują szyk i dołączą do pochodu. Następni byli hodżowie, wśród
nich hodża-solarz, hodża-celnik i hodża-probierca; wszyscy szli w ślad za naczelnym hodżą.
Dalej szesnastu çavuşów z fantastycznie podkręconymi wąsami, w długich szmaragdowych
szatach, przepasanych krwistymi szarfami, i białych skórzanych czepeczkach; nabrzeże drżało
pod ich czerwonymi, podkutymi buciorami. Przeróżni kadiowie, mufti i imamowie też
musieli swoje przemaszerować, na końcu zaś, z pokładu złotej galery zeszli przepysznie
wystrojeni janczarzy. Za nimi podążał samotny człowiek zakutany w wielometrowy zwój
kredowobiałej materii, którą mnóstwem złotych i wysadzanych klejnotami zapinek upięto w
coś na kształt ubrania. Mimo tych starań szata zapewne i tak spłynęłaby na ziemię, gdyby
mężczyzna nie jechał wierzchem – dosiadał białego ogiera o różowych ślepiach, tak gęsto
obwieszonego srebrem i szlachetnymi kamieniami, że tylko cudem nie plątał się we własnych
ozdobach.
– Nowy pasza. Przyjechał z Konstantynopola.
– A niech mnie... To dlatego tak strzelali?
– Tradycja nakazuje powitać paszę salutem tysiąca pięciuset armat.
– Jaka tradycja? Gdzie?
– Tutaj.
– To znaczy?
– Wybacz, zapominam, że masz kłopoty z głową. Miasto, które wznosi się na tamtym
wzgórzu, to Niezdobyty Bastion Islamu, Wieczna Strażnica w Walce z Niewiernymi, Bicz Na
Chrześcijan, Postrach Mórz, Jarzmo Włoch i Hiszpanii, Pogromca Wysp. Morza słuchają jego
praw, a cały świat jest mu poddany.
– Długa ta nazwa...
– Po angielsku to będzie Algier.
– Muszę ci powiedzieć, że widywałem całe wojny toczone przez chrześcijan, na które
szło mniej prochu, niż Algier zużył go na przywitanie się z paszą, więc może twoje słowa
świadczą o czymś więcej niż zwykłej brawurze. Skoro o słowach mowa... Po jakiemu
właściwie mówimy?
– Ten język nazywa się franco lub sabir; to drugie słowo po hiszpańsku oznacza
„wiedzieć”. Są w nim słowa prowansalskie, hiszpańskie i włoskie, są arabskie i tureckie. W
twoim sabirze jest więcej francuszczyzny, Jack, w moim – hiszpańskiego.
– Nie wmówisz mi, że jesteś Hiszpanem?!
Rozmówca Jacka ukłonił się, nie zdejmując czapeczki. Długie loki opadły mu ze skroni i
zadyndały w powietrzu.
– Moseh de la Cruz, do usług.
– Mojżesz od Krzyża?! A cóż to za nazwisko, do stu diabłów?!
Moseh nie był ubawiony.
– To długa historia, nawet według twoich standardów. I skomplikowana. Powiem tak:
Półwysep Iberyjski to dla Żyda niewdzięczna ojczyzna.
„Skąd się tu wziąłeś?” – chciał zapytać Jack, ale przerwał mu potężnie zbudowany Turek,
który wygrażał im bykowcem, dając do zrozumienia, że zamiast stać po kolana w wodzie,
mają wracać do roboty. Siesta była finis, pasza wjechał przez Beb do cité i trabajo nie mogła
dłużej czekać.
Trabajo polegała na zeskrobywaniu pąkli z kadłuba pobliskiej galery, wyciągniętej na
brzeg i przewróconej kilem na bok. Jack, Moseh i kilkudziesięciu innych niewolników (nie
dało się bowiem ukryć, że są niewolnikami) oskrobywało drewno topornymi żelaznymi
narzędziami, Turek zaś przechadzał się wzdłuż okrętu i wymachiwał bykowcem. Z wysoka,
zza miejskich murów dobiegały dźwięki przypominające przemieszczającą się kanonadę –
pochód trwał. Chwała Bogu, że grzmot kotłów, jazgot obojów wojennych i zawodzenie trąb
oblężniczych odbijały się od murów pod niebo.
– Wydaje mi się, że naprawdę wyzdrowiałeś.
– Nie wierz waszym alchemikom i chirurgom: na francuską chorobę nie ma lekarstwa. To
po prostu chwilowa przerwa w majaczeniach, nic więcej.
– Przeciwnie. Szanowani arabscy i żydowscy lekarze twierdzą, że ciało może się oczyścić
z wyżej wzmiankowanej choroby, i to raz na zawsze, jeżeli pacjent będzie przez dłuższy czas
gorączkował.
– Nie czuję się zbyt dobrze, ale na pewno nie mam gorączki.
– Parę tygodni temu kilkunastu z nas, ty także, zapadło na la suette anglaise.
– Nie słyszałem o takiej chorobie... A przecież jestem Anglikiem.
Moseh de la Cruz wzruszył ramionami – na ile było to możliwe w chwili, gdy
zardzewiałą, wykrzywioną motyką starał się zedrzeć z kadłuba skupisko pąkli.
– W tych okolicach to powszechna przypadłość. Wiosną ogarnęła całe dzielnice.
– Może nasłuchały się za dużo muzyki...
Kolejne wzruszenie ramion.
– Nie ma z nią żartów. Nie jest może tak paskudna jak, na przykład, suchoty, tumory,
influenca, lagwa, flegmona...
– Dość!
– W każdym razie zmogło cię, Jack, i byłeś tak rozpalony, że przez dwa tygodnie
wszyscy tutsaklarowie w banyolarze opiekali nad twoją głową kebaby. W końcu któregoś
ranka uznali cię za trupa, wynieśli z banyolaru i wrzucili na wóz. Nasz właściciel posłał mnie
do Skarbca z poleceniem, aby hodża el-pencik tytuł własności do twojej osoby opatrzył
adnotacją „zmarł”, co jest niezbędne dla uzyskania odszkodowania. Hodża el-pencik wiedział
jednak o spodziewanym przybyciu nowego paszy i wolał nie ryzykować bałaganu w
papierach. Gdyby podczas kontroli wyszły na jaw jakieś nieprawidłowości, groziłoby mu co
najmniej bastinado.
– Czy słusznie wnioskuję z twoich słów, że wyłudzanie odszkodowań jest powszechną
praktyką wśród właścicieli niewolników?
– Niektórzy z nich postępują wysoce nieetycznie – przyznał Moseh. – Hodża el-pencik
wyraził życzenie, żebym zaprowadził go do banyolaru i pokazał mu twoje zwłoki. Wcześniej
musiałem jednak odczekać długie godziny na dziedzińcu jego siedziby. Południe nastało i
minęło, a hodża uciął sobie drzemkę pod limoną, zanim w końcu udaliśmy się do banyolaru.
W tym czasie przewieziono cię na janczarski cmentarz.
– Ale dlaczego?! Taki ze mnie janczar jak i z ciebie!
– Cśśś! Tego się domyślałem, Jack. Spędziwszy kilka lat przykuty do wiosła obok ciebie,
nasłuchałem się po uszy twoich autobiograficznych wynurzeń. Z początku wydawały mi się
niedorzeczne i niewiarygodne, później zabawne, przynajmniej w pewnym sensie, lecz słysząc
je po raz setny czy tysięczny...
– Zamilcz. Bez wątpienia ty również nie jesteś pozbawiony wad, Mosehu de la Cruz,
masz wszakże nade mną tę przewagę, że ich nie pamiętam. Ale ja chciałbym się dowiedzieć,
dlaczego oni wzięli mnie za janczara?
– Po pierwsze, kiedy cię pojmano, miałeś przy sobie janczarską szablę.
– Zdobytą w wyniku rutynowego grabienia trupów. Na wojnie to normalne.
– Po drugie, walczyłeś z takim zacięciem, że kompletnie przyćmiłeś nim brak
umiejętności we władaniu bronią.
– Próbowałem popełnić samobójstwo. W przeciwnym razie wykazałbym mniej zapału, a
więcej kwalifikacji.
– Po trzecie, nienaturalny stan twojego prącia uznano za oznakę absolutnej
wstrzemięźliwości...
– Co, siłą rzeczy, jest zgodne z prawdą.
– ...zakładając przy tym, że sam się tak okaleczyłeś.
– Akurat! To wcale nie było tak...
– Oszczędź mi tego. – Moseh złapał się za głowę.
– No tak, zapomniałem, że już o tym słyszałeś.
– Po czwarte, na wierzchu dłoni masz wypaloną arabską cyfrę siedem.
– Wyjaśnię ci: to litera V, piętno wagabundy.
– Ale z boku wygląda jak siódemka.
– I czyni mnie janczarem?
– Kiedy nowy rekrut składa przysięgę i staje się yeni yoldash, czyli szeregowym, na
wierzchniej stronie dłoni tatuuje mu się numer koszarowego baraku, w którym stacjonuje jego
seffara. Dzięki temu wiadomo też, który bash yoldash za niego odpowiada.
– Teraz rozumiem. Przypuszczali, że jestem z siódmej seffary w jakimś otomańskim
garnizonie.
– No właśnie. Było jednak oczywiste, że postradałeś zmysły i nadajesz się co najwyżej do
wiosłowania, więc miałeś pozostać tutsaklarem aż do śmierci, albo do chwili, gdy ci wróci
rozum. W tym pierwszym wypadku miałbyś prawo do janczarskiego pochówku.
– A w drugim?
– To się okaże. Wtedy w każdym razie myśleliśmy, że zachodzi wypadek pierwszy.
Poszliśmy więc na wzgórze pod miastem, na cmentarz ocaków...
– Czego?
– Ocaków. To członkowie tureckiego zakonu janczarskiego, wzorowanego na
Kawalerach Maltańskich. Algier należy do nich. Sami stanowią tu prawo.
– Czy ten człowiek, który zaraz oćwiczy nas bykowcem, też jest z tego ocaku?
– Nie. On jest na żołdzie kapitana galery, korsarza. W tutejszym społeczeństwie korsarze
również stanowią osobną grupę.
Po tym, jak Turek wymierzył im po kilka batów i poszedł łoić skórę innym skrobaczom,
Jack poprosił Moseha, by ten kontynuował swoją opowieść.
– Poszedłem z hodżą el-pencikiem i jego sługami na cmentarz. Ponure było to miejsce,
Jack, z mnóstwem grobów, wyglądających jak połówki olbrzymich jaj i mających
przypominać jurty rozbite na stepach Transoksanii, ziemi przodków, za którą Turkowie stale
tęsknią. Muszę jednak powiedzieć, że nie rozumiem, kto chciałby mieszkać w wiosce
przypominającej tamten cmentarz. Dobrą godzinę błąkaliśmy się wśród kamiennych jurt,
szukając twoich zwłok. Słońce zachodziło i mieliśmy sobie dać z tym spokój, kiedy
usłyszeliśmy przytłumiony, dudniący głos, zawodzący w obcej mowie jakąś pieśń albo
przepowiednię. Hodża el-pencik od początku był podenerwowany, a przedłużający się spacer
po cmentarzu natchnął go wizjami demonów, ifrytów i innych maszkar. Niewiele brakowało,
żeby na dźwięk tego głosu, dobiegającego (jak się wkrótce okazało) z olbrzymiego
mauzoleum pewnego zamordowanego agi, puścił się biegiem z powrotem do miasta. Służący
też mieli ochotę czmychnąć. Ponieważ jednak był z nimi niewolnik, i to w dodatku Żyd,
posłali go – czyli mnie – do mauzoleum, żeby zobaczyć, co się stanie.
– I co się stało?
– Znalazłem ciebie. Stałeś w samym środku tego makabrycznego, choć cudownie
chłodnego grobowca, łomotałeś pięściami w pokrywę sarkofagu agi i powtarzałeś w kółko te
same angielskie słowa. Nie rozumiałem ich, ale szły mniej więcej tak: „Bądźże człowiekiem.
Przynieś mi kwaterkę dobrego bittera!”.
– Rzeczywiście, musiało mi się pomieszać we łbie – mruknął Jack. – W tym klimacie
znacznie lepszy byłby pilzneński lager.
– Wciąż miałeś źle w głowie, to fakt, dostrzegłem jednak w tobie jakąś iskierkę, której nie
widziałem od roku albo dwóch. Z pewnością nie zauważyłem jej odkąd sprzedano nas do
Algieru. Domyśliłem się, że gorączka i lejący się z nieba żar, w którym przeleżałeś dobre
kilka godzin, wypaliły dręczącą cię francuską chorobę. Od tamtej pory z każdym dniem
trochę ci się poprawia.
– Co powiedział hodża?
– Wyszedłeś z grobowca nagi i czerwony od słońca jak ugotowany krab i Turcy wzięli cię
z początku za jakąś odmianę ifryta. Powinieneś wiedzieć, że są z natury okrutnie przesądni, a
najbardziej wobec Żydów. Wierzą, że władamy tajemnymi mocami, a kabaliści ostatnio
walnie przyczyniają się do utrwalenia tych przekonań. W każdym razie sprawa szybko się
wyjaśniła. Nasz właściciel dostał sto kijów w pięty, wymierzonych trzcinką grubości mojego
kciuka. Rany polali mu octem.
– Chryste... Już wolę bykowiec.
– Podobno za miesiąc, może dwa stanie na nogi. A na razie przeczekujemy tu
towarzyszące równonocy sztormy i, jak z pewnością zauważyłeś, czyścimy i konserwujemy
naszą galerę.
