Przełożył
Marek Król
Skanował
RottinG
[dla M.K. za Słoneczkowe promyczki]
Specjalnie dla:
http://www.ex-torrent.pl
Kolejność, w jakiej przedstawiono poniższe zapiski, stanie się dla czytel
nika jasna w toku lektury. Pominięto wszystkie szczegóły nieistotne dla spra
wy, by ta opowieść, w której prawdziwość dziś i tak już niemal nie sposób
uwierzyć, obejmowała wyłącznie suche fakty. Żadna ze składających się na
nią relacji dotyczących przeszłych wydarzeń nie może być przy tym obarczo
na jakimikolwiek błędami wynikającymi ze słabości ludzkiej pamięci, bo
wiem wszystkie notatki sporządzane były na bieżąco, chociaż każda z nich
prezentuje jedynie punkt widzenia i zakres wiedzy jej autora.
3 maja. Bistńtz. - Wyjazd z Monachium 1 maja o 8.35 wieczorem, przy
jazd do Wiednia wczesnym rankiem dnia następnego; planowo mieliśmy przy
jechać o 6.46, ale pociąg miał godzinę spóźnienia. Budapeszt, sądząc z tego,
co udało mi się zobaczyć z okien pociągu i podczas krótkiego spaceru po
ulicach miasta, jest chyba cudownym miejscem. Nie chciałem się zbytnio
oddalać od stacji, ponieważ przyjechaliśmy z opóźnieniem, a w dalszą drogę
mieliśmy wyruszyć w miarę możliwości zgodnie z rozkładem. Miałem nieod
parte wrażenie, że właśnie tam przekraczam granicę pomiędzy Zachodem
a Wschodem. Najbardziej zachodni ze wspaniałych mostów na Dunaju, który
w tym miejscu jest niezmiernie szeroki i głęboki, wprowadził nas wprost
w świat tradycji wyrosłych pod panowaniem tureckim.
Wyjechaliśmy mniej więcej zgodnie z rozkładem i po zapadnięciu zmro
ku dotarliśmy do Klausenburga. Zatrzymałem się na noc w Hotel Royale. Na
obiad - a raczej na kolację - zjadłem kurczaka z papryką, który był po prostu
wyśmienity, choć niezmiernie trudno ugasić po nim pragnienie. (Zapam.: zdo
być przepis dla Miny.) Zapytałem o tę potrawę kelnera, a on powiedział, że
nazywa się „paprika hendl" i ponieważ jest to lokalna specjalność, powinie
nem ją spotkać w całych Karpatach. Przekonałem się, że bardzo mi się tu
przydaje znajomość tych kilku niemieckich słów; nawet sobie nie wyobra
żam, jak bym mógł sobie tutaj bez nich poradzić.
Ponieważ w Londynie miałem nieco wolnego czasu, odwiedziłem British
Museum i w tamtejszej bibliotece przejrzałem mapy i książki dotyczące Tran
sylwanii. Przyszło mi do głowy, że nieco wiedzy na temat tego kraju na pew
no mi się przyda w kontaktach z przedstawicielem miejscowej arystokracji.
Okazało się, że wymieniony przez niego region leży na wschodnich rubie
żach tego kraju, w samym sercu Karpat, w miejscu, gdzie zbiegają się granice
trzech państw: Transylwanii, Mołdawii i Bukowiny. To jedno z najdzikszych
i najmniej znanych miejsc w Europie. Nie udało mi się znaleźć ani jednej
mapy czy opracowania podającego dokładniejszą lokalizację zamku Dracula.
Jak dotąd nie sporządzono bowiem żadnych map tego" regionu, które można
by porównać z mapami naszego urzędu kartograficznego. Przekonałem się
- 7 -
jednak zarazem, że Bistritz, miasto wymienione przez hrabiego Draculę jako
siedziba urzędu pocztowego, jest nawet dosyć znane. Dołączę w tym miejscu
kilka sporządzonych przeze mnie notatek, by pomogły mi odświeżyć pamięć,
kiedy będę opowiadał Minie o moich wojażach.
Ludność Transylwanii składa się z przedstawicieli czterech odrębnych
narodowości; na południu żyją Sasi przemieszani z Wołochami - potomkami
starożytnych Daków; na zachodzie Madziarzy, a na wschodzie i na północy -
Szeklerzy. Znajdę się pośród tych ostatnich, którzy, jak sami uważają, pocho
dzą wprost od Attyli i Hunów. Nie jest to wykluczone, ponieważ, gdy w jede
nastym wieku kraj ten podbili Madziarzy, Hunowie już go zamieszkiwali.
Przeczytałem gdzieś, że w tym łuku Karpat nagromadziły się wszystkie znane
na świecie przesądy, jak gdyby znajdowało się tam centrum jakiegoś ogrom
nego wiru zbiorowej wyobraźni; jeśli tak rzeczywiście jest, ta podróż może
być bardzo interesującym doświadczeniem. {Zapam.: Poprosić hrabiego, żeby
mi wszystko o nich opowiedział.)
Chociaż łóżko było dość wygodne, nie spałem zbyt dobrze. Nawiedzały
mnie najprzeróżniejsze i najdziwaczniejsze sny, jakie sobie tylko można wy
obrazić. Może zawinił pies, który przez całą noc wył pod moim oknem, albo
papryka, bo choć wypiłem całą wodę, jaka była w karafce, nadal mnie suszy
ło. Zasnąłem dopiero nad ranem i obudziło mnie natarczywe stukanie do drzwi,
musiałem więc chyba spać dosyć mocno. Na śniadanie znów była papryka,
rodzaj kleiku z kukurydzianej mąki, który nazywają tu „mamałygą" oraz fa
szerowane bakłażany - wyśmienita potrawa zwana „impletata". (Zapam.: także
zdobyć przepis.) Musiałem się spieszyć ze śniadaniem, ponieważ pociąg od
jeżdżał przed ósmą - a raczej powinien był odjechać, bo gdy o 7.30 dobie
głem do stacji, jeszcze przez godzinę siedziałem w wagonie, zanim wreszcie
ruszyliśmy. Wydaje mi się, że im dalej na wschód, tym mniej punktualnie
kursują pociągi. Jak z tym musi być w Chinach?
Przez cały dzień wlekliśmy się wolno poprzez kraj pełen cudowności. Od
czasu do czasu mijaliśmy niewielkie miasteczka albo zameczki położone na
szczytach stromych wzgórz; takie same można zobaczyć w starych mszałach.
Niekiedy jechaliśmy wzdłuż rzek i strumieni, a szerokie pasma nagich kamie
ni po obu brzegach wskazywały, że zdarzają się tam gwałtowne powodzie.
Trzeba wielkiej masy wody i bardzo wartkiego nurtu, by tak wymyć brzegi.
Na każdej stacji napotykaliśmy grupy - a czasami nawet tłumy - ludzi
w najprzeróżniejszych strojach. Część przypominała angielskich wieśniaków,
albo chłopów, których widywałem, przejeżdżając przez Francję i Niemcy:
w krótkich marynarkach, okrągłych kapeluszach i spodniach domowej robo
ty. Inni wyglądali o wiele bardziej malowniczo. Kobiety z daleka prezento
wały się bardzo ładnie - co innego, gdy się do nich podeszło nieco bliżej - ale
- 8 -
były bardzo szerokie w talii. Wszystkie miały na sobie białe bluzki z obszer
nymi rękawami, a większość także szerokie pasy, do których poprzyczepiane
były jakieś mniejsze paseczki; wszystko to trzepotało niczym sukienka balet-
nicy; pod spodem oczywiście nosiły halki. Najdziwniejsze ze wszystkich po
staci, jakie zdarzyło nam się po drodze napotkać, to Słowacy. Wyglądają bar
dziej dziko, niż cała reszta, w swych wielkich pasterskich kapeluszach, ogrom
nych, workowatych spodniach brudnobiałcj barwy, białych, lnianych koszu
lach i przeogromnych - szerokich niemal na stopę - ciężkich, skórzanych
pasach, ponabijanych mosiężnymi ćwiekami. Nogawki spodni wpuszczają
w cholewy wysokich butów. Noszą długie czarne włosy i ogromne czame
wąsy. Są bardzo malowniczy, ale nie ujmują swym wyglądem. Na scenie nie
wątpliwie wyznaczono by im rolę jakiejś bandy wschodnich zbójców. Jak mi
jednak powiedziano, są absolutnie niegroźni i raczej nieśmiali.
Już po zmierzchu dotarliśmy do Bistritz; to bardzo interesująca miejsco
wość o długiej historii. Leżąc prawie na samej granicy - ponieważ za przełę
czą Borsa rozciąga się już Bukowina - miasto miało bardzo burzliwe dzieje,
które pozostawiły tam liczne ślady. Pięćdziesiąt lat temu zostało spustoszone
przez pięć wielkich pożarów. Na samym początku siedemnastego wieku prze
żyło trzytygodniowe oblężenie, co kosztowało życie 13 000 ludzi - ofiar sa
mej wojny, której w dodatku towarzyszyły głód i zaraza.
Hrabia Dracula skierował mnie do hotelu Golden Krone, który okazał się
bardzo staroświecki - zresztą ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, bo chcę
rzecz jasna zobaczyć jak najwięcej tego rodzaju osobliwości. Najwyraźniej
mnie tam oczekiwano, ponieważ kiedy podszedłem do drzwi, stanąłem twa
rzą w twarz z wesołą starszą kobietą, ubraną w zwykłą chłopską sukienkę -
białą halkę, z długą dwuczęściową (z przodu i z tyłu) zapaską z kolorowego
materiału, dopasowaną do ciała nieco bardziej, niż nakazywałaby to skrom
ność. Kiedy podszedłem i ukłoniłem się, powiedziała: „Herr Anglik?". „Tak
- odparłem. - Jonathan Harker". Uśmiechnęła się i powiedziała coś do star
szego mężczyzny w białej koszuli, który stanął zaraz za nią. Na chwilę gdzieś
się oddalił i zaraz powrócił z listem:
Drogi przyjacielu,
witam w Karpatach. Z niecierpliwością oczekuję naszego spotkania. Niech
pan śpi dobrze dziś w nocy. Jutro o trzeciej odjeżdża dyliżans do Bukowiny.
Ma pan w nim zarezerwowane miejsce. Na przełęczy Borsa będzie na pana
czekał mój powóz, który dowiezie pana na miejsce. Mam nadzieję, że podróż
z Londynu była udana, a pobyt w moim pięknym kraju będzie przyjemny.
Pański oddany przyjaciel
DRACULA
-9-
4 maja. - Dowiedziałem się, że także mój gospodarz otrzymał od hrabie
go list, w którym polecił mu zarezerwować dla mnie najlepsze miejsce
w dyliżansie. Kiedy jednak zacząłem wypytywać go o szczegóły, odniosłem
wrażenie, że rozmawia ze mną bardzo niechętnie i udaje, że nie jest w stanie
zrozumieć mojego niemieckiego. To nie mogła być prawda, ponieważ aż do
tej chwili nie miał z tym żadnych problemów, a przynajmniej odpowiadał na
moje pytania tak precyzyjnie, jak gdyby wszystko doskonale rozumiał. On
i jego żona - owa starsza pani, która mnie powitała - spoglądali po sobie
z przestrachem. Wymamrotał tylko, że w liście przesłano pieniądze i że nic
więcej nie wic. Kiedy go spytałem, czy zna hrabiego Draculę i czy może mi
coś opowiedzieć o jego zamku, oboje z żoną szybko się przeżegnali i stwier
dziwszy, że nic a nic na ten temat nie wiedzą, po prostu odmówili dalszej
rozmowy. Do odjazdu dyliżansu pozostało już zbyt mało czasu, bym mógł
zasięgnąć języka gdzie indziej, ale to wszystko wydało mi się bardzo tajemni
cze i dosyć deprymujące.
Gdy miałem już wychodzić, do mego pokoju weszła starsza pani i krzyk
nęła histerycznie:
„Musi pan tam jechać?! Ach, młody Herr Anglik, musi pan?!".
Była tak zdenerwowana, że najwyraźniej przestała panować nad swym
językiem i mieszała niemiecki zjakimś innym, nieznanym mi narzeczem. Żeby
ją zrozumieć, musiałem mozolnie o wszystko ją wypytać. Kiedy jej oświad
czyłem, że muszę jechać, i to natychmiast, oraz że jestem zaangażowany
w bardzo ważną transakcję, zapytała:
„Czy pan wie, jaki dzisiaj dzień?". Odparłem, że czwarty maja. Pokręciła
głową i powtórzyła:
„O tak! Wiem, wiem! Ale czy pan wie, co to za dzień?'".
Kiedy powiedziałem, że nie rozumiem, o co jej chodzi, ciągnęła dalej:
„Dzisiaj wigilia Świętego Grzegorza. Czy pan wie, że dziś, kiedy zegar
wybije północ, wszystkie złe siły tego świata będą miały pełną władzę? Czy
pan wie, gdzie pan jedzie i do czego pan jedzie?".
Nie ulegało wątpliwości, że jest bardzo zdenerwowana, więc starałem się
ją uspokoić, ale bezskutecznie. W końcu padła na kolana i błagała mnie, abym
nie jechał, a przynajmniej poczekał z wyjazdem dzień lub dwa. To wszystko
było dosyć groteskowe, ale mimo to odczułem jakiś niepokój. Mam jednak
do załatwienia poważny interes i nie mogę pozwolić, aby cokolwiek mi
w tym przeszkodziło. Spróbowałem więc podnieść ją z kolan i, starając się
zachować powagę, zapewniłem, że jestem wdzięczny za jej troskę, ale obo
wiązki są najważniejsze i muszę jechać. Wtedy wstała i otarła oczy, a następ
nie zdjęła z szyi krucyfiks i podała mi go. Nie wiedziałem, co robić, bowiem
jako członka Kościoła Anglikańskiego uczono mnie, abym takie rzeczy uwa-
- 1 0 -
żał do pewnego stopnia za bałwochwalstwo. Niemniej wydawało mi się, że
bardzo nieuprzejmie będzie odmówić tej starszej pani, która miała takie do
bre intencje i była w tak okropnym stanie ducha. Chyba zauważyła malującą
się na mej twarzy rozterkę, bowiem sama zawiesiła mi na szyi różaniec, rze
kła: „Niech pan to zrobi dla matki", i wyszła z pokoju. Piszę to wszystko,
oczekując na dyliżans, który - oczywiście - się spóźnia. A krucyfiks ciągle
jest na mojej szyi. Nie wiem, czy sprawił to lęk tej starszej pani, ale jestem
trochę rozstrojony. Jeśli ten brulion miałby dotrzeć do Miny przede mną, niech
jej przekaże moje pożegnanie. Oho, nadjeżdża dyliżans!
5 maja. Zamek. - Szarość poranka ustąpiła i słońce jest już wysoko nad
odległym horyzontem, który wydaje się jakby postrzępiony; czy to są drzewa,
czy wzgórza - nie wiem - bowiem jest tak odległy, że rzeczy duże mieszają
się z małymi. Nie jestem senny, a ponieważ rano będę mógł spać do woli,
naturalnie piszę, czekając, aż nadejdzie sen. Muszę dziś zanotować wiele bar
dzo dziwnych rzeczy, więc aby ci, którzy będą to kiedyś czytali, nic pomyśleli
sobie, że przed wyjazdem z Bistritz zbytnio pofolgowałem sobie przy stole,
opiszę dokładnie, co zjadłem na kolację. To coś nazywa się tutaj „zbójnickim
befsztykiem"; są to kawałki boczku, cebuli i wołowiny, doprawione papryką,
nadziane na patyczki i pieczone nad ogniem; potrawa prosta jak londyńskie
„cat's-meat"! Popijałem to winem Golden Mediasch, nieco cierpkim, niemniej
dość przyjemnym w smaku. Wypiłem go tylko kilka kieliszków, i to wszystko.
Kiedy wsiadałem do dyliżansu, woźnicy nie było jeszcze na koźle i zoba
czyłem, jak rozmawia z właścicielką oberży. Bez cienia wątpliwości mówili
o mnie, ponieważ od czasu do czasu rzucali w moją stronę ukradkowe spoj
rzenia. Także niektórzy spośród ludzi okupujących ławkę przed oberżą, zwa
nych tutaj „roznosicielami słów", podeszli do nich i przysłuchiwali się roz
mowie; potem oni także mi się przyglądali - większość z wielkim współczu
ciem. W rozmowie często powtarzało się kilka słów, dziwnych słów, bowiem
w tłumie byli przedstawiciele rozmaitych narodowości. Ukradkiem wycią
gnąłem z torby mój wielojęzyczny słownik i sprawdziłem, co one znaczą.
Muszę przyznać, że nie podniosło mnie to na duchu; było wśród nich słowo
„Ordog" czyli Szatan, „pokoi" - piekło, „stregoica" - wiedźma, a także „vro-
lok" i „vlkoslak"; dwa ostatnie mają to samo znaczenie, przy czym pierwsze
pochodzi z języka słowackiego, a drugie z serbskiego, a oznaczają coś, co jest
albo wilkołakiem albo wampirem. (Zapam.: Muszę wypytać hrabiego o te
przesądy.)
Kiedy wreszcie ruszyliśmy, wszyscy ludzie stojący przed wejściem do
oberży - a zdążył już się zgromadzić spory tłumek - zaczęli się żegnać zna
kiem krzyża i wyciągać w moją stronę dwa palce. Udało mi się ~ choć
z pewnymi kłopotami - wydobyć od jednego z moich współpasażerów, co
- 1 1 -
oznacza ten gest. Początkowo w ogóle nie chciał ze mną o tym rozmawiać,
ale kiedy się dowiedział, że jestem Anglikiem, wyjaśnił, że ten gest chroni
przed złymi urokami. Nie było to zbyt przyjemne odkrycie; wyruszałem wszak
w nieznane, by spotkać się z obcym mi zupełnie człowiekiem. Wszyscy byli
jednak tak pełni życzliwości i współczucia, że bardzo mnie to poruszyło. Ni
gdy nie zapomnę mego ostatniego spojrzenia na dziedziniec oberży i tego
tłumu malowniczych postaci żegnających się znakiem krzyża, otaczających
szerokie wrota oberży, na tle bujnego listowia oleandrów i drzewek pomarań
czowych w zielonych donicach ustawionych na środku dziedzińca. Wtedy
nasz woźnica, którego szerokie lniane portki, zwane tu „goca", przesłoniły
cały kozioł, strzelił ze swego ogromnego bata ponad czwórką zaprzężonych
parami niewielkich koników i ruszyliśmy.
