Ludwik Stomma
Życie seksualne królów Polski
i
Inne smakowitości
WYDAWNICTWO
KSIĄŻKOWE
Życie seksualne królów Polski
Po wyborze na króla Polski jechał Henryk Walezy do Krakowa powoli i długo.
Najpierw nie mógł się pożegnać z rodzinną Francją, więc wstrzymywał orszak w każdym,
choćby i podrzędnym, miasteczku; potem w Niemczech zatrzymywano się na dworach
wszystkich kolejnych książąt, by dopełnić niezbędnego ceremoniału pijacko-
dyplomatycznego. Nudziło to wielu towarzyszących elektorowi panów polskich i francuskich,
więc podpiwszy wymykali się z tasiemcowych uczt i ruszali przekopulować okoliczne
chłopki. Dopóki brnęli przez słodką Francję, rzecz nie sprawiała najmniejszego kłopotu.
Sprawy skomplikowały się jednak, gdy przekroczono granice Wirtembergii. Już na
pierwszym postoju, kiedy wesoła szlachta ruszyła wywlekać z chałup jasnowłose bauerki,
wieśniacy stawili opór. Nie dość, że przepędzili dobrze urodzonych, to trzech z nich, w tym
najprawdziwszego markiza i jego kapelana, dosyć boleśnie poturbowali. Zdarzenie dla
poszkodowanych nie tyle nawet oburzające, co wręcz niepojęte i wykraczające poza ich
horyzonty myślowe. Wiejska baba, która wzdraga się ulżyć zachciance szlachcica, szarpie się,
wyrywa i wrzeszczy, nie rozumiejąc, jaki zaszczyt ją spotyka (a może dostałaby potem nawet
złotego luidora?), chłopstwo odważające się podnieść chamską pięść na błękitno-krwistych.
Zbrodnia nie do wybaczenia, wymagająca szybkiej, przykładnej i najsurowszej kary.
Następnego dnia posypały się więc protesty, dyplomatyczne noty i żądania natychmiastowego
zadośćuczynienia. Książę wirtemberski wił się jak piskorz. Pocieszał swoich francuskich i
polskich przyjaciół, nie szczędził im słów współczucia, obsypywał szykownymi prezentami...
Chłopów, którym skądinąd poradzono dyskretnie, żeby na parę dni zniknęli z miejsc
zamieszkania, zabierając córki i żony, karać jednak nie chciał, tłumacząc się mętnie, że
gwałcenie poddanych jest w jego włościach pewną... jakby to powiedzieć... niestosownością
niezupełnie zgodną z prawem. Oburzeni dworacy wymogli na Henryku skrócenie wizyty i z
niesmakiem opuścili niewdzięczny i prymitywny kraj. Gwałt! - Co sobie to książątko
wyobraża? - Azaliż można zgwałcić istotę niższego stanu. Zupełnie się tym Niemcom
poprzewracało w głowach, skoro za nic już mają świętą hierarchię stanowioną przez Boga w
chwili narodzenia. W myśl takich sprzecznych z rozumem zasad dziewięćdziesiąt procent
polskiej i francuskiej szlachty uznać by należało (cóż za obrzydliwe słowo) za gwałcicieli.
Szlachcic chłopki nie gwałci. On jej co najwyżej używa dla swojego zaspokojenia i to z
pożytkiem dla niej, gdyż ewentualne potomstwo będzie udatniejsze. Gdyby prostak porwał się
na osobę wyższego stanu - medytował w karecie otulony poduszkami obolały markiz -
również nie można by tego nazwać gwałtem. Byłaby to bowiem świętokradcza zbrodnia
przeniewierstwa i najczarniejszej zdrady, zasługującej na tortury i pokazową, publiczną
egzekucję. O gwałcie można mówić tylko w przypadku przemocy między równymi. - Czy nie
tak, księże kapelanie? - O ile kobiety są nam równe - odparł sentencjonalnie dominikanin - ale
tak, tak, macie rację Wasza Wysokość. Wielki byłby to grzech. Dlatego w naszym kraju -
najstarszej córze Kościoła - rzeczy się takie nie zdarzają i zdarzyć nie mogą.
W tej chwili odezwały się salwy honorowe, a orszak królewski otoczony został przez
strojnych jeźdźców z krzywymi szablami, jakże niepodobnymi do francuskich cienkich szpad.
Przekraczano oto granicę Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Nie wiedział markiz ani kapelan,
ani król Henryk nawet, że wkraczają w granice państwa, gdzie jako jednego z największych
władców czci się - i nie ma tu wyjątkowo różnicy pomiędzy definicjami średniowiecznymi,
barokowymi czy nam współczesnymi - gwałciciela właśnie.
Gall Anonim tak oszczędnie i - chciałoby się powiedzieć - eufemistycznie opisuje
kampanię kijowską Bolesława Chrobrego: „Bolesław bez oporu wkroczył do wielkiego i
bogatego miasta i dobywszy z pochew miecza uderzył nim w Złotą Bramę, gdy zaś ludzie
jego dziwili się, czemu to czyni, wyjaśnił im to wcale dowcipnie. - Tak jak w tej godzinie
Złota Brama miasta ugodzona została tym mieczem, tak następnej nocy ulegnie siostra
najtchórzliwszego z królów, której mi dać nie chciał. Jednakże nie połączy się z Bolesławem
w łożu małżeńskim, lecz tylko raz jeden, jak nałożnica, aby pomszczona została w ten sposób
zniewaga naszego rodu, Rusinom zaś ku obeldze i hańbie. Tak powiedział i co rzekł, to
spełnił". Co do wiarygodności "dowcipnej" wypowiedzi Bolesława Chrobrego można mieć tę
jedną tylko prawomocną wątpliwość, że w momencie, gdy zdobywał Kijów, Złota Brama
jeszcze nie istniała. Natomiast fakt zgwałcenia Przecławy - siostry Jarosława Mądrego -
potwierdzają również ruskie latopisy. Dziewczyna, jeśli wierzyć kronikarzom, nie była zbyt
urodziwa, miała też sporo ponad dwadzieścia lat, co w owej epoce pachniało już mocno
staropanieństwem. Można więc założyć, że nie działał Bolesław z porywu uczuć. Pisze
Kosman: „Można odczytać to jako tanią sensację, czy też eksponować rzekomą lubieżność
władcy polskiego. Postępowanie jego w stosunku do siostry nieprzyjaciela było jednak
konsekwentne, nie chodziło mu o prywatę, lecz działał w kategoriach państwowych -
dokonywał zemsty, dokumentował swe zwycięstwo nad Jarosławem. Ofiara - Przecława -
była tu przedmiotem, a nie podmiotem działania". Oczywiście, że była przedmiotem. Tyle
tylko, że Bolesław Chrobry zdawał sobie doskonale sprawę, iż gwałci, żeby zhańbić i poniżyć
lud ruski. Tym razem, w przeciwieństwie do panów polskich otaczających w sześć wieków
później Henryka Walezego, nie było żadnej nieświadomości. Był to gwałt wyrachowany,
gwałt, który właśnie miał być gwałtem, któremu chrześcijańska etyka nadawała cały wymiar
tragedii i poniżenia. Jest rzeczą godną podziwu, jak umiał Bolesław - w drugim dopiero
pokoleniu katolik - wykorzystywać święty kodeks moralny. Nie zabił Przecławy, nie kazał jej
iść w siermiężnym worku, ze związanymi rękami za swoim pochodem, nie kazał jej nawet
biczować na kijowskim rynku. Rozumiał już, że gwałcąc, osiąga wyższy stopień upodlenia i
splugawienia bliźniego. Jest to w pewien sposób dowód autentycznego nawrócenia
pierwszych Piastów. W psychologicznej alternatywie zamordować czy odebrać przemocą
cnotę i rozpowiadać o tym wszystkim dookoła - to drugie okazywało się bardziej hańbiące, a
więc propagandowo skuteczniejsze. Nie stawiajmy jednak pośpiesznie Bolesławowi
Chrobremu kapliczki.
Miał on nawet, jak na chrześcijańskiego władcę (synody dyskutowały wtedy jeszcze,
czy niewiasta ma duszę), dość bezceremonialny stosunek do kobiet. Pierwszą żonę, która
zwała się Oda, Hemmilda, albo Herminilda (tego już przypuszczalnie nie da się ustalić),
przegonił z dworu, kiedy tylko sojusz z teściem - margrabim Miśni, Rygdagiem - przestał mu
być użyteczny. Cóż z tego, że miał już z nią dwoje dzieci. Następna - księżniczka węgierska
też nieustalonego imienia - córka księcia Gejzy, która urodziła Chrobremu Bezpryma,
przepędzona została z bliżej nieustalonych powodów - być może nie zaspokajała władcy
erotycznie. Tak czy inaczej, kiedy żenił się z Emnildą, miał dwie inne żyjące i jak najbardziej
legalne małżonki. W tej podwójnej bigamii dorównał mu dopiero po przeszło trzech wiekach
Kazimierz Wielki. Ciekawe, że to właśnie najbardziej niemoralni i cyniczni władcy Polski
najbardziej przyczynili się dla jej dobra.
Zbigniew Satała pisze, że „odsyłanie żon było w czasach Bolesława Chrobrego
przyjęte i często je praktykowano zarówno w Polsce, jak też w krajach zachodniej Europy".
Jest to tylko częściowo prawda, gdyż papiestwo konsekwentnie potępiło branie w zamian
nowych „prawowitych" małżonek. Erotyczny aspekt panowania Bolesława Chrobrego
ukazuje więc dobitnie, jakie panowało wtedy w nowochrześcijańskiej Polsce materii
pomieszanie.
Znał on już metafizyczne i transcendentalne znaczenie błony dziewiczej, nie chciało
mu się natomiast uznawać imponderabilium monogamii. Krótko mówiąc, brał z nowej religii
to, co mu było na rękę. I tak w wymiarze społecznym zostało do dzisiaj.
Zgwałconą Przecławą wzgardzili przede wszystkim jej najbliżsi i rodacy (skąd my to
znamy?). Mogła się przecież rzucić w odmęty Dniepru, jak nasza Wanda, co nie chciała
Niemca, wbić sobie nóż w serce, skoczyć z zamkowej baszty... W powszechnym obrzydzeniu
odeszła w dziejową niepamięć. Kroniki nie wzmiankują jej dalszych losów, bo i kto by się
zajmował biografią kurwy.
Bolesław natomiast wbił pale graniczne do Nysy, koronował się i został przyjacielem
niemieckiego cesarza. Prawdą jest, i warto to podkreślić, że nigdy nie gwałcił księżniczek z
zachodnich rubieży. Tutaj inne już obowiązywały reguły. W ten sposób, zanim jeszcze
panowie francuscy i polscy z orszaku Henryka Walezego nadali gwałceniu wymiar klasowy,
Bolesław Chrobry uczynił je już aktem geopolitycznym. Problem w tym, że nasi wschodni
sąsiedzi dobrze to zrozumieli, co nie natchnęło ich szczególną do Polski sympatią. Syndrom
dupy Przecławy? A dlaczego nie? Smutni i zamknięci w togach historycy skłonni są
zapominać, jakim motorem historii jest seks, że ma swoje własne prawa i nędze, które nagle
wpływają na kompleksy, radości i bóle, co potem zmienia losy świata. Przykłady? Na razie
Bolesław Chrobry. Reszta będzie w następnych rozdziałach.
Kazimierz Wielki miał cztery żony. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie
fakt, że jednocześnie z trzema spośród nich związany był ślubem kościelnym! To już nawet
nie bigamia, to czysta poligamia; tym bardziej że... Ale zacznijmy od początku.
26 maja 1339 zmarła Anna Aldona Litewska - pierwsza żona Kazimierza, której
zresztą nigdy poślubić nie chciał. Przed ołtarz (16 października 1325) doprowadzono go na
rozkaz Łokietka siłą, w imię racji stanu. Nic dziwnego, że zdradzał Kazimierz żonę na lewo i
prawo. Z tych pierwszych przygód najgłośniejsza była historia Klary Zach, którą zgwałcił
podczas pobytu na dworze węgierskim. Głupia Klara poskarżyła się ojcu (jakby
przysługiwało poddanym prawo do oceniania postępków władców i ich dostojnych gości), a
jeszcze głupszy ojciec uniósł się gniewem i w ataku szału okaleczył królewską parę
węgierską. Królowa Elżbieta straciła cztery palce u prawej ręki. Za karę został ojciec Klary
Zach poćwiartowany, cała jego rodzina wyrżnięta w pień, Klarze zaś ucięto nos, wargi i palce
u rąk, po czym obwożono ją w żelaznej klatce po całym kraju ludziom na pośmiewisko. Nie
było w tym nic, co by odbiegało od ówczesnych norm i obyczajów.
Po śmierci Anny Aldony poślubił król Kazimierz Adelajdę Heską. Było to kolejne
małżeństwo polityczne. Polityka polska zorientowana była w tym czasie na wschód, więc
należało zabezpieczyć sobie tyły. W tym względzie córka landgrafa Hesji, spokrewniona z
władcami Saksonii, Miśni, Turyngii etc., była kandydaturą idealną. Jedyny w tym szkopuł, że
jak pisał później nawet wielce jej życzliwy Długosz: „piękniejsza była przymiotami serca niż
urody". Średniowiecze kultywowało sztukę eufemizmów. Kiedy francuski kronikarz pisze o
Karolu VI, że „czasami się zapominał", oznacza to po prostu, że król ów dostawał ataków
morderczego szału, w trakcie których mordował swoich własnych rycerzy. Stwierdzenie więc,
że królowa była urody mniejszej niż... świadczy, że gorszego od niej stracha na wróble nie
było w promieniu trzydziestu kilometrów od Krakowa, a i tak dokonaliśmy przekładu pełnego
delikatności i szacunku dla płci pięknej. Tym razem poszedł więc już Kazimierz na całość.