* * *
Słuchając Moseha, Jack zerkał ukradkiem na innych niewolników. Wywodzili się z
najróżniejszych krajów i kręgów kulturowych: czarni Afrykanie, Europejczycy, Żydzi,
Hindusi, Azjaci; pochodzenia niektórych nie był pewien. Nie rozpoznał jednak wśród nich
nikogo z załogi Bożych Ran.
– Co się stało z Jewgienijem? Co z panem Footem? Że tak poetycko zapytam: czy
właściciel odebrał za nich odszkodowanie?
– Siedzą przykuci do wioseł na bakburcie. Jewgienij ciągnie za dwóch, a pan Foot wcale,
są więc praktycznie nierozłączni – przynajmniej z punktu widzenia dowódcy okrętu, któremu
zależy na sprawnym napędzie.
– A więc żyją!
– Żyją i mają się świetnie. Później się z nimi spotkamy.
– Czemu nie ma ich tutaj? – żachnął się Jack. – Dlaczego nie skrobią pąkli, jak reszta?
– Zimą w Algierze, kiedy statki nie zapuszczają się na morze, galernikom wolno
pracować na własną rękę. Ba, wręcz się ich do tego zachęca. Właściciel dostaje obryw z ich
zarobków. Do skrobania okrętów zostają tylko ci, którzy niczego nie potrafią.
Jack, którego ta informacja nieszczególnie zachwyciła, zaatakował następne skupisko
pąkli z takim animuszem, że omal nie rozszczepił kadłuba. Natychmiast też usłyszał
reprymendę, i to nie ze strony Turka z pejczem, lecz od niskiego, korpulentnego rudzielca,
który drapał poszycie po jego drugiej stronie.
– Możesz sobie być wariatem albo go udawać, mnie nic do tego – wywarczał rudy,
częściowo po angielsku, trochę po niderlandzku. – Ale statek zostaw w spokoju, bo wszyscy
pójdziemy na dno!
Jack był o głowę wyższy od Holendra i pomyślał, że mógłby ten fakt jakoś wykorzystać,
wątpił jednak, by nadzorca łaskawym okiem zerknął na burdę, skoro już sama pogawędka
gwarantowała chłostę. Poza tym za plecami kurdupla z marchewkową czupryną stał inny,
całkiem spory drab, który teraz przyglądał się Jackowi z takim samym wyrazem twarzy, jak
Holender: sceptycznym i lekko zniesmaczonym. Wyglądał na Chińczyka, tyle że nie z tych
typowych małych, płaczliwych Chińczyków. Obaj wydali się Jackowi boleśnie znajomi.
– Odpuść, mały. Nie jesteś ani właścicielem, ani kapitanem tej łajby. Grunt, żeby
utrzymała się na wodzie. Mała ryska czy wgniecenie chyba jej nie zaszkodzą, co?
Holender pokręcił z niedowierzaniem głową i wrócił do zmagań z pojedynczym pąkiem,
który oddzielał od deski poszycia z precyzją godną chirurga wycinającego kamień z
książęcego pęcherza.
– Dziękuję, że nie zrobiłeś sceny – powiedział Moseh. – Przy wiośle na sterburcie musi
panować zgoda.
– To oni z nami wiosłują?!
– Tak. Piąty jest w mieście. Zajmuje się swoimi sprawami.
– No dobrze. Dlaczego to takie ważne, żeby ich nie drażnić?
– Poza tym, że przez osiem miesięcy w roku siedzimy z nimi na jednej ciasnej ławeczce?
– Tak.
– Musimy ciągnąć równo, żeby dotrzymać kroku wiosłu na bakburcie.
– A jeśli nie?
– Galera zacznie...
– Wiem, pływać w kółko. Ale co nas to obchodzi?
– Tylko tyle, że wtedy ten bykowiec zedrze nam skórę z żeber. Potrzebujesz dalszych
wyjaśnień?
– Tego jednego sam się domyśliłem.
– Wiosła są sparowane i wymagają równej obsady. W tej chwili wraz z ekipą z bakburty
stanowimy spójny zespół dziesięciu niewolników. I sprzedano nas naszemu obecnemu
właścicielowi w takim właśnie komplecie. Jeśli Jewgienij i jego kompani zaczną nas
prześcigać, zostaniemy rozdzieleni i twoi przyjaciele trafią na inną galerę. Może nawet do
innego miasta.
– Dobrze im tak.
– Że co?
– Jak to co? Spójrz na nas. Stoimy na tej zasranej plaży, tak? Ja może jestem szurniętym
wagabundą, ale ty mi wyglądasz na wykształconego Żyda, Holender był oficerem na
żaglowcu, Bóg jeden wie, kim jest ten Chińczyk...
– To Nippończyk, kształcony przez jezuitów.
– Tym bardziej.
– Co tym bardziej? Do czego zmierzasz?
– Co takiego mają Jewgienij i pan Foot, czego nam brakuje?
– Utworzyli coś na kształt przedsiębiorstwa, w którym Jewgienij jest pracownikiem, a pan
Foot zarządcą. Trochę trudno wyjaśnić, czym się zajmują, ale z czasem na pewno zrozumiesz.
Na razie musimy się trzymać razem. Cała dziesiątka!
– A z jakiegoż to powodu tak bardzo zależy ci na tym, żeby nas nie rozdzielono?
– Oglądając przez lata Morze Śródziemne zza wiosła, opracowywałem potajemnie, w
głowie, wspaniały Plan – odparł Moseh de la Cruz. – Plan, który całej naszej dziesiątce
przyniesie bogactwo i wolność, chociaż może niekoniecznie w tej akurat kolejności.
– Czy elementem tego planu jest zbrojny bunt? Bo...
Moseh przewrócił oczami.
– No co? Próbuję sobie tylko wyobrazić, jaką rolę w jakimkolwiek planie mógłby mieć
do odegrania ktoś taki jak ja. Zwłaszcza w planie, który nie jest dziełem obłąkanego szaleńca.
– Często sam sobie zadawałem to pytanie. Aż do dziś. Bo muszę przyznać, że w
niektórych wcześniejszych wersjach Planu przewidywałem wyrzucenie cię za burtę przy
pierwszej nadarzającej się okazji. Dzisiaj jednak, kiedy tysiąc pięćset dział przemówiło z
trzypiętrowych baterii Peñon i nachmurzonych wieżyc kazby, w twojej głowie najwyraźniej
rozprysły się ostatnie zapory i wróciłeś do zdrowych zmysłów... Przynajmniej w takim
stopniu, w jakim to możliwe. Wobec czego, Jack, znajdzie się dla ciebie rola w moim Planie.
– Zdradzisz mi jej sekret?
– Będziesz naszym janczarem.
– Przecież nie jestem...
– Zaczekaj! Widzisz tego gościa zdrapującego pąkle?
– Którego? Widzę chyba ze stu.
– Tego wysokiego Araba z domieszką murzyńskiej krwi... Inaczej mówiąc: Egipcjanina.
– Widzę.
– To Nyazi z bakburty.
– Janczar?
– Nie, ale spędził wśród janczarów tyle czasu, że nauczy cię, jak takiego udawać. Dappa,
tamten czarny, nauczy cię paru słów po turecku. A Gabriel, nippoński jezuita, jest
doskonałym szermierzem. Migiem cię wyszkoli.
– A właściwie to po co wam fałszywy janczar?
– Lepszy byłby prawdziwy. – Moseh westchnął. – Ale jak się nie ma, co się lubi...
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Później ci wszystko wyjaśnię. Kiedy wszyscy się zbierzemy.
Jack parsknął śmiechem.
– Co to za przesłodzone dworskie eufemizmy? Co to znaczy: zbierzemy się? Chodzi ci o
chwilę, kiedy zakują nas w żelazne obroże i wrzucą do jakiegoś zaszczurzonego lochu w
kazbie?
– Pomacaj się po szyi, Jack, i powiedz mi, czy nosiłeś ostatnio jakąś żelazną obrożę?
– Właściwie... jak się tak zastanowić... Nie.
– No, niedługo kończymy. Pójdziemy do miasta i znajdziemy pozostałych.
– Tak po prostu? Jak wolni ludzie? – zdziwił się Jack i nie był w swoim zdumieniu
osamotniony.
Jednakże godzinę później z rozsianych po mieście wysokich, graniastych wież rozległo
się dziwaczne zawodzenie, w kazbie wystrzelono z działa i niewolnicy jak jeden mąż zaczęli
odkładać skrobaczki i parami lub trójkami rozchodzić się po plaży. Ci, których Moseh
wskazał Jackowi jako spiskowców wtajemniczonych w jego wielki Plan, odczekali chwilę, aż
cała siódemka będzie gotowa do wyjścia – Holender, van Hoek, nie chciał porzucać roboty w
połowie.
Moseh schylił się po porzucony przez kogoś toporek, zmarszczył brwi i starł wilgotny
piasek z ostrza. Powiódł wzrokiem dookoła, szukając miejsca, gdzie mógłby go odłożyć,
odruchowo podrzucając go w dłoni. Ponieważ prawie cały ciężar narzędzia był skupiony w
obuchu, trzonek miotał się przy tym wściekle na wszystkie strony, ale Moseh za każdym
razem łapał z niego bezbłędnie, gdy tylko siekierka zaczynała opadać. W końcu jego wzrok
spoczął na jednym ze starych, wysuszonych pniaków, którymi po wbiciu w piasek podparto
przechyloną na bok galerę. Wpatrując się w niego, podrzucił toporek jeszcze raz, drugi, trzeci,
a potem nagle wziął zamach zza głowy, wystawił spomiędzy warg czubek języka, na ułamek
sekundy znieruchomiał – i rzucił. Siekierka przeleciała kilka sążni w powietrzu, wykonując
przy tym jeden leniwy obrót, i wbiła się rogiem ostrza w pień.
Siódemka galerników wdrapała się do podstawy gigantycznych murów i skierowała ku
bramie. Jack razem z resztą zagłębił się w tłum, ale cały czas odruchowo się garbił, w każdej
chwili spodziewając się uderzenia bykowcem. Lecz cios nie spadł. Bliżej bramy wyprostował
się, jak człowiek wolny, i wyczuł, że ich mała grupka skupia się wokół niego i Moseha:
porywczy Holender, nippoński jezuita, czarny Afrykanin z włosami poskręcanymi w grube
sznury, Egipcjanin imieniem Nyazi i Hiszpan w średnim wieku, który cierpiał na jakąś
konwulsyjną przypadłość. Kiedy weszli w bramę, Hiszpan odwrócił się i krzyknął coś do
stojących na straży janczarów. Jack nie zrozumiał całej jego przemowy, ale brzmiała mniej
więcej tak:
– Wiecie co, wy pogańskie ścierwa? Właśnie zawiązaliśmy tajny spisek! A wy idźcie
dupczyć swoich chłoptasiów!
W tych okolicznościach Jack raczej nie użyłby takich słów, ale Moseh i reszta wymienili
z janczarami szerokie, porozumiewawcze uśmiechy i weszli do miasta – do Jaskini Zbójców,
Gniazda Os, Postrachu Chrześcijaństwa, Cytadeli Wiary.
* * *
Główna ulica w Algierze była niezwykle szeroka, ale i tak panował na niej ścisk, gdyż
mnóstwo Turków wyległo przed domy – siedzieli i palili tytoń w wielkich jak fontanny
fajkach wodnych. Galernicy nie zabawili na niej długo. Moseh zanurkował w zwieńczone
szpiczastym łukiem przejście – tak wąskie, że musiał przecisnąć się przez nie bokiem – i
wprowadził ich do niewiele szerszego kamiennego korytarza bez dachu. Musieli iść gęsiego i
rozpłaszczać się na ścianach, gdy trzeba było minąć się z kimś idącym z naprzeciwka. Jack
miał wrażenie, że znaleźli się w zapomnianym korytarzu jakiejś antycznej budowli – z tą
tylko różnicą, że zadarłszy głowę, widział skrawek nieba wyzierający ze szczeliny między
kamiennymi ścianami, wznoszącymi się na dziesięć albo dwadzieścia metrów nad nimi.
Drabiny i mostki łączyły dachy i tarasy, na których urządzono ogrody, tworząc z nich
dyskretne miasteczko zawieszone wysoko nad ziemią. Czasem migały Jackowi spowite w
czerń postaci, przemykające pomostami z jednej strony zaułka na drugą. Nie bardzo mógł się
im lepiej przyjrzeć, były bowiem czarne i płochliwe jak nietoperze, ale wyglądało na to, że
ubierają się podobnie jak Eliza, kiedy spotkał ją w wiedeńskim lochu. Poza tym – sądząc po
sposobie poruszania się – musiały być kobietami.
Na ulicy (o ile można było w ten sposób nazwać tę szczelinę między domami) nie było
kobiet, za to mężczyźni występowali w zdumiewającej wręcz różnorodności. Najłatwiej
rozpoznawało się janczarów z ocaku: niektórzy wyglądali wprawdzie na Greków lub
Słowian, większość jednak miała azjatyckie rysy, a wszyscy bez wyjątku ubierali się z
niezwykłym przepychem w workowate, marszczone spodnie przewiązane szarfami, z których
zwisały najróżniejsze pistolety, szable, sztylety, sakiewki, woreczki z tytoniem, fajki, nawet
zegarki kieszonkowe. Oprócz tego nosili luźne koszule i jedną lub więcej ozdobnych
kamizeli, wykorzystywanych chyba w charakterze „gablotek”, na których prezentowano
koronkowe wstążki, złote szpile i całe zwoje delikatnie haftowanych materii. Ubioru
dopełniały szpiczaste pantofle i turban, a bywało, że i długi płaszcz. Tak właśnie prezentował
się ocak, cieszący się na ulicach powszechnym szacunkiem, ale w Algierze nie brakowało i
innych barwnych postaci. Przede wszystkim było wielu Maurów i Berberów, których
przodkowie zamieszkiwali miasto, zanim Turkowie zaprowadzili w nim własne porządki.