W cudownej scenerii, w jakiej przyszło nam podróżować, wkrótce zapo
mniałem o lękach związanych z duchami, choć gdybym znał język, a raczej
języki, którymi posługiwali się moi współpasażerowie, pewnie nie pozbył
bym się ich tak łatwo. Przed nami rozpościerał się zielony, pofalowany, poro
śnięty lasami teren; gdzieniegdzie urozmaicały go strome wzgórza, których
wierzchołki wieńczyły kępy drzew lub wiejskie domy. Domy zwrócone były
do drogi szczytowymi ścianami pozbawionymi okien. Wszędzie rosło mnó
stwo kwitnących drzew owocowych - jabłoni, śliw, grusz i czereśni i gdy
przejeżdżaliśmy obok nich, widziałem ścielącą się u ich stóp zieloną trawę
przyozdobioną opadłymi płatkami kwiatów. Pomiędzy tymi wzgórzami, zwa
nymi tutaj Mittel Land, wiła się droga; czasami całkiem ginęła na porosłych
trawą zakrętach, to znów biegła w cieniu ciągnących się po obu jej stronach
sosnowych lasów, które to tu, to tam spływały ze wzgórz na podobieństwo
języków ognia. Droga była bardzo wyboista, lecz mimo to pędziliśmy tak,
jakbyśmy lecieli, unosząc się nad nią w gorączkowym pośpiechu. Wtedy jesz
cze nie rozumiałem, co ten pośpiech oznacza, ale woźnica najwyraźniej za
wszelką cenę pragnął dotrzeć jak najszybciej do przełęczy Borsa. Powiedzia
no mi, że latem ta droga jest doskonała, lecz zabrakło czasu, by doprowadzić
ją do porządku po zimowych śniegach. Pod tym względem stanowi ona wyją
tek od ogólnej reguły rządzącej drogami w Karpatach, ponieważ zgodnie
z wielowiekową tradycją drogi te nie są utrzymywane w zbyt dobrym stanie.
W dawnych czasach hospodarzy nie naprawiali ich, aby Turcy nie pomyśleli,
że przygotowują się do sprowadzenia obcych wojsk i nie rozpoczęli wojny,
która i tak zawsze wisiała na włosku.
Za zielonymi, pofalowanymi wzgórzami Mittel Landu wyrastały potężne
lesiste stoki, ciągnące się aż do wyniosłych stromizn samych Karpat. Góro
wały nad nami po obu stronach drogi w popołudniowym słońcu, które pod
kreślało wszystkie wspaniałe barwy tego przepięknego górskiego łańcucha:
- 1 2 -
ciemny błękit i fiolet cieni górskich szczytów, zieleń i brąz tam, gdzie trawa
i skała mieszały się ze sobą oraz nieskończoną perspektywę postrzępionych
skał i ostrych grani, ginących gdzieś w oddali, gdzie dostojnie wznosiły się
ośnieżone szczyty. Od czasu do czasu góry zdawały się rozcinać potężne szcze
liny, poprzez które - gdy słońce zaczęło się obniżać - raz po raz widać było
białe refleksy wodospadów. Kiedy zatoczyliśmy łuk u podstawy jednego
z takich wzgórz, a przed naszymi oczami rozpostarł się widok wyniosłego,
ośnieżonego szczytu, który, gdy tak jechaliśmy naszą krętą drogą, wydawał
się wyrastać prosto przed nami, jeden z podróżnych dotknął mego ramienia:
„Niech pan patrzy! Isten szek! - »Siedzisko Boga«!" - powiedział i prze
żegnał się z wielkim szacunkiem. Droga wiła się coraz dalej, a słońce za nami
coraz bardziej obniżało się ku zachodowi; wokół nas zaczęły się skradać wie
czorne cienie. Kontrastował z nimi tamten ośnieżony szczyt, ciągle jeszcze
w pełnym słońcu, który jakby świecił delikatnym i zimnym, różowym świa
tłem. Tu i ówdzie mijaliśmy Czechów i Słowaków, nieodmiennie odzianych
w swe malownicze stroje. Z przykrością zauważyłem, że bardzo powszechne
jest tutaj wole. Przy drodze stało wiele krzyży i kiedy przejeżdżaliśmy obok
nich, wszyscy moi towarzysze nabożnie się żegnali. Co jakiś czas mijaliśmy
wieśniaka lub wieśniaczkę klęczących przed kapliczką; kiedy się zbliżaliśmy,
nawet nie odwracali głowy, lecz najwyraźniej tak głęboko pogrążeni byli
w modlitwie, że nic z zewnątrz do nich nie docierało. Wiele rzeczy było tu dla
mnie zupełnie nowych; na przykład stogi siana umieszczane na drzewach,
a także mijane od czasu do czasu kępy przepięknych brzóz, których białe pnie
lśniły niczym srebro poprzez delikatną zieleń liści. Od czasu do czasu mijali
śmy leiterwagon - zwykły chłopski wóz z długimi, jakby wężowymi kręga
mi, pomyślanymi w taki sposób, aby jak najlepiej sprawdzał się na nierówno
ściach dróg. Na każdym takim wozie siedziała spora grupa powracających do
domu wieśniaków - Czechów w białych lub Słowaków w barwionych bara
nich kożuchach - przy czym ci ostatni dzierżyli niczym lance swoje długie,
zakończone toporkami laski. Kiedy zapadł wieczór, bardzo się ochłodziło,
a gęstniejący półmrok zdawał się łączyć mroczne zarysy drzew - dębów, bu
ków i sosen - w jedną ciemną mglistość, choć w dolinach, wcinających się
głęboko pomiędzy wzgórza, w miarę jak wspinaliśmy się na przełęcz, to tu, to
tam wystrzelały w górę ciemne jodły, odcinające się wyraźnie na tle leżącego
jeszcze na zboczach śniegu. Niekiedy droga wiodła przez sosnowy bór, który
w ciemności wydawał się zamykać ponad nami niczym dach, a wielkie masy
pokrywającej drzewa szarości wytwarzały szczególnie niesamowity i uroczy
sty nastrój, co działało na myśli i podsycało ponure fantazje, zrodzone nieco
wcześniej, kiedy zachodzące słońce w niesamowity sposób podkreśliło kon
tury chmur, które w Karpatach, niesione wiatrem, wydają się bez końca szy-
- 1 3 -
bować poprzez doliny na podobieństwo duchów. Niekiedy wzgórza były tak
strome, że - pomimo pośpiechu naszego woźnicy - konie szły bardzo wolno.
Chciałem raz wysiąść i pomaszerować obok dyliżansu, tak jak to robimy
u nas, ale woźnica nie chciał nawet o tym słyszeć. „Nie, nie! - powiedział. -
Tu nie wolno chodzić! Psy są za ostre!". Potem jeszcze dodał: „A przed snem
może pan mieć jeszcze sporo takich atrakcji". Najwyraźniej miał to być jakiś
ponury żart, ponieważ rozejrzał się po twarzach pozostałych pasażerów, szu
kając na nich uśmiechu aprobaty. Zatrzymał się tylko raz, na krótką chwilę,
aby zapalić latarnie.
Kiedy zapadł zmrok, wśród pasażerów dało się odczuć pewne porusze
nie; przez cały czas -jeden po drugim - mówili coś do woźnicy, jakby przy
naglali go do jeszcze większego pośpiechu. A on bezlitośnie popędzał konie
długim batem i dzikim krzykiem zmuszał je do jeszcze większego wysiłku.
W pewnej chwili ujrzałem przed nami w ciemności coś jakby plamę szarego
światła, jak gdyby pomiędzy wzgórzami była tam jakaś przerwa. Poruszenie
wśród pasażerów jeszcze bardziej wzrosło; pędzący dyliżans trząsł się na swych
skórzanych resorach i kołysał jak łódź miotana przez wzburzone fale. Musia
łem się mocno trzymać. Droga pięła się coraz wyżej, a my zdawaliśmy się
unosić nad nią w szalonym pędzie. W pewnej chwili z obu stron do drogi
zbliżyły się góry, jakby chciały nas uciszyć swoim spojrzeniem. Wjeżdżali
śmy na przełęcz Borsa. Wtedy kilku pasażerów wręczyło mi rozmaite podar
ki; obdarowywali mnie nimi z taką powagą, że nie miałem odwagi odmówić.
Choć były dziwaczne, każdy został mi wręczony z prostotą, w dobrej wierze,
z uprzejmym słowem i błogosławieństwem. Towarzyszyły temu owe dziwne,
świadczące o ich lęku, symboliczne gesty, które widziałem już wcześniej przed
oberżą w Bistritz: znak krzyża i wyciągnięte palce mające uchronić przed
złym urokiem. Kiedy potem gnaliśmy dalej, woźnica pochylił się do przodu,
a siedzący po obu stronach pasażerowie, wyciągając szyje przez burty dyli
żansu, z przejęciem wypatrywali czegoś w ciemności. Było dla mnie jasne, że
dzieje się - albo zaraz ma się wydarzyć - coś bardzo ekscytującego, ale choć
wszystkich pytałem, co to ma być, nikt nie spieszył z wyjaśnieniem. Ten stan
ogólnego podniecenia utrzymywał się przez chwilę, aż w końcu ujrzeliśmy
przed sobą przełęcz otwierającą się na wschód. Było ciemno; nad naszymi
głowami przetaczały się chmury, a w powietrzu wisiało ciężkie i przytłaczają
ce przeczucie burzy. Zdawało się, jakby ten górski łańcuch oddzielał od sie
bie dwie różne masy powietrza, a my właśnie wjechaliśmy w tę burzową.
Teraz i ja zacząłem wypatrywać powozu, który miał mnie zawieźć do hrabie
go. W każdej chwili spodziewałem się ujrzeć w ciemności światło jego latar
ni. Ale wszędzie było ciemno. Jedyne światło dawały migotliwe płomienie
naszych własnych latarń, a para unosząca się z naszych zmordowanych koni
- 1 4 -
utworzyła w jego blasku biały obłok. Ujrzeliśmy ciągnącą się przed nami
białą, piaszczystą drogę, ale nie było na niej ani śladu jakiegokolwiek pojaz
du. Pasażerowie cofnęli się do wnętrza z westchnieniem ulgi, które wobec
mego rozczarowania zabrzmiało niczym drwina. Zacząłem się już zastana
wiać, co w tej sytuacji powinienem zrobić, kiedy woźnica, spojrzawszy na
zegarek, powiedział coś do pozostałych pasażerów tak cicho, że prawie nic
nie usłyszałem. Zdawało mi się, że stwierdził: „Godzinę przed czasem". Po
tem, zwracając się do mnie, odezwał się w niemczyżnie jeszcze gorszej niż
moja:
„Nie ma powozu. Chyba jednak na Herr Anglik nikt tu nie czeka. Teraz
pojedzie na Bukowinę i wróci jutro albo pojutrze. Najlepiej pojutrze".
Kiedy to mówił, konie zaczęły gwałtownie rżeć, parskać i szarpać uprząż,
tak że musiał ściągnąć wodze. Wtedy, przy akompaniamencie krzyków wie
śniaków i wśród zbiorowego żegnania się, podjechała do nas z tyłu zaprzężo
na w czwórkę koni kolasa i zatrzymała się obok dyliżansu. Kiedy znalazła się
w kręgu światła naszych latarń, ujrzałem tamte konie: wspaniałe, czarne jak
węgiel zwierzęta. Powoził nimi wysoki człowiek z długą brązową brodą,
w wielkim czarnym kapeluszu, zupełnie zakrywającym jego twarz. Dojrza
łem tylko blask oczu, które, gdy odwrócił się w naszą stronę, zalśniły czerwo
no w świetle lampy. Rzekł do naszego woźnicy:
„Jesteś dziś wcześniej, przyjacielu".
W odpowiedzi mężczyzna zdołał tylko wyjąkać: „Herr Anglik bardzo się
spieszył", na co nieznajomy odparł:
„I pewnie dlatego chciałeś go wieźć dalej na Bukowinę. Nie oszukasz
mnie, przyjacielu! Za dużo wiem, a moje konie są szybkie". Przy tych sło
wach uśmiechnął się, a światło latami oświetliło jego usta o surowym wyra
zie, bardzo czerwonych wargach i zębach, które wyglądały na bardzo ostre
i były białe niczym kość słoniowa. Jeden z moich towarzyszy podróży wyre
cytował szeptem wers z Lenory Burgera*
Denn die Todten reiten schnell. -
(Bowiem zmarli podróżują szybko.)
Dziwny woźnica niechybnie usłyszał te słowa, ponieważ podniósł na nie
go wzrok i promiennie się uśmiechnął. Pasażer natychmiast odwrócił twarz,
wyciągając jednocześnie dwa palce i żegnając się znakiem krzyża. „Daj mi
bagaże Herr Anglika" - rzekł tamten człowiek, na co nadzwyczaj skwapliwie
* Burger Gottfried August (1747-1794) - pisarz niemiecki, przedstawiciel okresu Sturm
und Drang (przyp. red.).
- 1 5 -
podano mu moje torby, które natychmiast znalazły się w drugim powozie.
Wtedy i ja, nie schodząc na ziemię, przeskoczyłem bezpośrednio do kolasy,
która dotykała niemal bokiem dyliżansu, a ponadto dopomógł mi tamten woź
nica, podając mi rękę i chwytając w stalowym uścisku. Musiał być niepraw
dopodobnie silny. Bez słowa machnął wodzami, konie zawróciły i pognały
przed siebie. Zanurzyliśmy się w okrywających przełęcz ciemnościach. Kie
dy spojrzałem za siebie, w świetle latami ujrzałem obłok pary buchającej
z koni zaprzęgniętych do dyliżansu i wychylające się z niego postaci moich
byłych współtowarzyszy podróży, żegnających się jak jeden mąż znakiem
krzyża. Potem woźnica strzelił z bata, krzyknął na konie i dyliżans szybko
ruszył w dalszą drogę na Bukowinę.
Kiedy zniknęli w ciemności, przeszedł mnie dziwny dreszcz i poczułem
się bardzo samotny, mimo iż na ramiona miałem narzuconą pelerynę, kolana
okryte pledem, a woźnica odezwał się do mnie doskonałą niemczyzną:
„Noc jest chłodna, mein Herr, a mój pan, hrabia, przykazał mi dobrze się
panem zaopiekować. Jeśli ma pan ochotę, to pod siedzeniem jest flaszka śli
wowicy (rodzaj lokalnej brandy)".
Nie skosztowałem jej nawet, ale sama myśl, że ona tam jest, była pocie
szająca. Czułem się nieco dziwnie i byłem dość wystraszony. Gdyby wtedy
pojawiła się jakakolwiek alternatywa, pewnie chętnie bym z niej skorzystał,
zamiast podejmować tę nocną wyprawę w nieznane. Powóz mknął szybko
prostą drogą; potem zrobiliśmy pełny zwrot i pomknęliśmy kolejną prostą.
Odniosłem wrażenie, że po wielekroć przejeżdżamy przez te same miejsca.
Zapamiętałem więc kilka charakterystycznych punktów i przekonałem się, że
tak jest w rzeczywistości. Chciałem zapytać woźnicę, co to wszystko znaczy,
ale nie miałem dość odwagi. Pomyślałem, że jeśli to przedłużanie naszej pod
róży jest celowe, to w mojej sytuacji jakikolwiek sprzeciw i tak nic da.
Z czasem zacząłem jednak być ciekaw, ile trwa nasza podróż, więc przyświe
cając sobie zapałką, spojrzałem na zegarek. Za kilka minut miała minąć pół
noc. Zdrętwiałem z przerażenia; myślę, że przyczyniły się do tego moje ostat
nie doświadczenia, które wzmocniły jeszcze pokutujące gdzieś we mnie po
wszechne przesądy na temat północy. Oczekiwałem jej z mdłym uciskiem
w żołądku.
Wtedy daleko przed nami, w jakiejś wiejskiej zagrodzie zaczął wyć pies.
To było długie, przejmujące zawodzenie, jakby przepełnione strachem. Zaraz
podjął je inny pies, a potem jeszcze jeden i kolejny; w końcu rozpętała się
prawdziwa orgia wycia, które, niesione wiatrem zawiewającym teraz lekko
na przełęczy, zdawało się dolatywać z każdego zakątka, z tak daleka, jak tyl
ko dało się uchwycić wyobraźnią poprzez mroki nocy. Na ten odgłos konie
zaczęły szarpać się w uprzęży i stawać dęba, ale woźnica powiedział coś do
- 1 6 -
nich uspokajająco, a one natychmiast się uciszyły; nadal jednak się trzęsły
i spływały potem, jak gdyby zmęczone ucieczką przed czymś, co je śmiertelnie
przeraziło. Potem gdzieś z bardzo daleka, od piętrzących się po obu stronach
drogi górskich szczytów, doleciało do nas wycie głośniejsze i bardziej prze
szywające - wycie wilków. Wystraszyło i mnie, i konie, ponieważ ja chciałem
natychmiast wyskoczyć z kolasy i uciekać, a one znowu zaczęły się szaleńczo
szarpać i stawać dęba, tak że woźnica musiał użyć wszystkich sił, ażeby nie
poniosły. Po kilku minutach moje uszy przyzwyczaiły się do tego dźwięku,
a konie uspokoiły się na tyle, że woźnica mógł zejść z kozła i do nich podejść.
Głaskał je i uspokajał, coś im przy tym szepcząc do uszu; tak czynią - słysza
łem - poskramiacze koni. Przyniosło to nadzwyczajny efekt, bowiem po tych
pieszczotach zaprzęgiem znów dało się powozić, choć rumaki nadal drżały na
całym ciele. Woźnica ponownie wdrapał się na kozioł i, machnąwszy wodza
mi, ruszył gwałtownie przed siebie. Tym razem, dojechawszy do przeciwle
głego końca przełęczy, skręcił nagle ostro w prawo, w wąską leśną drogę.
Już po chwili jechaliśmy wśród drzew, które miejscami tworzyły nad dro
gą łukowate sklepienie, a my poruszaliśmy się pod nim niczym w tunelu;
i znów zaczęły nam towarzyszyć wielkie, ponure skalne turnie. Chociaż byli
śmy osłonięci od wiatru, słyszeliśmy go; wiał z coraz większą siłą, zawodził
i wył pośród skał, a gałęzie drzew biły o siebie nad naszymi głowami. Robiło
się coraz zimniej i zaczął padać drobny śnieg, przypominający puder; po krót
kim czasie zarówno nas, jak i wszystko wokół, przykrył jednolity biały całun.
Silny wiatr wciąż niósł ze sobą wycie psów, choć w miarę jak posuwaliśmy
się naprzód, stawało się ono coraz słabsze. Za to wycie wilków rozlegało się
coraz bliżej, jak gdyby się zbliżały, otaczając nas ze wszystkich stron. Byłem
śmiertelnie przerażony - podobnie jak konie - ale woźnicy najwyraźniej ani
trochę to nie przeszkadzało. Nieustannie rozglądał się na boki, choć ja w tych
ciemnościach nie byłem w stanie dojrzeć absolutnie nic.