Do swoich zamków i dworów posprowadzał dziesiątki nałożnic. Czytamy nawet w
świadectwie z epoki (tym razem nie tuszującym faktów, gdyż wyszło spod pióra walczącego
o moralność duchownego), iż: „osadził te kobiety w Opocznie, Czchowie i Krzczowie i po
innych miejscach i z nich jakby domy nierządne potworzył”. Królowa Adelajda musiała o
tym wiedzieć - toż na żadnym dworze świata nie brakuje życzliwych donosicieli. Mogła
jednak mimo „wzgardy mężowskiej i zniewagi" robić dobrą minę do złej gry. Toż dystans
dzielący ją od jakichś tam murw (tak je wówczas zwano), był tak astronomiczny, że spychał
je w otchłań niebytu. Niestety, owa cierpliwość królowej rozzuchwalała Kazimierza coraz
bardziej. Aż...
Nosił wilk razy kilka... Pewnego razu poznał król niejaką Krystynę Rokiczankę,
wdowę po rajcy miejskim Mikołaju, „dziewicę rzadkiej urody" i... zakochał się po uszy.
Trafiła jednak kosa na kamień. Śliczna wdówka, widząc, że okręciła władcę dookoła palca,
zaczęła odwieczną śpiewkę: „U nas, Jaśnie Panie, małżeństwo lub nic". Wyjątkowa
bezczelność, zważywszy, że była poddaną króla, mieszczanką, a do tego on był żonaty.
Kazimierz wił się więc jak piskorz, usiłował wymigać się złotem, nadaniami... Rokiczanka
trzymała się jednak dzielnie. Gwałt, jak w przypadku Klary Zach, nie wchodził w grę, gdyż,
po pierwsze, nie gwałci się kobiet, które się kocha; po drugie, sprawa z Zachówną miała
miejsce w odległej Dudzie, tutaj zaś, na oczach poddanych... Król sposępniał, dostawał
nieposkromionych ataków złości, karał dworzan - czego drzewiej nie bywało - za byle
przewinienia; wreszcie... uległ.
Ślub odbył się we wrześniu 1356. Udzielił go opat tynieckich benedyktynów. Był on
oczywiście w pełni świadom, że błogosławi związek bigamiczny. Czegóż się jednak nie robi,
by pozyskać królewską łaskę. Podkreślmy tu też rzecz ważną. Tyniec (dzisiaj w obrębie
Krakowa) leży 10 km od Wawelu. Dystans taki, wliczając konieczną przeprawę przez Wisłę,
pokonywali ówcześni wyćwiczeni jeźdźcy w czterdzieści minut. Łodzią (to z prądem) płynęło
się z Tyńca do Krakowa niewiele dłużej. Innymi słowy Kazimierz nie próbował zachować
sekretu ani pozorów. Sam bigamiczny ślub był już nie lada skandalem. Zawarcie go w tym a
nie innym miejscu dodatkową prowokacją.
Zrozumiała to Adelajda i po kilku tygodniach demonstracyjnie opuściła Kraków i
Polskę (żyła w Hesji jeszcze piętnaście lat, pozostając wciąż jedyną legalną i prawowitą żoną
Kazimierza). Król mógłby sobie pomyśleć „baba z wozu", nie było to wszakże takie proste.
Wobec wielkich rozmiarów skandalu i oczywistości jawnogrzesznictwa, zareagować musiał
bowiem Kościół. Sprawa była jednak delikatna. Otóż już w zimie 1349 r., a więc sporo lat
wcześniej, przybył do króla kaznodzieja katedralny Marcin Baryczka, by jako oficjalny
wysłannik biskupa Bodzanty zbesztać go za niemoralny i gorszący maluczkich tryb życia
(przy okazji nie zapomniał Kościół rzecz jasna o swoich roszczeniach majątkowych). Król
wysłuchał spokojnie podniosłego kazania Baryczki, po czym równie spokojnie kazał go
strażom pochwycić, zaciągnąć nad Wisłę i utopić w przeręblu. Zabójstwo księdza równało się
klątwie. Rozpoczęły się naturalnie długie i żmudne pertraktacje o jej zdjęcie, które
doprowadziły wreszcie do kompromisowego rozejmu finansowo korzystnego dla strony
kościelnej, acz budowa kilkunastu świątyń, do której się Kazimierz zobowiązał, leżała i tak w
jego wielkich planach inwestycyjnych. O moralności królewskiej nie było w tych układach
mowy. Od tamtego czasu władca zdążył jednak umocnić państwo i jego instytucje, szybki zaś
postęp gospodarczy przysporzył mu powszechnej popularności wśród poddanych.
Kazimierz upajał się więc wdziękami Rokiczanki i czekał. Kościół zareagować musi.
Czy jednak podejmie ryzyko nowego, frontalnego starcia z niewiadomym dla siebie
rezultatem, czy też... Skończyło się na paru solennych upomnieniach i krewkich kazaniach.
Skoro tak - stwierdził król - to mogę się posunąć jeszcze dalej. Że zaś od słów do czynów
niedaleka była u niego droga, 22 lutego 1365 poślubił do kolekcji Jadwigę - córkę Henryka V
Żagańskiego, zwanego Żelaznym, szesnastoletnią panienkę wielkiej urody. Związek
błogosławił uroczyście biskup poznański, Jan Doliwa. W odpowiedzi papież Urban V
wystosował ostro sformułowany list, potwierdzający ważność małżeństwa Kazimierza z
Adelajdą Heską. List ów, wyrażający wolę i decyzję Stolicy Piotrowej, pominięty został
zarówno w Polsce, jak i w Księstwie Żagańskim całkowitym milczeniem, czyli innymi słowy,
nie został przyjęty do wiadomości. Jest stary dowcip o tym, jak król lew wybiera sobie menu
na dzień następny. Spotyka żyrafę: - Pani przyjdzie do mnie jutro w charakterze śniadania.
Pojawia się bawół: - Ty będziesz moim obiadem. Na gałęzi siedzi małpa: - A ty przyjdziesz,
żebym cię zjadł na kolację. Na to małpa: - Ani mi się śni! - Jak to - ryknął król zwierząt -
dlaczego?! - Bo ja mam ciebie w dupie. Lew podrapał się w głowę. - No, jeśli tak, to
przepraszam... Urban V musiał znać tę anegdotę, bo już trzy lata później (w tym czasie
urodziła Jadwiga Kazimierzowi dwie córki - Annę i Kunegundę) wysłał pismo
uwzględniające prawo owych bękartek do dziedziczenia tronu polskiego. Zwycięstwo króla
Polski było całkowite.
Odejdźmy na chwilę od seksu i spójrzmy, jakim rozgrywka króla była majstersztykiem
politycznym. Wymuszone racjami ekonomicznymi milczenie Kościoła w sprawie Rokiczanki
de facto zamykało mu usta przy kolejnej bigamii. Tak też się stało. Tyle że rozumujący w
kategoriach doraźnej taktyki biskupi stracili z oczu, iż w rzeczywistości stają się wspólnikami
Kazimierza.
Stąd ich milczenie po liście papieskim. Uznanie racji Rzymu oznaczałoby przecież
potępienie swojej własnej postawy - czynnej, jak w przypadku opata tynieckiego czy biskupa
poznańskiego, lub biernej - całej reszty. List więc musieli zlekceważyć. Teraz papież miał z
kolei do wyboru: czy pójść na udry z polskim episkopatem, czy zrewidować swoją linię
postępowania. Wybrał to drugie. W ten sposób nie tylko umacniał niesłychanie pozycję
Kazimierza, który mógł słusznie powiedzieć: nawet papiestwo przede mną kapituluje, ale
również stwarzał, jakże wygodny dla królów Polski, precedens. Gdyby go tylko następcy
ostatniego Piasta umieli wykorzystać. Nie darmo też nadała historia narodowa jednemu tylko
- najbardziej niemoralnemu - z królów Polski dumny i pełen wdzięczności przydomek
„Wielkiego".
Teraz wróćmy na chwilę do seksu. Spośród tysiącznych kochanek Kazimierza
Wielkiego przechowała tradycja ojczysta pamięć o jednej tylko: Żydówce Esterce, którą
sławili pisarze i poeci, portretowali z fantazji malarze. Tak naprawdę nic o niej nie wiemy,
prócz tego, że jej wizja zafascynowała potomność.
Kto wie, co śpiewają ptaki?
Może z każdą nową wiosną
Powietrznymi lecąc szlaki,
Nucą dawną pieśń miłosną
O Kaźmierzu, o Esterce?...
Wszędzie, zawsze - miłość, serce!
Kazimierz Gliński
I tak to już jest u nas zawsze. Pieprzymy w kółko o „wartościach chrześcijańskich" w
polityce, lecz uznajemy tak naprawdę wielkość tych tylko, którzy okazali się skuteczni.
Krzyczymy o moralności i wierności małżeńskiej, a i tak wiemy, że niewiele wart facet, który
nie miał kochanek, a pomiędzy nimi choćby jednej Żydówki.
Przykładem Kazimierz Wielki.
Papież Paweł II był równym chłopem. Sam lubił pożyć i innym na to pozwalał. Festyn
gonił za festynem. Karnawał, jaki urządził w 1468 r. (nie darmo był rodem z Wenecji), wręcz
olśnił Rzymian. Żywe obrazy, przebierańcy, kadzie z darmowym winem, 365 (ile dni w roku)
kapeli, wyścigi konne i nawet nagie Murzynki. Sam papież przejeżdżał ulicami w
okwieconym powozie, do którego zapraszał co piękniejsze tancerki. Efektu mógł być pewien,
gdyż nawet mało mu przychylny Jean Mathieu-Rosay pisze, że „był niezwykle przystojny".
Giuseppe de Licci zaś twierdzi wręcz, iż „do jego piękności nikt się w naszej epoce nie
umywa, a sądzić można, że i przyszłe pokolenia równej harmonii kształtów nie spotkają". Dla
dzieci rozsypywała straż papieska po ulicach słodycze, ciżemki i girlandy. Ojciec Święty miał
bowiem do dzieci czułą słabość. Zarówno dla swoich własnych, których pozostawił niemałą
gromadkę, jak i dla wszystkich innych, sierot w szczególności. Kiedy 12 maja 1465 r. zmarł
Tomasz Paleolog - książę Morei, spadkobierca praw do zajętego przez Turków
Konstantynopola, Jego Świątobliwość adoptował wspaniałomyślnie jego synów: Demetriusa i
Andrzeja, oraz córkę Zoe. Wprawdzie następca Pawła II - Sykstus IV - poobsadzał wszystkie
rzymskie stanowiska swoimi dziećmi i pociotkami, odsyłając potomków poprzednika do
drugorzędnych rezydencji, jednak dumny i oficjalny tytuł papieżówny zachował swoje
znaczenie. Nic dziwnego, że o rękę Zoe wystąpił książę moskiewski Iwan III. Ubijał w ten
sposób trzy interesy. Zoe była wyznania greckokatolickiego, a więc nie katoliczką rzymską,
co stwarzałoby w Rosji problemy; była jednocześnie córką papieża, co ułatwiało kontakt z
Zachodem; była też - tu wszystkie świadectwa są zgodne - niezwykle piękna. Że zaś
Greczynki miały opinię najbieglejszych w sztuce miłosnej, „w której wszystkich części ciała
używały z równą biegłością, ust cudownie wykrojonych nie żałując"... można powiedzieć, że
Iwan wiedział, co robi. Ślub wielkiego księcia z Zoe odbył się na Kremlu 2 listopada 1472 r.
Małżonek nie szczędził względów swojej urodziwej żonie, w ciągu najbliższych
dziewiętnastu lat przyszło więc na świat dziewięcioro dzieci: pięciu synów i cztery córki, z
których najstarsza umarła jednak w wieku niemowlęcym. Palma pierwszeństwa przypadła
więc czarnobrewej Helenie o egzotycznej południowej urodzie. Kronikarz rosyjski podkreśla,
że już w dwunastym roku życia „miała wielce ukształtowane piersi i krągłe biodra do
rodzenia stworzone". Nic dziwnego, że gdy skończyła piętnaście lat, posypały się propozycje
matrymonialne. Z Wiednia, z Neapolu, z Burgundii... Nie zabrakło też i ofert polskich.
Pierwsza pochodziła od wspieranego przez Krzyżaków Piasta mazowieckiego, Konrada,
druga od wielkiego księcia litewskiego i ewentualnego (gdyby zabrakło potomstwa Jana
Olbrachta) następcy tronu polskiego - Aleksandra. Krzyżacy, z czego Iwan doskonale zdawał
sobie sprawę, nie byli już w tym czasie potęgą. Politycznie kandydatura Aleksandra była więc
rentowniejsza. Tyle że Iwan był naprawdę przywiązany do swojej najstarszej córki. O
Aleksandrze krążyły zaś niepokojące wieści, że chorobliwy cherlak, a nawet - wykrztuśmy to
słowo: impotent, o czym nie omieszkano księżniczce donieść. Oczywiście zwyciężyła w
końcu polityka. Małżeństwo zostało zdecydowane. Na wieść o tym Helena wybuchnęła
płaczem i nawet, przyjmując oficjalne już poselstwo polskie, nie umiała się od łez
powstrzymać. Cóż jednak mogła zrobić? W lutym 1495 r. orszak księżniczki ruszył przez
Możajsk, Smoleńsk i Witebsk do Wilna.
Wielki książę wyjechał po Helenę parę wiorst przed miasto w otoczeniu rycerstwa i
dworzan ubranych w najpyszniejsze szaty. Ściągnięto nawet parę armatek do strzelania na
wiwat. Powitanie przyszłych małżonków było jednak, co zaskoczyło niemile obecnych,
nadspodziewanie powściągliwe. Ograniczono się do podania sobie rąk i wymienienia paru
zdawkowych komplementów.