Nosili długie, jednoczęściowe płaszcze albo oplecione wokół ciała zawoje z wielu sążni
materiału, utrzymywanych w pożądanej formie za pomocą sprytnie rozmieszczonych szpilek i
przepasek. Nie zabrakło garstki odzianych na czarno Żydów i całkiem pokaźnej liczby
Europejczyków, poubieranych w stroje będące najmodniejszymi w ich ojczyznach akurat w
tym okresie, kiedy postanowili się sturczyć.
Niektórzy biali prezentowali się równie à la mode jak młodzi galanci, którzy uporczywie
naprzykrzali się Elizie w amsterdamskiej „Dziewicy” – ale trafiały się też stare pryki w
purytańskich kapeluszach i okryciach z szerokimi krezami i wykładanymi białymi
kołnierzami.
– Boże święty! – wykrzyknął Jack na widok któregoś z tych staruszków. – Jak to
możliwe, że my jesteśmy niewolnikami, a ten stary mól szanowanym obywatelem?!
Pytaniem tym wprawił w zakłopotanie wszystkich poza sznurowłosym Afrykaninem,
który roześmiał się głośno i pokręcił głową.
– Zadawanie pewnych pytań bywa niebezpieczne – powiedział. – Wiem, co mówię.
– Kim jesteś? I jak to możliwe, że mówisz po angielsku lepiej ode mnie?
– Nazywam się Dappa i byłem, a właściwie nadal jestem lingwistą.
– Nic mi to nie mówi – przyznał Jack. – Ponieważ jednak stanowimy bandę niewolników
błąkających się bez celu po pogańskiej twierdzy, z przyjemnością wysłucham jakiegoś
treściwego wyjaśnienia.
– Wcale się nie błąkamy. Przeciwnie, podążamy najkrótszą drogą do celu. Lecz moja
historia – w przeciwieństwie do twojej, Jack – jest prosta i jeszcze nieraz zdążę ci ją
opowiedzieć. W skrócie: na afrykańskim wybrzeżu każdy port, w którym handluje się
niewolnikami, potrzebuje lingwisty, czyli człowieka władającego wieloma językami. Jak w
przeciwnym razie czarni handlarze niewolników, sprowadzający towar z głębi lądu,
dobijaliby targu z kapitanami kotwiczących przy brzegu statków? Handlarze pochodzą z
różnych krain i mówią różnymi językami. Tak jak i statki, przybywają z Anglii, Holandii,
Francji, Portugalii, Arabii i diabli wiedzą skąd jeszcze – wszystko zależy od wyników
różnych europejskich wojen, o których my, Afrykanie, dowiadujemy się dopiero, gdy w
forcie u ujścia rzeki wciąga się nową flagę na maszt.
– Nie musisz mi tego tłumaczyć. Walczyłem w niektórych z tych wojen.
– Posłuchaj, Jack. Pochodzę z nadrzecznego miasta, które biali ludzie nazywają Nigrem.
Łatwo się tam żyje – jedzenie rośnie na drzewach. Długo mógłbym się nad nim rozwodzić,
ale się powstrzymam i powiem tylko, że był to raj na ziemi. A właściwie byłby, gdyby nie
instytucja niewolnictwa, znana nam od wieków. Od pokoleń, jak daleko nasza starszyzna i
kapłani sięgają pamięcią, Arabowie przypływali rzeką na ogromnych statkach i wymieniali
tkaniny, złoto i inne towary na niewolników...
– Skąd się brali ci niewolnicy, Dappa?
– Dobre pytanie. Przed moim urodzeniem brali się głównie z okolic leżących w górze
rzeki. Maszerowali kolumnami, skuci drewnianymi jarzmami. Niektórzy z mieszkańców
miasta również popadali w niewolę, która była karą za niepłacenie długów i inne
przestępstwa.
– To wy tam macie szeryfów? I sędziów?
– W moim rodzinnym mieście kapłani mieli znaczną władzę i pełnili wiele funkcji, które
w twoim kraju przejęli szeryfowie i sędziowie.
– Mówiąc o kapłanach, nie masz pewnie na myśli facetów w śmiesznych kapeluszach,
bełkocących po łacinie...
Dappa parsknął śmiechem.
– Kiedy Arabowie albo katolicy chcieli nas nawracać, wysłuchiwaliśmy ich, a potem
prosiliśmy grzecznie, żeby wsiedli z powrotem na statki i wrócili tam, skąd przypłynęli. Nie,
Jack, w naszym mieście wyznawaliśmy naszą tradycyjną religię. Oszczędzę ci szczegółowego
jej opisu, ale jedna rzecz jest ważna: mieliśmy słynną wyrocznię, czyli...
– Wiem, co to jest. Słyszałem w teatrze.
– Świetnie. W takim razie wystarczy, jak dodam, że ludzie przybywali do Nigru z bardzo
daleka, by zadawać pytania kapłanom Aro, przedstawicielom wyroczni. Zatem do rzeczy.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy jedni Portugalczycy przypływali nas nawracać, inni
zaczęli kupować od nas niewolników, czyli właściwie nie robili nic niezwykłego, skoro
Arabowie zajmowali się tym od wieków. Ale powoli, tak powoli, że nie wystarczało jednego
życia, żeby to zauważyć, ceny rosły, a wizyty handlarzy stawały się coraz częstsze.
Holendrzy, Anglicy i inni chcieli coraz więcej i więcej niewolników. Moje miasto bardzo się
na tym handlu wzbogaciło; świątynie kapłanów Aro skrzyły się srebrem i złotem, karawany z
góry rzeki wydłużały się i przybywały coraz częściej, ale popyt w dalszym ciągu przewyższał
podaż. Pełniący rolę sędziów kapłani zaczęli orzekać karę niewolnictwa za najmniejsze
wykroczenia, obejmując nią coraz więcej ludzi. Sami bogacili się i stawali coraz bardziej
wyniośli, ulice przemierzali wyłącznie w pozłacanych lektykach. Niektórzy Afrykanie
traktowali ich ekstrawagancję jako dowód na to, że są potężnymi wróżbitami i magami. I
dlatego nie tylko puchły zastępy niewolników sprowadzanych do miasta, ale rosła także
liczba pielgrzymów ściągających z całej delty Nigru z nadzieją na uzdrowienie lub uzyskanie
odpowiedzi od wyroczni.
– U chrześcijan to nic niezwykłego – stwierdził Jack.
– Owszem, z tą wszakże różnicą, że kapłanom zabrakło w końcu przestępstw, a wraz z
nimi niewolników.
– Jak to zabrakło przestępstw?
– W pewnym momencie zaczęli karać niewolnictwem każde przewinienie, a niewolników
i tak było za mało. Orzekli więc, że każdy, kto stanie przed wyrocznią z jakimś głupim
pytaniem, ma zostać pojmany przez świątynnych strażników i zakuty w kajdany.
– Hmm... Jeżeli głupie pytania są w Afryce równie powszechne jak tam, skąd pochodzę,
taka polityka musiała im przynieść całe rzesze niewolników!
– Tak właśnie się stało. Ale pielgrzymi nadal ściągali do Nigru.
– Byłeś jednym z nich?
– Nie. Ja miałem szczęście, jestem synem jednego z kapłanów. Kiedy byłem mały, cały
czas gadałem, gęba mi się nie zamykała. Postanowiono więc, że zostanę lingwistą. Dlatego
też, gdy tylko zjawiał się w mieście jakiś Arab albo biały, zamieszkiwałem z nim i
próbowałem nauczyć się jego języka. Tak samo było z misjonarzami – udawałem, że
interesuje mnie ich religia, i poznawałem język.
– Ale dlaczego zostałeś niewolnikiem?
– Pewnego razu wybrałem się w dół rzeki, do Bonny, niewolniczego fortu u ujścia Nigru.
Po drodze mijałem wiele miast i zdałem sobie sprawę, że to, w którym mieszkam, jest tylko
jednym z wielu dostarczających niewolników. Hiszpański misjonarz – mój towarzysz podróży
– wyjaśnił mi również, że Bonny jest zaledwie jednym z dziesiątek targów niewolników
rozsianych po całym afrykańskim wybrzeżu. Wtedy to pierwszy raz dotarło do mnie, jakie są
prawdziwe rozmiary handlu niewolnikami – i ogrom zła w nim tkwiącego. Ale ponieważ sam
jesteś niewolnikiem, Jack, i nieraz dawałeś wyraz niezadowoleniu z takiego stanu rzeczy, nie
muszę wchodzić w szczegóły. Zapytałem tego misjonarza, czym usprawiedliwić to zło, skoro
europejska religia opiera się na miłości bliźniego. Odparł, że istotnie, ta sprawa jest
kontrowersyjna i stanowi przedmiot gorących dyskusji w łonie Kościoła, ale ostatecznie
zwycięża zawsze jeden argument: kiedy biali kupują niewolników od czarnych handlarzy,
chrzczą ich, spełniając w ten sposób dobry uczynek dla ich nieśmiertelnych dusz, który z
nawiązką wynagradza wszelkie zło wyrządzane ich doczesnym ciałom podczas reszty
ziemskiego żywota.
– Chcesz powiedzieć, że gdyby zniewolono afrykańskiego chrześcijanina, uczyniono by
to wbrew woli Boga?! – wykrzyknąłem wtedy.
– W rzeczy samej – przytaknął misjonarz.
I tak oto ogarnęło mnie uczucie, które nazywacie ferworem; uwielbiam to słowo. W
swoim ferworze wsiadłem na pierwszy statek płynący w górę rzeki. Tak się złożyło, że była
to jednostka Królewskiej Kompanii Afrykańskiej, wioząca indyjskie tkaniny na wymianę za
niewolników. U siebie w mieście poszedłem prosto do świątyni i... Jak wy to mówicie?
Wepchnąłem się do kolejki pielgrzymów i stanąłem przed obliczem najwyższego kapłana
Aro. Znałem go od zawsze; był dla mnie kimś w rodzaju wuja, nieraz jadaliśmy z jednej
miski. Stanąłem przed nim, kiedy pysznił się na swoim złotym tronie, okryty lwią skórą i
obwieszony grubymi wieńcami z kauri, i podekscytowany zapytałem:
– Czy wiesz, że można w jednej chwili położyć kres temu całemu złu? Prawo Kościoła
chrześcijańskiego stanowi, że człowiek ochrzczony nie może być niewolnikiem!
– O co ci chodzi? – zdziwiła się wyrocznia. – A dokładniej, jak brzmi twoje pytanie?
– Bardzo prosto – odparłem. – Co stoi na przeszkodzie, żeby ochrzcić wszystkich
mieszkańców miasta, zwłaszcza że katolicy specjalizują się przecież w masowych chrztach?
Więcej, dlaczego by nie ochrzcić wszystkich pielgrzymów i niewolników, którzy do nas
przybywają?
– I co odpowiedziała wyrocznia? – spytał Jack.
– Kapłan wahał się nie dłużej niż mgnienie oka. Spojrzał na stojących obok niego
czterech włóczników i skinął packą na muchy. Podbiegli i wykręcili mi ręce na plecy.
– Co to ma znaczyć?! – zapytałem. – Co robisz, wuju?!
– To już dwa... nie, trzy głupie pytania z rzędu – odparł. – Gdyby to było możliwe,
stałbyś się niewolnikiem po trzykroć.
– Mój Boże... – wyszeptałem, gdy zaczęła do mnie docierać groza sytuacji. – Naprawdę
nie widzisz, jakie zło czynicie? Bonny i dziesiątki innych portów są wypełnione naszymi
braćmi, którzy umierają z tęsknoty i chorób, zanim zdążą choćby wejść na pokład tych
przeklętych statków niewolniczych! Za setki lat ich potomkowie będą prowadzić w obcych
krainach życie tułaczy, rozgoryczeni zbrodnią, jakiej dokonano na ich przodkach. Jak
możemy, jak ty, człowiek z pozoru przyzwoity, zdolny do okazywania miłości żonom i
dzieciom, możesz dopuszczać się tak niewysłowionego okrucieństwa?!
Na co wyrocznia odrzekła:
– O proszę! To jest bardzo dobre pytanie!
I kolejnym skinieniem packi odesłała mnie do lochu dla niewolników. Wróciłem do
Bonny tym samym statkiem, który przewiózł mnie w górę rzeki, a mój wuj upiększył sobie
dom nowym kawałkiem indyjskiej materii.
Dappa roześmiał się w głos. Jego zęby błysnęły olśniewająco w szybko gęstniejącym
półmroku algierskiego zaułka. Jack zachichotał uprzejmie. Inni galernicy najprawdopodobniej
pierwszy raz słyszeli historię Dappy opowiedzianą po angielsku, ale rozpoznawali znajomy
rytm i uśmiechali się w stosownych momentach. Hiszpan wybuchnął śmiechem.
– Musisz być naprawdę durnym czarnuchem, żeby się z tego śmiać – powiedział.
Dappa udał, że go nie słyszy.
– Niezła historyjka – przyznał Jack – ale nie wyjaśnia jeszcze, skąd się tu wziąłeś.
W odpowiedzi Dappa obciągnął poszarpaną koszulę i odsłonił prawą pierś. W półmroku
Jack z trudem dostrzegł przecinające ją blizny.
– Nie znam się na literach – przyznał.
– W takim razie dwóch cię nauczę – odparł Dappa. Błyskawicznie, zanim Jack zdążył
odskoczyć, złapał go za palec wskazujący. – To jest D – mówił dalej, wodząc opuszkiem
palca Jacka po bliźnie. – Jak Diuk. Czyli książę. A to Y jak York. Naznaczyli mnie srebrnym
żelazem do piętnowania, gdy tylko dotarliśmy do Bonny.