Nagle z lewej strony ujrzałem migoczący w oddali, słaby, niebieski pło
mień. Woźnica zauważył go w tym samym momencie; natychmiast wstrzy
mał konie i, zeskoczywszy na ziemię, zniknął w ciemności. Nie wiedziałem,
co począć, tym bardziej że wycie wilków rozlegało się coraz bliżej. Kiedy
biłem się z myślami, woźnica ponownie się pojawił, bez słowa zajął miejsce
na koźle i podjęliśmy naszą przerwaną podróż. Musiałem chyba zasnąć i we
śnie przeżywać to zdarzenie jeszcze wiele razy, bo miałem wrażenie, że po
wtarza się ono bez końca; teraz - z perspektywy czasu - przypomina to raczej
jakiś straszny senny koszmar. Raz płomień pojawił się tak blisko drogi, że
mimo otaczających nas ciemności mogłem dokładnie obserwować ruchy
woźnicy. Pospiesznie podszedł tam, gdzie widać było płomień - chyba bar
dzo słaby, bo nie był w stanie oświetlić niczego wokół - i zebrawszy kilka
- 1 7 -
kamieni, coś z nich ułożył. Wtedy zaszło bardzo dziwne zjawisko optyczne:
kiedy ten człowiek znalazł się pomiędzy mną a płomieniem, wcale go nie
przesłonił i przez cały czas widziałem jego upiorne migotanie. Bardzo mnie
to wystraszyło, ale że efekt trwał tylko krótką chwilę, doszedłem do wniosku,
że to moje oczy mnie zawiodły, zmęczone długim wpatrywaniem się w mrok.
Potem przez jakiś czas nie było błękitnych płomieni i pędziliśmy przez mrok,
otoczeni jedynie wyciem wilków, które najwyraźniej podążały za nami w ja
kimś ruchomym kręgu.
Za którymś razem woźnica zapuścił się dużo dalej w las, a podczas jego
nieobecności konie zaczęły się przeraźliwie trząść, parskać i głośno rżeć
z przerażenia. Nie umiałem sobie wytłumaczyć tego zachowania, ponieważ
wycie wilków całkowicie ustało. Jednak właśnie wtedy ponad górującą nad
nami, porośniętą sośniną, postrzępioną, skalną granią pojawił się księżyc, który
dotąd wędrował po niebie przesłonięty ciemnymi chmurami. W jego świetle
ujrzałem, że otacza nas pierścień wilków. Miały białe, wyszczerzone zęby,
wywieszone czerwone jęzory, długie, muskularne łapy i gęstą, splecioną
w kudły sierść. W tej ponurej ciszy były po stokroć bardziej przerażające niż
wtedy, gdy słychać było ich wycie. Siedziałem sparaliżowany ze strachu. Tyl
ko wtedy, gdy człowiek stanie twarzą w twarz z czymś tak przerażającym,
można pojąć, co naprawdę znaczą te słowa.
Jak gdyby pod wpływem księżycowego światła, wszystkie wilki zaczęły
jednocześnie wyć. Konie stanęły dęba i rozpaczliwie rozglądały się wokół,
przewracając ze strachu oczami. Jednak ten przerażający żywy pierścień ota
czał je ze wszystkich stron i uniemożliwiał jakikolwiek ruch. Zacząłem przy
zywać woźnicę; chciałem się przez nie przedrzeć i pomóc mu wrócić do kolasy.
To była jedyna szansa. Krzyczałem i waliłem dłonią w boczną ścianę powozu
w nadziei, że hałas wystraszy stojące najbliżej wilki, co pozwoli woźnicy prze
dostać się do dwukółki. Nie mam pojęcia, jak się tam znalazł, ale kiedy usły
szałem jego podniesiony głos, któremu nadał ton władczej komendy, i spoj
rzałem w kierunku, skąd on dobiegał, ujrzałem go stojącego na drodze. Kiedy
zaczął machać swymi długimi rękami, jak gdyby usuwał jakąś niewidzialną
przeszkodę, wilki poczęły się cofać. Właśnie wtedy kolejna ciemna chmura
przesłoniła tarczę księżyca i ponownie otoczyły nas ciemności.
Kiedy znów mogłem coś zobaczyć, woźnica sadowił się na koźle, a wil
ków nie było nigdzie widać. Ta cała scena była tak dziwna i niesamowita, że
ogarnął mnie paraliżujący strach, tak że nie śmiałem przemówić, ani nawet
się poruszyć. Droga wydawała się nie mieć końca; pędziliśmy teraz niemal
w zupełnych ciemnościach, ponieważ przetaczające się po niebie chmury po
raz kolejny przesłoniły księżyc. Jechaliśmy pod górę, od czasu do czasu prze
rywając naszą wspinaczkę szybkimi zjazdami; jednak przez cały czas pięli-
- 1 8 -
śmy się coraz wyżej i wyżej. W pewnym momencie dotarło do mnie, że woź
nica zatrzymuje konie na dziedzińcu jakiegoś ogromnego, zrujnowanego zam
ku, z którego wysokich, ciemnych okien nie wydostawał się najmniejszy na
wet promień światła, a popękane mury obronne odcinały się czarną postrzę
pioną linią na tle rozświetlonego księżycową poświatą nieba.
5S maja. - Musiałem chyba zasnąć, bo inaczej z pewnością nie przegapił
bym momentu naszego przybycia do tego niezwykłego miejsca. W mroku
dziedziniec sprawiał wrażenie bardzo rozległego, ale ponieważ było tam kil
ka ciemnych łukowatych przejść, być może wydawał się większy, niż był
w rzeczywistości. Nie miałem jeszcze okazji ujrzeć go w świetle dziennym.
Kiedy kolasa się zatrzymała, woźnica zeskoczył i wyciągnął rękę, by po
móc mi wysiąść. Znów uderzyła mnie olbrzymia siła tego człowieka. Jego
ręka sprawiała wrażenie stalowego imadła, które, gdyby tylko chciał, z łatwo
ścią mogłoby zmiażdżyć moją dłoń. Potem wyjął z powozu bagaże i położył
je na ziemi, tam gdzie stałem, przed ogromną, bardzo wiekową bramą, nabija
ną wielkimi żelaznymi ćwiekami, osadzoną w masywnym kamiennym porta
lu. Nawet w tym nikłym świetle można było dostrzec, że kamienie zdobiły
rzeźbienia, zniszczone już jednak przez czas i surowy klimat. Kiedy tak sta
łem, woźnica ponownie wskoczył na kozioł i popędził konie, które ostro ru
szyły do przodu i dwukółka zniknęła w jednym z ciemnych łukowatych pasa
ży.
Stałem w milczeniu, nie ruszając się z miejsca, bo zupełnie nie wiedzia
łem, co mam teraz robić. Nigdzie nie było nawet śladu jakiegokolwiek dzwonka
czy kołatki. Nie miałem też wielkiej nadziei na to, że mój głos zdoła przenik
nąć przez te ponure mury i ciemne okna. Oczekiwanie dłużyło mi się bez
końca i czułem, jak znów ogarnia mnie lęk i osaczają wątpliwości. Co to za
miejsce? Kim są jego mieszkańcy? W jaką ponurą awanturę się wdałem? Czy
mam to traktować jak zwykłe wydarzenie w życiu urzędnika notarialnego,
wysłanego celem objaśnienia obcokrajowcowi szczegółów zakupu londyń
skiej posiadłości? Urzędnika notarialnego! Minie to by się nie spodobało! Już
notariusza - ponieważ przed wyjazdem z Londynu otrzymałem wiadomość,
że udało mi się z powodzeniem złożyć egzamin. Jestem już więc prawdzi
wym notariuszem! Zacząłem przecierać oczy i szczypać się, chcąc się upew
nić, czy to nie sen. To wszystko robiło na mnie bowiem wrażenie jakiegoś
przerażającego sennego koszmaru i przez cały czas miałem cichą nadzieję, że
nagle obudzę się we własnym domu, a świt przenikał będzie do pokoju przez
- 2 0 -
zasłonięte okna. Takie uczucie zdarzało mi się od czasu do czasu rankiem, po
dniu wypełnionym wytężoną pracą. Ale moje ciało przeszło pozytywnie test
szczypania, a oczy najwyraźniej nie ulegały złudzeniu. Nie śniłem i rzeczy
wiście byłem w Karpatach. Jedyne, co teraz mogłem zrobić, to uzbroić się
w cierpliwość i czekać nadejścia poranka.
Właśnie kiedy doszedłem do tego wniosku, usłyszałem dochodzący zza
wielkiej bramy odgłos ciężkich kroków, a przez szpary dostrzegłem zbliżają
cy się blask lampy. Potem rozległ się brzęk łańcuchów i szczęk masywnej
zasuwy. Z głośnym zgrzytem, który wskazywał na to, że zamek od dawna nie
był używany, przekręcono klucz i wielka brama się uchyliła.
Stanął w niej wysoki starzec, gładko ogolony, z wyjątkiem długich, si
wych wąsów, od stóp do głów ubrany na czarno. W ręku trzymał starodawną
srebrną lampę, której płomień, nieosłonięty żadnym kloszem, migotał w prze
ciągu spowodowanym otwarciem wrót, rzucając wokół długie, drżące cienie.
Eleganckim gestem prawej ręki starzec zaprosił mnie do środka, mówiąc:
„Witam w moim domu! Proszę, niech pan wejdzie z własnej i nieprzymu
szonej woli!".
Jego angielszczyzna była bez zarzutu, choć mówił z dość dziwną intona
cją. Nie uczynił najmniejszego ruchu w moim kierunku, lecz stał jak posąg,
jak gdyby tamten gest powitania zmienił go w kamień. Jednak gdy tylko prze
stąpiłem próg, gwałtownie ruszył do przodu i podał mi rękę; siła jego uścisku
wywołała na mej twarzy grymas bólu; nie złagodził tego nawet lodowaty chłód
jego dłoni - przypominała bardziej dłoń trupa niż żywego człowieka. Powtó
rzył:
„Witam w moim domu. Proszę wejść swobodnie, a opuści go pan bez
piecznie. I proszę pozostawić tu cząstkę tego szczęścia, które niesie pan ze
sobą!".
Jego silny uścisk tak bardzo przypominał uścisk woźnicy - którego twa
rzy nie udało mi się przecież zobaczyć - że przez moment zastanawiałem się,
czy przypadkiem nie jest to jedna i ta sama osoba. Chcąc się upewnić, spyta
łem:
„Hrabia Dracula?".
Skłonił się dwornie i odparł:
„Jestem Dracula. I witam pana, panie Harker, w moim domu. Proszę wejść;
nocne powietrze jest chłodne, a pan musi się posilić i wypocząć".
Mówiąc te słowa, postawił lampę na kamiennym gzymsie, wyszedł za
bramę i wziął mój bagaż. Wniósł go do środka, zanim jeszcze zdążyłem go
powstrzymać. Protestowałem, lecz on nalegał:
„Ależ nie, wszak jest pan moim gościem. Już późno i służba ma wolne,
proszę więc pozwolić, że sam zadbam o pańskie wygody".
- 2 1 -
Nie ustąpił i niósł moje walizki przez całą długość korytarza, po szero
kich i krętych schodach, a potem kolejnym ogromnym korytarzem, na które
go kamiennej podłodze nasze kroki odbijały się głośnym echem. Na jego końcu
otworzył ciężkie drzwi, a ja uradowałem się, widząc jasno oświetlony pokój,
gdzie stał nakryty do kolacji stół, a w ogromnym kominku jasno płonęły wiel
kie polana.
Hrabia zatrzymał się, odłożył bagaże, zamknął za sobą drzwi i przeszedł
na drugi koniec pokoju, gdzie otworzył kolejne drzwi, prowadzące do małe
go, ośmiokątnego pomieszczenia najwyraźniej pozbawionego okien i oświe
tlonego wyłącznie przez jedną lampę. Na przeciwległej ścianie tego pomiesz
czenia znajdowały się kolejne drzwi, które hrabia także otworzył i gestem
zaprosił mnie do środka. To był także bardzo miły widok; była to bowiem
wielka, jasno oświetlona sypialnia, nagrzana przez płonące w kominku pola
na; suty ogień głucho dudnił w szerokim kominie. Hrabia sam wstawił do
środka mój bagaż i wycofał się; zanim jeszcze zamknął za sobą drzwi, powie
dział:
„Na pewno będzie się pan chciał odświeżyć po podróży. Mam nadzieję,
że znajdzie pan tu wszystko, czego mu będzie trzeba. Kiedy pan skończy,
proszę przejść do pokoju obok, gdzie będzie na pana czekać kolacja".
Światło, ciepło i uprzejme przyjęcie ze strony hrabiego najwyraźniej roz
proszyły wszystkie moje wątpliwości i lęki. Kiedy powróciłem do normalne
go stanu ducha, zdałem sobie sprawę, że umieram z głodu, więc po pospiesz
nej toalecie przeszedłem do sąsiedniego pokoju.
Kolacja była już na stole. Mój gospodarz, który stał, opierając się o ka
mienny gzyms wielkiego kominka, pełnym gracji ruchem ręki wskazał stół
i powiedział:
„Proszę spocząć i częstować się wedle uznania. Mam nadzieję, że wyba
czy mi pan, iż się do niego nie przyłączę, ale jestem już po obiedzie, a nie
mam w zwyczaju jadać kolacji".
Podałem mu opieczętowany list, który powierzył mi pan Hawkins. Otwo
rzył go i przeczytał z uwagą. Potem, z ujmującym uśmiechem, podał mi go do
przeczytania. Zwłaszcza jeden z fragmentów sprawił mi dużą satysfakcję:
Bardzo żałuję, iż atak podagry (dolegliwość ta stale mnie prześladuje) na
jakiś czas absolutnie uniemożliwia mi jakąkolwiek podróż; z przyjemnością
jednak komunikuję panu, iż mogę vysłać odpowiedniego zastępcę, do które
go mam pełne zaufanie. To młody człowiek, utalentowany i pełen energii,
a przy tym bardzo lojalny. Jest dyskretny i pracuje u mnie już od swych mło
dych lat. W czasie swego pobytu u pana będzie gotów służyć panu pomocą na
każde życzenie i wykona wszelkie pańskie instrukcje.
- 2 2 -
Hrabia sam podszedł do stołu i zdjął pokrywką z naczynia. Od razu po
czułem zapach wspaniałego pieczonego kurczaka, który wraz z odrobiną sera,
sałaty i butelką starego tokaju, z której wypiłem zaledwie dwa kieliszki, sta
nowił moją kolacją. Kiedy jadłem, hrabia wypytywał mnie o podróż, a ja
stopniowo opowiedziałem mu o wszystkich moich przeżyciach.
Do tego czasu zdążyłem skończyć posiłek i zgodnie z sugestią mojego
gospodarza, przysunąłem krzesło do kominka i zapaliłem cygaro, które mi
zaproponował, przepraszając jednocześnie, że sam nie będzie mi towarzy
szył. Teraz mogłem mu się wreszcie dokładnie przypatrzeć i przekonałem się,
że jest to człowiek o bardzo charakterystycznej fizjonomii.
Jego twarz ma bardzo, bardzo wyraziste, ostre rysy; wydatny i cienki nos
zakończony jest charakterystycznymi łukowatymi nozdrzami; ma wysokie
i wypukłe czoło, a jego włosy, choć rzadkie w okolicach skroni, są poza tym
bardzo gęste. Ma bardzo wydatne brwi, stykające się niemal ze sobą powyżej
nasady nosa, a ich nadzwyczajna gęstość powoduje, że zwijają się w loki.
Usta - na ile byłem je w stanie dojrzeć pod sumiastymi wąsami - są stale
zaciśnięte, co w połączeniu z wystającymi na wargi, bardzo białymi, ostrymi
zębami nadaje tej twarzy wyraz okrucieństwa. Uderzająca czerwień warg
wskazuje na niesamowitą witalność hrabiego -jak na człowieka w tym wie
ku. Poza tym ma białe i nadzwyczaj spiczasto zakończone uszy, szeroką
i silną szczękę, a policzki mocne, choć wychudłe. Nad tym wszystkim domi
nuje ogólne wrażenie nadzwyczajnej bladości.
Dotąd widziałem jedynie grzbiety jego dłoni, które spoczywały na kola
nach i w świetle płomienia kominka wydawały się raczej białe i delikatne;
widząc je teraz z bliska, zauważyłem, że są raczej szorstkie - szerokie, z krót
kimi i grubymi palcami. Co najdziwniejsze, jego dłonie owłosione są także
od wewnątrz. Ostro zakończone paznokcie są długie i wypielęgnowane. Kie
dy w pewnym momencie hrabia pochylił się nade mną i przypadkowo do
tknąłem jego dłoni, przeszedł mnie dreszcz. Poczułem też straszne mdłości,
co spowodował być może obrzydliwy zapach dochodzący z jego ust. Nie by
łem w stanie tego ukryć. Hrabia to zauważył; odsunął się ode mnie i z ponu
rym uśmiechem, który jeszcze bardziej odsłonił jego wystające zęby, wrócił
na swoje miejsce po drugiej stronie kominka. Na chwilę zapadła cisza. Kiedy
spojrzałem w okno, ujrzałem pierwszy, ledwo jaśniejący promień nadchodzą
cego świtu. Wszystko pogrążone było w dziwnym bezruchu, ale kiedy wytę
żyłem słuch, usłyszałem -jakby gdzieś daleko w dolinie - wycie wielu wil
ków. Oczy hrabiego rozbłysły i rzekł:
„Proszę ich posłuchać - dzieci nocy! Jakaż to wspaniała muzyka!". Widząc
-jak przypuszczam - moją dość niewyraźną minę, dodał: - „Drogi panie! Wy -
mieszkańcy miast - nie jesteście w stanie wczuć się w duszę myśliwego".
- 2 3 -
Potem wstał i stwierdził: „Musi pan być bardzo zmęczony. Sypialnia
jest przygotowana, a jutro proszę spać tak długo, jak tylko będzie pan miał
ochotę. Wrócę dopiero po południu. A więc dobrej nocy i przyjemnych
snów!".
Kłaniając się z gracją, otworzył przede mną drzwi do ośmiobocznego
pokoiku, a ja wszedłem do sypialni...
Biję się z myślami; opadają mnie rozmaite wątpliwości i lęki; mam dziw
ne przeczucia, których nie odważyłbym się wyznać nawet w cichości mej
własnej duszy. Boże miej mnie w swej opiece, choćby ze względu na tych,
którzy są mi drodzy!