Ślub odbył się 18 lutego 1495 r. I znowu zdarzyła się rzecz niespotykana, która
zdumiała nawet celebransa, biskupa wileńskiego Wojciecha Tabora. Oto po uroczystości pan
młody udał się na Górny Zamek, oblubienica zaś na Dolny. Tam też - każde samotnie,
spędzili pierwszą noc. Nastąpiły teraz dwa tygodnie uczt, festynów, turniejów i zabaw. Czasy
były rubaszne, więc i spraw seksu nie uważano podówczas za wstydliwe. Na wielkopańskich
weselach podpici biesiadnicy zwykli byli odprowadzać zaślubionych do łożnicy, a potem
jeszcze podsłuchiwać pod drzwiami i lubieżnie komentować zasłyszane westchnienia. Tutaj
nic z tych rzeczy. Współczesny Aleksandrowi król Francji Ludwik XII uważał za swój
obowiązek obłapywanie dam dworu i opłacał skrybów, by opiewali jego łóżkowe przewagi.
Wielki książę litewski siedział, jakby kij połknął i wyniośle patronował rozochoconym
poddanym.
Mijały lata - Helena okazała się dobrą i łagodną żoną. Aleksander szanującym i
delikatnym mężem. Tak delikatnym, że jak odnotowują świadkowie, nie czynił jej nawet
wyrzutów z powodu bezdzietności. Tymczasem przypomnieć warto, że w owych czasach
uważano ją za wyłączną winę kobiety. Władcy odsyłali „bezpłodne" żony, unieważniali
małżeństwa, płacąc krocie Rzymowi, czasami przydawała się trucizna lub zainscenizowany
wypadek. Wspaniałomyślność Aleksandra była więc aż dziwna. Tym dziwniejsza, że oto 17
czerwca 1501 r. umiera niespodziewanie w Toruniu Jan Olbracht. Aleksander zostaje królem.
W tym momencie kończą się żarty.
Rodzenie dzieci jest jednym z podstawowych obowiązków królewskich. Potomkowie
męscy zapewniają dynastii następstwo i ciągłość, wydawanie za mąż dziewcząt służy
nawiązywaniu aliansów i pozyskiwaniu sojuszników. To nie przelewki, ale racja stanu! Cala
potęga domu jagiellońskiego zbudowana została na dziecioróbstwie Kazimierza
Jagiellończyka i Elżbiety Rakuszanki. Podobnie z Habsburgami czy Andegawenami. Król
bezdzietny to król nieodpowiedzialny i niegodny. Dlatego nawet władcy stuprocentowo
homoseksualni, a niemało ich było na europejskich tronach, zaciskali zęby i ochędożyli swoje
niewiasty. Najpierw obowiązek, potem przyjemność. Stąd też to, upewniające poddanych co
do stabilności państwa, natrętne demonstrowanie jurności, którego symbolami mogą być nasz
Władysław Jagiełło, podejmujący wysłannika z Krakowa w łaźni, „iżby obaczył, że korzeń
ma krzepki", albo francuski Franciszek I, noszący dolną część garderoby „obcisłą i z tak
ciągliwego materiału, iż damy łacno spostrzec mogły, jak sługa Jego Wysokości (sic! - tak w
oryginale - LS) rośnie na ich wdzięczny widok". Tymczasem Aleksander nie przedsięwziął
niczego. Nawet, jak pamiętamy, nie miał pretensji... Czyżby wiedział, że tym razem na pewno
to nie Heleny wina, gdyż niebezpodstawne były onegdysiejsze plotki na moskiewskim
dworze?
Zachowanie królowej też wzbudzić może uzasadnioną ciekawość. W latach, kiedy
sprawa potomstwa stanęła na ostrzu noża, objeżdża systematycznie swoje klucze ziemskie i -
jako dobra gospodyni - zatrzymuje się w nich na długie tygodnie. W Wilnie przebywa
najchętniej w towarzystwie mniszek lub zakonników franciszkańskich, którzy ją zresztą, w
podzięce za łaskawe nadanie, niedługo haniebnie okradną. U mniszek często zostaje na noce.
Czyżby na tym też polegała jej dobroć, że oszczędza mężowi upokarzającego sam na sam?
Dłuższe jej pobyty u boku Aleksandra nakładają się na okresy jego chorób - wtedy pełni rolę
oddanej pielęgniarki.
Ale oto monarchowie we wspólnej podróży; 9 czerwca 1504 r. uroczyście wjeżdżają
do Gdańska. Kronikarz podkreśli, że była Helena pierwszą królową polską, która ujrzała
Bałtyk. Jakby mimochodem i z wyraźnym skrępowaniem dorzuca, że miasto nie posiadało
zamku, więc małżonkowie zamieszkali oddzielnie: on na Ratuszu, a ona u burmistrza. Wolne
żarty - potężni rajcy gdańscy nie posiadali żadnej rezydencji z szerokim łożem? W tym
momencie tajemnice łożnicy królewskiej przestają już prawie być tajemnicami...
W lipcu Aleksander zostaje częściowo sparaliżowany. Podniesie się jeszcze z łoża
boleści i nawet parokrotnie wsiądzie na konia. Kolejne pogorszenie jest już jednak
definitywne. Nie pomoże ani słynny medyk Maciej z Błonia, ani węgierski znachor lubujący
się w puszczaniu krwi. Latem 1506 r. król wiedział już, że jego stan jest beznadziejny. Spisał
testament i pożegnał się z bliskimi. Zmarł 19 sierpnia. Helena miała wówczas niecałe
trzydzieści lat.
Bezdzietna śmierć Aleksandra utorowała drogę do tronu jego młodszemu bratu -
Zygmuntowi, nazwanemu później „Starym". Zygmunt miał wszelki interes w tym, by uczcić
godnie zmarłego. W grę wchodził tu przecież splendor Jagiellonów. Jednocześnie następca
mógł się wykazać hojnością i przywiązaniem do rodziny. A jednak nie pochowano
Aleksandra na Wawelu obok ojca i braci, w królewskim panteonie. Wystarczająca miała się
dlań okazać boczna kaplica wileńskiej katedry. Napisano potem, że stało się tak na prośbę
Heleny. Rzecz zupełnie nieprawdopodobna, gdyż po śmierci męża straciła Rosjanka w jednej
chwili całe swoje znaczenie i nikt się z jej zdaniem nie liczył. Skądinąd wkrótce opuściła
Rzeczpospolitą i miejsce złożenia zezwłoku króla nie mogło mieć dla niej większej wagi.
Inny historyk stwierdził natomiast, że odszedł Aleksander z tego świata w atmosferze
niezrozumiałego lekceważenia. Niezrozumiałego? O królu Francji Franciszku II napisze de
Castries te dosadne słowa: „Otaczano go powszechną pogardą, gdyż trzymał się spódnicy
(swojej żony Marii Stuart - LS), ale pod tą spódnicą wiele już zdziałać nie potrafił". Mogłoby
to zapewne pasować do smutnych losów piątego Jagiellona na polskim tronie.
Morał zaś z tej historii jest prosty. My, zwykli zjadacze chleba początku XXI wieku,
możemy lubić lub nie lubić erotycznych igraszek - kwestia gustu. Królowie dynastyczni
oddawać się im musieli - kwestia racji stanu. Prezydenci USA nie powinni - także kwestia
racji stanu. Gdyby Clinton i Aleksander zamienili się w czasie i przestrzeni, wszystko
ułożyłoby się jak najlepiej. Niestety, nie ma sprawiedliwości na tym świecie i okrutne są
nawet buduarowe dzieje.
Co to jest mezalians? Słowo pochodzi z francuskiego mesalliance oznaczającego
nieodpowiednie małżeństwo, związek między kobietą i mężczyzną wywodzącymi się z
różnych stanów społecznych.
Pojęcie to po czterdziestu pięciu latach wychowania w demokratycznym pod tym
względem PRL-u rozmazało się i straciło swój rygoryzm. Pamiętajmy jednak, że jeszcze w
okresie międzywojennym kandydatka na żonę oficera (od podporucznika począwszy) musiała
złożyć jego przełożonym świadectwa: ukończenia matury, nieposzlakowanej moralności i
pochodzenia z tak zwanego dobrego domu. Werdykty powoływanej w celu rozpatrzenia
dossier specjalnej komisji bywały różne. Udało się na przykład pannie Weissównie z Jasła,
chcącej poślubić kapitana Andrzeja Barana. W jej charakterystyce podatności matrymonialnej
czytamy bowiem: „Ojciec panny Weissówny posiada w Jaśle aptekę bardzo dobrze
prosperującą i uchodzi za człowieka zamożnego. Dom pp. Weissów jest prowadzony na
wysokiej stopie towarzyskiej - zbiera się w nim towarzystwo przeważnie ze sfer urzędniczych
i okoliczne ziemiaństwo. Bywać w domu pp. Weissów oznacza obracać się w najlepszym
towarzystwie". Znacznie gorzej powiodło się zakochanej pannie Stodnikównie: „Niżej
podpisana Komisja Oficerska po rozpatrzeniu podania ppor. Stesia Stefana o udzielenie mu
zezwolenia na zawarcie związku małżeńskiego z panną Czesławą Marią Stodnikówną, córką
ślusarza kolejowego, formalnych zarzutów co do osoby narzeczonej ppor. Stesia nie znalazła,
jednak sprzeciwia się projektowi małżeństwa z uwagi na stanowisko, jakie zajmuje ojciec
narzeczonej, które uniemożliwiałoby utrzymanie jakichkolwiek stosunków z korpusem
oficerskim".
Ale to już jednak XX wiek. Trzysta lat wcześniej niejaki Walerian Nekanda Trepka
poświęcił całe dorosłe życie na tropienie i demaskowanie samozwańczych szlachciców oraz
„bękartów" ze szlachecko-nieszlacheckich związków. Cóż z tego, że dla niejednej
zaściankowej szlachcianeczki poślubienie bogatego mieszczanina byłoby niewątpliwym
awansem finansowym i cywilizacyjnym. Krew wszakże zostałaby zhańbiona. Że to się w
praktyce zdarzało - owszem, nie darmo cytuje i surowo piętnuje Nekanda Trepka setki
przykładów. Jakże wymowny jest tytuł jego oskarżycielskiego dzieła: „Liber chamorum" -
„Księga chamów". Przy czym, co warto pamiętać, nie jest nasz lustrator pochodzenia żadnym
zapalczywcem czy oryginałem, lecz wręcz przeciwnie - najlepszym wyrazicielem opinii
swojego stanu. Czytając źródła z tamtej epoki, trudno oprzeć się wrażeniu, że miała szlachta
polska istną obsesję na punkcie mezaliansu. Nawet gdy rzecz dotyczyła nikomu nieznanego i
nic nie znaczącego Piprztykowskiego z Koziej Wólki.
Cóż więc powiedzieć o zgrozie, jaka padła na Rzeczpospolitą, kiedy mezalians
popełnił... król.
Owszem, zdarzały się już w dziejach monarchii polskiej związki wątpliwe. Choćby
Władysława Jagiełły z Zofią Holszańską, choć książęca jej godność nie mogła być
zakwestionowana, czy tegoż króla - gorzej jeszcze - z Elżbietą z Pilczy, której pokrewieństwa
nie sięgały powyżej Spytka z Melsztyna - możnowładcy dość potężnego, pozbawionego
jednak koneksji z jakimkolwiek rodem królewskim. Ale to był Jagiełło - Litwin, który dopiero
co wyszedł z matecznika, ledwie się ochrzcił i chodził ubrany w wyświechtane futra. Od jego
czasów dynastia okrzepła, nabrała godności i przyozdobiła skronie niejedną koroną
europejską. To zobowiązuje. Pomazaniec Boży na tronie ma wiele przywilejów. Z tym
jednym wyjątkiem - jego parantele są funkcją racji stanu i interesów dynastii. Tutaj nie ma
miejsca na zachcianki. Każdy ruch ma geopolityczne następstwa.
Tymczasem Zygmunt August po prostu namiętnie i erotycznie się zakochał.
Nie jest to władcom zabronione. Ogromna ilość panujących gdzie bądź w Europie
miała kochanek na pęczki, z których wiele, jak choćby Esterka, pani Cosel, Madame de
Pompadour, Madame de Maintenon, Karolina Brunszwicka czy Barbara Villiers przeszły do
historii. Bez względu na to, jaki realny wpływ wywierały na losy świata, pozostawały szarymi
eminencjami, ciągnęły za sznurki zza kurtyny, wiedząc doskonale, że są Rubikony, których
przekroczyć się nie da. Nie ulega wątpliwości, że Ludwik XV był po uszy rozmiłowany w
Madame de Pompadour. Ani przez chwilę do głowy mu jednak nie przyszło, że mógłby
zaprowadzić ją przed ołtarz. Ludwik XIV miał z Madame de Montespan dziewięcioro dzieci,
o które zresztą dbał; nie oznaczało to jednak przedsiębrania jakichkolwiek kroków oficjalno-
administracyjnych. To akurat było z góry i na sto procent wykluczone.
Niestety - Zygmunt August aż tak namiętnie i erotycznie się zakochał, że zważać
przestał na wszelkie konwenanse i obowiązki, wynikające ze swojej niebagatelnej pozycji
spadkobiercy Jagiellonów, króla polskiego i wielkiego księcia litewskiego. Chciał jej dać
wszystko, a ona - czemu nie - też wszystko chciała dostać. Nie jest to w polityce najlepsze
sprzężenie zwrotne. Rzecz jasna - nie brakowało rzetelnych doradców, którzy królowi
tłumaczyli, odradzali, przedstawiali konsekwencje. Ale...