– Nie chciałbym ci sprawiać dodatkowej przykrości, Dappa, ale ten gość jest teraz królem
Anglii i...
– Już nie – wtrącił Moseh. – Wilhelm Orański go przepędził.
– No! – mruknął Jack. – Nareszcie jakaś dobra wiadomość.
– Dalsze moje dzieje były już całkiem zwyczajne – ciągnął Dappa. – Sprzedawano mnie z
fortu do fortu. Niewolnicy z Bonny nie są w cenie; ponieważ dorastamy w raju na ziemi, nie
jesteśmy przyzwyczajeni do pracy na roli. Gdyby nie to, od razu trafiłbym do Brazylii albo na
Karaiby. A tak skończyłem w ładowni portugalskiego żaglowca płynącego na Maderę, który
piraci z Rabatu przechwycili tak samo, jak wcześniej twój statek.
– Pospieszmy się – rzucił Moseh, zadzierając głowę.
W zaułku noc zapadła już wiele godzin wcześniej, ale piętnaście metrów nad ich głowami
czerwony blask zachodzącego słońca kładł się właśnie na szczytach murów. Przyspieszyli
kroku, truchtem pokonali kilka następnych zakrętów i wybiegli na względnie szeroką uliczkę
(Jack nie mógł już jednocześnie dotknąć ścian po obu jej stronach). Wszędzie walały się
łupiny z cebuli i obierki z jarzyn, i Jack doszedł do wniosku, że wyszli na jakiś targ, chociaż
stoły były puste, a wszystkie stragany pozamykane. Młody, ciemnowłosy – i dziwnie znajomy
– mężczyzna najwyraźniej na nich czekał, bo natychmiast dołączył do grupy. Mówił w
sabirze z akcentem, który po ostatniej paryskiej eskapadzie Jack zidentyfikował jako
ormiański.
Zanim jednak zdążył rozważyć implikacje tego faktu, wyszli na otwartą przestrzeń – jakiś
plac miejski, słabo widoczny w zapadających ciemnościach. Na środku stała fontanna, a cały
plac okalały pokaźne, ale niezbyt efektowne budynki. W jednym z nich płonęły pochodnie, a
do środka próbowały dostać się setki ludzi – głównie niewolników, chociaż w tłumie nie
brakowało też ocaków i normalnej algierskiej mieszanki Berberów, Żydów oraz chrześcijan.
Kiedy podeszli do skraju ciżby, Moseh de la Cruz odsunął się i puścił przodem Hiszpana,
który bluznął najgorszymi znanymi Jackowi obelgami (a także wieloma nieznanymi) i zaczął
łokciami dźgać uzbrojonych po zęby Turków w żebra, deptać im po zadartych noskach
pantofli i kopać po piszczelach, torując w ten sposób drogę do wejścia. Jack bał się, że sama
bliskość Hiszpana wystarczy, żeby któraś szabla zdjęła mu głowę z karku, ale ofiary
poszturchiwań i wyzwisk tylko uśmiechały się szeroko, rozpoznając sprawcę zamieszania i
czerpiąc nieskrywaną przyjemność z obserwowania dalszego przebiegu jego napaści.
Tymczasem Moseh i reszta galerników przeciskali się śladem Hiszpana, dzięki czemu
błyskawicznie dotarli pod drzwi – ale wyglądało na to, że i tak się spóźnili. Tureccy strażnicy
pokrzykiwali gniewnie na Moseha i pozostałych, wskazując niebo na zachodzie, które
zdążyło przybrać barwę głębokiego, wpadającego w czerń granatu, niczym prześwietlany
świecą porcelanowy spodek. Jeden z wartowników wyrżnął pięścią przechodzących Dappę i
nippońskiego jezuitę, ale kiedy zamachnął się na Jacka, ten zręcznie uniknął ciosu.
Moseh wspominał już wcześniej, że mieszkają w tak zwanym banyolarze i Jack doszedł
do wniosku, że właśnie się w nim znaleźli. Weszli na dziedziniec obwiedziony galeriami
piętrzącymi się jedna nad drugą na wysokość kilku pięter i podzielonymi na całą masę małych
cel. Z wyglądu banyolar przypominał niektóre stare teatry przy Maid Lane, między
mokradłami Southwark i brzegiem Tamizy, a najbardziej Różę, Nadzieję i Łabędzia. Główna
różnica polegała na tym, że teatry w Bankside zatrudniały uzbrojonych ludzi, których zadanie
polegało na niewpuszczaniu Jacka do środka, tutaj zaś próbowano wygarbować mu skórę za
to, że nie dość wcześnie się w środku stawił.
Nie był to, naturalnie, teatr, lecz dom dla niewolników. Jednakże galerie aż po najwyższe
piętro, a także dach i dziedziniec, były pełne (przynajmniej w tym momencie) wolnych
Algierczyków. Część placu obok stojącej na środku cysterny została odgrodzona sznurem,
tworząc coś na kształt sceny lub ringu. W ziemię dookoła zatknięto tyle pochodni – i tak
blisko siebie – że utworzyły nieprzerwaną kwadratową ramę wokół wydzielonego skrawka
ziemi, zalewając go powodzią światła.
Wszyscy Turcy, ściśnięci turban przy turbanie na galeriach, byli niezmiernie
podekscytowani i hałasowali nie gorzej niż wagabundy. W chwilach wolnych od
przepychania się i zawierania skomplikowanych zakładów śledzili ze skupieniem przebieg
przygotowań toczących się w narożnikach ringu. Zdaniem Jacka istniały tylko dwie rzeczy na
świecie zdolne tak bez reszty przyciągnąć uwagę tylu młodych mężczyzn – a ponieważ seks
był dla janczarów zakazany, doszedł do wniosku, że zebrali się, by być świadkami jakiejś
formy przemocy.
Zbliżając się w ślad za Mosehem do jednego z narożników, ze zdumieniem – choć nie
przesadnym – rozpoznał w stojącym w nim mężczyźnie Jewgienija, który był całkiem nagi,
jeśli nie liczyć skórzanej przepaski i grubej warstwy oliwy na skórze, ujrzał też pana Foota w
przepysznych czerwonych szatach, ze skórzaną sakiewką napęczniałą od (jak domyślał się
Jack) monet. Nim jednak zdołał przepchnąć się bliżej i zacząć zadawać pytania, Jewgienij
przyklęknął na prawe kolano. Gest ten, sam w sobie z pozoru nic nieznaczący, wywołał efekt
podobny do tego, jaki mogłoby mieć rzucenie w tłum granatu – wszyscy odskoczyli wstecz,
powiększając pustą przestrzeń wokół Jewgienija. Tłum na galeriach na chwilę ucichł, a potem
eksplodował okrzykami:
– Rus! Rus! Rus!
Jewgienij rozłożył ramiona na całe dwa metry z hakiem i klasnął w dłonie, tuż nad
ziemią, tak że nad gruntem uniósł się obłoczek kurzu. Powtórzył ten gest jeszcze dwukrotnie,
a po trzecim klaśnięciu oparł prawą rękę o ziemię, wnętrzem dłoni do góry, po czym uniósł ją
do ust, pocałował palce i dotknął czoła. W czasie tej małej ceremonii okrzyki „Rus! Rus!”
Neal Stephenson ZAMĘT Tom I. Cykl Barokowy Część Druga PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH SZYPUŁA 2006
Wydanie oryginalne Tytuł oryginału: The Confusion Data wydania: 2004 Wydanie polskie Data wydania: 2006 Ilustracja na okładce: Piotr Wyskok Projekt okładki: Jarosław Musiał Przełożył: Wojciech Szypuła Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax(0-22)813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl ISBN 83-7480-025-9 Wydanie elektroniczne Trident eBooks
Dla Maurine
PODZIĘKOWANIA Wielu ludziom należą się podziękowania za pomoc przy tworzeniu Cyklu Barokowego, którego kolejnym tomem jest Zamęt. Zainteresowanych odsyłam do podziękowań zamieszczonych w Żywym Srebrze, pierwszym tomie cyklu.
OD AUTORA Zamęt składa się z dwóch powieści – Bonanza i Juncto, których akcja toczy się równolegle w latach 1689-1702. Zamiast rozdzielać je i przedstawiać po kolei (co zmusiłoby czytelnika do cofnięcia się w połowie książki do roku 1689), zrobiłem z nich przeplatankę, aby zsynchronizować rozwój wydarzeń. Ufam, że takie ich „przemieszanie” nie wywoła u Szanownego Czytelnika nadmiernego „zmieszania”.
Gdy do ręki pióro wziąłem pierwszy raz, Aby pisać, wcale tego naonczas Nie wiedziałem jeszcze, że ta książka ma W ten powstanie sposób! Pisząc inną – ta, Zanim się spostrzegłem – rozpoczęta już1 . – John Bunyan, Wędrówka pielgrzyma czyli autor tłumaczy się z napisania książki 1 Przeł. J. Prower (przyp. tłum.).
KSIĘGA CZWARTA BONANZA Tak wielka jest godność i doskonałość ludzkiej natury, tak żywe te cząstki niebiańskiego ognia, które przypadły jej w udziale, że należy nazwać podłymi i uznać za niegodnych miana człowieka tych, którzy przez swoje tchórzostwo, woląc nazywać je ostrożnością, lub przez lenistwo, w ich ustach stające się umiarem, bądź też wreszcie przez chciwość, której nadają miano oszczędności, rezygnują z wielkich i szlachetnych dokonań. – Giovanni Francesco Gemelli Carreri, Podróż dookoła świata
Wybrzeże Berberii Październik 1689 To nie było zwykłe przebudzenie: ogłuszający łoskot wybuchu wyrwał go przemocą z niezwykle długiego i zapętlonego snu. Mara się rozwiała, jej szczegóły rozpłynęły się we mgle niepamięci i pozostało po niej tylko niejasne wspomnienie długiego wiosłowania i skrobania, nie miał więc nic przeciwko temu, żeby się ocknąć. Zresztą nawet gdyby mu to przeszkadzało, zachował dość zdrowego rozsądku, by się z tym nie zdradzać i pokryć rozdrażnienie pewnym siebie, wesołym uśmiechem wagabundy – a to dlatego że takiego piekielnego hałasu jeszcze w życiu nie słyszał. Grzmot przywodził na myśl jakąś na wpół boską siłę, na którą nie wypada ani krzyczeć, ani – tym bardziej – się skarżyć. A już z pewnością nie tak od razu. Strzelały armaty. Nigdy przedtem nie słyszał ani tak ogromnych, ani tylu naraz. Całe baterie nabrzeżnej artylerii odpalano salwami; forteczne działa, rozstawione rzędem na murach, strzelały falą, jedno po drugim. Wyturlał się spod wywleczonego na piasek i obrośniętego pąklami kadłuba statku, gdzie najwyraźniej zapadł w popołudniową drzemkę, i dał się przyszpilić do ziemi bijącym z nieba promieniom bladego słońca. Na jego miejscu każdy rozsądny człowiek, zwłaszcza z doświadczeniem wojskowym, przeczołgałby się do pierwszego z brzegu dogodnego schronienia. Na plaży roiło się jednak od kosmatych łydek i obutych w sandały stóp. Tylko on jeden się wylegiwał. Leżąc na wznak, zmrużył oczy i spojrzał w górę, pod ubrudzony piaskiem skraj męskiej szaty – luźnej i ażurowej, otulającej ciało właściciela jak złota poświata, dzięki czemu leżącemu udało się spojrzeć wprost w ślepe oczko męskiego penisa, który został poddany intrygującej modyfikacji. Nie mógł wygrać tego pojedynku na spojrzenia. Przeturlał się pod górę, robiąc półtora obrotu, i rozeźlony dźwignął się z ziemi. Zapomniał jednak o krzywiźnie kadłuba i wyrżnął głową prosto w kolonię pąkli. Wrzasnął ile sił w płucach, ale nikt go nie usłyszał – nawet on sam. Zatkał sobie na próbę uszy i wydarł się wniebogłosy, lecz i tym razem dudnienie dział zagłuszyło wszelkie inne dźwięki. Nadszedł czas, żeby ogarnąć sytuację i ocenić perspektywy. Kadłub zasłaniał mu widok na ląd, widział więc tylko migoczące wody zatoki i kamienny falochron. Wszedł do morza, nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenie mężczyzny z grzybkowato zakończonym wackiem, i stanąwszy po kolana w wodzie odwrócił się. Po tym, co w tym momencie zobaczył, nie pozostało mu nic innego, jak z impetem klapnąć na tyłek. W pobliżu brzegu z wód zatoki wystawały niezliczone skaliste wysepki. Na jednej z nich wznosiła się przysadzista okrągła twierdza, zbudowana (o ile mógł zaufać swojej