7 maja. - Znów jest wczesny poranek, ale przez ostatnie dwadzieścia
cztery godziny odpoczywałem i spędzałem czas na beztroskim nieróbstwie.
Spałem do późna i nikt mnie nie budził. Kiedy się ubrałem i wszedłem do
pokoju, gdzie poprzedniego wieczora jadłem kolację, znalazłem śniadanie,
które zdążyło już wystygnąć; jedynie kawa była nadal gorąca, ponieważ dzba
nek ustawiono na ruszcie kominka. Na stole leżał liścik:
Przez jakiś czas mnie nie będzie. Proszę nie czekać.
D.
Zasiadłem więc do stołu i delektowałem się pożywnym posiłkiem. Kiedy
już zaspokoiłem głód, zacząłem szukać dzwonka, aby przywołać służbę, ale
niczego takiego nie znalazłem. Jeśli wziąć pod uwagę otaczające mnie ze
wsząd dowody nadzwyczajnego bogactwa, niektóre mankamenty tego domo
stwa muszą się wydać nieco dziwne. Złota zastawa stołowa wykonana jest
z takim mistrzostwem, że jej wartość musi być niebotyczna. Zasłony i obicia
krzeseł i sof, a także kotary mego łoża uszyte są z najkosztowniejszych i naj
piękniejszych tkanin i także musiały mieć niewiarygodną wartość w czasach,
kiedy zostały wykonane; mają już bowiem po kilkaset lat - chociaż nadal są
we wspaniałym stanie. Bardzo podobne widziałem w Hampton Court, ale tamte
były już poprzecierane, postrzępione i zjedzone przez mole. W żadnym z po
koi nie ma natomiast ani jednego lustra. Nie ma go nawet na mojej toaletce,
więc żeby się ogolić i uczesać, musiałem wyjąć z torby małe lusterko do gole
nia. Nigdzie też jeszcze nie widziałem służby, ani też nie słyszałem w pobliżu
zamku żadnych dźwięków - poza wyciem wilków. Kiedy skończyłem posi
łek - nie wiem, czy nazwać go śniadaniem czy obiadem, ponieważ spożywa
łem go pomiędzy piątą a szóstą po południu - rozejrzałem się za czymś do
czytania; nie chciałem bez zgody hrabiego opuszczać mego apartamentu.
W pokoju nie było zupełnie nic - żadnej książki, gazety, ani nawet materia
łów do pisania, ale za kolejnymi znajdującymi się w pokoju drzwiami znala-
- 2 4 -
złem coś w rodzaju biblioteki. Próbowałem też otworzyć drzwi znajdujące się
naprzeciwko sypialni, ale przekonałem się, że są zamknięte.
Ku swemu wielkiemu zadowoleniu, w bibliotece znalazłem mnóstwo an
gielskich książek- zajmowały całe półki; były tam również oprawione wolu
miny z rocznikami gazet i czasopism. Także stojący na środku stół zarzucony
był angielskimi gazetami i czasopismami, choć brakowało pośród nich cał
kiem świeżych numerów. Książki dotyczyły najprzeróżniejszych dziedzin -
historii, geografii, polityki, ekonomii politycznej, botaniki, geologii, prawa -
wszystkie miały jednak związek z Anglią, życiem w tym kraju i panującymi
w nim zwyczajami. Były tam nawet takie wydawnictwa, jak londyńska książ
ka telefoniczna, czerwona księga i błękitna księga* - Almanach Whitakera
czy rejestry korpusu oficerskiego armii i marynarki wojennej, a także - ten
widok sprawił mi pewną przyjemność - rejestr prawników.
Kiedy przeglądałem książki, otworzyły się drzwi i wszedł hrabia. Pozdrowił
mnie serdecznie i wyraził nadzieję, że w nocy dobrze spałem. Potem mówił dalej:
„Cieszę się, że odkrył pan to miejsce; jestem pewien, że znajdzie pan tu
wiele interesujących dla siebie rzeczy. To moi przyjaciele - tu położył rękę na
książkach - którzy od kilku lat, od kiedy wpadłem na pomysł wyjazdu do
Londynu, byli dla mnie naprawdę dobrymi kompanami, w towarzystwie któ
rych spędziłem bardzo wiele przyjemnych godzin. Dzięki nim poznałem pań
ską wspaniałą Anglię; a poznać ją, to znaczy ją pokochać. Nie mogę się już
doczekać chwili, gdy będę się mógł przespacerować po ruchliwych ulicach
waszego wielkiego Londynu, znaleźć się w samym centrum tego ludzkiego
wiru i pędu, uczestniczyć w jego życiu, przemianach, śmierci i wszystkim, co
czyni go tym, czym jest. Niestety! Jak dotąd znam pański język jedynie
z książek. Chciałbym, aby pan, mój przyjacielu, nauczył mnie biegle się nim
posługiwać".
„Ależ hrabio - odparłem - mówi pan po angielsku doskonale!".
Skłonił się z powagą.
„Dziękuję, przyjacielu, za pańską aż nazbyt pochlebną ocenę, niemniej
obawiam się, że jeszcze bardzo wiele przede mną. Co prawda znam już gra
matykę i słowa, ale jeszcze nie wiem, jak je wypowiadać".
„Naprawdę - powtórzyłem - mówi pan doskonale".
„Nie do końca - odparł. - Wiem, że gdybym teraz się przeprowadził
i zaczął rozmawiać w Londynie, wszyscy rozpoznaliby we mnie obcokrajow
ca. To mi nie wystarczy. Tutaj jestem szlachcicem, bojarem. Zwykli ludzie
mnie znają i jestem dla nich panem. Ale cudzoziemiec w obcym sobie kraju
jest nikim. Ludzie go nie znają; a jeśli go nie znają, to mają go za nic. Wystar-
* Książka zawierająca adresy osób należących do wyższych sfer (przyp. tłum.).
- 2 5 -
czy, jeśli będę taki sam jak reszta, tak by nikt nie zatrzymywał się na mój
widok albo, słysząc, jak mówię, nie przerywał mi wpół słowa, by z rzucić
wyższością: »Aha, cudzoziemiec!«. Tak długo byłem panem, że muszę być
nim nadal, a przynajmniej nie dopuszczę do tego, by ktoś okazywał mi wy
ższość. Przybywa pan do mnie nie tylko jako przedstawiciel mojego przyja
ciela Petera Hawkinsa z Exeter, żeby mi opowiedzieć o mojej nowej posia
dłości w Londynie. Ufam, że pozostanie pan u mnie nieco dłużej, tak bym
poprzez nasze rozmowy nauczył się angielskiej intonacji. Bardzo bym chciał,
aby wytykał pan błędy w mojej wymowie, nawet te najdrobniejsze. Przykro
mi, że tak długo mnie dziś nie było, ale wiem, że wybaczy pan komuś, kto ma
na głowie tyle ważnych spraw".
Zapewniłem go oczywiście, że bardzo chętnie mu pomogę i zapytałem,
czy mogę przychodzić do tego pokoju, kiedy mi tylko przyjdzie na to ochota.
Odparł: „Oczywiście" - i dodał: - „Może się pan poruszać po całym zamku,
z wyjątkiem tych pomieszczeń, których drzwi są zamknięte i których rzecz
jasna nie będzie pan próbował otwierać. Mam powody, by wszystko było tu
urządzone tak, jak jest, i gdyby to pan był na moim miejscu i wiedział to, co ja
wiem, pewnie lepiej by pan to rozumiał".
Odparłem, że oczywiście jestem tego pewien, a on ciągnął dalej:
„Jesteśmy w Transylwanii, a Transylwania to nie Anglia. Nasze obyczaje
są odmienne od waszych i spotka tu pan wiele dziwnych rzeczy. Ale, ale,
przecież z tego, co mi pan opowiadał o swych dotychczasowych doświadcze
niach, wynika, że coś już pan wie na ten temat".
Ta uwaga hrabiego dała nam asumpt do długiej rozmowy, a ponieważ
było oczywiste, że on chce dużo mówić, choćby tylko dla samego mówienia,
zasypywałem go pytaniami na temat tego, co mnie tu dotychczas spotkało lub
co udało mi się zauważyć. Czasami udawał, że czegoś nie rozumie, odbiegał
od tematu lub zmieniał kierunek rozmowy, ale generalnie na wszystkie moje
pytania odpowiadał dosyć szczerze. Kiedy nabrałem nieco śmiałości, odwa
żyłem się go zapytać o niektóre dziwne zdarzenia poprzedniej nocy, na przy
kład o to, dlaczego woźnica podchodził do błękitnych płomieni. Czy to praw
da, źe one wskazują miejsca, gdzie ukryte jest złoto? Wyjaśnił, iż wierzy się
tu powszechnie, że podczas jednej jedynej nocy w ciągu całego roku - a była
to rzeczywiście ta poprzednia noc - kiedy złe duchy uzyskują pełnię władzy,
taki błękitny płomień ukazuje się nad każdym miejscem, gdzie ukryty jest
jakiś skarb. „Co do tego - ciągnął dalej - że na terenach, przez które jechał
pan ostatniej nocy, zostały ukryte skarby, nie ma najmniejszych wątpliwości,
ponieważ od stuleci walczyli o nie ze sobą Wołosi, Sasi i Turcy. Mało jest
więc tu miejsc, których nie ubogaciła ludzka krew - krew patriotów lub na
jeźdźców. Dawnymi czasy dużo się tu działo. Kiedy wkraczały hordy Au-
- 2 6 -
striaków i Wągrów, patriotyczni obrońcy - kobiety i mężczyźni, starcy i dzie
ci - wychodzili im naprzeciw i oczekiwali na nich ukryci w turniach ponad
przełęczami, skąd mogli siać zniszczenie, spuszczając na nich lawiny. Kiedy
zaś najeźdźcy triumfowali, nie znajdowali prawie nic, bowiem wszystko było
już dawno ukryte w życzliwej ziemi".
„Ale jakim sposobem - rzekłem - mogły przetrwać w ukryciu przez tak
długi czas, jeśli istnieje tak niezawodna wskazówka i wystarczy zadać sobie
tylko nieco trudu, by jej poszukać?".
Hrabia uśmiechnął się szeroko, a gdy jego wargi się rozchyliły, odsłoniły
niesamowite, długie i ostre zęby, jak u psa. Odparł: „Bo wieśniacy to tchórze
i głupcy! Ognie pojawiają się wyłącznie jednej nocy. I tej właśnie nocy żaden
mieszkaniec tego kraju, jeśli nie musi, nie wystawi nawet nosa za drzwi.
A nawet, drogi panie, gdyby wystawił, to i tak nie wiedziałby, co ma robić.
Przecież nawet ten wieśniak, o którym mi pan wspominał i który oznaczył
miejsce, gdzie pojawił się płomień, nie odnajdzie go za dnia. Mogę przysiąc,
że nawet pan nie odnalazłby teraz tych miejsc!".
„Co do tego, panie hrabio, ma pan zupełną rację - odparłem. - Nie mam
zielonego pojęcia, gdzie ich szukać". Potem rozmowa zeszła na inne tematy.
„Proszę - powiedział w końcu hrabia - opowiedzieć mi o Londynie
i o domu, o który panowie się dla mnie wystarali".
Przeprosiwszy za to zaniedbanie, poszedłem do sypialni po dokumenty,
spoczywające nadal w podróżnej torbie. Kiedy je porządkowałem, z sąsied
niego pokoju dobiegł do mnie brzęk porcelany i sreber, a kiedy po chwili
przez niego przechodziłem, zobaczyłem, że sprzątnięto ze stołu i zapalono
lampę, bowiem zdążyło się już zrobić całkiem ciemno. Lampy paliły się także
w gabinecie czy też bibliotece i tam właśnie zastałem hrabiego, który, leżąc
na sofie, czytał (sic!) podręcznik do angielskiego Bradshawa. Kiedy wsze
dłem, sprzątnął ze stołu wszystkie książki i gazety. Zagłębiliśmy się w plany,
akty własności i liczby. Interesowało go absolutnie wszystko i zadawał tysią
ce pytań dotyczących samej posiadłości i jej otoczenia. Niewątpliwie wcze
śniej przestudiował wszystko, co tylko mógł zdobyć na temat tej okolicy, po
nieważ na koniec naszej rozmowy wiedział o niej z pewnością o wiele więcej
niż ja. Kiedy o tym wspomniałem, odparł:
„No cóż, przyjacielu, a czy nie powinienem tak właśnie postąpić? Kiedy
tam pojadę, będę wszak zupełnie sam, a mój przyjaciel Harker Jonathan -
o, przepraszam, to zwyczaj mego kraju, aby stawiać nazwisko przed imie
niem - a więc mój przyjaciel Jonathan Harker już mnie wtedy opuści i nie
będzie mnie mógł poprawiać i wspierać. Będzie wszak w Exeter, wiele mil
stamtąd, pracując prawdopodobnie nad jakimiś dokumentami wraz z innym
moim przyjacielem, Peterem Hawkinsem. Tak właśnie będzie!".
- 2 7 -
Omówiliśmy szczegóły transakcji zakupu posiadłości w Purfleet. Kiedy
zapoznałem go z wszystkimi faktami, uzyskałem jego podpis na niezbędnych
dokumentach i napisaliśmy list do pana Hawkinsa. Potem zaczął mnie wypy
tywać, w jaki sposób natrafiłem na tak dogodne miejsce. Odczytałem mu no
tatki sporządzone przeze mnie podczas poszukiwań; dołączę je także do tych
zapisków:
W Purfleet przy jednej z bocznych dróg natrafiłem na miejsce, które wydaje
się odpowiednie; zdewastowana tablica informuje, że posiadłość jest na sprze
daż. Otaczają bardzo stary, wysoki mur, zbudowany z wielkich kamieni, które
go już od wielu lat nikt nie naprawiał. Pozamykane na głucho bramy wykonane
są z grubego, starego dębu i okute przeżartym rdzą żelazem.
Posiadłość nosi nazwę Carfax, co bez wątpienia jest zniekształconą po
stacią dawnego Quatre Face*; każdy z boków domu skierowany jest bowiem
dokładnie w jedną ze stron świata. Cała posiadłość obejmuje około dwudzie
stu akrów* i otoczona jest wspomnianym już solidnym kamiennym murem.
Rosnące tam drzewa czynią ją miejscami ponurą; znajduje się tam także głę
boka, ciemna sadzawka albo raczej niewielkie jeziorko, niewątpliwie zasila
ne przez jakieś źródła, ponieważ woda jest przejrzysta i, wypływając, tworzy
sporych rozmiarów strumień. Dom jest bardzo obszerny i jak sądzę, swą hi
storią sięga średniowiecza, ponieważ jedna z jego części zbudowana jest
z bardzo grubych kamieni i posiada nieliczne, wysoko umieszczone okna, chro
nione grubymi, żelaznymi kratami. Wygląda jak część jakiegoś prastarego
donżonu i przylega do starej kaplicy albo kościoła. Nie udało mi się wejść do
tej części budynku, ponieważ nie miałem klucza do drzwi łączących ją z resztą
domu; zrobiłem jedynie moim Kodakiem kilka zdjęć z różnych perspektyw. Do
tej najstarszej części dobudowano dom; jest tak nieregularny, że mogę tylko
zgadywać, ile zajmuje powierzchni; na pewno bardzo dużo. W pobliżu znajdu
je się tylko kilka budynków, z których jeden - bardzo obszerny - wybudowano
całkiem niedawno i utworzono w nim prywatny zakład dla umysłowo cho
rych. Nie jest on jednak widoczny z terenu posiadłości.
Kiedy skończyłem, hrabia stwierdził:
„Bardzo się cieszę się, że dom jest taki stary i duży. Sam pochodzę ze
starego rodu i konieczność mieszkania w nowych murach dosłownie by mnie
zabiła. Żaden dom nie nadaje się wszak do zamieszkania po jednym dniu,
a przecież stulecie to tylko kilka dni. Raduje mnie też obecność tej starej
kaplicy. Nam, transylwańskiej szlachcie, wstrętna jest już sama myśl, że na
sze kości będą spoczywać razem z prochami gminu. Nie szukam także rozry-
* Dawn. ang. Cztery twarze (przyp. tłum.).
* Jednostka powierzchni równa mniej więcej 0.4 ha (przyp. tłum.).
- 2 8 -
wek ani radości, ani też nie chcę sycić zmysłów nadmiarem słońca czy mie
niącej się jego blaskiem wody; to przyjemności przeznaczone dla ludzi mło
dych i beztroskich. A ja nie jestem już miody. Te wszystkie lata wypełnione
trudami i opłakiwaniem zmarłych sprawiły, że moje serce odwykło od rado
ści. A przecież mury mego zamku też się już kruszą; wiele tu cienia, a przez
popękane blanki i okna wiatr napełnia jego wnętrze chłodem. Uwielbiam cień
i mrok i kiedy tylko mogę, lubię pozostawać sam na sam ze swymi myślami".
W wyrazie jego twarzy było coś, co przeczyło tym słowom; a może to
tylko jej rysy spowodowały, że malujący się na niej uśmiech wydał mi się
posępny i pełen nienawiści.
Wtedy przeprosił mnie i wyszedł, prosząc wcześniej o zebranie wszyst
kich dokumentów. Nie było go jakiś czas, więc zacząłem przeglądać poroz
kładane wokół książki. Jedną z nich był atlas, otwarty - rzecz jasna - na
Anglii, jak gdyby właśnie tę mapę szczególnie często studiowano. Kiedy się
jej dokładniej przyjrzałem, odkryłem niewielkie znaczki mające postać kółe
czek; jedno z nich było niedaleko Londynu, na wschód od miasta, najwyraź
niej w miejscu, w którym znajdowała się jego nowa posiadłość. Pozostałe
dwa oznaczały Exeter i Whitby na wybrzeżu, w hrabstwie Yorkshire.
Hrabiego nie było ponad pół godziny. „Ach - rzekł po powrocie - pan
ciągle w książkach? To dobrze! Ale nie wolno panu bez przerwy pracować!