W to, że Barbara Radziwiłłówna była piękna, wątpić nie sposób. Twarz Matki Boskiej
z Ostrej Bramy w Wilnie to sublimacja urody kobiecej doprowadzona do szczytów. Niech się
schowają Mony Lizy czy Damy z łasiczkami. Oczy nie patrzą na nas, gdyż wzrok jest
zwrócony w dół. Chociaż to nieścisłe. Nie patrzyłyby na nas, gdybyśmy siedzieli na równym
poziomie - twarzą w twarz. Ale kiedy obraz zawieszony jest wysoko, te oczy właśnie schylają
się nad nami. Jest w tym pochyleniu coś radośnie matczynego, a jednocześnie bezmiar
smutku nad naszym doczesnym jestestwem. Nos i brwi do bólu regularne. Aż za bardzo. Już
chcielibyśmy się oddalić - to za idealne, aż wzrok nasz pada na cień pod dolną wargą, trochę
nazbyt wydatny podbródek, lekko nabrzmiała szyja. I oderwać się nie możemy. Dla jednych,
oglądających ten obraz i wpatrzonych weń, będzie to spełnienie w modlitwie, dla drugich
przeżycie czysto estetyczne, dla trzecich - proszę mi wybaczyć - jakiś akt erotycznego,
nieuświadomionego, jakże jednak intensywnego pożądania.
Podług wielowiekowej tradycji Matka Boska Ostrobramska to portret Barbary
Radziwiłłówny. Potem kompetentni i nieubłagani historycy zaprzeczyli tej tezie. Chylimy
czoło przed ich wyrokami. Jeżeli jednak utrzymująca się przez wieki legenda równała ten
ostrobramski cud sztuki i Barbarę - coś na rzeczy być musiało. Baśń wiejska nie jest nigdy
nazbyt ścisła. Nie chodzi w niej o równość w realnym podobieństwie, ale równość w jakości.
Tak czy owak - Zygmunt August się zakochał. Ponad berło, ponad wszystko, co tylko
zdrowy rozsądek przywołać może na pomoc. Nie tylko się zakochał, ale jeszcze ożenił.
Potajemnie - wbrew całemu światu.
Kim była Barbara Radziwiłłówna? Córka Jerzego Radziwiłła - kasztelana wileńskiego
i hetmana wielkiego litewskiego; wnuczka Mikołaja Radziwiłła - wojewody wileńskiego i
kanclerza wielkiego litewskiego. Pochodziła więc z rodu możnego, w owych czasach jednak
niezbyt jeszcze „starożytnego". To dopiero piąta generacja liczących się w Rzeczpospolitej
Radziwiłłów. Co gorsza, tytułowanie jej Radziwiłłówną jest propagandowym nadużyciem.
Była bowiem wdową po wojewodzie nowogrodzkim Stanisławie Gasztoldzie, a więc w
rzeczywistości Barbara Gasztoldowa. Parantele miała niezbyt imponujące. Jej starsza siostra
Anna wyszła najpierw za Piotra Kiszkę, potem Semena Holszańskiego; młodszy brat Mikołaj
„Rudy" pojął Katarzynę Iwińską. Wiele było podówczas w Koronie i na Litwie
znaczniejszych domów. Zygmunt August nie tylko więc poślubiał poddaną, ale i wdowę po
poddanym, skoligaconą na domiar złego z drugorzędnymi familiami, które - co było do
przewidzenia - nie omieszkają skorzystać z okazji. Nic dziwnego, że w kraju zawrzało. Ślub
był tajny, ale tajność nie dotyczy ludzi na świecznikach rozświetlających mroki.
„Wolej widzieć na Wawelu Sulejmana II, wyznawcę sprośnego Mahometa i cesarza
Turków, niźli ową Barbarę" - oświadczy publicznie kasztelan lwowski i senator Stanisław
Tęczyński. Mocno powiedziane! Biskupi (sic!) doradzają rozwód. Krążą najdziksze i
najpikantniejsze pogłoski o kochankach Radziwiłłówny i jej zdrożnych upodobaniach
seksualnych. Podczas obrad sejmowych 16 listopada 1548 r. przemawia poseł Piotr
Boratyński: „Prosimy cię, Panie, zaniechaj tego, coś wziął przedsię, nie nazywaj tego
małżeństwem, co małżeństwem nie jest; niechaj się zdobi czym inszym ta zacna i cnotliwa
pani, którą Wasza Królewska Mość chcesz mieć za żonę, niż niesławą, ohydą, szkodą,
zelżeniem i skazą na koniec Waszej Królewskiej Mości i wszystkiego domu Jagiellonowego".
Doszło wreszcie do pouczeń i nieomal pogróżek: „Nadto nie możesz Wasza Królewska Mość
koła senatorskiego w obieraniu sobie bez nich żony obrazić, bez obrazy sumienia swego; boś
to poprzysiągł, nie czynić nic bez rady i woli onych. Nie chcemy szeroko mówić, przecz złe
jest Waszej Królewskiej Mości ożenienie..." Boratyński nie znał jeszcze słowa „mezalians"
(pojawi się ono dopiero w XVIII w.), bezbłędnie jednak sformułował to, co ono wyraża: „nie
nazywaj małżeństwem, co małżeństwem nie jest". Nie jest, gdyż w odczuciu społecznym
stanowi zakłócenie porządku naturalnego, przekroczenie granic, niestosowność i poniżenie
instytucji. Czyż nie taka sama była wizja świata oficerów wypowiadających się o związku
podporucznika i córki ślusarza?
Uparty Jagiellon nie ustąpi jednak ani na piędź. Nie tylko utrzyma małżeństwo w
mocy. „Co się stało - odpowie - odstać się nie może, a waszmościom przystało nie o to mnie
prosić, żebym żonie wiarę złamał, lecz o to, iżbym jej każdemu człowiekowi dochował". Co
więcej, dwa lata później, 7 grudnia 1550 r., doprowadza do uroczystej koronacji Barbary
(papież Julian III musiał dać w tej mierze w specjalnym breve formalny nakaz niechętnemu
prymasowi Dzierzgowskiemu).
Żałosne jest to jednak zwycięstwo. Będzie Barbara królową wszystkiego 153 dni.
Słaba fizycznie i nadwrażliwa zapłaci ostateczną cenę za wysłuchiwanie zniewag i posądzeń.
Umrze w Krakowie 8 maja 1551 r. Znaleźli się tacy, którzy i nad grobem szydzili jeszcze
zarówno ze zmarłej, jak i z królewskiej rozpaczy. Taka jest tragiczna historia najsłynniejszego
mezaliansu w polskich dziejach. Dwa z niej wynikają sprzeczne morały. Pierwszy, iż wolność
monarchów jest ograniczona. Władca jest symbolem państwa, państwo zaś kieruje się racją
stanu, a nie uczuciami. Drugi - że wielkie uczucia mogą stać się dla monarchów nawet od
racji stanu ważniejsze. Co wybrać? My na szczęście nie stoimy przed takimi dylematami. U
zarania XXI stulecia tylko bardzo nieliczni spośród nas są królami. Zresztą i królestw coraz
mniej. Tak więc wreszcie możemy sobie pozwolić na kochanie się. Słowo zaś „mezalians"
wyrzuciliśmy już do lamusa. Do czegoś jednak przydają się rewolucje. Jakże by ostatni
Jagiellon, król Polski i wielki książę litewski Zygmunt August chciał być na naszym miejscu.
Nieutulony w żalu zwracał się do magów, by przywołali mu ducha ukochanej.
Dokonał tego tylko jeden: mistrz, czarownik Twardowski. Podobno zasiada teraz na
Księżycu. Astronauci amerykańscy nie znaleźli tam jednak jego śladu. Zawiał go pył i
niepamięć. Tak dzieje się nawet z czarami. I tylko pamięć miłości zostaje.
W ciągu stu dwudziestu dni pobytu na Wawelu wysłał Henryk Walezy do Francji
ponad czterysta listów miłosnych, przeciętnie trzykartkowych, czyli sześciostronicowych,
gdyż (był w tym z wrodzonego skąpstwa prekursorem) pisał po obu stronach paginy.
Wychodzi z tego średnia statystyczna dwudziestu stron sentymentalnych wyznań dziennie,
adresowanych do uwielbień obojga płci. Dodać do tego należy przygody bieżące, a więc nie
wymagające korespondencji, które gorszyły krakowiaków i katolicki dwór. Wynikać by z
tego mogło, iż był Walezy tytanem i demonem seksu. Nic błędniejszego. Wszelkie zapisy
zaświadczają, że nękała go prawie impotencja i metafizyczny omal strach przed kobietami.
Pisze Jean de Galard, sieur d'Aubiac, że mógł posiąść kobietę dopiero wtedy, gdy
uprzednio podglądał przez wyrafinowane urządzenia jej uniesienia seksualne z paroma
innymi mężczyznami. Dopiero wtedy nabywał przekonania, że jest to partnerka „łatwa", czyli
chcąca tego co on, a czego się panicznie wstydził. Nie inaczej było z chłopcami. „Nigdy król
nie zakosztował młodzieńca, który by przedtem przez zaufanego nie został wypróbowany".
Lecz i wtedy przydarzały się wpadki. Z młodym Chanvallon, mającym ponoć najpiękniejsze
pośladki we Francji (tak przynajmniej zaświadcza Paul d'Auvers), próbował obcować
bezskutecznie przez parę miesięcy i musiał się pocieszać „miłością prawdziwej męskości nie
wymagającą". Z panną de Montigny, jak i jej rywalką zwaną Morion utrzymywał stosunki
regularne, „nie mogące jednak przynieść potomstwa". Tłumaczy to po trochu, choć pruderyjni
historycy nie zwrócili dotąd na to uwagi, dlaczego uciekł z katolickiej i siermiężnej Polski.
Odpowiedzi charakterologicznych trzeba by jednak szukać w dzieciństwie. Matka Henryka -
Katarzyna Medycejska była kobietą skrytą, lecz jednocześnie zaborczą, okrutną i nie uznającą
sprzeciwu. Przede wszystkim zaś żądną władzy. Można przypuszczać, że obsesyjnie starała
się wziąć rewanż za swoją młodość. Bo też rzeczywiście nie była to młodość wesoła. W
wieku czternastu lat wydana zostaje za księcia Orleanu, dzięki czemu mając lat dwadzieścia
osiem przyozdabia czoło koroną Francji. Cóż z tego, kiedy mąż - obecnie zwany już
Henrykiem II - ma kochankę, Dianę z Poitiers. Diana jest piękna, biegła w sztuce miłosnej i
chorobliwie zazdrosna. Starsza o dziewiętnaście lat od Henryka II - odgrywa przy nim
jednocześnie trzy role: nałożnicy, matki i wszechpotężnego ministra. Oficjalna żona władcy
jest dla niej przeszkodą i zawadą. Nie oszczędzi więc jej żadnego upokorzenia. Ośmieszana i
poniżana Katarzyna (Diana posuwa się nawet do jej publicznego rugania) zamyka się w sobie,
czekając kiedy wreszcie wybije jej godzina. I czas przychodzi.
10 lipca 1559 r. umiera przedwcześnie Henryk II. Podczas turniejowego, pokazowego
i z założenia bezkrwawego pojedynku, drzazga z kopii hrabiego Gabriela de Montgomery
przedziwnym przypadkiem (rzecz w zasadzie nieprawdopodobna) trafia w szczerbę w
przyłbicy i przez lewe oko wbija się w królewski mózg. Rycerski władca, który wyzwał
Montgomery'ego, ma jeszcze tylko czas powiedzieć: „Nie czyńcie sobie, hrabio, wyrzutów.
Wybaczenie nie jest wam potrzebne, albowiem wykonywaliście rozkaz mojego majestatu..."
Po czym traci przytomność. Umrze w dziesięć dni później.
W momencie śmierci Henryka II jego synowie z Katarzyną mają odpowiednio: 15 lat
(Franciszek), 9 (Karol) i niespełna 8 (Henryk). Ona więc rządzić będzie teraz w ich imieniu:
ona - matka, królowa, minister. Dosyć się nacierpiała i naczekała. Teraz z nikim nie będzie się
dzielić władzą. Będzie rządzić - tak się jej przynajmniej wydaje - dla dobra synów, ale bez ich
zbędnego udziału. Cóż mogą wiedzieć smarkacze o trudnej sztuce podejmowania decyzji i
tkania nici intryg. Pierwsze posunięcie królowej (monarchą jest oficjalnie najstarszy syn -
Franciszek II, ale cóż to ma za znaczenie!)? Nietrudno się domyślić: sześćdziesięcioletnia
Diana z Poitiers (na owe lata wiek wielce sędziwy) przepędzona zostaje w upokarzający
sposób z pysznego zamku Chenonceaux, który ofiarował jej Henryk II, i osadzona przemocą
w Chaumont. Cóż z tego, że król Franciszek wstawia się za faworytą ojca? Niech mu się nie
wydaje, że ma cokolwiek do powiedzenia.
Wychowywani w złotych klatkach, rozpieszczani do granic bólu, a jednocześnie
całkowicie ubezwłasnowolnieni i poddani bezwzględnemu dyktatowi matki, wyrastają trzej
synowie Katarzyny na niemal identycznych osobników. Są wszyscy introwertyczni, nieufni,
bojaźliwi - czy może nawet tchórzliwi, mają też skomplikowane kompleksy wobec kobiet,
które - królowie muszą mieć potomstwo, więc nie mogą całkowicie zrezygnować z żeńskich
usług - popychają ich w kierunku biseksualizmu. Sytuacja tak klasyczna, że Freud by się
ucieszył.
Spośród braci Henryk właśnie najbardziej boi się niewiast. Stąd ta maniakalna
korespondencja. Odwaga na papierze, której brakuje w realnej konfrontacji. Poczucie własnej
słabości przeradza się jednak często w chęć upodlenia innych. Niech też się boją, niech
cierpią, niech krzyczą z rozpaczy. Tak oto z tchórzostwa rodzi się często okrucieństwo.