architektonicznej wiedzy) wielkim nakładem sił i środków przez Hiszpanów trzęsących się ze strachu o swoje życie. Lęk ten najwyraźniej nie był bezpodstawny, skoro w tej chwili na murach powiewały zielone chorągwie ze srebrnymi półksiężycami. Fort jeżył się ustawionymi na trzech poziomach działami (chociaż należałoby raczej powiedzieć: składał się z ustawionych na trzech poziomach dział), każde z nich wyglądało i hałasowało jak sześćdziesięciofuntówka, co oznaczało, że miota kule wielkości arbuzów na odległość ładnych kilku mil. Warownię otulały kłęby prochowego dymu, od czasu do czasu przeszywane długimi jęzorami ognia. Ten widok przywodził na myśl burzę, którą siłą stłamszono i przemocą zamknięto w beczułce. Falochron z białego kamienia łączył fort ze stałym lądem. Na pierwszy rzut oka prezentował się imponująco: pionowa ściana o wysokości dobrych czterdziestu stóp wyrastała z wąskiego pasa podmokłej plaży, a z ziejących w niej otworów wyzierały nieprzeliczone olbrzymie armaty, strzelające tak szybko, jak tylko artylerzyści byli w stanie czyścić je wyciorami i ponownie ładować. Mężczyzna z niezwykłą kuśką (śniady, z intrygującą fryzurą, w szydełkowej czapeczce) podkasał szatę i brodząc w wodzie, zbliżył się, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku – trzymał się bowiem oburącz za głowę, po części po to, by powstrzymać upływ krwi z ran zadanych przez pąkle, po części zaś z obawy, że hałas rozsadzi mu czaszkę. Tamten stanął nad nim, zajrzał mu w oczy i poruszył ustami. Minę miał poważną i zarazem lekko rozbawioną. Siedzący złapał obcego za rękę i dźwignął się na nogi. Obaj mieli dłonie tak stwardniałe, że mogliby w nie łapać wystrzelone z muszkietów kule. Knykcie albo jeszcze im krwawiły, albo właśnie pokryły się świeżymi strupami. Wstał, aby się przekonać, co jest celem kanonady i (cokolwiek nim było) jakim cudem jeszcze istnieje. W porcie znajdowała się flota złożona z trzech lub czterech tuzinów okrętów, które (jak można się było spodziewać) strzelały ze wszystkich dział jednocześnie. Tyle że jednostki wyglądające na holenderskie fregaty nie ostrzeliwały pogańskich galer, galery nie strzelały do fregat, a jedne i drugie nie brały bynajmniej na cel oślepiająco białych murów miasta. Na wszystkich okrętach, nawet tych zwodowanych w Europie, powiewały bandery z półksiężycem. W końcu wypatrzył pewien okręt, wyróżniający się tym, że ze wszystkich widocznych w zasięgu wzroku budowli i statków tylko on jeden nie pluł ogniem i dymem na wszystkie strony. Była to galera, do złudzenia przypominająca muzułmańskie, lecz ozdobiona z niezwykłym przepychem, aczkolwiek jej dekoracje mogłyby się spodobać chyba tylko bywalcowi burdeli gustującemu w tanich błyskotkach. Wszystkie elementy zbędne dla funkcjonowania okrętu były pozłacane i skrzyły się w słońcu, prześwitując nawet przez przewalające się nad wodą kłęby dymu. Galera miała łaciński osprzęt, lecz w tej chwili żagiel
był zwinięty i napędzały ją wyłącznie wiosła. Mimo to poruszała się nader dostojnie. Złapał się na tym, że jak na zdrowego na umyśle wagabundę zbyt wiele uwagi poświęca ruchom wioseł i zanadto zachwyca się ich równymi pociągnięciami – co, naturalnie, prowokowało pytania: czy nadal jest wagabundą? I czy aby nie postradał rozumu? Jak przez mgłę przypominał sobie, że jakąś część swojego żałosnego żywota spędził w świecie chrześcijańskim i że omal nie zwariował po tym, jak złapał francuską chorobę, teraz jednak miał się całkiem nieźle – gdyby nie fakt, że nie wiedział, gdzie się znajduje, skąd się tu wziął i co się z nim ostatnio działo. Zresztą długość sięgającej mu do brzucha brody kazała kwestionować nawet znaczenie tego „ostatnio”. Choć wydawało się to niemożliwe, to palba jeszcze się wzmogła, osiągając największe natężenie w chwili, gdy pozłacana galera przybiła do niezbyt odległego kamiennego molo, wybiegającego daleko w głąb zatoki. A potem hałas niespodziewanie ucichł. – Na rany Chrystusa, co to...? – zaczął, lecz jego słowa zagłuszył dźwięk, który wprawdzie ustępował natężeniem kanonadzie setek dział, ale wysokością i przenikliwością skutecznie nadrabiał to niedociągnięcie. Wsłuchał się w ów harmider i ze zdumieniem odkrył pewne cechy łączące go z muzyką. Doszukał się rytmu, ale był on niezwykle złożony i burzliwy. Wychwycił również melodię, która jednak, zamiast przywodzić na myśl utwory cywilizowanych ludów, przypominała raczej wściekły jazgot irlandzkich piosenek, chociaż i te przewyższała piskliwością. Brakowało wszelkiej harmonii i słodkich brzmień, jakie zwykle kojarzą się ze słowem „muzyka”. Nic dziwnego: Turcy, Maurowie, czy kimkolwiek byli ci barbarzyńcy, mieli w głębokiej pogardzie flety, wiole, teorbany i inne przyrządy wytwarzające miłe dla ucha tony. Ich orkiestra składała się z bębnów, talerzy i potwornego mrowia wojennych obojów, wykutych z mosiądzu i zaopatrzonych w jazgoczące zgrzytliwie stroiki. Jej koncert do złudzenia przypominał odgłosy zbrojnego szturmu na dzwonnicę zamieszkaną przez stado szpaków. – Powinienem pokornie przeprosić wszystkich poznanych w życiu Szkotów! – zawołał. – Nie jest prawdą, że grają najpaskudniejszą muzykę na świecie! Jego towarzysz zastrzygł uchem, lecz niewiele usłyszał, a zrozumiał jeszcze mniej. Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że choć w zasadzie całe miasto kryło się za murem, jakiego nie powstydziłaby się żadna chrześcijańska metropolia, od strony morza straszyło falochronami, pomostami, działobitniami i skrawkami grząskich plaż. Każdy skrawek lądu zdolny utrzymać ciężar człowieka – na koniu bądź pieszo – był gęsto pokryty ludźmi w przepięknych, cudzoziemsko wyglądających mundurach. Inaczej mówiąc, zanosiło się na triumfalną paradę. I rzeczywiście, przy wtórze niezliczonych pokrzykiwań, kociej muzyki i kolejnych armatnich salw różni ważni Turcy (był już prawie pewien, że to Turcy) zaczęli wchodzić lub wjeżdżać konno przez ogromną bramę w potężnych murach i znikać w głębi miasta. Pierwszy jechał niewiarygodnie wspaniały i przerażający wojownik na czarnym
rumaku. Towarzyszyło mu dwóch walących w kotły „muzyków”. Słuchając dudnienia bębnów, czuł nieprzepartą chęć zdzielenia grajków wiosłem przez łeb. – To aga, Jack – powiedział obrzezaniec. – Wódz janczarów. Imię „Jack” brzmiało znajomo, a z całą pewnością było użyteczne. Został więc Jackiem. Za doboszami jechał siwobrody mężczyzna, niewiele gorzej prezentujący się od agi, ale w przeciwieństwie do niego nie uzbrojony po zęby. – Pierwszy sekretarz – powiedział towarzysz Jacka. Dalej tłoczyło się kilkudziesięciu mniej znacznych oficerów („agabaszów”) w mniej lub bardziej przepysznych uniformach, a za nimi brnął tłum facetów w pięknych turbanach zdobionych pierwszorzędnymi strusimi piórami – czyli „bolukbaszów”, jak wyjaśnił Jackowi jego kompan. Było już oczywiste, że należy do ludzi niezmordowanych w swojej erudycji i próbach oświecania prostaczków w rodzaju Jacka. Jack miał ochotę wyjaśnić mu, że żadnego oświecenia nie chce ani nie potrzebuje, coś go jednak powstrzymało. Może dręczące przeświadczenie, że zna tego człowieka, i to nie od wczoraj? Gdyby rzeczywiście tak było, tamten mógł po prostu próbować zagaić rozmowę. A może przeważył fakt, że nie bardzo wiedział od czego zacząć. Zdawał sobie sprawę, że bolukbasza jest odpowiednikiem kapitana, agabasza to szarża o jeden stopień wyższa, aga zaś to turecki generał, nie miał jednak pojęcia skąd zna te wszystkie pogańskie słowa. Postanowił więc trzymać język za zębami, przynajmniej do czasu, aż oddziały odabaszów (poruczników) i wekilhardżów (kaprali) sformują szyk i dołączą do pochodu. Następni byli hodżowie, wśród nich hodża-solarz, hodża-celnik i hodża-probierca; wszyscy szli w ślad za naczelnym hodżą. Dalej szesnastu çavuşów z fantastycznie podkręconymi wąsami, w długich szmaragdowych szatach, przepasanych krwistymi szarfami, i białych skórzanych czepeczkach; nabrzeże drżało pod ich czerwonymi, podkutymi buciorami. Przeróżni kadiowie, mufti i imamowie też musieli swoje przemaszerować, na końcu zaś, z pokładu złotej galery zeszli przepysznie wystrojeni janczarzy. Za nimi podążał samotny człowiek zakutany w wielometrowy zwój kredowobiałej materii, którą mnóstwem złotych i wysadzanych klejnotami zapinek upięto w coś na kształt ubrania. Mimo tych starań szata zapewne i tak spłynęłaby na ziemię, gdyby mężczyzna nie jechał wierzchem – dosiadał białego ogiera o różowych ślepiach, tak gęsto obwieszonego srebrem i szlachetnymi kamieniami, że tylko cudem nie plątał się we własnych ozdobach. – Nowy pasza. Przyjechał z Konstantynopola. – A niech mnie... To dlatego tak strzelali? – Tradycja nakazuje powitać paszę salutem tysiąca pięciuset armat. – Jaka tradycja? Gdzie? – Tutaj. – To znaczy?
– Wybacz, zapominam, że masz kłopoty z głową. Miasto, które wznosi się na tamtym wzgórzu, to Niezdobyty Bastion Islamu, Wieczna Strażnica w Walce z Niewiernymi, Bicz Na Chrześcijan, Postrach Mórz, Jarzmo Włoch i Hiszpanii, Pogromca Wysp. Morza słuchają jego praw, a cały świat jest mu poddany. – Długa ta nazwa... – Po angielsku to będzie Algier. – Muszę ci powiedzieć, że widywałem całe wojny toczone przez chrześcijan, na które szło mniej prochu, niż Algier zużył go na przywitanie się z paszą, więc może twoje słowa świadczą o czymś więcej niż zwykłej brawurze. Skoro o słowach mowa... Po jakiemu właściwie mówimy? – Ten język nazywa się franco lub sabir; to drugie słowo po hiszpańsku oznacza „wiedzieć”. Są w nim słowa prowansalskie, hiszpańskie i włoskie, są arabskie i tureckie. W twoim sabirze jest więcej francuszczyzny, Jack, w moim – hiszpańskiego. – Nie wmówisz mi, że jesteś Hiszpanem?! Rozmówca Jacka ukłonił się, nie zdejmując czapeczki. Długie loki opadły mu ze skroni i zadyndały w powietrzu. – Moseh de la Cruz, do usług. – Mojżesz od Krzyża?! A cóż to za nazwisko, do stu diabłów?! Moseh nie był ubawiony. – To długa historia, nawet według twoich standardów. I skomplikowana. Powiem tak: Półwysep Iberyjski to dla Żyda niewdzięczna ojczyzna. „Skąd się tu wziąłeś?” – chciał zapytać Jack, ale przerwał mu potężnie zbudowany Turek, który wygrażał im bykowcem, dając do zrozumienia, że zamiast stać po kolana w wodzie, mają wracać do roboty. Siesta była finis, pasza wjechał przez Beb do cité i trabajo nie mogła dłużej czekać. Trabajo polegała na zeskrobywaniu pąkli z kadłuba pobliskiej galery, wyciągniętej na brzeg i przewróconej kilem na bok. Jack, Moseh i kilkudziesięciu innych niewolników (nie dało się bowiem ukryć, że są niewolnikami) oskrobywało drewno topornymi żelaznymi narzędziami, Turek zaś przechadzał się wzdłuż okrętu i wymachiwał bykowcem. Z wysoka, zza miejskich murów dobiegały dźwięki przypominające przemieszczającą się kanonadę – pochód trwał. Chwała Bogu, że grzmot kotłów, jazgot obojów wojennych i zawodzenie trąb oblężniczych odbijały się od murów pod niebo. – Wydaje mi się, że naprawdę wyzdrowiałeś. – Nie wierz waszym alchemikom i chirurgom: na francuską chorobę nie ma lekarstwa. To po prostu chwilowa przerwa w majaczeniach, nic więcej. – Przeciwnie. Szanowani arabscy i żydowscy lekarze twierdzą, że ciało może się oczyścić z wyżej wzmiankowanej choroby, i to raz na zawsze, jeżeli pacjent będzie przez dłuższy czas gorączkował.