Proszę za mną powiedziano mi, że pańska kolacja jest już gotowa". Wziął
mnie pod rękę i przeszliśmy do pokoju obok, gdzie na stole czekała na mnie
wspaniała kolacja. Hrabia ponownie przeprosił, mówiąc, że zjadł obiad poza
domem. Ale podobnie jak poprzedniego wieczora usiadł przy mnie i kiedy
jadłem, ucięliśmy sobie pogawędkę. Po kolacji - tak samo jak poprzednio -
zapaliłem cygaro, a hrabia siedział, rozprawiając i zadając mi pytania na naj
przeróżniejsze tematy. Po kilku godzinach poczułem, że zrobiło się już bar
dzo późno; nie odezwałem się jednak ani słowem, bowiem czułem się zobo
wiązany do spełniania wszelkich życzeń mojego gospodarza. Nie byłem śpią
cy; wzmocnił mnie długi sen poprzedniej nocy. Nie mogłem jednak opano
wać tego uczucia chłodu, które zawsze ogarnia człowieka o świcie i które
w pewien sposób przypomina początek odpływu. Powiada się, że ludzie leżą
cy na łożu śmierci umierają zwykle właśnie o świcie lub wtedy, kiedy zaczy
na się odpływ. Bez trudu uwierzy w to każdy, kto choć raz musiał, pokonując
zmęczenie, czuwać o świcie i na własnej skórze doświadczył tej nagłej zmia
ny atmosfery. Nagle usłyszeliśmy pianie koguta, które w czystym powietrzu
poranka rozległo się z nadnaturalną wyrazistością. Hrabia Dracula, podrywa
jąc się na nogi, rzekł:
„To już znów ranek! To karygodne, że tak długo trzymałem pana na no
gach! Powinien pan być mniej zajmujący w swych opowieściach o moim no-
- 2 9 -
Przełożył Marek Król Skanował RottinG [dla M.K. za Słoneczkowe promyczki] Specjalnie dla: http://www.ex-torrent.pl
Kolejność, w jakiej przedstawiono poniższe zapiski, stanie się dla czytel nika jasna w toku lektury. Pominięto wszystkie szczegóły nieistotne dla spra wy, by ta opowieść, w której prawdziwość dziś i tak już niemal nie sposób uwierzyć, obejmowała wyłącznie suche fakty. Żadna ze składających się na nią relacji dotyczących przeszłych wydarzeń nie może być przy tym obarczo na jakimikolwiek błędami wynikającymi ze słabości ludzkiej pamięci, bo wiem wszystkie notatki sporządzane były na bieżąco, chociaż każda z nich prezentuje jedynie punkt widzenia i zakres wiedzy jej autora.
3 maja. Bistńtz. - Wyjazd z Monachium 1 maja o 8.35 wieczorem, przy jazd do Wiednia wczesnym rankiem dnia następnego; planowo mieliśmy przy jechać o 6.46, ale pociąg miał godzinę spóźnienia. Budapeszt, sądząc z tego, co udało mi się zobaczyć z okien pociągu i podczas krótkiego spaceru po ulicach miasta, jest chyba cudownym miejscem. Nie chciałem się zbytnio oddalać od stacji, ponieważ przyjechaliśmy z opóźnieniem, a w dalszą drogę mieliśmy wyruszyć w miarę możliwości zgodnie z rozkładem. Miałem nieod parte wrażenie, że właśnie tam przekraczam granicę pomiędzy Zachodem a Wschodem. Najbardziej zachodni ze wspaniałych mostów na Dunaju, który w tym miejscu jest niezmiernie szeroki i głęboki, wprowadził nas wprost w świat tradycji wyrosłych pod panowaniem tureckim. Wyjechaliśmy mniej więcej zgodnie z rozkładem i po zapadnięciu zmro ku dotarliśmy do Klausenburga. Zatrzymałem się na noc w Hotel Royale. Na obiad - a raczej na kolację - zjadłem kurczaka z papryką, który był po prostu wyśmienity, choć niezmiernie trudno ugasić po nim pragnienie. (Zapam.: zdo być przepis dla Miny.) Zapytałem o tę potrawę kelnera, a on powiedział, że nazywa się „paprika hendl" i ponieważ jest to lokalna specjalność, powinie nem ją spotkać w całych Karpatach. Przekonałem się, że bardzo mi się tu przydaje znajomość tych kilku niemieckich słów; nawet sobie nie wyobra żam, jak bym mógł sobie tutaj bez nich poradzić. Ponieważ w Londynie miałem nieco wolnego czasu, odwiedziłem British Museum i w tamtejszej bibliotece przejrzałem mapy i książki dotyczące Tran sylwanii. Przyszło mi do głowy, że nieco wiedzy na temat tego kraju na pew no mi się przyda w kontaktach z przedstawicielem miejscowej arystokracji. Okazało się, że wymieniony przez niego region leży na wschodnich rubie żach tego kraju, w samym sercu Karpat, w miejscu, gdzie zbiegają się granice trzech państw: Transylwanii, Mołdawii i Bukowiny. To jedno z najdzikszych i najmniej znanych miejsc w Europie. Nie udało mi się znaleźć ani jednej mapy czy opracowania podającego dokładniejszą lokalizację zamku Dracula. Jak dotąd nie sporządzono bowiem żadnych map tego" regionu, które można by porównać z mapami naszego urzędu kartograficznego. Przekonałem się - 7 -
jednak zarazem, że Bistritz, miasto wymienione przez hrabiego Draculę jako siedziba urzędu pocztowego, jest nawet dosyć znane. Dołączę w tym miejscu kilka sporządzonych przeze mnie notatek, by pomogły mi odświeżyć pamięć, kiedy będę opowiadał Minie o moich wojażach. Ludność Transylwanii składa się z przedstawicieli czterech odrębnych narodowości; na południu żyją Sasi przemieszani z Wołochami - potomkami starożytnych Daków; na zachodzie Madziarzy, a na wschodzie i na północy - Szeklerzy. Znajdę się pośród tych ostatnich, którzy, jak sami uważają, pocho dzą wprost od Attyli i Hunów. Nie jest to wykluczone, ponieważ, gdy w jede nastym wieku kraj ten podbili Madziarzy, Hunowie już go zamieszkiwali. Przeczytałem gdzieś, że w tym łuku Karpat nagromadziły się wszystkie znane na świecie przesądy, jak gdyby znajdowało się tam centrum jakiegoś ogrom nego wiru zbiorowej wyobraźni; jeśli tak rzeczywiście jest, ta podróż może być bardzo interesującym doświadczeniem. {Zapam.: Poprosić hrabiego, żeby mi wszystko o nich opowiedział.) Chociaż łóżko było dość wygodne, nie spałem zbyt dobrze. Nawiedzały mnie najprzeróżniejsze i najdziwaczniejsze sny, jakie sobie tylko można wy obrazić. Może zawinił pies, który przez całą noc wył pod moim oknem, albo papryka, bo choć wypiłem całą wodę, jaka była w karafce, nadal mnie suszy ło. Zasnąłem dopiero nad ranem i obudziło mnie natarczywe stukanie do drzwi, musiałem więc chyba spać dosyć mocno. Na śniadanie znów była papryka, rodzaj kleiku z kukurydzianej mąki, który nazywają tu „mamałygą" oraz fa szerowane bakłażany - wyśmienita potrawa zwana „impletata". (Zapam.: także zdobyć przepis.) Musiałem się spieszyć ze śniadaniem, ponieważ pociąg od jeżdżał przed ósmą - a raczej powinien był odjechać, bo gdy o 7.30 dobie głem do stacji, jeszcze przez godzinę siedziałem w wagonie, zanim wreszcie ruszyliśmy. Wydaje mi się, że im dalej na wschód, tym mniej punktualnie kursują pociągi. Jak z tym musi być w Chinach? Przez cały dzień wlekliśmy się wolno poprzez kraj pełen cudowności. Od czasu do czasu mijaliśmy niewielkie miasteczka albo zameczki położone na szczytach stromych wzgórz; takie same można zobaczyć w starych mszałach. Niekiedy jechaliśmy wzdłuż rzek i strumieni, a szerokie pasma nagich kamie ni po obu brzegach wskazywały, że zdarzają się tam gwałtowne powodzie. Trzeba wielkiej masy wody i bardzo wartkiego nurtu, by tak wymyć brzegi. Na każdej stacji napotykaliśmy grupy - a czasami nawet tłumy - ludzi w najprzeróżniejszych strojach. Część przypominała angielskich wieśniaków, albo chłopów, których widywałem, przejeżdżając przez Francję i Niemcy: w krótkich marynarkach, okrągłych kapeluszach i spodniach domowej robo ty. Inni wyglądali o wiele bardziej malowniczo. Kobiety z daleka prezento wały się bardzo ładnie - co innego, gdy się do nich podeszło nieco bliżej - ale - 8 -
były bardzo szerokie w talii. Wszystkie miały na sobie białe bluzki z obszer nymi rękawami, a większość także szerokie pasy, do których poprzyczepiane były jakieś mniejsze paseczki; wszystko to trzepotało niczym sukienka balet- nicy; pod spodem oczywiście nosiły halki. Najdziwniejsze ze wszystkich po staci, jakie zdarzyło nam się po drodze napotkać, to Słowacy. Wyglądają bar dziej dziko, niż cała reszta, w swych wielkich pasterskich kapeluszach, ogrom nych, workowatych spodniach brudnobiałcj barwy, białych, lnianych koszu lach i przeogromnych - szerokich niemal na stopę - ciężkich, skórzanych pasach, ponabijanych mosiężnymi ćwiekami. Nogawki spodni wpuszczają w cholewy wysokich butów. Noszą długie czarne włosy i ogromne czame wąsy. Są bardzo malowniczy, ale nie ujmują swym wyglądem. Na scenie nie wątpliwie wyznaczono by im rolę jakiejś bandy wschodnich zbójców. Jak mi jednak powiedziano, są absolutnie niegroźni i raczej nieśmiali. Już po zmierzchu dotarliśmy do Bistritz; to bardzo interesująca miejsco wość o długiej historii. Leżąc prawie na samej granicy - ponieważ za przełę czą Borsa rozciąga się już Bukowina - miasto miało bardzo burzliwe dzieje, które pozostawiły tam liczne ślady. Pięćdziesiąt lat temu zostało spustoszone przez pięć wielkich pożarów. Na samym początku siedemnastego wieku prze żyło trzytygodniowe oblężenie, co kosztowało życie 13 000 ludzi - ofiar sa mej wojny, której w dodatku towarzyszyły głód i zaraza. Hrabia Dracula skierował mnie do hotelu Golden Krone, który okazał się bardzo staroświecki - zresztą ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, bo chcę rzecz jasna zobaczyć jak najwięcej tego rodzaju osobliwości. Najwyraźniej mnie tam oczekiwano, ponieważ kiedy podszedłem do drzwi, stanąłem twa rzą w twarz z wesołą starszą kobietą, ubraną w zwykłą chłopską sukienkę - białą halkę, z długą dwuczęściową (z przodu i z tyłu) zapaską z kolorowego materiału, dopasowaną do ciała nieco bardziej, niż nakazywałaby to skrom ność. Kiedy podszedłem i ukłoniłem się, powiedziała: „Herr Anglik?". „Tak - odparłem. - Jonathan Harker". Uśmiechnęła się i powiedziała coś do star szego mężczyzny w białej koszuli, który stanął zaraz za nią. Na chwilę gdzieś się oddalił i zaraz powrócił z listem: Drogi przyjacielu, witam w Karpatach. Z niecierpliwością oczekuję naszego spotkania. Niech pan śpi dobrze dziś w nocy. Jutro o trzeciej odjeżdża dyliżans do Bukowiny. Ma pan w nim zarezerwowane miejsce. Na przełęczy Borsa będzie na pana czekał mój powóz, który dowiezie pana na miejsce. Mam nadzieję, że podróż z Londynu była udana, a pobyt w moim pięknym kraju będzie przyjemny. Pański oddany przyjaciel DRACULA -9-
4 maja. - Dowiedziałem się, że także mój gospodarz otrzymał od hrabie go list, w którym polecił mu zarezerwować dla mnie najlepsze miejsce w dyliżansie. Kiedy jednak zacząłem wypytywać go o szczegóły, odniosłem wrażenie, że rozmawia ze mną bardzo niechętnie i udaje, że nie jest w stanie zrozumieć mojego niemieckiego. To nie mogła być prawda, ponieważ aż do tej chwili nie miał z tym żadnych problemów, a przynajmniej odpowiadał na moje pytania tak precyzyjnie, jak gdyby wszystko doskonale rozumiał. On i jego żona - owa starsza pani, która mnie powitała - spoglądali po sobie z przestrachem. Wymamrotał tylko, że w liście przesłano pieniądze i że nic więcej nie wic. Kiedy go spytałem, czy zna hrabiego Draculę i czy może mi coś opowiedzieć o jego zamku, oboje z żoną szybko się przeżegnali i stwier dziwszy, że nic a nic na ten temat nie wiedzą, po prostu odmówili dalszej rozmowy. Do odjazdu dyliżansu pozostało już zbyt mało czasu, bym mógł zasięgnąć języka gdzie indziej, ale to wszystko wydało mi się bardzo tajemni cze i dosyć deprymujące. Gdy miałem już wychodzić, do mego pokoju weszła starsza pani i krzyk nęła histerycznie: „Musi pan tam jechać?! Ach, młody Herr Anglik, musi pan?!". Była tak zdenerwowana, że najwyraźniej przestała panować nad swym językiem i mieszała niemiecki zjakimś innym, nieznanym mi narzeczem. Żeby ją zrozumieć, musiałem mozolnie o wszystko ją wypytać. Kiedy jej oświad czyłem, że muszę jechać, i to natychmiast, oraz że jestem zaangażowany w bardzo ważną transakcję, zapytała: „Czy pan wie, jaki dzisiaj dzień?". Odparłem, że czwarty maja. Pokręciła głową i powtórzyła: „O tak! Wiem, wiem! Ale czy pan wie, co to za dzień?'". Kiedy powiedziałem, że nie rozumiem, o co jej chodzi, ciągnęła dalej: „Dzisiaj wigilia Świętego Grzegorza. Czy pan wie, że dziś, kiedy zegar wybije północ, wszystkie złe siły tego świata będą miały pełną władzę? Czy pan wie, gdzie pan jedzie i do czego pan jedzie?". Nie ulegało wątpliwości, że jest bardzo zdenerwowana, więc starałem się ją uspokoić, ale bezskutecznie. W końcu padła na kolana i błagała mnie, abym nie jechał, a przynajmniej poczekał z wyjazdem dzień lub dwa. To wszystko było dosyć groteskowe, ale mimo to odczułem jakiś niepokój. Mam jednak do załatwienia poważny interes i nie mogę pozwolić, aby cokolwiek mi w tym przeszkodziło. Spróbowałem więc podnieść ją z kolan i, starając się zachować powagę, zapewniłem, że jestem wdzięczny za jej troskę, ale obo wiązki są najważniejsze i muszę jechać. Wtedy wstała i otarła oczy, a następ nie zdjęła z szyi krucyfiks i podała mi go. Nie wiedziałem, co robić, bowiem jako członka Kościoła Anglikańskiego uczono mnie, abym takie rzeczy uwa- - 1 0 -
żał do pewnego stopnia za bałwochwalstwo. Niemniej wydawało mi się, że bardzo nieuprzejmie będzie odmówić tej starszej pani, która miała takie do bre intencje i była w tak okropnym stanie ducha. Chyba zauważyła malującą się na mej twarzy rozterkę, bowiem sama zawiesiła mi na szyi różaniec, rze kła: „Niech pan to zrobi dla matki", i wyszła z pokoju. Piszę to wszystko, oczekując na dyliżans, który - oczywiście - się spóźnia. A krucyfiks ciągle jest na mojej szyi. Nie wiem, czy sprawił to lęk tej starszej pani, ale jestem trochę rozstrojony. Jeśli ten brulion miałby dotrzeć do Miny przede mną, niech jej przekaże moje pożegnanie. Oho, nadjeżdża dyliżans! 5 maja. Zamek. - Szarość poranka ustąpiła i słońce jest już wysoko nad odległym horyzontem, który wydaje się jakby postrzępiony; czy to są drzewa, czy wzgórza - nie wiem - bowiem jest tak odległy, że rzeczy duże mieszają się z małymi. Nie jestem senny, a ponieważ rano będę mógł spać do woli, naturalnie piszę, czekając, aż nadejdzie sen. Muszę dziś zanotować wiele bar dzo dziwnych rzeczy, więc aby ci, którzy będą to kiedyś czytali, nic pomyśleli sobie, że przed wyjazdem z Bistritz zbytnio pofolgowałem sobie przy stole, opiszę dokładnie, co zjadłem na kolację. To coś nazywa się tutaj „zbójnickim befsztykiem"; są to kawałki boczku, cebuli i wołowiny, doprawione papryką, nadziane na patyczki i pieczone nad ogniem; potrawa prosta jak londyńskie „cat's-meat"! Popijałem to winem Golden Mediasch, nieco cierpkim, niemniej dość przyjemnym w smaku. Wypiłem go tylko kilka kieliszków, i to wszystko. Kiedy wsiadałem do dyliżansu, woźnicy nie było jeszcze na koźle i zoba czyłem, jak rozmawia z właścicielką oberży. Bez cienia wątpliwości mówili o mnie, ponieważ od czasu do czasu rzucali w moją stronę ukradkowe spoj rzenia. Także niektórzy spośród ludzi okupujących ławkę przed oberżą, zwa nych tutaj „roznosicielami słów", podeszli do nich i przysłuchiwali się roz mowie; potem oni także mi się przyglądali - większość z wielkim współczu ciem. W rozmowie często powtarzało się kilka słów, dziwnych słów, bowiem w tłumie byli przedstawiciele rozmaitych narodowości. Ukradkiem wycią gnąłem z torby mój wielojęzyczny słownik i sprawdziłem, co one znaczą. Muszę przyznać, że nie podniosło mnie to na duchu; było wśród nich słowo „Ordog" czyli Szatan, „pokoi" - piekło, „stregoica" - wiedźma, a także „vro- lok" i „vlkoslak"; dwa ostatnie mają to samo znaczenie, przy czym pierwsze pochodzi z języka słowackiego, a drugie z serbskiego, a oznaczają coś, co jest albo wilkołakiem albo wampirem. (Zapam.: Muszę wypytać hrabiego o te przesądy.) Kiedy wreszcie ruszyliśmy, wszyscy ludzie stojący przed wejściem do oberży - a zdążył już się zgromadzić spory tłumek - zaczęli się żegnać zna kiem krzyża i wyciągać w moją stronę dwa palce. Udało mi się ~ choć z pewnymi kłopotami - wydobyć od jednego z moich współpasażerów, co - 1 1 -
oznacza ten gest. Początkowo w ogóle nie chciał ze mną o tym rozmawiać, ale kiedy się dowiedział, że jestem Anglikiem, wyjaśnił, że ten gest chroni przed złymi urokami. Nie było to zbyt przyjemne odkrycie; wyruszałem wszak w nieznane, by spotkać się z obcym mi zupełnie człowiekiem. Wszyscy byli jednak tak pełni życzliwości i współczucia, że bardzo mnie to poruszyło. Ni gdy nie zapomnę mego ostatniego spojrzenia na dziedziniec oberży i tego tłumu malowniczych postaci żegnających się znakiem krzyża, otaczających szerokie wrota oberży, na tle bujnego listowia oleandrów i drzewek pomarań czowych w zielonych donicach ustawionych na środku dziedzińca. Wtedy nasz woźnica, którego szerokie lniane portki, zwane tu „goca", przesłoniły cały kozioł, strzelił ze swego ogromnego bata ponad czwórką zaprzężonych parami niewielkich koników i ruszyliśmy. W cudownej scenerii, w jakiej przyszło nam podróżować, wkrótce zapo mniałem o lękach związanych z duchami, choć gdybym znał język, a raczej języki, którymi posługiwali się moi współpasażerowie, pewnie nie pozbył bym się ich tak łatwo. Przed nami rozpościerał się zielony, pofalowany, poro śnięty lasami teren; gdzieniegdzie urozmaicały go strome wzgórza, których wierzchołki wieńczyły kępy drzew lub wiejskie domy. Domy zwrócone były do drogi szczytowymi ścianami pozbawionymi okien. Wszędzie rosło mnó stwo kwitnących drzew owocowych - jabłoni, śliw, grusz i czereśni i gdy przejeżdżaliśmy obok nich, widziałem ścielącą się u ich stóp zieloną trawę przyozdobioną opadłymi płatkami kwiatów. Pomiędzy tymi wzgórzami, zwa nymi tutaj Mittel Land, wiła się droga; czasami całkiem ginęła na porosłych trawą zakrętach, to znów biegła w cieniu ciągnących się po obu jej stronach sosnowych lasów, które to tu, to tam spływały ze wzgórz na podobieństwo języków ognia. Droga była bardzo wyboista, lecz mimo to pędziliśmy tak, jakbyśmy lecieli, unosząc się nad nią w gorączkowym pośpiechu. Wtedy jesz cze nie rozumiałem, co ten pośpiech oznacza, ale woźnica najwyraźniej za wszelką cenę pragnął dotrzeć jak najszybciej do przełęczy Borsa. Powiedzia no mi, że latem ta droga jest doskonała, lecz zabrakło czasu, by doprowadzić ją do porządku po zimowych śniegach. Pod tym względem stanowi ona wyją tek od ogólnej reguły rządzącej drogami w Karpatach, ponieważ zgodnie z wielowiekową tradycją drogi te nie są utrzymywane w zbyt dobrym stanie. W dawnych czasach hospodarzy nie naprawiali ich, aby Turcy nie pomyśleli, że przygotowują się do sprowadzenia obcych wojsk i nie rozpoczęli wojny, która i tak zawsze wisiała na włosku. Za zielonymi, pofalowanymi wzgórzami Mittel Landu wyrastały potężne lesiste stoki, ciągnące się aż do wyniosłych stromizn samych Karpat. Góro wały nad nami po obu stronach drogi w popołudniowym słońcu, które pod kreślało wszystkie wspaniałe barwy tego przepięknego górskiego łańcucha: - 1 2 -