Ulubioną rozrywką Franciszka II było oglądanie egzekucji. Chodził je kontemplować w
towarzystwie małżonki - Marii Stuart i po szczególnie udanej kaźni nabywał gwałtownej
ochoty do wywiązania się z obowiązków matrymonialnych. Karol IX obserwował z
narożnego okna Luwru rzeź dnia świętego Bartłomieja i krzykiem zachęcał siepaczy do
energiczniejszego działania. Nasz Henryk Walezy, czyli Henryk III, z lubością przyglądał się
zwłokom politycznych przeciwników, a widok ich wprawiał go w seksualne podniecenie.
Dodać przy tym należy, że żaden z nich nie mordował osobiście, a nawet rozkazodawstwo w
tym względzie pozostawiali mamusi. I tak się to wszystko pomieszało na dworze Walezjuszy:
Ludwik Stomma Życie seksualne królów Polski i Inne smakowitości WYDAWNICTWO KSIĄŻKOWE
Życie seksualne królów Polski
Po wyborze na króla Polski jechał Henryk Walezy do Krakowa powoli i długo. Najpierw nie mógł się pożegnać z rodzinną Francją, więc wstrzymywał orszak w każdym, choćby i podrzędnym, miasteczku; potem w Niemczech zatrzymywano się na dworach wszystkich kolejnych książąt, by dopełnić niezbędnego ceremoniału pijacko- dyplomatycznego. Nudziło to wielu towarzyszących elektorowi panów polskich i francuskich, więc podpiwszy wymykali się z tasiemcowych uczt i ruszali przekopulować okoliczne chłopki. Dopóki brnęli przez słodką Francję, rzecz nie sprawiała najmniejszego kłopotu. Sprawy skomplikowały się jednak, gdy przekroczono granice Wirtembergii. Już na pierwszym postoju, kiedy wesoła szlachta ruszyła wywlekać z chałup jasnowłose bauerki, wieśniacy stawili opór. Nie dość, że przepędzili dobrze urodzonych, to trzech z nich, w tym najprawdziwszego markiza i jego kapelana, dosyć boleśnie poturbowali. Zdarzenie dla poszkodowanych nie tyle nawet oburzające, co wręcz niepojęte i wykraczające poza ich horyzonty myślowe. Wiejska baba, która wzdraga się ulżyć zachciance szlachcica, szarpie się, wyrywa i wrzeszczy, nie rozumiejąc, jaki zaszczyt ją spotyka (a może dostałaby potem nawet złotego luidora?), chłopstwo odważające się podnieść chamską pięść na błękitno-krwistych. Zbrodnia nie do wybaczenia, wymagająca szybkiej, przykładnej i najsurowszej kary. Następnego dnia posypały się więc protesty, dyplomatyczne noty i żądania natychmiastowego zadośćuczynienia. Książę wirtemberski wił się jak piskorz. Pocieszał swoich francuskich i polskich przyjaciół, nie szczędził im słów współczucia, obsypywał szykownymi prezentami... Chłopów, którym skądinąd poradzono dyskretnie, żeby na parę dni zniknęli z miejsc zamieszkania, zabierając córki i żony, karać jednak nie chciał, tłumacząc się mętnie, że gwałcenie poddanych jest w jego włościach pewną... jakby to powiedzieć... niestosownością niezupełnie zgodną z prawem. Oburzeni dworacy wymogli na Henryku skrócenie wizyty i z niesmakiem opuścili niewdzięczny i prymitywny kraj. Gwałt! - Co sobie to książątko wyobraża? - Azaliż można zgwałcić istotę niższego stanu. Zupełnie się tym Niemcom poprzewracało w głowach, skoro za nic już mają świętą hierarchię stanowioną przez Boga w chwili narodzenia. W myśl takich sprzecznych z rozumem zasad dziewięćdziesiąt procent polskiej i francuskiej szlachty uznać by należało (cóż za obrzydliwe słowo) za gwałcicieli. Szlachcic chłopki nie gwałci. On jej co najwyżej używa dla swojego zaspokojenia i to z pożytkiem dla niej, gdyż ewentualne potomstwo będzie udatniejsze. Gdyby prostak porwał się na osobę wyższego stanu - medytował w karecie otulony poduszkami obolały markiz - również nie można by tego nazwać gwałtem. Byłaby to bowiem świętokradcza zbrodnia przeniewierstwa i najczarniejszej zdrady, zasługującej na tortury i pokazową, publiczną egzekucję. O gwałcie można mówić tylko w przypadku przemocy między równymi. - Czy nie
tak, księże kapelanie? - O ile kobiety są nam równe - odparł sentencjonalnie dominikanin - ale tak, tak, macie rację Wasza Wysokość. Wielki byłby to grzech. Dlatego w naszym kraju - najstarszej córze Kościoła - rzeczy się takie nie zdarzają i zdarzyć nie mogą. W tej chwili odezwały się salwy honorowe, a orszak królewski otoczony został przez strojnych jeźdźców z krzywymi szablami, jakże niepodobnymi do francuskich cienkich szpad. Przekraczano oto granicę Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Nie wiedział markiz ani kapelan, ani król Henryk nawet, że wkraczają w granice państwa, gdzie jako jednego z największych władców czci się - i nie ma tu wyjątkowo różnicy pomiędzy definicjami średniowiecznymi, barokowymi czy nam współczesnymi - gwałciciela właśnie. Gall Anonim tak oszczędnie i - chciałoby się powiedzieć - eufemistycznie opisuje kampanię kijowską Bolesława Chrobrego: „Bolesław bez oporu wkroczył do wielkiego i bogatego miasta i dobywszy z pochew miecza uderzył nim w Złotą Bramę, gdy zaś ludzie jego dziwili się, czemu to czyni, wyjaśnił im to wcale dowcipnie. - Tak jak w tej godzinie Złota Brama miasta ugodzona została tym mieczem, tak następnej nocy ulegnie siostra najtchórzliwszego z królów, której mi dać nie chciał. Jednakże nie połączy się z Bolesławem w łożu małżeńskim, lecz tylko raz jeden, jak nałożnica, aby pomszczona została w ten sposób zniewaga naszego rodu, Rusinom zaś ku obeldze i hańbie. Tak powiedział i co rzekł, to spełnił". Co do wiarygodności "dowcipnej" wypowiedzi Bolesława Chrobrego można mieć tę jedną tylko prawomocną wątpliwość, że w momencie, gdy zdobywał Kijów, Złota Brama jeszcze nie istniała. Natomiast fakt zgwałcenia Przecławy - siostry Jarosława Mądrego - potwierdzają również ruskie latopisy. Dziewczyna, jeśli wierzyć kronikarzom, nie była zbyt urodziwa, miała też sporo ponad dwadzieścia lat, co w owej epoce pachniało już mocno staropanieństwem. Można więc założyć, że nie działał Bolesław z porywu uczuć. Pisze Kosman: „Można odczytać to jako tanią sensację, czy też eksponować rzekomą lubieżność władcy polskiego. Postępowanie jego w stosunku do siostry nieprzyjaciela było jednak konsekwentne, nie chodziło mu o prywatę, lecz działał w kategoriach państwowych - dokonywał zemsty, dokumentował swe zwycięstwo nad Jarosławem. Ofiara - Przecława - była tu przedmiotem, a nie podmiotem działania". Oczywiście, że była przedmiotem. Tyle tylko, że Bolesław Chrobry zdawał sobie doskonale sprawę, iż gwałci, żeby zhańbić i poniżyć lud ruski. Tym razem, w przeciwieństwie do panów polskich otaczających w sześć wieków później Henryka Walezego, nie było żadnej nieświadomości. Był to gwałt wyrachowany, gwałt, który właśnie miał być gwałtem, któremu chrześcijańska etyka nadawała cały wymiar tragedii i poniżenia. Jest rzeczą godną podziwu, jak umiał Bolesław - w drugim dopiero pokoleniu katolik - wykorzystywać święty kodeks moralny. Nie zabił Przecławy, nie kazał jej
iść w siermiężnym worku, ze związanymi rękami za swoim pochodem, nie kazał jej nawet biczować na kijowskim rynku. Rozumiał już, że gwałcąc, osiąga wyższy stopień upodlenia i splugawienia bliźniego. Jest to w pewien sposób dowód autentycznego nawrócenia pierwszych Piastów. W psychologicznej alternatywie zamordować czy odebrać przemocą cnotę i rozpowiadać o tym wszystkim dookoła - to drugie okazywało się bardziej hańbiące, a więc propagandowo skuteczniejsze. Nie stawiajmy jednak pośpiesznie Bolesławowi Chrobremu kapliczki. Miał on nawet, jak na chrześcijańskiego władcę (synody dyskutowały wtedy jeszcze, czy niewiasta ma duszę), dość bezceremonialny stosunek do kobiet. Pierwszą żonę, która zwała się Oda, Hemmilda, albo Herminilda (tego już przypuszczalnie nie da się ustalić), przegonił z dworu, kiedy tylko sojusz z teściem - margrabim Miśni, Rygdagiem - przestał mu być użyteczny. Cóż z tego, że miał już z nią dwoje dzieci. Następna - księżniczka węgierska też nieustalonego imienia - córka księcia Gejzy, która urodziła Chrobremu Bezpryma, przepędzona została z bliżej nieustalonych powodów - być może nie zaspokajała władcy erotycznie. Tak czy inaczej, kiedy żenił się z Emnildą, miał dwie inne żyjące i jak najbardziej legalne małżonki. W tej podwójnej bigamii dorównał mu dopiero po przeszło trzech wiekach Kazimierz Wielki. Ciekawe, że to właśnie najbardziej niemoralni i cyniczni władcy Polski najbardziej przyczynili się dla jej dobra. Zbigniew Satała pisze, że „odsyłanie żon było w czasach Bolesława Chrobrego przyjęte i często je praktykowano zarówno w Polsce, jak też w krajach zachodniej Europy". Jest to tylko częściowo prawda, gdyż papiestwo konsekwentnie potępiło branie w zamian nowych „prawowitych" małżonek. Erotyczny aspekt panowania Bolesława Chrobrego ukazuje więc dobitnie, jakie panowało wtedy w nowochrześcijańskiej Polsce materii pomieszanie. Znał on już metafizyczne i transcendentalne znaczenie błony dziewiczej, nie chciało mu się natomiast uznawać imponderabilium monogamii. Krótko mówiąc, brał z nowej religii to, co mu było na rękę. I tak w wymiarze społecznym zostało do dzisiaj. Zgwałconą Przecławą wzgardzili przede wszystkim jej najbliżsi i rodacy (skąd my to znamy?). Mogła się przecież rzucić w odmęty Dniepru, jak nasza Wanda, co nie chciała Niemca, wbić sobie nóż w serce, skoczyć z zamkowej baszty... W powszechnym obrzydzeniu odeszła w dziejową niepamięć. Kroniki nie wzmiankują jej dalszych losów, bo i kto by się zajmował biografią kurwy. Bolesław natomiast wbił pale graniczne do Nysy, koronował się i został przyjacielem niemieckiego cesarza. Prawdą jest, i warto to podkreślić, że nigdy nie gwałcił księżniczek z
zachodnich rubieży. Tutaj inne już obowiązywały reguły. W ten sposób, zanim jeszcze panowie francuscy i polscy z orszaku Henryka Walezego nadali gwałceniu wymiar klasowy, Bolesław Chrobry uczynił je już aktem geopolitycznym. Problem w tym, że nasi wschodni sąsiedzi dobrze to zrozumieli, co nie natchnęło ich szczególną do Polski sympatią. Syndrom dupy Przecławy? A dlaczego nie? Smutni i zamknięci w togach historycy skłonni są zapominać, jakim motorem historii jest seks, że ma swoje własne prawa i nędze, które nagle wpływają na kompleksy, radości i bóle, co potem zmienia losy świata. Przykłady? Na razie Bolesław Chrobry. Reszta będzie w następnych rozdziałach.
Kazimierz Wielki miał cztery żony. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że jednocześnie z trzema spośród nich związany był ślubem kościelnym! To już nawet nie bigamia, to czysta poligamia; tym bardziej że... Ale zacznijmy od początku. 26 maja 1339 zmarła Anna Aldona Litewska - pierwsza żona Kazimierza, której zresztą nigdy poślubić nie chciał. Przed ołtarz (16 października 1325) doprowadzono go na rozkaz Łokietka siłą, w imię racji stanu. Nic dziwnego, że zdradzał Kazimierz żonę na lewo i prawo. Z tych pierwszych przygód najgłośniejsza była historia Klary Zach, którą zgwałcił podczas pobytu na dworze węgierskim. Głupia Klara poskarżyła się ojcu (jakby przysługiwało poddanym prawo do oceniania postępków władców i ich dostojnych gości), a jeszcze głupszy ojciec uniósł się gniewem i w ataku szału okaleczył królewską parę węgierską. Królowa Elżbieta straciła cztery palce u prawej ręki. Za karę został ojciec Klary Zach poćwiartowany, cała jego rodzina wyrżnięta w pień, Klarze zaś ucięto nos, wargi i palce u rąk, po czym obwożono ją w żelaznej klatce po całym kraju ludziom na pośmiewisko. Nie było w tym nic, co by odbiegało od ówczesnych norm i obyczajów. Po śmierci Anny Aldony poślubił król Kazimierz Adelajdę Heską. Było to kolejne małżeństwo polityczne. Polityka polska zorientowana była w tym czasie na wschód, więc należało zabezpieczyć sobie tyły. W tym względzie córka landgrafa Hesji, spokrewniona z władcami Saksonii, Miśni, Turyngii etc., była kandydaturą idealną. Jedyny w tym szkopuł, że jak pisał później nawet wielce jej życzliwy Długosz: „piękniejsza była przymiotami serca niż urody". Średniowiecze kultywowało sztukę eufemizmów. Kiedy francuski kronikarz pisze o Karolu VI, że „czasami się zapominał", oznacza to po prostu, że król ów dostawał ataków morderczego szału, w trakcie których mordował swoich własnych rycerzy. Stwierdzenie więc, że królowa była urody mniejszej niż... świadczy, że gorszego od niej stracha na wróble nie było w promieniu trzydziestu kilometrów od Krakowa, a i tak dokonaliśmy przekładu pełnego delikatności i szacunku dla płci pięknej. Tym razem poszedł więc już Kazimierz na całość. Do swoich zamków i dworów posprowadzał dziesiątki nałożnic. Czytamy nawet w świadectwie z epoki (tym razem nie tuszującym faktów, gdyż wyszło spod pióra walczącego o moralność duchownego), iż: „osadził te kobiety w Opocznie, Czchowie i Krzczowie i po innych miejscach i z nich jakby domy nierządne potworzył”. Królowa Adelajda musiała o tym wiedzieć - toż na żadnym dworze świata nie brakuje życzliwych donosicieli. Mogła jednak mimo „wzgardy mężowskiej i zniewagi" robić dobrą minę do złej gry. Toż dystans dzielący ją od jakichś tam murw (tak je wówczas zwano), był tak astronomiczny, że spychał je w otchłań niebytu. Niestety, owa cierpliwość królowej rozzuchwalała Kazimierza coraz bardziej. Aż...