– Nie czuję się zbyt dobrze, ale na pewno nie mam gorączki. – Parę tygodni temu kilkunastu z nas, ty także, zapadło na la suette anglaise. – Nie słyszałem o takiej chorobie... A przecież jestem Anglikiem. Moseh de la Cruz wzruszył ramionami – na ile było to możliwe w chwili, gdy zardzewiałą, wykrzywioną motyką starał się zedrzeć z kadłuba skupisko pąkli. – W tych okolicach to powszechna przypadłość. Wiosną ogarnęła całe dzielnice. – Może nasłuchały się za dużo muzyki... Kolejne wzruszenie ramion. – Nie ma z nią żartów. Nie jest może tak paskudna jak, na przykład, suchoty, tumory, influenca, lagwa, flegmona... – Dość! – W każdym razie zmogło cię, Jack, i byłeś tak rozpalony, że przez dwa tygodnie wszyscy tutsaklarowie w banyolarze opiekali nad twoją głową kebaby. W końcu któregoś ranka uznali cię za trupa, wynieśli z banyolaru i wrzucili na wóz. Nasz właściciel posłał mnie do Skarbca z poleceniem, aby hodża el-pencik tytuł własności do twojej osoby opatrzył adnotacją „zmarł”, co jest niezbędne dla uzyskania odszkodowania. Hodża el-pencik wiedział jednak o spodziewanym przybyciu nowego paszy i wolał nie ryzykować bałaganu w papierach. Gdyby podczas kontroli wyszły na jaw jakieś nieprawidłowości, groziłoby mu co najmniej bastinado. – Czy słusznie wnioskuję z twoich słów, że wyłudzanie odszkodowań jest powszechną praktyką wśród właścicieli niewolników? – Niektórzy z nich postępują wysoce nieetycznie – przyznał Moseh. – Hodża el-pencik wyraził życzenie, żebym zaprowadził go do banyolaru i pokazał mu twoje zwłoki. Wcześniej musiałem jednak odczekać długie godziny na dziedzińcu jego siedziby. Południe nastało i minęło, a hodża uciął sobie drzemkę pod limoną, zanim w końcu udaliśmy się do banyolaru. W tym czasie przewieziono cię na janczarski cmentarz. – Ale dlaczego?! Taki ze mnie janczar jak i z ciebie! – Cśśś! Tego się domyślałem, Jack. Spędziwszy kilka lat przykuty do wiosła obok ciebie, nasłuchałem się po uszy twoich autobiograficznych wynurzeń. Z początku wydawały mi się niedorzeczne i niewiarygodne, później zabawne, przynajmniej w pewnym sensie, lecz słysząc je po raz setny czy tysięczny... – Zamilcz. Bez wątpienia ty również nie jesteś pozbawiony wad, Mosehu de la Cruz, masz wszakże nade mną tę przewagę, że ich nie pamiętam. Ale ja chciałbym się dowiedzieć, dlaczego oni wzięli mnie za janczara? – Po pierwsze, kiedy cię pojmano, miałeś przy sobie janczarską szablę. – Zdobytą w wyniku rutynowego grabienia trupów. Na wojnie to normalne. – Po drugie, walczyłeś z takim zacięciem, że kompletnie przyćmiłeś nim brak umiejętności we władaniu bronią.
– Próbowałem popełnić samobójstwo. W przeciwnym razie wykazałbym mniej zapału, a więcej kwalifikacji. – Po trzecie, nienaturalny stan twojego prącia uznano za oznakę absolutnej wstrzemięźliwości... – Co, siłą rzeczy, jest zgodne z prawdą. – ...zakładając przy tym, że sam się tak okaleczyłeś. – Akurat! To wcale nie było tak... – Oszczędź mi tego. – Moseh złapał się za głowę. – No tak, zapomniałem, że już o tym słyszałeś. – Po czwarte, na wierzchu dłoni masz wypaloną arabską cyfrę siedem. – Wyjaśnię ci: to litera V, piętno wagabundy. – Ale z boku wygląda jak siódemka. – I czyni mnie janczarem? – Kiedy nowy rekrut składa przysięgę i staje się yeni yoldash, czyli szeregowym, na wierzchniej stronie dłoni tatuuje mu się numer koszarowego baraku, w którym stacjonuje jego seffara. Dzięki temu wiadomo też, który bash yoldash za niego odpowiada. – Teraz rozumiem. Przypuszczali, że jestem z siódmej seffary w jakimś otomańskim garnizonie. – No właśnie. Było jednak oczywiste, że postradałeś zmysły i nadajesz się co najwyżej do wiosłowania, więc miałeś pozostać tutsaklarem aż do śmierci, albo do chwili, gdy ci wróci rozum. W tym pierwszym wypadku miałbyś prawo do janczarskiego pochówku. – A w drugim? – To się okaże. Wtedy w każdym razie myśleliśmy, że zachodzi wypadek pierwszy. Poszliśmy więc na wzgórze pod miastem, na cmentarz ocaków... – Czego? – Ocaków. To członkowie tureckiego zakonu janczarskiego, wzorowanego na Kawalerach Maltańskich. Algier należy do nich. Sami stanowią tu prawo. – Czy ten człowiek, który zaraz oćwiczy nas bykowcem, też jest z tego ocaku? – Nie. On jest na żołdzie kapitana galery, korsarza. W tutejszym społeczeństwie korsarze również stanowią osobną grupę. Po tym, jak Turek wymierzył im po kilka batów i poszedł łoić skórę innym skrobaczom, Jack poprosił Moseha, by ten kontynuował swoją opowieść. – Poszedłem z hodżą el-pencikiem i jego sługami na cmentarz. Ponure było to miejsce, Jack, z mnóstwem grobów, wyglądających jak połówki olbrzymich jaj i mających przypominać jurty rozbite na stepach Transoksanii, ziemi przodków, za którą Turkowie stale tęsknią. Muszę jednak powiedzieć, że nie rozumiem, kto chciałby mieszkać w wiosce przypominającej tamten cmentarz. Dobrą godzinę błąkaliśmy się wśród kamiennych jurt, szukając twoich zwłok. Słońce zachodziło i mieliśmy sobie dać z tym spokój, kiedy
usłyszeliśmy przytłumiony, dudniący głos, zawodzący w obcej mowie jakąś pieśń albo przepowiednię. Hodża el-pencik od początku był podenerwowany, a przedłużający się spacer po cmentarzu natchnął go wizjami demonów, ifrytów i innych maszkar. Niewiele brakowało, żeby na dźwięk tego głosu, dobiegającego (jak się wkrótce okazało) z olbrzymiego mauzoleum pewnego zamordowanego agi, puścił się biegiem z powrotem do miasta. Służący też mieli ochotę czmychnąć. Ponieważ jednak był z nimi niewolnik, i to w dodatku Żyd, posłali go – czyli mnie – do mauzoleum, żeby zobaczyć, co się stanie. – I co się stało? – Znalazłem ciebie. Stałeś w samym środku tego makabrycznego, choć cudownie chłodnego grobowca, łomotałeś pięściami w pokrywę sarkofagu agi i powtarzałeś w kółko te same angielskie słowa. Nie rozumiałem ich, ale szły mniej więcej tak: „Bądźże człowiekiem. Przynieś mi kwaterkę dobrego bittera!”. – Rzeczywiście, musiało mi się pomieszać we łbie – mruknął Jack. – W tym klimacie znacznie lepszy byłby pilzneński lager. – Wciąż miałeś źle w głowie, to fakt, dostrzegłem jednak w tobie jakąś iskierkę, której nie widziałem od roku albo dwóch. Z pewnością nie zauważyłem jej odkąd sprzedano nas do Algieru. Domyśliłem się, że gorączka i lejący się z nieba żar, w którym przeleżałeś dobre kilka godzin, wypaliły dręczącą cię francuską chorobę. Od tamtej pory z każdym dniem trochę ci się poprawia. – Co powiedział hodża? – Wyszedłeś z grobowca nagi i czerwony od słońca jak ugotowany krab i Turcy wzięli cię z początku za jakąś odmianę ifryta. Powinieneś wiedzieć, że są z natury okrutnie przesądni, a najbardziej wobec Żydów. Wierzą, że władamy tajemnymi mocami, a kabaliści ostatnio walnie przyczyniają się do utrwalenia tych przekonań. W każdym razie sprawa szybko się wyjaśniła. Nasz właściciel dostał sto kijów w pięty, wymierzonych trzcinką grubości mojego kciuka. Rany polali mu octem. – Chryste... Już wolę bykowiec. – Podobno za miesiąc, może dwa stanie na nogi. A na razie przeczekujemy tu towarzyszące równonocy sztormy i, jak z pewnością zauważyłeś, czyścimy i konserwujemy naszą galerę. * * * Słuchając Moseha, Jack zerkał ukradkiem na innych niewolników. Wywodzili się z najróżniejszych krajów i kręgów kulturowych: czarni Afrykanie, Europejczycy, Żydzi, Hindusi, Azjaci; pochodzenia niektórych nie był pewien. Nie rozpoznał jednak wśród nich nikogo z załogi Bożych Ran. – Co się stało z Jewgienijem? Co z panem Footem? Że tak poetycko zapytam: czy
właściciel odebrał za nich odszkodowanie? – Siedzą przykuci do wioseł na bakburcie. Jewgienij ciągnie za dwóch, a pan Foot wcale, są więc praktycznie nierozłączni – przynajmniej z punktu widzenia dowódcy okrętu, któremu zależy na sprawnym napędzie. – A więc żyją! – Żyją i mają się świetnie. Później się z nimi spotkamy. – Czemu nie ma ich tutaj? – żachnął się Jack. – Dlaczego nie skrobią pąkli, jak reszta? – Zimą w Algierze, kiedy statki nie zapuszczają się na morze, galernikom wolno pracować na własną rękę. Ba, wręcz się ich do tego zachęca. Właściciel dostaje obryw z ich zarobków. Do skrobania okrętów zostają tylko ci, którzy niczego nie potrafią. Jack, którego ta informacja nieszczególnie zachwyciła, zaatakował następne skupisko pąkli z takim animuszem, że omal nie rozszczepił kadłuba. Natychmiast też usłyszał reprymendę, i to nie ze strony Turka z pejczem, lecz od niskiego, korpulentnego rudzielca, który drapał poszycie po jego drugiej stronie. – Możesz sobie być wariatem albo go udawać, mnie nic do tego – wywarczał rudy, częściowo po angielsku, trochę po niderlandzku. – Ale statek zostaw w spokoju, bo wszyscy pójdziemy na dno! Jack był o głowę wyższy od Holendra i pomyślał, że mógłby ten fakt jakoś wykorzystać, wątpił jednak, by nadzorca łaskawym okiem zerknął na burdę, skoro już sama pogawędka gwarantowała chłostę. Poza tym za plecami kurdupla z marchewkową czupryną stał inny, całkiem spory drab, który teraz przyglądał się Jackowi z takim samym wyrazem twarzy, jak Holender: sceptycznym i lekko zniesmaczonym. Wyglądał na Chińczyka, tyle że nie z tych typowych małych, płaczliwych Chińczyków. Obaj wydali się Jackowi boleśnie znajomi. – Odpuść, mały. Nie jesteś ani właścicielem, ani kapitanem tej łajby. Grunt, żeby utrzymała się na wodzie. Mała ryska czy wgniecenie chyba jej nie zaszkodzą, co? Holender pokręcił z niedowierzaniem głową i wrócił do zmagań z pojedynczym pąkiem, który oddzielał od deski poszycia z precyzją godną chirurga wycinającego kamień z książęcego pęcherza. – Dziękuję, że nie zrobiłeś sceny – powiedział Moseh. – Przy wiośle na sterburcie musi panować zgoda. – To oni z nami wiosłują?! – Tak. Piąty jest w mieście. Zajmuje się swoimi sprawami. – No dobrze. Dlaczego to takie ważne, żeby ich nie drażnić? – Poza tym, że przez osiem miesięcy w roku siedzimy z nimi na jednej ciasnej ławeczce? – Tak. – Musimy ciągnąć równo, żeby dotrzymać kroku wiosłu na bakburcie. – A jeśli nie? – Galera zacznie...
– Wiem, pływać w kółko. Ale co nas to obchodzi? – Tylko tyle, że wtedy ten bykowiec zedrze nam skórę z żeber. Potrzebujesz dalszych wyjaśnień? – Tego jednego sam się domyśliłem. – Wiosła są sparowane i wymagają równej obsady. W tej chwili wraz z ekipą z bakburty stanowimy spójny zespół dziesięciu niewolników. I sprzedano nas naszemu obecnemu właścicielowi w takim właśnie komplecie. Jeśli Jewgienij i jego kompani zaczną nas prześcigać, zostaniemy rozdzieleni i twoi przyjaciele trafią na inną galerę. Może nawet do innego miasta. – Dobrze im tak. – Że co? – Jak to co? Spójrz na nas. Stoimy na tej zasranej plaży, tak? Ja może jestem szurniętym wagabundą, ale ty mi wyglądasz na wykształconego Żyda, Holender był oficerem na żaglowcu, Bóg jeden wie, kim jest ten Chińczyk... – To Nippończyk, kształcony przez jezuitów. – Tym bardziej. – Co tym bardziej? Do czego zmierzasz? – Co takiego mają Jewgienij i pan Foot, czego nam brakuje? – Utworzyli coś na kształt przedsiębiorstwa, w którym Jewgienij jest pracownikiem, a pan Foot zarządcą. Trochę trudno wyjaśnić, czym się zajmują, ale z czasem na pewno zrozumiesz. Na razie musimy się trzymać razem. Cała dziesiątka! – A z jakiegoż to powodu tak bardzo zależy ci na tym, żeby nas nie rozdzielono? – Oglądając przez lata Morze Śródziemne zza wiosła, opracowywałem potajemnie, w głowie, wspaniały Plan – odparł Moseh de la Cruz. – Plan, który całej naszej dziesiątce przyniesie bogactwo i wolność, chociaż może niekoniecznie w tej akurat kolejności. – Czy elementem tego planu jest zbrojny bunt? Bo... Moseh przewrócił oczami. – No co? Próbuję sobie tylko wyobrazić, jaką rolę w jakimkolwiek planie mógłby mieć do odegrania ktoś taki jak ja. Zwłaszcza w planie, który nie jest dziełem obłąkanego szaleńca. – Często sam sobie zadawałem to pytanie. Aż do dziś. Bo muszę przyznać, że w niektórych wcześniejszych wersjach Planu przewidywałem wyrzucenie cię za burtę przy pierwszej nadarzającej się okazji. Dzisiaj jednak, kiedy tysiąc pięćset dział przemówiło z trzypiętrowych baterii Peñon i nachmurzonych wieżyc kazby, w twojej głowie najwyraźniej rozprysły się ostatnie zapory i wróciłeś do zdrowych zmysłów... Przynajmniej w takim stopniu, w jakim to możliwe. Wobec czego, Jack, znajdzie się dla ciebie rola w moim Planie. – Zdradzisz mi jej sekret? – Będziesz naszym janczarem. – Przecież nie jestem...