ciemny błękit i fiolet cieni górskich szczytów, zieleń i brąz tam, gdzie trawa i skała mieszały się ze sobą oraz nieskończoną perspektywę postrzępionych skał i ostrych grani, ginących gdzieś w oddali, gdzie dostojnie wznosiły się ośnieżone szczyty. Od czasu do czasu góry zdawały się rozcinać potężne szcze liny, poprzez które - gdy słońce zaczęło się obniżać - raz po raz widać było białe refleksy wodospadów. Kiedy zatoczyliśmy łuk u podstawy jednego z takich wzgórz, a przed naszymi oczami rozpostarł się widok wyniosłego, ośnieżonego szczytu, który, gdy tak jechaliśmy naszą krętą drogą, wydawał się wyrastać prosto przed nami, jeden z podróżnych dotknął mego ramienia: „Niech pan patrzy! Isten szek! - »Siedzisko Boga«!" - powiedział i prze żegnał się z wielkim szacunkiem. Droga wiła się coraz dalej, a słońce za nami coraz bardziej obniżało się ku zachodowi; wokół nas zaczęły się skradać wie czorne cienie. Kontrastował z nimi tamten ośnieżony szczyt, ciągle jeszcze w pełnym słońcu, który jakby świecił delikatnym i zimnym, różowym świa tłem. Tu i ówdzie mijaliśmy Czechów i Słowaków, nieodmiennie odzianych w swe malownicze stroje. Z przykrością zauważyłem, że bardzo powszechne jest tutaj wole. Przy drodze stało wiele krzyży i kiedy przejeżdżaliśmy obok nich, wszyscy moi towarzysze nabożnie się żegnali. Co jakiś czas mijaliśmy wieśniaka lub wieśniaczkę klęczących przed kapliczką; kiedy się zbliżaliśmy, nawet nie odwracali głowy, lecz najwyraźniej tak głęboko pogrążeni byli w modlitwie, że nic z zewnątrz do nich nie docierało. Wiele rzeczy było tu dla mnie zupełnie nowych; na przykład stogi siana umieszczane na drzewach, a także mijane od czasu do czasu kępy przepięknych brzóz, których białe pnie lśniły niczym srebro poprzez delikatną zieleń liści. Od czasu do czasu mijali śmy leiterwagon - zwykły chłopski wóz z długimi, jakby wężowymi kręga mi, pomyślanymi w taki sposób, aby jak najlepiej sprawdzał się na nierówno ściach dróg. Na każdym takim wozie siedziała spora grupa powracających do domu wieśniaków - Czechów w białych lub Słowaków w barwionych bara nich kożuchach - przy czym ci ostatni dzierżyli niczym lance swoje długie, zakończone toporkami laski. Kiedy zapadł wieczór, bardzo się ochłodziło, a gęstniejący półmrok zdawał się łączyć mroczne zarysy drzew - dębów, bu ków i sosen - w jedną ciemną mglistość, choć w dolinach, wcinających się głęboko pomiędzy wzgórza, w miarę jak wspinaliśmy się na przełęcz, to tu, to tam wystrzelały w górę ciemne jodły, odcinające się wyraźnie na tle leżącego jeszcze na zboczach śniegu. Niekiedy droga wiodła przez sosnowy bór, który w ciemności wydawał się zamykać ponad nami niczym dach, a wielkie masy pokrywającej drzewa szarości wytwarzały szczególnie niesamowity i uroczy sty nastrój, co działało na myśli i podsycało ponure fantazje, zrodzone nieco wcześniej, kiedy zachodzące słońce w niesamowity sposób podkreśliło kon tury chmur, które w Karpatach, niesione wiatrem, wydają się bez końca szy- - 1 3 -
bować poprzez doliny na podobieństwo duchów. Niekiedy wzgórza były tak strome, że - pomimo pośpiechu naszego woźnicy - konie szły bardzo wolno. Chciałem raz wysiąść i pomaszerować obok dyliżansu, tak jak to robimy u nas, ale woźnica nie chciał nawet o tym słyszeć. „Nie, nie! - powiedział. - Tu nie wolno chodzić! Psy są za ostre!". Potem jeszcze dodał: „A przed snem może pan mieć jeszcze sporo takich atrakcji". Najwyraźniej miał to być jakiś ponury żart, ponieważ rozejrzał się po twarzach pozostałych pasażerów, szu kając na nich uśmiechu aprobaty. Zatrzymał się tylko raz, na krótką chwilę, aby zapalić latarnie. Kiedy zapadł zmrok, wśród pasażerów dało się odczuć pewne porusze nie; przez cały czas -jeden po drugim - mówili coś do woźnicy, jakby przy naglali go do jeszcze większego pośpiechu. A on bezlitośnie popędzał konie długim batem i dzikim krzykiem zmuszał je do jeszcze większego wysiłku. W pewnej chwili ujrzałem przed nami w ciemności coś jakby plamę szarego światła, jak gdyby pomiędzy wzgórzami była tam jakaś przerwa. Poruszenie wśród pasażerów jeszcze bardziej wzrosło; pędzący dyliżans trząsł się na swych skórzanych resorach i kołysał jak łódź miotana przez wzburzone fale. Musia łem się mocno trzymać. Droga pięła się coraz wyżej, a my zdawaliśmy się unosić nad nią w szalonym pędzie. W pewnej chwili z obu stron do drogi zbliżyły się góry, jakby chciały nas uciszyć swoim spojrzeniem. Wjeżdżali śmy na przełęcz Borsa. Wtedy kilku pasażerów wręczyło mi rozmaite podar ki; obdarowywali mnie nimi z taką powagą, że nie miałem odwagi odmówić. Choć były dziwaczne, każdy został mi wręczony z prostotą, w dobrej wierze, z uprzejmym słowem i błogosławieństwem. Towarzyszyły temu owe dziwne, świadczące o ich lęku, symboliczne gesty, które widziałem już wcześniej przed oberżą w Bistritz: znak krzyża i wyciągnięte palce mające uchronić przed złym urokiem. Kiedy potem gnaliśmy dalej, woźnica pochylił się do przodu, a siedzący po obu stronach pasażerowie, wyciągając szyje przez burty dyli żansu, z przejęciem wypatrywali czegoś w ciemności. Było dla mnie jasne, że dzieje się - albo zaraz ma się wydarzyć - coś bardzo ekscytującego, ale choć wszystkich pytałem, co to ma być, nikt nie spieszył z wyjaśnieniem. Ten stan ogólnego podniecenia utrzymywał się przez chwilę, aż w końcu ujrzeliśmy przed sobą przełęcz otwierającą się na wschód. Było ciemno; nad naszymi głowami przetaczały się chmury, a w powietrzu wisiało ciężkie i przytłaczają ce przeczucie burzy. Zdawało się, jakby ten górski łańcuch oddzielał od sie bie dwie różne masy powietrza, a my właśnie wjechaliśmy w tę burzową. Teraz i ja zacząłem wypatrywać powozu, który miał mnie zawieźć do hrabie go. W każdej chwili spodziewałem się ujrzeć w ciemności światło jego latar ni. Ale wszędzie było ciemno. Jedyne światło dawały migotliwe płomienie naszych własnych latarń, a para unosząca się z naszych zmordowanych koni - 1 4 -
utworzyła w jego blasku biały obłok. Ujrzeliśmy ciągnącą się przed nami białą, piaszczystą drogę, ale nie było na niej ani śladu jakiegokolwiek pojaz du. Pasażerowie cofnęli się do wnętrza z westchnieniem ulgi, które wobec mego rozczarowania zabrzmiało niczym drwina. Zacząłem się już zastana wiać, co w tej sytuacji powinienem zrobić, kiedy woźnica, spojrzawszy na zegarek, powiedział coś do pozostałych pasażerów tak cicho, że prawie nic nie usłyszałem. Zdawało mi się, że stwierdził: „Godzinę przed czasem". Po tem, zwracając się do mnie, odezwał się w niemczyżnie jeszcze gorszej niż moja: „Nie ma powozu. Chyba jednak na Herr Anglik nikt tu nie czeka. Teraz pojedzie na Bukowinę i wróci jutro albo pojutrze. Najlepiej pojutrze". Kiedy to mówił, konie zaczęły gwałtownie rżeć, parskać i szarpać uprząż, tak że musiał ściągnąć wodze. Wtedy, przy akompaniamencie krzyków wie śniaków i wśród zbiorowego żegnania się, podjechała do nas z tyłu zaprzężo na w czwórkę koni kolasa i zatrzymała się obok dyliżansu. Kiedy znalazła się w kręgu światła naszych latarń, ujrzałem tamte konie: wspaniałe, czarne jak węgiel zwierzęta. Powoził nimi wysoki człowiek z długą brązową brodą, w wielkim czarnym kapeluszu, zupełnie zakrywającym jego twarz. Dojrza łem tylko blask oczu, które, gdy odwrócił się w naszą stronę, zalśniły czerwo no w świetle lampy. Rzekł do naszego woźnicy: „Jesteś dziś wcześniej, przyjacielu". W odpowiedzi mężczyzna zdołał tylko wyjąkać: „Herr Anglik bardzo się spieszył", na co nieznajomy odparł: „I pewnie dlatego chciałeś go wieźć dalej na Bukowinę. Nie oszukasz mnie, przyjacielu! Za dużo wiem, a moje konie są szybkie". Przy tych sło wach uśmiechnął się, a światło latami oświetliło jego usta o surowym wyra zie, bardzo czerwonych wargach i zębach, które wyglądały na bardzo ostre i były białe niczym kość słoniowa. Jeden z moich towarzyszy podróży wyre cytował szeptem wers z Lenory Burgera* Denn die Todten reiten schnell. - (Bowiem zmarli podróżują szybko.) Dziwny woźnica niechybnie usłyszał te słowa, ponieważ podniósł na nie go wzrok i promiennie się uśmiechnął. Pasażer natychmiast odwrócił twarz, wyciągając jednocześnie dwa palce i żegnając się znakiem krzyża. „Daj mi bagaże Herr Anglika" - rzekł tamten człowiek, na co nadzwyczaj skwapliwie * Burger Gottfried August (1747-1794) - pisarz niemiecki, przedstawiciel okresu Sturm und Drang (przyp. red.). - 1 5 -
podano mu moje torby, które natychmiast znalazły się w drugim powozie. Wtedy i ja, nie schodząc na ziemię, przeskoczyłem bezpośrednio do kolasy, która dotykała niemal bokiem dyliżansu, a ponadto dopomógł mi tamten woź nica, podając mi rękę i chwytając w stalowym uścisku. Musiał być niepraw dopodobnie silny. Bez słowa machnął wodzami, konie zawróciły i pognały przed siebie. Zanurzyliśmy się w okrywających przełęcz ciemnościach. Kie dy spojrzałem za siebie, w świetle latami ujrzałem obłok pary buchającej z koni zaprzęgniętych do dyliżansu i wychylające się z niego postaci moich byłych współtowarzyszy podróży, żegnających się jak jeden mąż znakiem krzyża. Potem woźnica strzelił z bata, krzyknął na konie i dyliżans szybko ruszył w dalszą drogę na Bukowinę. Kiedy zniknęli w ciemności, przeszedł mnie dziwny dreszcz i poczułem się bardzo samotny, mimo iż na ramiona miałem narzuconą pelerynę, kolana okryte pledem, a woźnica odezwał się do mnie doskonałą niemczyzną: „Noc jest chłodna, mein Herr, a mój pan, hrabia, przykazał mi dobrze się panem zaopiekować. Jeśli ma pan ochotę, to pod siedzeniem jest flaszka śli wowicy (rodzaj lokalnej brandy)". Nie skosztowałem jej nawet, ale sama myśl, że ona tam jest, była pocie szająca. Czułem się nieco dziwnie i byłem dość wystraszony. Gdyby wtedy pojawiła się jakakolwiek alternatywa, pewnie chętnie bym z niej skorzystał, zamiast podejmować tę nocną wyprawę w nieznane. Powóz mknął szybko prostą drogą; potem zrobiliśmy pełny zwrot i pomknęliśmy kolejną prostą. Odniosłem wrażenie, że po wielekroć przejeżdżamy przez te same miejsca. Zapamiętałem więc kilka charakterystycznych punktów i przekonałem się, że tak jest w rzeczywistości. Chciałem zapytać woźnicę, co to wszystko znaczy, ale nie miałem dość odwagi. Pomyślałem, że jeśli to przedłużanie naszej pod róży jest celowe, to w mojej sytuacji jakikolwiek sprzeciw i tak nic da. Z czasem zacząłem jednak być ciekaw, ile trwa nasza podróż, więc przyświe cając sobie zapałką, spojrzałem na zegarek. Za kilka minut miała minąć pół noc. Zdrętwiałem z przerażenia; myślę, że przyczyniły się do tego moje ostat nie doświadczenia, które wzmocniły jeszcze pokutujące gdzieś we mnie po wszechne przesądy na temat północy. Oczekiwałem jej z mdłym uciskiem w żołądku. Wtedy daleko przed nami, w jakiejś wiejskiej zagrodzie zaczął wyć pies. To było długie, przejmujące zawodzenie, jakby przepełnione strachem. Zaraz podjął je inny pies, a potem jeszcze jeden i kolejny; w końcu rozpętała się prawdziwa orgia wycia, które, niesione wiatrem zawiewającym teraz lekko na przełęczy, zdawało się dolatywać z każdego zakątka, z tak daleka, jak tyl ko dało się uchwycić wyobraźnią poprzez mroki nocy. Na ten odgłos konie zaczęły szarpać się w uprzęży i stawać dęba, ale woźnica powiedział coś do - 1 6 -
nich uspokajająco, a one natychmiast się uciszyły; nadal jednak się trzęsły i spływały potem, jak gdyby zmęczone ucieczką przed czymś, co je śmiertelnie przeraziło. Potem gdzieś z bardzo daleka, od piętrzących się po obu stronach drogi górskich szczytów, doleciało do nas wycie głośniejsze i bardziej prze szywające - wycie wilków. Wystraszyło i mnie, i konie, ponieważ ja chciałem natychmiast wyskoczyć z kolasy i uciekać, a one znowu zaczęły się szaleńczo szarpać i stawać dęba, tak że woźnica musiał użyć wszystkich sił, ażeby nie poniosły. Po kilku minutach moje uszy przyzwyczaiły się do tego dźwięku, a konie uspokoiły się na tyle, że woźnica mógł zejść z kozła i do nich podejść. Głaskał je i uspokajał, coś im przy tym szepcząc do uszu; tak czynią - słysza łem - poskramiacze koni. Przyniosło to nadzwyczajny efekt, bowiem po tych pieszczotach zaprzęgiem znów dało się powozić, choć rumaki nadal drżały na całym ciele. Woźnica ponownie wdrapał się na kozioł i, machnąwszy wodza mi, ruszył gwałtownie przed siebie. Tym razem, dojechawszy do przeciwle głego końca przełęczy, skręcił nagle ostro w prawo, w wąską leśną drogę. Już po chwili jechaliśmy wśród drzew, które miejscami tworzyły nad dro gą łukowate sklepienie, a my poruszaliśmy się pod nim niczym w tunelu; i znów zaczęły nam towarzyszyć wielkie, ponure skalne turnie. Chociaż byli śmy osłonięci od wiatru, słyszeliśmy go; wiał z coraz większą siłą, zawodził i wył pośród skał, a gałęzie drzew biły o siebie nad naszymi głowami. Robiło się coraz zimniej i zaczął padać drobny śnieg, przypominający puder; po krót kim czasie zarówno nas, jak i wszystko wokół, przykrył jednolity biały całun. Silny wiatr wciąż niósł ze sobą wycie psów, choć w miarę jak posuwaliśmy się naprzód, stawało się ono coraz słabsze. Za to wycie wilków rozlegało się coraz bliżej, jak gdyby się zbliżały, otaczając nas ze wszystkich stron. Byłem śmiertelnie przerażony - podobnie jak konie - ale woźnicy najwyraźniej ani trochę to nie przeszkadzało. Nieustannie rozglądał się na boki, choć ja w tych ciemnościach nie byłem w stanie dojrzeć absolutnie nic. Nagle z lewej strony ujrzałem migoczący w oddali, słaby, niebieski pło mień. Woźnica zauważył go w tym samym momencie; natychmiast wstrzy mał konie i, zeskoczywszy na ziemię, zniknął w ciemności. Nie wiedziałem, co począć, tym bardziej że wycie wilków rozlegało się coraz bliżej. Kiedy biłem się z myślami, woźnica ponownie się pojawił, bez słowa zajął miejsce na koźle i podjęliśmy naszą przerwaną podróż. Musiałem chyba zasnąć i we śnie przeżywać to zdarzenie jeszcze wiele razy, bo miałem wrażenie, że po wtarza się ono bez końca; teraz - z perspektywy czasu - przypomina to raczej jakiś straszny senny koszmar. Raz płomień pojawił się tak blisko drogi, że mimo otaczających nas ciemności mogłem dokładnie obserwować ruchy woźnicy. Pospiesznie podszedł tam, gdzie widać było płomień - chyba bar dzo słaby, bo nie był w stanie oświetlić niczego wokół - i zebrawszy kilka - 1 7 -
kamieni, coś z nich ułożył. Wtedy zaszło bardzo dziwne zjawisko optyczne: kiedy ten człowiek znalazł się pomiędzy mną a płomieniem, wcale go nie przesłonił i przez cały czas widziałem jego upiorne migotanie. Bardzo mnie to wystraszyło, ale że efekt trwał tylko krótką chwilę, doszedłem do wniosku, że to moje oczy mnie zawiodły, zmęczone długim wpatrywaniem się w mrok. Potem przez jakiś czas nie było błękitnych płomieni i pędziliśmy przez mrok, otoczeni jedynie wyciem wilków, które najwyraźniej podążały za nami w ja kimś ruchomym kręgu. Za którymś razem woźnica zapuścił się dużo dalej w las, a podczas jego nieobecności konie zaczęły się przeraźliwie trząść, parskać i głośno rżeć z przerażenia. Nie umiałem sobie wytłumaczyć tego zachowania, ponieważ wycie wilków całkowicie ustało. Jednak właśnie wtedy ponad górującą nad nami, porośniętą sośniną, postrzępioną, skalną granią pojawił się księżyc, który dotąd wędrował po niebie przesłonięty ciemnymi chmurami. W jego świetle ujrzałem, że otacza nas pierścień wilków. Miały białe, wyszczerzone zęby, wywieszone czerwone jęzory, długie, muskularne łapy i gęstą, splecioną w kudły sierść. W tej ponurej ciszy były po stokroć bardziej przerażające niż wtedy, gdy słychać było ich wycie. Siedziałem sparaliżowany ze strachu. Tyl ko wtedy, gdy człowiek stanie twarzą w twarz z czymś tak przerażającym, można pojąć, co naprawdę znaczą te słowa. Jak gdyby pod wpływem księżycowego światła, wszystkie wilki zaczęły jednocześnie wyć. Konie stanęły dęba i rozpaczliwie rozglądały się wokół, przewracając ze strachu oczami. Jednak ten przerażający żywy pierścień ota czał je ze wszystkich stron i uniemożliwiał jakikolwiek ruch. Zacząłem przy zywać woźnicę; chciałem się przez nie przedrzeć i pomóc mu wrócić do kolasy. To była jedyna szansa. Krzyczałem i waliłem dłonią w boczną ścianę powozu w nadziei, że hałas wystraszy stojące najbliżej wilki, co pozwoli woźnicy prze dostać się do dwukółki. Nie mam pojęcia, jak się tam znalazł, ale kiedy usły szałem jego podniesiony głos, któremu nadał ton władczej komendy, i spoj rzałem w kierunku, skąd on dobiegał, ujrzałem go stojącego na drodze. Kiedy zaczął machać swymi długimi rękami, jak gdyby usuwał jakąś niewidzialną przeszkodę, wilki poczęły się cofać. Właśnie wtedy kolejna ciemna chmura przesłoniła tarczę księżyca i ponownie otoczyły nas ciemności. Kiedy znów mogłem coś zobaczyć, woźnica sadowił się na koźle, a wil ków nie było nigdzie widać. Ta cała scena była tak dziwna i niesamowita, że ogarnął mnie paraliżujący strach, tak że nie śmiałem przemówić, ani nawet się poruszyć. Droga wydawała się nie mieć końca; pędziliśmy teraz niemal w zupełnych ciemnościach, ponieważ przetaczające się po niebie chmury po raz kolejny przesłoniły księżyc. Jechaliśmy pod górę, od czasu do czasu prze rywając naszą wspinaczkę szybkimi zjazdami; jednak przez cały czas pięli- - 1 8 -
śmy się coraz wyżej i wyżej. W pewnym momencie dotarło do mnie, że woź nica zatrzymuje konie na dziedzińcu jakiegoś ogromnego, zrujnowanego zam ku, z którego wysokich, ciemnych okien nie wydostawał się najmniejszy na wet promień światła, a popękane mury obronne odcinały się czarną postrzę pioną linią na tle rozświetlonego księżycową poświatą nieba.