Nosił wilk razy kilka... Pewnego razu poznał król niejaką Krystynę Rokiczankę, wdowę po rajcy miejskim Mikołaju, „dziewicę rzadkiej urody" i... zakochał się po uszy. Trafiła jednak kosa na kamień. Śliczna wdówka, widząc, że okręciła władcę dookoła palca, zaczęła odwieczną śpiewkę: „U nas, Jaśnie Panie, małżeństwo lub nic". Wyjątkowa bezczelność, zważywszy, że była poddaną króla, mieszczanką, a do tego on był żonaty. Kazimierz wił się więc jak piskorz, usiłował wymigać się złotem, nadaniami... Rokiczanka trzymała się jednak dzielnie. Gwałt, jak w przypadku Klary Zach, nie wchodził w grę, gdyż, po pierwsze, nie gwałci się kobiet, które się kocha; po drugie, sprawa z Zachówną miała miejsce w odległej Dudzie, tutaj zaś, na oczach poddanych... Król sposępniał, dostawał nieposkromionych ataków złości, karał dworzan - czego drzewiej nie bywało - za byle przewinienia; wreszcie... uległ. Ślub odbył się we wrześniu 1356. Udzielił go opat tynieckich benedyktynów. Był on oczywiście w pełni świadom, że błogosławi związek bigamiczny. Czegóż się jednak nie robi, by pozyskać królewską łaskę. Podkreślmy tu też rzecz ważną. Tyniec (dzisiaj w obrębie Krakowa) leży 10 km od Wawelu. Dystans taki, wliczając konieczną przeprawę przez Wisłę, pokonywali ówcześni wyćwiczeni jeźdźcy w czterdzieści minut. Łodzią (to z prądem) płynęło się z Tyńca do Krakowa niewiele dłużej. Innymi słowy Kazimierz nie próbował zachować sekretu ani pozorów. Sam bigamiczny ślub był już nie lada skandalem. Zawarcie go w tym a nie innym miejscu dodatkową prowokacją. Zrozumiała to Adelajda i po kilku tygodniach demonstracyjnie opuściła Kraków i Polskę (żyła w Hesji jeszcze piętnaście lat, pozostając wciąż jedyną legalną i prawowitą żoną Kazimierza). Król mógłby sobie pomyśleć „baba z wozu", nie było to wszakże takie proste. Wobec wielkich rozmiarów skandalu i oczywistości jawnogrzesznictwa, zareagować musiał bowiem Kościół. Sprawa była jednak delikatna. Otóż już w zimie 1349 r., a więc sporo lat wcześniej, przybył do króla kaznodzieja katedralny Marcin Baryczka, by jako oficjalny wysłannik biskupa Bodzanty zbesztać go za niemoralny i gorszący maluczkich tryb życia (przy okazji nie zapomniał Kościół rzecz jasna o swoich roszczeniach majątkowych). Król wysłuchał spokojnie podniosłego kazania Baryczki, po czym równie spokojnie kazał go strażom pochwycić, zaciągnąć nad Wisłę i utopić w przeręblu. Zabójstwo księdza równało się klątwie. Rozpoczęły się naturalnie długie i żmudne pertraktacje o jej zdjęcie, które doprowadziły wreszcie do kompromisowego rozejmu finansowo korzystnego dla strony kościelnej, acz budowa kilkunastu świątyń, do której się Kazimierz zobowiązał, leżała i tak w jego wielkich planach inwestycyjnych. O moralności królewskiej nie było w tych układach mowy. Od tamtego czasu władca zdążył jednak umocnić państwo i jego instytucje, szybki zaś
postęp gospodarczy przysporzył mu powszechnej popularności wśród poddanych. Kazimierz upajał się więc wdziękami Rokiczanki i czekał. Kościół zareagować musi. Czy jednak podejmie ryzyko nowego, frontalnego starcia z niewiadomym dla siebie rezultatem, czy też... Skończyło się na paru solennych upomnieniach i krewkich kazaniach. Skoro tak - stwierdził król - to mogę się posunąć jeszcze dalej. Że zaś od słów do czynów niedaleka była u niego droga, 22 lutego 1365 poślubił do kolekcji Jadwigę - córkę Henryka V Żagańskiego, zwanego Żelaznym, szesnastoletnią panienkę wielkiej urody. Związek błogosławił uroczyście biskup poznański, Jan Doliwa. W odpowiedzi papież Urban V wystosował ostro sformułowany list, potwierdzający ważność małżeństwa Kazimierza z Adelajdą Heską. List ów, wyrażający wolę i decyzję Stolicy Piotrowej, pominięty został zarówno w Polsce, jak i w Księstwie Żagańskim całkowitym milczeniem, czyli innymi słowy, nie został przyjęty do wiadomości. Jest stary dowcip o tym, jak król lew wybiera sobie menu na dzień następny. Spotyka żyrafę: - Pani przyjdzie do mnie jutro w charakterze śniadania. Pojawia się bawół: - Ty będziesz moim obiadem. Na gałęzi siedzi małpa: - A ty przyjdziesz, żebym cię zjadł na kolację. Na to małpa: - Ani mi się śni! - Jak to - ryknął król zwierząt - dlaczego?! - Bo ja mam ciebie w dupie. Lew podrapał się w głowę. - No, jeśli tak, to przepraszam... Urban V musiał znać tę anegdotę, bo już trzy lata później (w tym czasie urodziła Jadwiga Kazimierzowi dwie córki - Annę i Kunegundę) wysłał pismo uwzględniające prawo owych bękartek do dziedziczenia tronu polskiego. Zwycięstwo króla Polski było całkowite. Odejdźmy na chwilę od seksu i spójrzmy, jakim rozgrywka króla była majstersztykiem politycznym. Wymuszone racjami ekonomicznymi milczenie Kościoła w sprawie Rokiczanki de facto zamykało mu usta przy kolejnej bigamii. Tak też się stało. Tyle że rozumujący w kategoriach doraźnej taktyki biskupi stracili z oczu, iż w rzeczywistości stają się wspólnikami Kazimierza. Stąd ich milczenie po liście papieskim. Uznanie racji Rzymu oznaczałoby przecież potępienie swojej własnej postawy - czynnej, jak w przypadku opata tynieckiego czy biskupa poznańskiego, lub biernej - całej reszty. List więc musieli zlekceważyć. Teraz papież miał z kolei do wyboru: czy pójść na udry z polskim episkopatem, czy zrewidować swoją linię postępowania. Wybrał to drugie. W ten sposób nie tylko umacniał niesłychanie pozycję Kazimierza, który mógł słusznie powiedzieć: nawet papiestwo przede mną kapituluje, ale również stwarzał, jakże wygodny dla królów Polski, precedens. Gdyby go tylko następcy ostatniego Piasta umieli wykorzystać. Nie darmo też nadała historia narodowa jednemu tylko - najbardziej niemoralnemu - z królów Polski dumny i pełen wdzięczności przydomek
„Wielkiego". Teraz wróćmy na chwilę do seksu. Spośród tysiącznych kochanek Kazimierza Wielkiego przechowała tradycja ojczysta pamięć o jednej tylko: Żydówce Esterce, którą sławili pisarze i poeci, portretowali z fantazji malarze. Tak naprawdę nic o niej nie wiemy, prócz tego, że jej wizja zafascynowała potomność. Kto wie, co śpiewają ptaki? Może z każdą nową wiosną Powietrznymi lecąc szlaki, Nucą dawną pieśń miłosną O Kaźmierzu, o Esterce?... Wszędzie, zawsze - miłość, serce! Kazimierz Gliński I tak to już jest u nas zawsze. Pieprzymy w kółko o „wartościach chrześcijańskich" w polityce, lecz uznajemy tak naprawdę wielkość tych tylko, którzy okazali się skuteczni. Krzyczymy o moralności i wierności małżeńskiej, a i tak wiemy, że niewiele wart facet, który nie miał kochanek, a pomiędzy nimi choćby jednej Żydówki. Przykładem Kazimierz Wielki.
Papież Paweł II był równym chłopem. Sam lubił pożyć i innym na to pozwalał. Festyn gonił za festynem. Karnawał, jaki urządził w 1468 r. (nie darmo był rodem z Wenecji), wręcz olśnił Rzymian. Żywe obrazy, przebierańcy, kadzie z darmowym winem, 365 (ile dni w roku) kapeli, wyścigi konne i nawet nagie Murzynki. Sam papież przejeżdżał ulicami w okwieconym powozie, do którego zapraszał co piękniejsze tancerki. Efektu mógł być pewien, gdyż nawet mało mu przychylny Jean Mathieu-Rosay pisze, że „był niezwykle przystojny". Giuseppe de Licci zaś twierdzi wręcz, iż „do jego piękności nikt się w naszej epoce nie umywa, a sądzić można, że i przyszłe pokolenia równej harmonii kształtów nie spotkają". Dla dzieci rozsypywała straż papieska po ulicach słodycze, ciżemki i girlandy. Ojciec Święty miał bowiem do dzieci czułą słabość. Zarówno dla swoich własnych, których pozostawił niemałą gromadkę, jak i dla wszystkich innych, sierot w szczególności. Kiedy 12 maja 1465 r. zmarł Tomasz Paleolog - książę Morei, spadkobierca praw do zajętego przez Turków Konstantynopola, Jego Świątobliwość adoptował wspaniałomyślnie jego synów: Demetriusa i Andrzeja, oraz córkę Zoe. Wprawdzie następca Pawła II - Sykstus IV - poobsadzał wszystkie rzymskie stanowiska swoimi dziećmi i pociotkami, odsyłając potomków poprzednika do drugorzędnych rezydencji, jednak dumny i oficjalny tytuł papieżówny zachował swoje znaczenie. Nic dziwnego, że o rękę Zoe wystąpił książę moskiewski Iwan III. Ubijał w ten sposób trzy interesy. Zoe była wyznania greckokatolickiego, a więc nie katoliczką rzymską, co stwarzałoby w Rosji problemy; była jednocześnie córką papieża, co ułatwiało kontakt z Zachodem; była też - tu wszystkie świadectwa są zgodne - niezwykle piękna. Że zaś Greczynki miały opinię najbieglejszych w sztuce miłosnej, „w której wszystkich części ciała używały z równą biegłością, ust cudownie wykrojonych nie żałując"... można powiedzieć, że Iwan wiedział, co robi. Ślub wielkiego księcia z Zoe odbył się na Kremlu 2 listopada 1472 r. Małżonek nie szczędził względów swojej urodziwej żonie, w ciągu najbliższych dziewiętnastu lat przyszło więc na świat dziewięcioro dzieci: pięciu synów i cztery córki, z których najstarsza umarła jednak w wieku niemowlęcym. Palma pierwszeństwa przypadła więc czarnobrewej Helenie o egzotycznej południowej urodzie. Kronikarz rosyjski podkreśla, że już w dwunastym roku życia „miała wielce ukształtowane piersi i krągłe biodra do rodzenia stworzone". Nic dziwnego, że gdy skończyła piętnaście lat, posypały się propozycje matrymonialne. Z Wiednia, z Neapolu, z Burgundii... Nie zabrakło też i ofert polskich. Pierwsza pochodziła od wspieranego przez Krzyżaków Piasta mazowieckiego, Konrada, druga od wielkiego księcia litewskiego i ewentualnego (gdyby zabrakło potomstwa Jana Olbrachta) następcy tronu polskiego - Aleksandra. Krzyżacy, z czego Iwan doskonale zdawał sobie sprawę, nie byli już w tym czasie potęgą. Politycznie kandydatura Aleksandra była więc
rentowniejsza. Tyle że Iwan był naprawdę przywiązany do swojej najstarszej córki. O Aleksandrze krążyły zaś niepokojące wieści, że chorobliwy cherlak, a nawet - wykrztuśmy to słowo: impotent, o czym nie omieszkano księżniczce donieść. Oczywiście zwyciężyła w końcu polityka. Małżeństwo zostało zdecydowane. Na wieść o tym Helena wybuchnęła płaczem i nawet, przyjmując oficjalne już poselstwo polskie, nie umiała się od łez powstrzymać. Cóż jednak mogła zrobić? W lutym 1495 r. orszak księżniczki ruszył przez Możajsk, Smoleńsk i Witebsk do Wilna. Wielki książę wyjechał po Helenę parę wiorst przed miasto w otoczeniu rycerstwa i dworzan ubranych w najpyszniejsze szaty. Ściągnięto nawet parę armatek do strzelania na wiwat. Powitanie przyszłych małżonków było jednak, co zaskoczyło niemile obecnych, nadspodziewanie powściągliwe. Ograniczono się do podania sobie rąk i wymienienia paru zdawkowych komplementów. Ślub odbył się 18 lutego 1495 r. I znowu zdarzyła się rzecz niespotykana, która zdumiała nawet celebransa, biskupa wileńskiego Wojciecha Tabora. Oto po uroczystości pan młody udał się na Górny Zamek, oblubienica zaś na Dolny. Tam też - każde samotnie, spędzili pierwszą noc. Nastąpiły teraz dwa tygodnie uczt, festynów, turniejów i zabaw. Czasy były rubaszne, więc i spraw seksu nie uważano podówczas za wstydliwe. Na wielkopańskich weselach podpici biesiadnicy zwykli byli odprowadzać zaślubionych do łożnicy, a potem jeszcze podsłuchiwać pod drzwiami i lubieżnie komentować zasłyszane westchnienia. Tutaj nic z tych rzeczy. Współczesny Aleksandrowi król Francji Ludwik XII uważał za swój obowiązek obłapywanie dam dworu i opłacał skrybów, by opiewali jego łóżkowe przewagi. Wielki książę litewski siedział, jakby kij połknął i wyniośle patronował rozochoconym poddanym. Mijały lata - Helena okazała się dobrą i łagodną żoną. Aleksander szanującym i delikatnym mężem. Tak delikatnym, że jak odnotowują świadkowie, nie czynił jej nawet wyrzutów z powodu bezdzietności. Tymczasem przypomnieć warto, że w owych czasach uważano ją za wyłączną winę kobiety. Władcy odsyłali „bezpłodne" żony, unieważniali małżeństwa, płacąc krocie Rzymowi, czasami przydawała się trucizna lub zainscenizowany wypadek. Wspaniałomyślność Aleksandra była więc aż dziwna. Tym dziwniejsza, że oto 17 czerwca 1501 r. umiera niespodziewanie w Toruniu Jan Olbracht. Aleksander zostaje królem. W tym momencie kończą się żarty. Rodzenie dzieci jest jednym z podstawowych obowiązków królewskich. Potomkowie męscy zapewniają dynastii następstwo i ciągłość, wydawanie za mąż dziewcząt służy nawiązywaniu aliansów i pozyskiwaniu sojuszników. To nie przelewki, ale racja stanu! Cala