– Zaczekaj! Widzisz tego gościa zdrapującego pąkle? – Którego? Widzę chyba ze stu. – Tego wysokiego Araba z domieszką murzyńskiej krwi... Inaczej mówiąc: Egipcjanina. – Widzę. – To Nyazi z bakburty. – Janczar? – Nie, ale spędził wśród janczarów tyle czasu, że nauczy cię, jak takiego udawać. Dappa, tamten czarny, nauczy cię paru słów po turecku. A Gabriel, nippoński jezuita, jest doskonałym szermierzem. Migiem cię wyszkoli. – A właściwie to po co wam fałszywy janczar? – Lepszy byłby prawdziwy. – Moseh westchnął. – Ale jak się nie ma, co się lubi... – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. – Później ci wszystko wyjaśnię. Kiedy wszyscy się zbierzemy. Jack parsknął śmiechem. – Co to za przesłodzone dworskie eufemizmy? Co to znaczy: zbierzemy się? Chodzi ci o chwilę, kiedy zakują nas w żelazne obroże i wrzucą do jakiegoś zaszczurzonego lochu w kazbie? – Pomacaj się po szyi, Jack, i powiedz mi, czy nosiłeś ostatnio jakąś żelazną obrożę? – Właściwie... jak się tak zastanowić... Nie. – No, niedługo kończymy. Pójdziemy do miasta i znajdziemy pozostałych. – Tak po prostu? Jak wolni ludzie? – zdziwił się Jack i nie był w swoim zdumieniu osamotniony. Jednakże godzinę później z rozsianych po mieście wysokich, graniastych wież rozległo się dziwaczne zawodzenie, w kazbie wystrzelono z działa i niewolnicy jak jeden mąż zaczęli odkładać skrobaczki i parami lub trójkami rozchodzić się po plaży. Ci, których Moseh wskazał Jackowi jako spiskowców wtajemniczonych w jego wielki Plan, odczekali chwilę, aż cała siódemka będzie gotowa do wyjścia – Holender, van Hoek, nie chciał porzucać roboty w połowie. Moseh schylił się po porzucony przez kogoś toporek, zmarszczył brwi i starł wilgotny piasek z ostrza. Powiódł wzrokiem dookoła, szukając miejsca, gdzie mógłby go odłożyć, odruchowo podrzucając go w dłoni. Ponieważ prawie cały ciężar narzędzia był skupiony w obuchu, trzonek miotał się przy tym wściekle na wszystkie strony, ale Moseh za każdym razem łapał z niego bezbłędnie, gdy tylko siekierka zaczynała opadać. W końcu jego wzrok spoczął na jednym ze starych, wysuszonych pniaków, którymi po wbiciu w piasek podparto przechyloną na bok galerę. Wpatrując się w niego, podrzucił toporek jeszcze raz, drugi, trzeci, a potem nagle wziął zamach zza głowy, wystawił spomiędzy warg czubek języka, na ułamek sekundy znieruchomiał – i rzucił. Siekierka przeleciała kilka sążni w powietrzu, wykonując przy tym jeden leniwy obrót, i wbiła się rogiem ostrza w pień.
Siódemka galerników wdrapała się do podstawy gigantycznych murów i skierowała ku bramie. Jack razem z resztą zagłębił się w tłum, ale cały czas odruchowo się garbił, w każdej chwili spodziewając się uderzenia bykowcem. Lecz cios nie spadł. Bliżej bramy wyprostował się, jak człowiek wolny, i wyczuł, że ich mała grupka skupia się wokół niego i Moseha: porywczy Holender, nippoński jezuita, czarny Afrykanin z włosami poskręcanymi w grube sznury, Egipcjanin imieniem Nyazi i Hiszpan w średnim wieku, który cierpiał na jakąś konwulsyjną przypadłość. Kiedy weszli w bramę, Hiszpan odwrócił się i krzyknął coś do stojących na straży janczarów. Jack nie zrozumiał całej jego przemowy, ale brzmiała mniej więcej tak: – Wiecie co, wy pogańskie ścierwa? Właśnie zawiązaliśmy tajny spisek! A wy idźcie dupczyć swoich chłoptasiów! W tych okolicznościach Jack raczej nie użyłby takich słów, ale Moseh i reszta wymienili z janczarami szerokie, porozumiewawcze uśmiechy i weszli do miasta – do Jaskini Zbójców, Gniazda Os, Postrachu Chrześcijaństwa, Cytadeli Wiary. * * * Główna ulica w Algierze była niezwykle szeroka, ale i tak panował na niej ścisk, gdyż mnóstwo Turków wyległo przed domy – siedzieli i palili tytoń w wielkich jak fontanny fajkach wodnych. Galernicy nie zabawili na niej długo. Moseh zanurkował w zwieńczone szpiczastym łukiem przejście – tak wąskie, że musiał przecisnąć się przez nie bokiem – i wprowadził ich do niewiele szerszego kamiennego korytarza bez dachu. Musieli iść gęsiego i rozpłaszczać się na ścianach, gdy trzeba było minąć się z kimś idącym z naprzeciwka. Jack miał wrażenie, że znaleźli się w zapomnianym korytarzu jakiejś antycznej budowli – z tą tylko różnicą, że zadarłszy głowę, widział skrawek nieba wyzierający ze szczeliny między kamiennymi ścianami, wznoszącymi się na dziesięć albo dwadzieścia metrów nad nimi. Drabiny i mostki łączyły dachy i tarasy, na których urządzono ogrody, tworząc z nich dyskretne miasteczko zawieszone wysoko nad ziemią. Czasem migały Jackowi spowite w czerń postaci, przemykające pomostami z jednej strony zaułka na drugą. Nie bardzo mógł się im lepiej przyjrzeć, były bowiem czarne i płochliwe jak nietoperze, ale wyglądało na to, że ubierają się podobnie jak Eliza, kiedy spotkał ją w wiedeńskim lochu. Poza tym – sądząc po sposobie poruszania się – musiały być kobietami. Na ulicy (o ile można było w ten sposób nazwać tę szczelinę między domami) nie było kobiet, za to mężczyźni występowali w zdumiewającej wręcz różnorodności. Najłatwiej rozpoznawało się janczarów z ocaku: niektórzy wyglądali wprawdzie na Greków lub Słowian, większość jednak miała azjatyckie rysy, a wszyscy bez wyjątku ubierali się z niezwykłym przepychem w workowate, marszczone spodnie przewiązane szarfami, z których zwisały najróżniejsze pistolety, szable, sztylety, sakiewki, woreczki z tytoniem, fajki, nawet
zegarki kieszonkowe. Oprócz tego nosili luźne koszule i jedną lub więcej ozdobnych kamizeli, wykorzystywanych chyba w charakterze „gablotek”, na których prezentowano koronkowe wstążki, złote szpile i całe zwoje delikatnie haftowanych materii. Ubioru dopełniały szpiczaste pantofle i turban, a bywało, że i długi płaszcz. Tak właśnie prezentował się ocak, cieszący się na ulicach powszechnym szacunkiem, ale w Algierze nie brakowało i innych barwnych postaci. Przede wszystkim było wielu Maurów i Berberów, których przodkowie zamieszkiwali miasto, zanim Turkowie zaprowadzili w nim własne porządki. Nosili długie, jednoczęściowe płaszcze albo oplecione wokół ciała zawoje z wielu sążni materiału, utrzymywanych w pożądanej formie za pomocą sprytnie rozmieszczonych szpilek i przepasek. Nie zabrakło garstki odzianych na czarno Żydów i całkiem pokaźnej liczby Europejczyków, poubieranych w stroje będące najmodniejszymi w ich ojczyznach akurat w tym okresie, kiedy postanowili się sturczyć. Niektórzy biali prezentowali się równie à la mode jak młodzi galanci, którzy uporczywie naprzykrzali się Elizie w amsterdamskiej „Dziewicy” – ale trafiały się też stare pryki w purytańskich kapeluszach i okryciach z szerokimi krezami i wykładanymi białymi kołnierzami. – Boże święty! – wykrzyknął Jack na widok któregoś z tych staruszków. – Jak to możliwe, że my jesteśmy niewolnikami, a ten stary mól szanowanym obywatelem?! Pytaniem tym wprawił w zakłopotanie wszystkich poza sznurowłosym Afrykaninem, który roześmiał się głośno i pokręcił głową. – Zadawanie pewnych pytań bywa niebezpieczne – powiedział. – Wiem, co mówię. – Kim jesteś? I jak to możliwe, że mówisz po angielsku lepiej ode mnie? – Nazywam się Dappa i byłem, a właściwie nadal jestem lingwistą. – Nic mi to nie mówi – przyznał Jack. – Ponieważ jednak stanowimy bandę niewolników błąkających się bez celu po pogańskiej twierdzy, z przyjemnością wysłucham jakiegoś treściwego wyjaśnienia. – Wcale się nie błąkamy. Przeciwnie, podążamy najkrótszą drogą do celu. Lecz moja historia – w przeciwieństwie do twojej, Jack – jest prosta i jeszcze nieraz zdążę ci ją opowiedzieć. W skrócie: na afrykańskim wybrzeżu każdy port, w którym handluje się niewolnikami, potrzebuje lingwisty, czyli człowieka władającego wieloma językami. Jak w przeciwnym razie czarni handlarze niewolników, sprowadzający towar z głębi lądu, dobijaliby targu z kapitanami kotwiczących przy brzegu statków? Handlarze pochodzą z różnych krain i mówią różnymi językami. Tak jak i statki, przybywają z Anglii, Holandii, Francji, Portugalii, Arabii i diabli wiedzą skąd jeszcze – wszystko zależy od wyników różnych europejskich wojen, o których my, Afrykanie, dowiadujemy się dopiero, gdy w forcie u ujścia rzeki wciąga się nową flagę na maszt. – Nie musisz mi tego tłumaczyć. Walczyłem w niektórych z tych wojen. – Posłuchaj, Jack. Pochodzę z nadrzecznego miasta, które biali ludzie nazywają Nigrem.
Łatwo się tam żyje – jedzenie rośnie na drzewach. Długo mógłbym się nad nim rozwodzić, ale się powstrzymam i powiem tylko, że był to raj na ziemi. A właściwie byłby, gdyby nie instytucja niewolnictwa, znana nam od wieków. Od pokoleń, jak daleko nasza starszyzna i kapłani sięgają pamięcią, Arabowie przypływali rzeką na ogromnych statkach i wymieniali tkaniny, złoto i inne towary na niewolników... – Skąd się brali ci niewolnicy, Dappa? – Dobre pytanie. Przed moim urodzeniem brali się głównie z okolic leżących w górze rzeki. Maszerowali kolumnami, skuci drewnianymi jarzmami. Niektórzy z mieszkańców miasta również popadali w niewolę, która była karą za niepłacenie długów i inne przestępstwa. – To wy tam macie szeryfów? I sędziów? – W moim rodzinnym mieście kapłani mieli znaczną władzę i pełnili wiele funkcji, które w twoim kraju przejęli szeryfowie i sędziowie. – Mówiąc o kapłanach, nie masz pewnie na myśli facetów w śmiesznych kapeluszach, bełkocących po łacinie... Dappa parsknął śmiechem. – Kiedy Arabowie albo katolicy chcieli nas nawracać, wysłuchiwaliśmy ich, a potem prosiliśmy grzecznie, żeby wsiedli z powrotem na statki i wrócili tam, skąd przypłynęli. Nie, Jack, w naszym mieście wyznawaliśmy naszą tradycyjną religię. Oszczędzę ci szczegółowego jej opisu, ale jedna rzecz jest ważna: mieliśmy słynną wyrocznię, czyli... – Wiem, co to jest. Słyszałem w teatrze. – Świetnie. W takim razie wystarczy, jak dodam, że ludzie przybywali do Nigru z bardzo daleka, by zadawać pytania kapłanom Aro, przedstawicielom wyroczni. Zatem do rzeczy. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy jedni Portugalczycy przypływali nas nawracać, inni zaczęli kupować od nas niewolników, czyli właściwie nie robili nic niezwykłego, skoro Arabowie zajmowali się tym od wieków. Ale powoli, tak powoli, że nie wystarczało jednego życia, żeby to zauważyć, ceny rosły, a wizyty handlarzy stawały się coraz częstsze. Holendrzy, Anglicy i inni chcieli coraz więcej i więcej niewolników. Moje miasto bardzo się na tym handlu wzbogaciło; świątynie kapłanów Aro skrzyły się srebrem i złotem, karawany z góry rzeki wydłużały się i przybywały coraz częściej, ale popyt w dalszym ciągu przewyższał podaż. Pełniący rolę sędziów kapłani zaczęli orzekać karę niewolnictwa za najmniejsze wykroczenia, obejmując nią coraz więcej ludzi. Sami bogacili się i stawali coraz bardziej wyniośli, ulice przemierzali wyłącznie w pozłacanych lektykach. Niektórzy Afrykanie traktowali ich ekstrawagancję jako dowód na to, że są potężnymi wróżbitami i magami. I dlatego nie tylko puchły zastępy niewolników sprowadzanych do miasta, ale rosła także liczba pielgrzymów ściągających z całej delty Nigru z nadzieją na uzdrowienie lub uzyskanie odpowiedzi od wyroczni. – U chrześcijan to nic niezwykłego – stwierdził Jack.