5S maja. - Musiałem chyba zasnąć, bo inaczej z pewnością nie przegapił bym momentu naszego przybycia do tego niezwykłego miejsca. W mroku dziedziniec sprawiał wrażenie bardzo rozległego, ale ponieważ było tam kil ka ciemnych łukowatych przejść, być może wydawał się większy, niż był w rzeczywistości. Nie miałem jeszcze okazji ujrzeć go w świetle dziennym. Kiedy kolasa się zatrzymała, woźnica zeskoczył i wyciągnął rękę, by po móc mi wysiąść. Znów uderzyła mnie olbrzymia siła tego człowieka. Jego ręka sprawiała wrażenie stalowego imadła, które, gdyby tylko chciał, z łatwo ścią mogłoby zmiażdżyć moją dłoń. Potem wyjął z powozu bagaże i położył je na ziemi, tam gdzie stałem, przed ogromną, bardzo wiekową bramą, nabija ną wielkimi żelaznymi ćwiekami, osadzoną w masywnym kamiennym porta lu. Nawet w tym nikłym świetle można było dostrzec, że kamienie zdobiły rzeźbienia, zniszczone już jednak przez czas i surowy klimat. Kiedy tak sta łem, woźnica ponownie wskoczył na kozioł i popędził konie, które ostro ru szyły do przodu i dwukółka zniknęła w jednym z ciemnych łukowatych pasa ży. Stałem w milczeniu, nie ruszając się z miejsca, bo zupełnie nie wiedzia łem, co mam teraz robić. Nigdzie nie było nawet śladu jakiegokolwiek dzwonka czy kołatki. Nie miałem też wielkiej nadziei na to, że mój głos zdoła przenik nąć przez te ponure mury i ciemne okna. Oczekiwanie dłużyło mi się bez końca i czułem, jak znów ogarnia mnie lęk i osaczają wątpliwości. Co to za miejsce? Kim są jego mieszkańcy? W jaką ponurą awanturę się wdałem? Czy mam to traktować jak zwykłe wydarzenie w życiu urzędnika notarialnego, wysłanego celem objaśnienia obcokrajowcowi szczegółów zakupu londyń skiej posiadłości? Urzędnika notarialnego! Minie to by się nie spodobało! Już notariusza - ponieważ przed wyjazdem z Londynu otrzymałem wiadomość, że udało mi się z powodzeniem złożyć egzamin. Jestem już więc prawdzi wym notariuszem! Zacząłem przecierać oczy i szczypać się, chcąc się upew nić, czy to nie sen. To wszystko robiło na mnie bowiem wrażenie jakiegoś przerażającego sennego koszmaru i przez cały czas miałem cichą nadzieję, że nagle obudzę się we własnym domu, a świt przenikał będzie do pokoju przez - 2 0 -
zasłonięte okna. Takie uczucie zdarzało mi się od czasu do czasu rankiem, po dniu wypełnionym wytężoną pracą. Ale moje ciało przeszło pozytywnie test szczypania, a oczy najwyraźniej nie ulegały złudzeniu. Nie śniłem i rzeczy wiście byłem w Karpatach. Jedyne, co teraz mogłem zrobić, to uzbroić się w cierpliwość i czekać nadejścia poranka. Właśnie kiedy doszedłem do tego wniosku, usłyszałem dochodzący zza wielkiej bramy odgłos ciężkich kroków, a przez szpary dostrzegłem zbliżają cy się blask lampy. Potem rozległ się brzęk łańcuchów i szczęk masywnej zasuwy. Z głośnym zgrzytem, który wskazywał na to, że zamek od dawna nie był używany, przekręcono klucz i wielka brama się uchyliła. Stanął w niej wysoki starzec, gładko ogolony, z wyjątkiem długich, si wych wąsów, od stóp do głów ubrany na czarno. W ręku trzymał starodawną srebrną lampę, której płomień, nieosłonięty żadnym kloszem, migotał w prze ciągu spowodowanym otwarciem wrót, rzucając wokół długie, drżące cienie. Eleganckim gestem prawej ręki starzec zaprosił mnie do środka, mówiąc: „Witam w moim domu! Proszę, niech pan wejdzie z własnej i nieprzymu szonej woli!". Jego angielszczyzna była bez zarzutu, choć mówił z dość dziwną intona cją. Nie uczynił najmniejszego ruchu w moim kierunku, lecz stał jak posąg, jak gdyby tamten gest powitania zmienił go w kamień. Jednak gdy tylko prze stąpiłem próg, gwałtownie ruszył do przodu i podał mi rękę; siła jego uścisku wywołała na mej twarzy grymas bólu; nie złagodził tego nawet lodowaty chłód jego dłoni - przypominała bardziej dłoń trupa niż żywego człowieka. Powtó rzył: „Witam w moim domu. Proszę wejść swobodnie, a opuści go pan bez piecznie. I proszę pozostawić tu cząstkę tego szczęścia, które niesie pan ze sobą!". Jego silny uścisk tak bardzo przypominał uścisk woźnicy - którego twa rzy nie udało mi się przecież zobaczyć - że przez moment zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jest to jedna i ta sama osoba. Chcąc się upewnić, spyta łem: „Hrabia Dracula?". Skłonił się dwornie i odparł: „Jestem Dracula. I witam pana, panie Harker, w moim domu. Proszę wejść; nocne powietrze jest chłodne, a pan musi się posilić i wypocząć". Mówiąc te słowa, postawił lampę na kamiennym gzymsie, wyszedł za bramę i wziął mój bagaż. Wniósł go do środka, zanim jeszcze zdążyłem go powstrzymać. Protestowałem, lecz on nalegał: „Ależ nie, wszak jest pan moim gościem. Już późno i służba ma wolne, proszę więc pozwolić, że sam zadbam o pańskie wygody". - 2 1 -
Nie ustąpił i niósł moje walizki przez całą długość korytarza, po szero kich i krętych schodach, a potem kolejnym ogromnym korytarzem, na które go kamiennej podłodze nasze kroki odbijały się głośnym echem. Na jego końcu otworzył ciężkie drzwi, a ja uradowałem się, widząc jasno oświetlony pokój, gdzie stał nakryty do kolacji stół, a w ogromnym kominku jasno płonęły wiel kie polana. Hrabia zatrzymał się, odłożył bagaże, zamknął za sobą drzwi i przeszedł na drugi koniec pokoju, gdzie otworzył kolejne drzwi, prowadzące do małe go, ośmiokątnego pomieszczenia najwyraźniej pozbawionego okien i oświe tlonego wyłącznie przez jedną lampę. Na przeciwległej ścianie tego pomiesz czenia znajdowały się kolejne drzwi, które hrabia także otworzył i gestem zaprosił mnie do środka. To był także bardzo miły widok; była to bowiem wielka, jasno oświetlona sypialnia, nagrzana przez płonące w kominku pola na; suty ogień głucho dudnił w szerokim kominie. Hrabia sam wstawił do środka mój bagaż i wycofał się; zanim jeszcze zamknął za sobą drzwi, powie dział: „Na pewno będzie się pan chciał odświeżyć po podróży. Mam nadzieję, że znajdzie pan tu wszystko, czego mu będzie trzeba. Kiedy pan skończy, proszę przejść do pokoju obok, gdzie będzie na pana czekać kolacja". Światło, ciepło i uprzejme przyjęcie ze strony hrabiego najwyraźniej roz proszyły wszystkie moje wątpliwości i lęki. Kiedy powróciłem do normalne go stanu ducha, zdałem sobie sprawę, że umieram z głodu, więc po pospiesz nej toalecie przeszedłem do sąsiedniego pokoju. Kolacja była już na stole. Mój gospodarz, który stał, opierając się o ka mienny gzyms wielkiego kominka, pełnym gracji ruchem ręki wskazał stół i powiedział: „Proszę spocząć i częstować się wedle uznania. Mam nadzieję, że wyba czy mi pan, iż się do niego nie przyłączę, ale jestem już po obiedzie, a nie mam w zwyczaju jadać kolacji". Podałem mu opieczętowany list, który powierzył mi pan Hawkins. Otwo rzył go i przeczytał z uwagą. Potem, z ujmującym uśmiechem, podał mi go do przeczytania. Zwłaszcza jeden z fragmentów sprawił mi dużą satysfakcję: Bardzo żałuję, iż atak podagry (dolegliwość ta stale mnie prześladuje) na jakiś czas absolutnie uniemożliwia mi jakąkolwiek podróż; z przyjemnością jednak komunikuję panu, iż mogę vysłać odpowiedniego zastępcę, do które go mam pełne zaufanie. To młody człowiek, utalentowany i pełen energii, a przy tym bardzo lojalny. Jest dyskretny i pracuje u mnie już od swych mło dych lat. W czasie swego pobytu u pana będzie gotów służyć panu pomocą na każde życzenie i wykona wszelkie pańskie instrukcje. - 2 2 -
Hrabia sam podszedł do stołu i zdjął pokrywką z naczynia. Od razu po czułem zapach wspaniałego pieczonego kurczaka, który wraz z odrobiną sera, sałaty i butelką starego tokaju, z której wypiłem zaledwie dwa kieliszki, sta nowił moją kolacją. Kiedy jadłem, hrabia wypytywał mnie o podróż, a ja stopniowo opowiedziałem mu o wszystkich moich przeżyciach. Do tego czasu zdążyłem skończyć posiłek i zgodnie z sugestią mojego gospodarza, przysunąłem krzesło do kominka i zapaliłem cygaro, które mi zaproponował, przepraszając jednocześnie, że sam nie będzie mi towarzy szył. Teraz mogłem mu się wreszcie dokładnie przypatrzeć i przekonałem się, że jest to człowiek o bardzo charakterystycznej fizjonomii. Jego twarz ma bardzo, bardzo wyraziste, ostre rysy; wydatny i cienki nos zakończony jest charakterystycznymi łukowatymi nozdrzami; ma wysokie i wypukłe czoło, a jego włosy, choć rzadkie w okolicach skroni, są poza tym bardzo gęste. Ma bardzo wydatne brwi, stykające się niemal ze sobą powyżej nasady nosa, a ich nadzwyczajna gęstość powoduje, że zwijają się w loki. Usta - na ile byłem je w stanie dojrzeć pod sumiastymi wąsami - są stale zaciśnięte, co w połączeniu z wystającymi na wargi, bardzo białymi, ostrymi zębami nadaje tej twarzy wyraz okrucieństwa. Uderzająca czerwień warg wskazuje na niesamowitą witalność hrabiego -jak na człowieka w tym wie ku. Poza tym ma białe i nadzwyczaj spiczasto zakończone uszy, szeroką i silną szczękę, a policzki mocne, choć wychudłe. Nad tym wszystkim domi nuje ogólne wrażenie nadzwyczajnej bladości. Dotąd widziałem jedynie grzbiety jego dłoni, które spoczywały na kola nach i w świetle płomienia kominka wydawały się raczej białe i delikatne; widząc je teraz z bliska, zauważyłem, że są raczej szorstkie - szerokie, z krót kimi i grubymi palcami. Co najdziwniejsze, jego dłonie owłosione są także od wewnątrz. Ostro zakończone paznokcie są długie i wypielęgnowane. Kie dy w pewnym momencie hrabia pochylił się nade mną i przypadkowo do tknąłem jego dłoni, przeszedł mnie dreszcz. Poczułem też straszne mdłości, co spowodował być może obrzydliwy zapach dochodzący z jego ust. Nie by łem w stanie tego ukryć. Hrabia to zauważył; odsunął się ode mnie i z ponu rym uśmiechem, który jeszcze bardziej odsłonił jego wystające zęby, wrócił na swoje miejsce po drugiej stronie kominka. Na chwilę zapadła cisza. Kiedy spojrzałem w okno, ujrzałem pierwszy, ledwo jaśniejący promień nadchodzą cego świtu. Wszystko pogrążone było w dziwnym bezruchu, ale kiedy wytę żyłem słuch, usłyszałem -jakby gdzieś daleko w dolinie - wycie wielu wil ków. Oczy hrabiego rozbłysły i rzekł: „Proszę ich posłuchać - dzieci nocy! Jakaż to wspaniała muzyka!". Widząc -jak przypuszczam - moją dość niewyraźną minę, dodał: - „Drogi panie! Wy - mieszkańcy miast - nie jesteście w stanie wczuć się w duszę myśliwego". - 2 3 -
Potem wstał i stwierdził: „Musi pan być bardzo zmęczony. Sypialnia jest przygotowana, a jutro proszę spać tak długo, jak tylko będzie pan miał ochotę. Wrócę dopiero po południu. A więc dobrej nocy i przyjemnych snów!". Kłaniając się z gracją, otworzył przede mną drzwi do ośmiobocznego pokoiku, a ja wszedłem do sypialni... Biję się z myślami; opadają mnie rozmaite wątpliwości i lęki; mam dziw ne przeczucia, których nie odważyłbym się wyznać nawet w cichości mej własnej duszy. Boże miej mnie w swej opiece, choćby ze względu na tych, którzy są mi drodzy! 7 maja. - Znów jest wczesny poranek, ale przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny odpoczywałem i spędzałem czas na beztroskim nieróbstwie. Spałem do późna i nikt mnie nie budził. Kiedy się ubrałem i wszedłem do pokoju, gdzie poprzedniego wieczora jadłem kolację, znalazłem śniadanie, które zdążyło już wystygnąć; jedynie kawa była nadal gorąca, ponieważ dzba nek ustawiono na ruszcie kominka. Na stole leżał liścik: Przez jakiś czas mnie nie będzie. Proszę nie czekać. D. Zasiadłem więc do stołu i delektowałem się pożywnym posiłkiem. Kiedy już zaspokoiłem głód, zacząłem szukać dzwonka, aby przywołać służbę, ale niczego takiego nie znalazłem. Jeśli wziąć pod uwagę otaczające mnie ze wsząd dowody nadzwyczajnego bogactwa, niektóre mankamenty tego domo stwa muszą się wydać nieco dziwne. Złota zastawa stołowa wykonana jest z takim mistrzostwem, że jej wartość musi być niebotyczna. Zasłony i obicia krzeseł i sof, a także kotary mego łoża uszyte są z najkosztowniejszych i naj piękniejszych tkanin i także musiały mieć niewiarygodną wartość w czasach, kiedy zostały wykonane; mają już bowiem po kilkaset lat - chociaż nadal są we wspaniałym stanie. Bardzo podobne widziałem w Hampton Court, ale tamte były już poprzecierane, postrzępione i zjedzone przez mole. W żadnym z po koi nie ma natomiast ani jednego lustra. Nie ma go nawet na mojej toaletce, więc żeby się ogolić i uczesać, musiałem wyjąć z torby małe lusterko do gole nia. Nigdzie też jeszcze nie widziałem służby, ani też nie słyszałem w pobliżu zamku żadnych dźwięków - poza wyciem wilków. Kiedy skończyłem posi łek - nie wiem, czy nazwać go śniadaniem czy obiadem, ponieważ spożywa łem go pomiędzy piątą a szóstą po południu - rozejrzałem się za czymś do czytania; nie chciałem bez zgody hrabiego opuszczać mego apartamentu. W pokoju nie było zupełnie nic - żadnej książki, gazety, ani nawet materia łów do pisania, ale za kolejnymi znajdującymi się w pokoju drzwiami znala- - 2 4 -