potęga domu jagiellońskiego zbudowana została na dziecioróbstwie Kazimierza Jagiellończyka i Elżbiety Rakuszanki. Podobnie z Habsburgami czy Andegawenami. Król bezdzietny to król nieodpowiedzialny i niegodny. Dlatego nawet władcy stuprocentowo homoseksualni, a niemało ich było na europejskich tronach, zaciskali zęby i ochędożyli swoje niewiasty. Najpierw obowiązek, potem przyjemność. Stąd też to, upewniające poddanych co do stabilności państwa, natrętne demonstrowanie jurności, którego symbolami mogą być nasz Władysław Jagiełło, podejmujący wysłannika z Krakowa w łaźni, „iżby obaczył, że korzeń ma krzepki", albo francuski Franciszek I, noszący dolną część garderoby „obcisłą i z tak ciągliwego materiału, iż damy łacno spostrzec mogły, jak sługa Jego Wysokości (sic! - tak w oryginale - LS) rośnie na ich wdzięczny widok". Tymczasem Aleksander nie przedsięwziął niczego. Nawet, jak pamiętamy, nie miał pretensji... Czyżby wiedział, że tym razem na pewno to nie Heleny wina, gdyż niebezpodstawne były onegdysiejsze plotki na moskiewskim dworze? Zachowanie królowej też wzbudzić może uzasadnioną ciekawość. W latach, kiedy sprawa potomstwa stanęła na ostrzu noża, objeżdża systematycznie swoje klucze ziemskie i - jako dobra gospodyni - zatrzymuje się w nich na długie tygodnie. W Wilnie przebywa najchętniej w towarzystwie mniszek lub zakonników franciszkańskich, którzy ją zresztą, w podzięce za łaskawe nadanie, niedługo haniebnie okradną. U mniszek często zostaje na noce. Czyżby na tym też polegała jej dobroć, że oszczędza mężowi upokarzającego sam na sam? Dłuższe jej pobyty u boku Aleksandra nakładają się na okresy jego chorób - wtedy pełni rolę oddanej pielęgniarki. Ale oto monarchowie we wspólnej podróży; 9 czerwca 1504 r. uroczyście wjeżdżają do Gdańska. Kronikarz podkreśli, że była Helena pierwszą królową polską, która ujrzała Bałtyk. Jakby mimochodem i z wyraźnym skrępowaniem dorzuca, że miasto nie posiadało zamku, więc małżonkowie zamieszkali oddzielnie: on na Ratuszu, a ona u burmistrza. Wolne żarty - potężni rajcy gdańscy nie posiadali żadnej rezydencji z szerokim łożem? W tym momencie tajemnice łożnicy królewskiej przestają już prawie być tajemnicami... W lipcu Aleksander zostaje częściowo sparaliżowany. Podniesie się jeszcze z łoża boleści i nawet parokrotnie wsiądzie na konia. Kolejne pogorszenie jest już jednak definitywne. Nie pomoże ani słynny medyk Maciej z Błonia, ani węgierski znachor lubujący się w puszczaniu krwi. Latem 1506 r. król wiedział już, że jego stan jest beznadziejny. Spisał testament i pożegnał się z bliskimi. Zmarł 19 sierpnia. Helena miała wówczas niecałe trzydzieści lat. Bezdzietna śmierć Aleksandra utorowała drogę do tronu jego młodszemu bratu -
Zygmuntowi, nazwanemu później „Starym". Zygmunt miał wszelki interes w tym, by uczcić godnie zmarłego. W grę wchodził tu przecież splendor Jagiellonów. Jednocześnie następca mógł się wykazać hojnością i przywiązaniem do rodziny. A jednak nie pochowano Aleksandra na Wawelu obok ojca i braci, w królewskim panteonie. Wystarczająca miała się dlań okazać boczna kaplica wileńskiej katedry. Napisano potem, że stało się tak na prośbę Heleny. Rzecz zupełnie nieprawdopodobna, gdyż po śmierci męża straciła Rosjanka w jednej chwili całe swoje znaczenie i nikt się z jej zdaniem nie liczył. Skądinąd wkrótce opuściła Rzeczpospolitą i miejsce złożenia zezwłoku króla nie mogło mieć dla niej większej wagi. Inny historyk stwierdził natomiast, że odszedł Aleksander z tego świata w atmosferze niezrozumiałego lekceważenia. Niezrozumiałego? O królu Francji Franciszku II napisze de Castries te dosadne słowa: „Otaczano go powszechną pogardą, gdyż trzymał się spódnicy (swojej żony Marii Stuart - LS), ale pod tą spódnicą wiele już zdziałać nie potrafił". Mogłoby to zapewne pasować do smutnych losów piątego Jagiellona na polskim tronie. Morał zaś z tej historii jest prosty. My, zwykli zjadacze chleba początku XXI wieku, możemy lubić lub nie lubić erotycznych igraszek - kwestia gustu. Królowie dynastyczni oddawać się im musieli - kwestia racji stanu. Prezydenci USA nie powinni - także kwestia racji stanu. Gdyby Clinton i Aleksander zamienili się w czasie i przestrzeni, wszystko ułożyłoby się jak najlepiej. Niestety, nie ma sprawiedliwości na tym świecie i okrutne są nawet buduarowe dzieje.
Co to jest mezalians? Słowo pochodzi z francuskiego mesalliance oznaczającego nieodpowiednie małżeństwo, związek między kobietą i mężczyzną wywodzącymi się z różnych stanów społecznych. Pojęcie to po czterdziestu pięciu latach wychowania w demokratycznym pod tym względem PRL-u rozmazało się i straciło swój rygoryzm. Pamiętajmy jednak, że jeszcze w okresie międzywojennym kandydatka na żonę oficera (od podporucznika począwszy) musiała złożyć jego przełożonym świadectwa: ukończenia matury, nieposzlakowanej moralności i pochodzenia z tak zwanego dobrego domu. Werdykty powoływanej w celu rozpatrzenia dossier specjalnej komisji bywały różne. Udało się na przykład pannie Weissównie z Jasła, chcącej poślubić kapitana Andrzeja Barana. W jej charakterystyce podatności matrymonialnej czytamy bowiem: „Ojciec panny Weissówny posiada w Jaśle aptekę bardzo dobrze prosperującą i uchodzi za człowieka zamożnego. Dom pp. Weissów jest prowadzony na wysokiej stopie towarzyskiej - zbiera się w nim towarzystwo przeważnie ze sfer urzędniczych i okoliczne ziemiaństwo. Bywać w domu pp. Weissów oznacza obracać się w najlepszym towarzystwie". Znacznie gorzej powiodło się zakochanej pannie Stodnikównie: „Niżej podpisana Komisja Oficerska po rozpatrzeniu podania ppor. Stesia Stefana o udzielenie mu zezwolenia na zawarcie związku małżeńskiego z panną Czesławą Marią Stodnikówną, córką ślusarza kolejowego, formalnych zarzutów co do osoby narzeczonej ppor. Stesia nie znalazła, jednak sprzeciwia się projektowi małżeństwa z uwagi na stanowisko, jakie zajmuje ojciec narzeczonej, które uniemożliwiałoby utrzymanie jakichkolwiek stosunków z korpusem oficerskim". Ale to już jednak XX wiek. Trzysta lat wcześniej niejaki Walerian Nekanda Trepka poświęcił całe dorosłe życie na tropienie i demaskowanie samozwańczych szlachciców oraz „bękartów" ze szlachecko-nieszlacheckich związków. Cóż z tego, że dla niejednej zaściankowej szlachcianeczki poślubienie bogatego mieszczanina byłoby niewątpliwym awansem finansowym i cywilizacyjnym. Krew wszakże zostałaby zhańbiona. Że to się w praktyce zdarzało - owszem, nie darmo cytuje i surowo piętnuje Nekanda Trepka setki przykładów. Jakże wymowny jest tytuł jego oskarżycielskiego dzieła: „Liber chamorum" - „Księga chamów". Przy czym, co warto pamiętać, nie jest nasz lustrator pochodzenia żadnym zapalczywcem czy oryginałem, lecz wręcz przeciwnie - najlepszym wyrazicielem opinii swojego stanu. Czytając źródła z tamtej epoki, trudno oprzeć się wrażeniu, że miała szlachta polska istną obsesję na punkcie mezaliansu. Nawet gdy rzecz dotyczyła nikomu nieznanego i nic nie znaczącego Piprztykowskiego z Koziej Wólki. Cóż więc powiedzieć o zgrozie, jaka padła na Rzeczpospolitą, kiedy mezalians
popełnił... król. Owszem, zdarzały się już w dziejach monarchii polskiej związki wątpliwe. Choćby Władysława Jagiełły z Zofią Holszańską, choć książęca jej godność nie mogła być zakwestionowana, czy tegoż króla - gorzej jeszcze - z Elżbietą z Pilczy, której pokrewieństwa nie sięgały powyżej Spytka z Melsztyna - możnowładcy dość potężnego, pozbawionego jednak koneksji z jakimkolwiek rodem królewskim. Ale to był Jagiełło - Litwin, który dopiero co wyszedł z matecznika, ledwie się ochrzcił i chodził ubrany w wyświechtane futra. Od jego czasów dynastia okrzepła, nabrała godności i przyozdobiła skronie niejedną koroną europejską. To zobowiązuje. Pomazaniec Boży na tronie ma wiele przywilejów. Z tym jednym wyjątkiem - jego parantele są funkcją racji stanu i interesów dynastii. Tutaj nie ma miejsca na zachcianki. Każdy ruch ma geopolityczne następstwa. Tymczasem Zygmunt August po prostu namiętnie i erotycznie się zakochał. Nie jest to władcom zabronione. Ogromna ilość panujących gdzie bądź w Europie miała kochanek na pęczki, z których wiele, jak choćby Esterka, pani Cosel, Madame de Pompadour, Madame de Maintenon, Karolina Brunszwicka czy Barbara Villiers przeszły do historii. Bez względu na to, jaki realny wpływ wywierały na losy świata, pozostawały szarymi eminencjami, ciągnęły za sznurki zza kurtyny, wiedząc doskonale, że są Rubikony, których przekroczyć się nie da. Nie ulega wątpliwości, że Ludwik XV był po uszy rozmiłowany w Madame de Pompadour. Ani przez chwilę do głowy mu jednak nie przyszło, że mógłby zaprowadzić ją przed ołtarz. Ludwik XIV miał z Madame de Montespan dziewięcioro dzieci, o które zresztą dbał; nie oznaczało to jednak przedsiębrania jakichkolwiek kroków oficjalno- administracyjnych. To akurat było z góry i na sto procent wykluczone. Niestety - Zygmunt August aż tak namiętnie i erotycznie się zakochał, że zważać przestał na wszelkie konwenanse i obowiązki, wynikające ze swojej niebagatelnej pozycji spadkobiercy Jagiellonów, króla polskiego i wielkiego księcia litewskiego. Chciał jej dać wszystko, a ona - czemu nie - też wszystko chciała dostać. Nie jest to w polityce najlepsze sprzężenie zwrotne. Rzecz jasna - nie brakowało rzetelnych doradców, którzy królowi tłumaczyli, odradzali, przedstawiali konsekwencje. Ale... W to, że Barbara Radziwiłłówna była piękna, wątpić nie sposób. Twarz Matki Boskiej z Ostrej Bramy w Wilnie to sublimacja urody kobiecej doprowadzona do szczytów. Niech się schowają Mony Lizy czy Damy z łasiczkami. Oczy nie patrzą na nas, gdyż wzrok jest zwrócony w dół. Chociaż to nieścisłe. Nie patrzyłyby na nas, gdybyśmy siedzieli na równym poziomie - twarzą w twarz. Ale kiedy obraz zawieszony jest wysoko, te oczy właśnie schylają się nad nami. Jest w tym pochyleniu coś radośnie matczynego, a jednocześnie bezmiar