– Owszem, z tą wszakże różnicą, że kapłanom zabrakło w końcu przestępstw, a wraz z nimi niewolników. – Jak to zabrakło przestępstw? – W pewnym momencie zaczęli karać niewolnictwem każde przewinienie, a niewolników i tak było za mało. Orzekli więc, że każdy, kto stanie przed wyrocznią z jakimś głupim pytaniem, ma zostać pojmany przez świątynnych strażników i zakuty w kajdany. – Hmm... Jeżeli głupie pytania są w Afryce równie powszechne jak tam, skąd pochodzę, taka polityka musiała im przynieść całe rzesze niewolników! – Tak właśnie się stało. Ale pielgrzymi nadal ściągali do Nigru. – Byłeś jednym z nich? – Nie. Ja miałem szczęście, jestem synem jednego z kapłanów. Kiedy byłem mały, cały czas gadałem, gęba mi się nie zamykała. Postanowiono więc, że zostanę lingwistą. Dlatego też, gdy tylko zjawiał się w mieście jakiś Arab albo biały, zamieszkiwałem z nim i próbowałem nauczyć się jego języka. Tak samo było z misjonarzami – udawałem, że interesuje mnie ich religia, i poznawałem język. – Ale dlaczego zostałeś niewolnikiem? – Pewnego razu wybrałem się w dół rzeki, do Bonny, niewolniczego fortu u ujścia Nigru. Po drodze mijałem wiele miast i zdałem sobie sprawę, że to, w którym mieszkam, jest tylko jednym z wielu dostarczających niewolników. Hiszpański misjonarz – mój towarzysz podróży – wyjaśnił mi również, że Bonny jest zaledwie jednym z dziesiątek targów niewolników rozsianych po całym afrykańskim wybrzeżu. Wtedy to pierwszy raz dotarło do mnie, jakie są prawdziwe rozmiary handlu niewolnikami – i ogrom zła w nim tkwiącego. Ale ponieważ sam jesteś niewolnikiem, Jack, i nieraz dawałeś wyraz niezadowoleniu z takiego stanu rzeczy, nie muszę wchodzić w szczegóły. Zapytałem tego misjonarza, czym usprawiedliwić to zło, skoro europejska religia opiera się na miłości bliźniego. Odparł, że istotnie, ta sprawa jest kontrowersyjna i stanowi przedmiot gorących dyskusji w łonie Kościoła, ale ostatecznie zwycięża zawsze jeden argument: kiedy biali kupują niewolników od czarnych handlarzy, chrzczą ich, spełniając w ten sposób dobry uczynek dla ich nieśmiertelnych dusz, który z nawiązką wynagradza wszelkie zło wyrządzane ich doczesnym ciałom podczas reszty ziemskiego żywota. – Chcesz powiedzieć, że gdyby zniewolono afrykańskiego chrześcijanina, uczyniono by to wbrew woli Boga?! – wykrzyknąłem wtedy. – W rzeczy samej – przytaknął misjonarz. I tak oto ogarnęło mnie uczucie, które nazywacie ferworem; uwielbiam to słowo. W swoim ferworze wsiadłem na pierwszy statek płynący w górę rzeki. Tak się złożyło, że była to jednostka Królewskiej Kompanii Afrykańskiej, wioząca indyjskie tkaniny na wymianę za niewolników. U siebie w mieście poszedłem prosto do świątyni i... Jak wy to mówicie? Wepchnąłem się do kolejki pielgrzymów i stanąłem przed obliczem najwyższego kapłana
Aro. Znałem go od zawsze; był dla mnie kimś w rodzaju wuja, nieraz jadaliśmy z jednej miski. Stanąłem przed nim, kiedy pysznił się na swoim złotym tronie, okryty lwią skórą i obwieszony grubymi wieńcami z kauri, i podekscytowany zapytałem: – Czy wiesz, że można w jednej chwili położyć kres temu całemu złu? Prawo Kościoła chrześcijańskiego stanowi, że człowiek ochrzczony nie może być niewolnikiem! – O co ci chodzi? – zdziwiła się wyrocznia. – A dokładniej, jak brzmi twoje pytanie? – Bardzo prosto – odparłem. – Co stoi na przeszkodzie, żeby ochrzcić wszystkich mieszkańców miasta, zwłaszcza że katolicy specjalizują się przecież w masowych chrztach? Więcej, dlaczego by nie ochrzcić wszystkich pielgrzymów i niewolników, którzy do nas przybywają? – I co odpowiedziała wyrocznia? – spytał Jack. – Kapłan wahał się nie dłużej niż mgnienie oka. Spojrzał na stojących obok niego czterech włóczników i skinął packą na muchy. Podbiegli i wykręcili mi ręce na plecy. – Co to ma znaczyć?! – zapytałem. – Co robisz, wuju?! – To już dwa... nie, trzy głupie pytania z rzędu – odparł. – Gdyby to było możliwe, stałbyś się niewolnikiem po trzykroć. – Mój Boże... – wyszeptałem, gdy zaczęła do mnie docierać groza sytuacji. – Naprawdę nie widzisz, jakie zło czynicie? Bonny i dziesiątki innych portów są wypełnione naszymi braćmi, którzy umierają z tęsknoty i chorób, zanim zdążą choćby wejść na pokład tych przeklętych statków niewolniczych! Za setki lat ich potomkowie będą prowadzić w obcych krainach życie tułaczy, rozgoryczeni zbrodnią, jakiej dokonano na ich przodkach. Jak możemy, jak ty, człowiek z pozoru przyzwoity, zdolny do okazywania miłości żonom i dzieciom, możesz dopuszczać się tak niewysłowionego okrucieństwa?! Na co wyrocznia odrzekła: – O proszę! To jest bardzo dobre pytanie! I kolejnym skinieniem packi odesłała mnie do lochu dla niewolników. Wróciłem do Bonny tym samym statkiem, który przewiózł mnie w górę rzeki, a mój wuj upiększył sobie dom nowym kawałkiem indyjskiej materii. Dappa roześmiał się w głos. Jego zęby błysnęły olśniewająco w szybko gęstniejącym półmroku algierskiego zaułka. Jack zachichotał uprzejmie. Inni galernicy najprawdopodobniej pierwszy raz słyszeli historię Dappy opowiedzianą po angielsku, ale rozpoznawali znajomy rytm i uśmiechali się w stosownych momentach. Hiszpan wybuchnął śmiechem. – Musisz być naprawdę durnym czarnuchem, żeby się z tego śmiać – powiedział. Dappa udał, że go nie słyszy. – Niezła historyjka – przyznał Jack – ale nie wyjaśnia jeszcze, skąd się tu wziąłeś. W odpowiedzi Dappa obciągnął poszarpaną koszulę i odsłonił prawą pierś. W półmroku Jack z trudem dostrzegł przecinające ją blizny. – Nie znam się na literach – przyznał.
– W takim razie dwóch cię nauczę – odparł Dappa. Błyskawicznie, zanim Jack zdążył odskoczyć, złapał go za palec wskazujący. – To jest D – mówił dalej, wodząc opuszkiem palca Jacka po bliźnie. – Jak Diuk. Czyli książę. A to Y jak York. Naznaczyli mnie srebrnym żelazem do piętnowania, gdy tylko dotarliśmy do Bonny. – Nie chciałbym ci sprawiać dodatkowej przykrości, Dappa, ale ten gość jest teraz królem Anglii i... – Już nie – wtrącił Moseh. – Wilhelm Orański go przepędził. – No! – mruknął Jack. – Nareszcie jakaś dobra wiadomość. – Dalsze moje dzieje były już całkiem zwyczajne – ciągnął Dappa. – Sprzedawano mnie z fortu do fortu. Niewolnicy z Bonny nie są w cenie; ponieważ dorastamy w raju na ziemi, nie jesteśmy przyzwyczajeni do pracy na roli. Gdyby nie to, od razu trafiłbym do Brazylii albo na Karaiby. A tak skończyłem w ładowni portugalskiego żaglowca płynącego na Maderę, który piraci z Rabatu przechwycili tak samo, jak wcześniej twój statek. – Pospieszmy się – rzucił Moseh, zadzierając głowę. W zaułku noc zapadła już wiele godzin wcześniej, ale piętnaście metrów nad ich głowami czerwony blask zachodzącego słońca kładł się właśnie na szczytach murów. Przyspieszyli kroku, truchtem pokonali kilka następnych zakrętów i wybiegli na względnie szeroką uliczkę (Jack nie mógł już jednocześnie dotknąć ścian po obu jej stronach). Wszędzie walały się łupiny z cebuli i obierki z jarzyn, i Jack doszedł do wniosku, że wyszli na jakiś targ, chociaż stoły były puste, a wszystkie stragany pozamykane. Młody, ciemnowłosy – i dziwnie znajomy – mężczyzna najwyraźniej na nich czekał, bo natychmiast dołączył do grupy. Mówił w sabirze z akcentem, który po ostatniej paryskiej eskapadzie Jack zidentyfikował jako ormiański. Zanim jednak zdążył rozważyć implikacje tego faktu, wyszli na otwartą przestrzeń – jakiś plac miejski, słabo widoczny w zapadających ciemnościach. Na środku stała fontanna, a cały plac okalały pokaźne, ale niezbyt efektowne budynki. W jednym z nich płonęły pochodnie, a do środka próbowały dostać się setki ludzi – głównie niewolników, chociaż w tłumie nie brakowało też ocaków i normalnej algierskiej mieszanki Berberów, Żydów oraz chrześcijan. Kiedy podeszli do skraju ciżby, Moseh de la Cruz odsunął się i puścił przodem Hiszpana, który bluznął najgorszymi znanymi Jackowi obelgami (a także wieloma nieznanymi) i zaczął łokciami dźgać uzbrojonych po zęby Turków w żebra, deptać im po zadartych noskach pantofli i kopać po piszczelach, torując w ten sposób drogę do wejścia. Jack bał się, że sama bliskość Hiszpana wystarczy, żeby któraś szabla zdjęła mu głowę z karku, ale ofiary poszturchiwań i wyzwisk tylko uśmiechały się szeroko, rozpoznając sprawcę zamieszania i czerpiąc nieskrywaną przyjemność z obserwowania dalszego przebiegu jego napaści. Tymczasem Moseh i reszta galerników przeciskali się śladem Hiszpana, dzięki czemu błyskawicznie dotarli pod drzwi – ale wyglądało na to, że i tak się spóźnili. Tureccy strażnicy pokrzykiwali gniewnie na Moseha i pozostałych, wskazując niebo na zachodzie, które
zdążyło przybrać barwę głębokiego, wpadającego w czerń granatu, niczym prześwietlany świecą porcelanowy spodek. Jeden z wartowników wyrżnął pięścią przechodzących Dappę i nippońskiego jezuitę, ale kiedy zamachnął się na Jacka, ten zręcznie uniknął ciosu. Moseh wspominał już wcześniej, że mieszkają w tak zwanym banyolarze i Jack doszedł do wniosku, że właśnie się w nim znaleźli. Weszli na dziedziniec obwiedziony galeriami piętrzącymi się jedna nad drugą na wysokość kilku pięter i podzielonymi na całą masę małych cel. Z wyglądu banyolar przypominał niektóre stare teatry przy Maid Lane, między mokradłami Southwark i brzegiem Tamizy, a najbardziej Różę, Nadzieję i Łabędzia. Główna różnica polegała na tym, że teatry w Bankside zatrudniały uzbrojonych ludzi, których zadanie polegało na niewpuszczaniu Jacka do środka, tutaj zaś próbowano wygarbować mu skórę za to, że nie dość wcześnie się w środku stawił. Nie był to, naturalnie, teatr, lecz dom dla niewolników. Jednakże galerie aż po najwyższe piętro, a także dach i dziedziniec, były pełne (przynajmniej w tym momencie) wolnych Algierczyków. Część placu obok stojącej na środku cysterny została odgrodzona sznurem, tworząc coś na kształt sceny lub ringu. W ziemię dookoła zatknięto tyle pochodni – i tak blisko siebie – że utworzyły nieprzerwaną kwadratową ramę wokół wydzielonego skrawka ziemi, zalewając go powodzią światła. Wszyscy Turcy, ściśnięci turban przy turbanie na galeriach, byli niezmiernie podekscytowani i hałasowali nie gorzej niż wagabundy. W chwilach wolnych od przepychania się i zawierania skomplikowanych zakładów śledzili ze skupieniem przebieg przygotowań toczących się w narożnikach ringu. Zdaniem Jacka istniały tylko dwie rzeczy na świecie zdolne tak bez reszty przyciągnąć uwagę tylu młodych mężczyzn – a ponieważ seks był dla janczarów zakazany, doszedł do wniosku, że zebrali się, by być świadkami jakiejś formy przemocy. Zbliżając się w ślad za Mosehem do jednego z narożników, ze zdumieniem – choć nie przesadnym – rozpoznał w stojącym w nim mężczyźnie Jewgienija, który był całkiem nagi, jeśli nie liczyć skórzanej przepaski i grubej warstwy oliwy na skórze, ujrzał też pana Foota w przepysznych czerwonych szatach, ze skórzaną sakiewką napęczniałą od (jak domyślał się Jack) monet. Nim jednak zdołał przepchnąć się bliżej i zacząć zadawać pytania, Jewgienij przyklęknął na prawe kolano. Gest ten, sam w sobie z pozoru nic nieznaczący, wywołał efekt podobny do tego, jaki mogłoby mieć rzucenie w tłum granatu – wszyscy odskoczyli wstecz, powiększając pustą przestrzeń wokół Jewgienija. Tłum na galeriach na chwilę ucichł, a potem eksplodował okrzykami: – Rus! Rus! Rus! Jewgienij rozłożył ramiona na całe dwa metry z hakiem i klasnął w dłonie, tuż nad ziemią, tak że nad gruntem uniósł się obłoczek kurzu. Powtórzył ten gest jeszcze dwukrotnie, a po trzecim klaśnięciu oparł prawą rękę o ziemię, wnętrzem dłoni do góry, po czym uniósł ją do ust, pocałował palce i dotknął czoła. W czasie tej małej ceremonii okrzyki „Rus! Rus!”