złem coś w rodzaju biblioteki. Próbowałem też otworzyć drzwi znajdujące się naprzeciwko sypialni, ale przekonałem się, że są zamknięte. Ku swemu wielkiemu zadowoleniu, w bibliotece znalazłem mnóstwo an gielskich książek- zajmowały całe półki; były tam również oprawione wolu miny z rocznikami gazet i czasopism. Także stojący na środku stół zarzucony był angielskimi gazetami i czasopismami, choć brakowało pośród nich cał kiem świeżych numerów. Książki dotyczyły najprzeróżniejszych dziedzin - historii, geografii, polityki, ekonomii politycznej, botaniki, geologii, prawa - wszystkie miały jednak związek z Anglią, życiem w tym kraju i panującymi w nim zwyczajami. Były tam nawet takie wydawnictwa, jak londyńska książ ka telefoniczna, czerwona księga i błękitna księga* - Almanach Whitakera czy rejestry korpusu oficerskiego armii i marynarki wojennej, a także - ten widok sprawił mi pewną przyjemność - rejestr prawników. Kiedy przeglądałem książki, otworzyły się drzwi i wszedł hrabia. Pozdrowił mnie serdecznie i wyraził nadzieję, że w nocy dobrze spałem. Potem mówił dalej: „Cieszę się, że odkrył pan to miejsce; jestem pewien, że znajdzie pan tu wiele interesujących dla siebie rzeczy. To moi przyjaciele - tu położył rękę na książkach - którzy od kilku lat, od kiedy wpadłem na pomysł wyjazdu do Londynu, byli dla mnie naprawdę dobrymi kompanami, w towarzystwie któ rych spędziłem bardzo wiele przyjemnych godzin. Dzięki nim poznałem pań ską wspaniałą Anglię; a poznać ją, to znaczy ją pokochać. Nie mogę się już doczekać chwili, gdy będę się mógł przespacerować po ruchliwych ulicach waszego wielkiego Londynu, znaleźć się w samym centrum tego ludzkiego wiru i pędu, uczestniczyć w jego życiu, przemianach, śmierci i wszystkim, co czyni go tym, czym jest. Niestety! Jak dotąd znam pański język jedynie z książek. Chciałbym, aby pan, mój przyjacielu, nauczył mnie biegle się nim posługiwać". „Ależ hrabio - odparłem - mówi pan po angielsku doskonale!". Skłonił się z powagą. „Dziękuję, przyjacielu, za pańską aż nazbyt pochlebną ocenę, niemniej obawiam się, że jeszcze bardzo wiele przede mną. Co prawda znam już gra matykę i słowa, ale jeszcze nie wiem, jak je wypowiadać". „Naprawdę - powtórzyłem - mówi pan doskonale". „Nie do końca - odparł. - Wiem, że gdybym teraz się przeprowadził i zaczął rozmawiać w Londynie, wszyscy rozpoznaliby we mnie obcokrajow ca. To mi nie wystarczy. Tutaj jestem szlachcicem, bojarem. Zwykli ludzie mnie znają i jestem dla nich panem. Ale cudzoziemiec w obcym sobie kraju jest nikim. Ludzie go nie znają; a jeśli go nie znają, to mają go za nic. Wystar- * Książka zawierająca adresy osób należących do wyższych sfer (przyp. tłum.). - 2 5 -
czy, jeśli będę taki sam jak reszta, tak by nikt nie zatrzymywał się na mój widok albo, słysząc, jak mówię, nie przerywał mi wpół słowa, by z rzucić wyższością: »Aha, cudzoziemiec!«. Tak długo byłem panem, że muszę być nim nadal, a przynajmniej nie dopuszczę do tego, by ktoś okazywał mi wy ższość. Przybywa pan do mnie nie tylko jako przedstawiciel mojego przyja ciela Petera Hawkinsa z Exeter, żeby mi opowiedzieć o mojej nowej posia dłości w Londynie. Ufam, że pozostanie pan u mnie nieco dłużej, tak bym poprzez nasze rozmowy nauczył się angielskiej intonacji. Bardzo bym chciał, aby wytykał pan błędy w mojej wymowie, nawet te najdrobniejsze. Przykro mi, że tak długo mnie dziś nie było, ale wiem, że wybaczy pan komuś, kto ma na głowie tyle ważnych spraw". Zapewniłem go oczywiście, że bardzo chętnie mu pomogę i zapytałem, czy mogę przychodzić do tego pokoju, kiedy mi tylko przyjdzie na to ochota. Odparł: „Oczywiście" - i dodał: - „Może się pan poruszać po całym zamku, z wyjątkiem tych pomieszczeń, których drzwi są zamknięte i których rzecz jasna nie będzie pan próbował otwierać. Mam powody, by wszystko było tu urządzone tak, jak jest, i gdyby to pan był na moim miejscu i wiedział to, co ja wiem, pewnie lepiej by pan to rozumiał". Odparłem, że oczywiście jestem tego pewien, a on ciągnął dalej: „Jesteśmy w Transylwanii, a Transylwania to nie Anglia. Nasze obyczaje są odmienne od waszych i spotka tu pan wiele dziwnych rzeczy. Ale, ale, przecież z tego, co mi pan opowiadał o swych dotychczasowych doświadcze niach, wynika, że coś już pan wie na ten temat". Ta uwaga hrabiego dała nam asumpt do długiej rozmowy, a ponieważ było oczywiste, że on chce dużo mówić, choćby tylko dla samego mówienia, zasypywałem go pytaniami na temat tego, co mnie tu dotychczas spotkało lub co udało mi się zauważyć. Czasami udawał, że czegoś nie rozumie, odbiegał od tematu lub zmieniał kierunek rozmowy, ale generalnie na wszystkie moje pytania odpowiadał dosyć szczerze. Kiedy nabrałem nieco śmiałości, odwa żyłem się go zapytać o niektóre dziwne zdarzenia poprzedniej nocy, na przy kład o to, dlaczego woźnica podchodził do błękitnych płomieni. Czy to praw da, źe one wskazują miejsca, gdzie ukryte jest złoto? Wyjaśnił, iż wierzy się tu powszechnie, że podczas jednej jedynej nocy w ciągu całego roku - a była to rzeczywiście ta poprzednia noc - kiedy złe duchy uzyskują pełnię władzy, taki błękitny płomień ukazuje się nad każdym miejscem, gdzie ukryty jest jakiś skarb. „Co do tego - ciągnął dalej - że na terenach, przez które jechał pan ostatniej nocy, zostały ukryte skarby, nie ma najmniejszych wątpliwości, ponieważ od stuleci walczyli o nie ze sobą Wołosi, Sasi i Turcy. Mało jest więc tu miejsc, których nie ubogaciła ludzka krew - krew patriotów lub na jeźdźców. Dawnymi czasy dużo się tu działo. Kiedy wkraczały hordy Au- - 2 6 -
striaków i Wągrów, patriotyczni obrońcy - kobiety i mężczyźni, starcy i dzie ci - wychodzili im naprzeciw i oczekiwali na nich ukryci w turniach ponad przełęczami, skąd mogli siać zniszczenie, spuszczając na nich lawiny. Kiedy zaś najeźdźcy triumfowali, nie znajdowali prawie nic, bowiem wszystko było już dawno ukryte w życzliwej ziemi". „Ale jakim sposobem - rzekłem - mogły przetrwać w ukryciu przez tak długi czas, jeśli istnieje tak niezawodna wskazówka i wystarczy zadać sobie tylko nieco trudu, by jej poszukać?". Hrabia uśmiechnął się szeroko, a gdy jego wargi się rozchyliły, odsłoniły niesamowite, długie i ostre zęby, jak u psa. Odparł: „Bo wieśniacy to tchórze i głupcy! Ognie pojawiają się wyłącznie jednej nocy. I tej właśnie nocy żaden mieszkaniec tego kraju, jeśli nie musi, nie wystawi nawet nosa za drzwi. A nawet, drogi panie, gdyby wystawił, to i tak nie wiedziałby, co ma robić. Przecież nawet ten wieśniak, o którym mi pan wspominał i który oznaczył miejsce, gdzie pojawił się płomień, nie odnajdzie go za dnia. Mogę przysiąc, że nawet pan nie odnalazłby teraz tych miejsc!". „Co do tego, panie hrabio, ma pan zupełną rację - odparłem. - Nie mam zielonego pojęcia, gdzie ich szukać". Potem rozmowa zeszła na inne tematy. „Proszę - powiedział w końcu hrabia - opowiedzieć mi o Londynie i o domu, o który panowie się dla mnie wystarali". Przeprosiwszy za to zaniedbanie, poszedłem do sypialni po dokumenty, spoczywające nadal w podróżnej torbie. Kiedy je porządkowałem, z sąsied niego pokoju dobiegł do mnie brzęk porcelany i sreber, a kiedy po chwili przez niego przechodziłem, zobaczyłem, że sprzątnięto ze stołu i zapalono lampę, bowiem zdążyło się już zrobić całkiem ciemno. Lampy paliły się także w gabinecie czy też bibliotece i tam właśnie zastałem hrabiego, który, leżąc na sofie, czytał (sic!) podręcznik do angielskiego Bradshawa. Kiedy wsze dłem, sprzątnął ze stołu wszystkie książki i gazety. Zagłębiliśmy się w plany, akty własności i liczby. Interesowało go absolutnie wszystko i zadawał tysią ce pytań dotyczących samej posiadłości i jej otoczenia. Niewątpliwie wcze śniej przestudiował wszystko, co tylko mógł zdobyć na temat tej okolicy, po nieważ na koniec naszej rozmowy wiedział o niej z pewnością o wiele więcej niż ja. Kiedy o tym wspomniałem, odparł: „No cóż, przyjacielu, a czy nie powinienem tak właśnie postąpić? Kiedy tam pojadę, będę wszak zupełnie sam, a mój przyjaciel Harker Jonathan - o, przepraszam, to zwyczaj mego kraju, aby stawiać nazwisko przed imie niem - a więc mój przyjaciel Jonathan Harker już mnie wtedy opuści i nie będzie mnie mógł poprawiać i wspierać. Będzie wszak w Exeter, wiele mil stamtąd, pracując prawdopodobnie nad jakimiś dokumentami wraz z innym moim przyjacielem, Peterem Hawkinsem. Tak właśnie będzie!". - 2 7 -
Omówiliśmy szczegóły transakcji zakupu posiadłości w Purfleet. Kiedy zapoznałem go z wszystkimi faktami, uzyskałem jego podpis na niezbędnych dokumentach i napisaliśmy list do pana Hawkinsa. Potem zaczął mnie wypy tywać, w jaki sposób natrafiłem na tak dogodne miejsce. Odczytałem mu no tatki sporządzone przeze mnie podczas poszukiwań; dołączę je także do tych zapisków: W Purfleet przy jednej z bocznych dróg natrafiłem na miejsce, które wydaje się odpowiednie; zdewastowana tablica informuje, że posiadłość jest na sprze daż. Otaczają bardzo stary, wysoki mur, zbudowany z wielkich kamieni, które go już od wielu lat nikt nie naprawiał. Pozamykane na głucho bramy wykonane są z grubego, starego dębu i okute przeżartym rdzą żelazem. Posiadłość nosi nazwę Carfax, co bez wątpienia jest zniekształconą po stacią dawnego Quatre Face*; każdy z boków domu skierowany jest bowiem dokładnie w jedną ze stron świata. Cała posiadłość obejmuje około dwudzie stu akrów* i otoczona jest wspomnianym już solidnym kamiennym murem. Rosnące tam drzewa czynią ją miejscami ponurą; znajduje się tam także głę boka, ciemna sadzawka albo raczej niewielkie jeziorko, niewątpliwie zasila ne przez jakieś źródła, ponieważ woda jest przejrzysta i, wypływając, tworzy sporych rozmiarów strumień. Dom jest bardzo obszerny i jak sądzę, swą hi storią sięga średniowiecza, ponieważ jedna z jego części zbudowana jest z bardzo grubych kamieni i posiada nieliczne, wysoko umieszczone okna, chro nione grubymi, żelaznymi kratami. Wygląda jak część jakiegoś prastarego donżonu i przylega do starej kaplicy albo kościoła. Nie udało mi się wejść do tej części budynku, ponieważ nie miałem klucza do drzwi łączących ją z resztą domu; zrobiłem jedynie moim Kodakiem kilka zdjęć z różnych perspektyw. Do tej najstarszej części dobudowano dom; jest tak nieregularny, że mogę tylko zgadywać, ile zajmuje powierzchni; na pewno bardzo dużo. W pobliżu znajdu je się tylko kilka budynków, z których jeden - bardzo obszerny - wybudowano całkiem niedawno i utworzono w nim prywatny zakład dla umysłowo cho rych. Nie jest on jednak widoczny z terenu posiadłości. Kiedy skończyłem, hrabia stwierdził: „Bardzo się cieszę się, że dom jest taki stary i duży. Sam pochodzę ze starego rodu i konieczność mieszkania w nowych murach dosłownie by mnie zabiła. Żaden dom nie nadaje się wszak do zamieszkania po jednym dniu, a przecież stulecie to tylko kilka dni. Raduje mnie też obecność tej starej kaplicy. Nam, transylwańskiej szlachcie, wstrętna jest już sama myśl, że na sze kości będą spoczywać razem z prochami gminu. Nie szukam także rozry- * Dawn. ang. Cztery twarze (przyp. tłum.). * Jednostka powierzchni równa mniej więcej 0.4 ha (przyp. tłum.). - 2 8 -
wek ani radości, ani też nie chcę sycić zmysłów nadmiarem słońca czy mie niącej się jego blaskiem wody; to przyjemności przeznaczone dla ludzi mło dych i beztroskich. A ja nie jestem już miody. Te wszystkie lata wypełnione trudami i opłakiwaniem zmarłych sprawiły, że moje serce odwykło od rado ści. A przecież mury mego zamku też się już kruszą; wiele tu cienia, a przez popękane blanki i okna wiatr napełnia jego wnętrze chłodem. Uwielbiam cień i mrok i kiedy tylko mogę, lubię pozostawać sam na sam ze swymi myślami". W wyrazie jego twarzy było coś, co przeczyło tym słowom; a może to tylko jej rysy spowodowały, że malujący się na niej uśmiech wydał mi się posępny i pełen nienawiści. Wtedy przeprosił mnie i wyszedł, prosząc wcześniej o zebranie wszyst kich dokumentów. Nie było go jakiś czas, więc zacząłem przeglądać poroz kładane wokół książki. Jedną z nich był atlas, otwarty - rzecz jasna - na Anglii, jak gdyby właśnie tę mapę szczególnie często studiowano. Kiedy się jej dokładniej przyjrzałem, odkryłem niewielkie znaczki mające postać kółe czek; jedno z nich było niedaleko Londynu, na wschód od miasta, najwyraź niej w miejscu, w którym znajdowała się jego nowa posiadłość. Pozostałe dwa oznaczały Exeter i Whitby na wybrzeżu, w hrabstwie Yorkshire. Hrabiego nie było ponad pół godziny. „Ach - rzekł po powrocie - pan ciągle w książkach? To dobrze! Ale nie wolno panu bez przerwy pracować! Proszę za mną powiedziano mi, że pańska kolacja jest już gotowa". Wziął mnie pod rękę i przeszliśmy do pokoju obok, gdzie na stole czekała na mnie wspaniała kolacja. Hrabia ponownie przeprosił, mówiąc, że zjadł obiad poza domem. Ale podobnie jak poprzedniego wieczora usiadł przy mnie i kiedy jadłem, ucięliśmy sobie pogawędkę. Po kolacji - tak samo jak poprzednio - zapaliłem cygaro, a hrabia siedział, rozprawiając i zadając mi pytania na naj przeróżniejsze tematy. Po kilku godzinach poczułem, że zrobiło się już bar dzo późno; nie odezwałem się jednak ani słowem, bowiem czułem się zobo wiązany do spełniania wszelkich życzeń mojego gospodarza. Nie byłem śpią cy; wzmocnił mnie długi sen poprzedniej nocy. Nie mogłem jednak opano wać tego uczucia chłodu, które zawsze ogarnia człowieka o świcie i które w pewien sposób przypomina początek odpływu. Powiada się, że ludzie leżą cy na łożu śmierci umierają zwykle właśnie o świcie lub wtedy, kiedy zaczy na się odpływ. Bez trudu uwierzy w to każdy, kto choć raz musiał, pokonując zmęczenie, czuwać o świcie i na własnej skórze doświadczył tej nagłej zmia ny atmosfery. Nagle usłyszeliśmy pianie koguta, które w czystym powietrzu poranka rozległo się z nadnaturalną wyrazistością. Hrabia Dracula, podrywa jąc się na nogi, rzekł: „To już znów ranek! To karygodne, że tak długo trzymałem pana na no gach! Powinien pan być mniej zajmujący w swych opowieściach o moim no- - 2 9 -