smutku nad naszym doczesnym jestestwem. Nos i brwi do bólu regularne. Aż za bardzo. Już chcielibyśmy się oddalić - to za idealne, aż wzrok nasz pada na cień pod dolną wargą, trochę nazbyt wydatny podbródek, lekko nabrzmiała szyja. I oderwać się nie możemy. Dla jednych, oglądających ten obraz i wpatrzonych weń, będzie to spełnienie w modlitwie, dla drugich przeżycie czysto estetyczne, dla trzecich - proszę mi wybaczyć - jakiś akt erotycznego, nieuświadomionego, jakże jednak intensywnego pożądania. Podług wielowiekowej tradycji Matka Boska Ostrobramska to portret Barbary Radziwiłłówny. Potem kompetentni i nieubłagani historycy zaprzeczyli tej tezie. Chylimy czoło przed ich wyrokami. Jeżeli jednak utrzymująca się przez wieki legenda równała ten ostrobramski cud sztuki i Barbarę - coś na rzeczy być musiało. Baśń wiejska nie jest nigdy nazbyt ścisła. Nie chodzi w niej o równość w realnym podobieństwie, ale równość w jakości. Tak czy owak - Zygmunt August się zakochał. Ponad berło, ponad wszystko, co tylko zdrowy rozsądek przywołać może na pomoc. Nie tylko się zakochał, ale jeszcze ożenił. Potajemnie - wbrew całemu światu. Kim była Barbara Radziwiłłówna? Córka Jerzego Radziwiłła - kasztelana wileńskiego i hetmana wielkiego litewskiego; wnuczka Mikołaja Radziwiłła - wojewody wileńskiego i kanclerza wielkiego litewskiego. Pochodziła więc z rodu możnego, w owych czasach jednak niezbyt jeszcze „starożytnego". To dopiero piąta generacja liczących się w Rzeczpospolitej Radziwiłłów. Co gorsza, tytułowanie jej Radziwiłłówną jest propagandowym nadużyciem. Była bowiem wdową po wojewodzie nowogrodzkim Stanisławie Gasztoldzie, a więc w rzeczywistości Barbara Gasztoldowa. Parantele miała niezbyt imponujące. Jej starsza siostra Anna wyszła najpierw za Piotra Kiszkę, potem Semena Holszańskiego; młodszy brat Mikołaj „Rudy" pojął Katarzynę Iwińską. Wiele było podówczas w Koronie i na Litwie znaczniejszych domów. Zygmunt August nie tylko więc poślubiał poddaną, ale i wdowę po poddanym, skoligaconą na domiar złego z drugorzędnymi familiami, które - co było do przewidzenia - nie omieszkają skorzystać z okazji. Nic dziwnego, że w kraju zawrzało. Ślub był tajny, ale tajność nie dotyczy ludzi na świecznikach rozświetlających mroki. „Wolej widzieć na Wawelu Sulejmana II, wyznawcę sprośnego Mahometa i cesarza Turków, niźli ową Barbarę" - oświadczy publicznie kasztelan lwowski i senator Stanisław Tęczyński. Mocno powiedziane! Biskupi (sic!) doradzają rozwód. Krążą najdziksze i najpikantniejsze pogłoski o kochankach Radziwiłłówny i jej zdrożnych upodobaniach seksualnych. Podczas obrad sejmowych 16 listopada 1548 r. przemawia poseł Piotr Boratyński: „Prosimy cię, Panie, zaniechaj tego, coś wziął przedsię, nie nazywaj tego małżeństwem, co małżeństwem nie jest; niechaj się zdobi czym inszym ta zacna i cnotliwa
pani, którą Wasza Królewska Mość chcesz mieć za żonę, niż niesławą, ohydą, szkodą, zelżeniem i skazą na koniec Waszej Królewskiej Mości i wszystkiego domu Jagiellonowego". Doszło wreszcie do pouczeń i nieomal pogróżek: „Nadto nie możesz Wasza Królewska Mość koła senatorskiego w obieraniu sobie bez nich żony obrazić, bez obrazy sumienia swego; boś to poprzysiągł, nie czynić nic bez rady i woli onych. Nie chcemy szeroko mówić, przecz złe jest Waszej Królewskiej Mości ożenienie..." Boratyński nie znał jeszcze słowa „mezalians" (pojawi się ono dopiero w XVIII w.), bezbłędnie jednak sformułował to, co ono wyraża: „nie nazywaj małżeństwem, co małżeństwem nie jest". Nie jest, gdyż w odczuciu społecznym stanowi zakłócenie porządku naturalnego, przekroczenie granic, niestosowność i poniżenie instytucji. Czyż nie taka sama była wizja świata oficerów wypowiadających się o związku podporucznika i córki ślusarza? Uparty Jagiellon nie ustąpi jednak ani na piędź. Nie tylko utrzyma małżeństwo w mocy. „Co się stało - odpowie - odstać się nie może, a waszmościom przystało nie o to mnie prosić, żebym żonie wiarę złamał, lecz o to, iżbym jej każdemu człowiekowi dochował". Co więcej, dwa lata później, 7 grudnia 1550 r., doprowadza do uroczystej koronacji Barbary (papież Julian III musiał dać w tej mierze w specjalnym breve formalny nakaz niechętnemu prymasowi Dzierzgowskiemu). Żałosne jest to jednak zwycięstwo. Będzie Barbara królową wszystkiego 153 dni. Słaba fizycznie i nadwrażliwa zapłaci ostateczną cenę za wysłuchiwanie zniewag i posądzeń. Umrze w Krakowie 8 maja 1551 r. Znaleźli się tacy, którzy i nad grobem szydzili jeszcze zarówno ze zmarłej, jak i z królewskiej rozpaczy. Taka jest tragiczna historia najsłynniejszego mezaliansu w polskich dziejach. Dwa z niej wynikają sprzeczne morały. Pierwszy, iż wolność monarchów jest ograniczona. Władca jest symbolem państwa, państwo zaś kieruje się racją stanu, a nie uczuciami. Drugi - że wielkie uczucia mogą stać się dla monarchów nawet od racji stanu ważniejsze. Co wybrać? My na szczęście nie stoimy przed takimi dylematami. U zarania XXI stulecia tylko bardzo nieliczni spośród nas są królami. Zresztą i królestw coraz mniej. Tak więc wreszcie możemy sobie pozwolić na kochanie się. Słowo zaś „mezalians" wyrzuciliśmy już do lamusa. Do czegoś jednak przydają się rewolucje. Jakże by ostatni Jagiellon, król Polski i wielki książę litewski Zygmunt August chciał być na naszym miejscu. Nieutulony w żalu zwracał się do magów, by przywołali mu ducha ukochanej. Dokonał tego tylko jeden: mistrz, czarownik Twardowski. Podobno zasiada teraz na Księżycu. Astronauci amerykańscy nie znaleźli tam jednak jego śladu. Zawiał go pył i niepamięć. Tak dzieje się nawet z czarami. I tylko pamięć miłości zostaje.
W ciągu stu dwudziestu dni pobytu na Wawelu wysłał Henryk Walezy do Francji ponad czterysta listów miłosnych, przeciętnie trzykartkowych, czyli sześciostronicowych, gdyż (był w tym z wrodzonego skąpstwa prekursorem) pisał po obu stronach paginy. Wychodzi z tego średnia statystyczna dwudziestu stron sentymentalnych wyznań dziennie, adresowanych do uwielbień obojga płci. Dodać do tego należy przygody bieżące, a więc nie wymagające korespondencji, które gorszyły krakowiaków i katolicki dwór. Wynikać by z tego mogło, iż był Walezy tytanem i demonem seksu. Nic błędniejszego. Wszelkie zapisy zaświadczają, że nękała go prawie impotencja i metafizyczny omal strach przed kobietami. Pisze Jean de Galard, sieur d'Aubiac, że mógł posiąść kobietę dopiero wtedy, gdy uprzednio podglądał przez wyrafinowane urządzenia jej uniesienia seksualne z paroma innymi mężczyznami. Dopiero wtedy nabywał przekonania, że jest to partnerka „łatwa", czyli chcąca tego co on, a czego się panicznie wstydził. Nie inaczej było z chłopcami. „Nigdy król nie zakosztował młodzieńca, który by przedtem przez zaufanego nie został wypróbowany". Lecz i wtedy przydarzały się wpadki. Z młodym Chanvallon, mającym ponoć najpiękniejsze pośladki we Francji (tak przynajmniej zaświadcza Paul d'Auvers), próbował obcować bezskutecznie przez parę miesięcy i musiał się pocieszać „miłością prawdziwej męskości nie wymagającą". Z panną de Montigny, jak i jej rywalką zwaną Morion utrzymywał stosunki regularne, „nie mogące jednak przynieść potomstwa". Tłumaczy to po trochu, choć pruderyjni historycy nie zwrócili dotąd na to uwagi, dlaczego uciekł z katolickiej i siermiężnej Polski. Odpowiedzi charakterologicznych trzeba by jednak szukać w dzieciństwie. Matka Henryka - Katarzyna Medycejska była kobietą skrytą, lecz jednocześnie zaborczą, okrutną i nie uznającą sprzeciwu. Przede wszystkim zaś żądną władzy. Można przypuszczać, że obsesyjnie starała się wziąć rewanż za swoją młodość. Bo też rzeczywiście nie była to młodość wesoła. W wieku czternastu lat wydana zostaje za księcia Orleanu, dzięki czemu mając lat dwadzieścia osiem przyozdabia czoło koroną Francji. Cóż z tego, kiedy mąż - obecnie zwany już Henrykiem II - ma kochankę, Dianę z Poitiers. Diana jest piękna, biegła w sztuce miłosnej i chorobliwie zazdrosna. Starsza o dziewiętnaście lat od Henryka II - odgrywa przy nim jednocześnie trzy role: nałożnicy, matki i wszechpotężnego ministra. Oficjalna żona władcy jest dla niej przeszkodą i zawadą. Nie oszczędzi więc jej żadnego upokorzenia. Ośmieszana i poniżana Katarzyna (Diana posuwa się nawet do jej publicznego rugania) zamyka się w sobie, czekając kiedy wreszcie wybije jej godzina. I czas przychodzi. 10 lipca 1559 r. umiera przedwcześnie Henryk II. Podczas turniejowego, pokazowego i z założenia bezkrwawego pojedynku, drzazga z kopii hrabiego Gabriela de Montgomery przedziwnym przypadkiem (rzecz w zasadzie nieprawdopodobna) trafia w szczerbę w
przyłbicy i przez lewe oko wbija się w królewski mózg. Rycerski władca, który wyzwał Montgomery'ego, ma jeszcze tylko czas powiedzieć: „Nie czyńcie sobie, hrabio, wyrzutów. Wybaczenie nie jest wam potrzebne, albowiem wykonywaliście rozkaz mojego majestatu..." Po czym traci przytomność. Umrze w dziesięć dni później. W momencie śmierci Henryka II jego synowie z Katarzyną mają odpowiednio: 15 lat (Franciszek), 9 (Karol) i niespełna 8 (Henryk). Ona więc rządzić będzie teraz w ich imieniu: ona - matka, królowa, minister. Dosyć się nacierpiała i naczekała. Teraz z nikim nie będzie się dzielić władzą. Będzie rządzić - tak się jej przynajmniej wydaje - dla dobra synów, ale bez ich zbędnego udziału. Cóż mogą wiedzieć smarkacze o trudnej sztuce podejmowania decyzji i tkania nici intryg. Pierwsze posunięcie królowej (monarchą jest oficjalnie najstarszy syn - Franciszek II, ale cóż to ma za znaczenie!)? Nietrudno się domyślić: sześćdziesięcioletnia Diana z Poitiers (na owe lata wiek wielce sędziwy) przepędzona zostaje w upokarzający sposób z pysznego zamku Chenonceaux, który ofiarował jej Henryk II, i osadzona przemocą w Chaumont. Cóż z tego, że król Franciszek wstawia się za faworytą ojca? Niech mu się nie wydaje, że ma cokolwiek do powiedzenia. Wychowywani w złotych klatkach, rozpieszczani do granic bólu, a jednocześnie całkowicie ubezwłasnowolnieni i poddani bezwzględnemu dyktatowi matki, wyrastają trzej synowie Katarzyny na niemal identycznych osobników. Są wszyscy introwertyczni, nieufni, bojaźliwi - czy może nawet tchórzliwi, mają też skomplikowane kompleksy wobec kobiet, które - królowie muszą mieć potomstwo, więc nie mogą całkowicie zrezygnować z żeńskich usług - popychają ich w kierunku biseksualizmu. Sytuacja tak klasyczna, że Freud by się ucieszył. Spośród braci Henryk właśnie najbardziej boi się niewiast. Stąd ta maniakalna korespondencja. Odwaga na papierze, której brakuje w realnej konfrontacji. Poczucie własnej słabości przeradza się jednak często w chęć upodlenia innych. Niech też się boją, niech cierpią, niech krzyczą z rozpaczy. Tak oto z tchórzostwa rodzi się często okrucieństwo. Ulubioną rozrywką Franciszka II było oglądanie egzekucji. Chodził je kontemplować w towarzystwie małżonki - Marii Stuart i po szczególnie udanej kaźni nabywał gwałtownej ochoty do wywiązania się z obowiązków matrymonialnych. Karol IX obserwował z narożnego okna Luwru rzeź dnia świętego Bartłomieja i krzykiem zachęcał siepaczy do energiczniejszego działania. Nasz Henryk Walezy, czyli Henryk III, z lubością przyglądał się zwłokom politycznych przeciwników, a widok ich wprawiał go w seksualne podniecenie. Dodać przy tym należy, że żaden z nich nie mordował osobiście, a nawet rozkazodawstwo w tym względzie pozostawiali mamusi. I tak się to wszystko pomieszało na dworze Walezjuszy: