mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Sullivan Michael - Odkrycia Riyrii 5 - Zdradziecki plan

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Sullivan Michael - Odkrycia Riyrii 5 - Zdradziecki plan.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 138 stron)

Michael J. Sullivan Zdradziecki plan Cykl: Odkrycia Riyrii tom 5 Przełożył: Edward Marek Szmigiel Tytuł oryginału: Riyria Revelations: Wintertide Rok pierwszego wydania: 2010 Wydanie polskie 2013 - 1 -

Spis treści: Rozdział 1. Aquesta...........................................................................................................................................................................3 Rozdział 2. W ciemności....................................................................................................................................................................9 Rozdział 3. Sir Brecton.....................................................................................................................................................................12 Rozdział 4. Ślubne plany..................................................................................................................................................................15 Rozdział 5. Ślady na śniegu.............................................................................................................................................................22 Rozdział 6. Pałac..............................................................................................................................................................................26 Rozdział 7. W głębszej ciemności....................................................................................................................................................33 Rozdział 8. Sir Hadrian....................................................................................................................................................................38 Rozdział 9. Wichrowe Opactwo.......................................................................................................................................................43 Rozdział 10. Biesiada szlachciców..................................................................................................................................................49 Rozdział 11. Cnota rycerska............................................................................................................................................................57 Rozdział 12. Kwestia sukcesji..........................................................................................................................................................63 Rozdział 13. Dom przy ulicy Wrzosowiskowej.................................................................................................................................68 Rozdział 14. Dzień turnieju..............................................................................................................................................................75 Rozdział 15. Polowanie....................................................................................................................................................................85 Rozdział 16. Pojedynek rycerzy.....................................................................................................................................................100 Rozdział 17. W najgłębszej ciemności...........................................................................................................................................105 Rozdział 18. Zimonalia...................................................................................................................................................................111 Rozdział 19. Nowe początki...........................................................................................................................................................120 Rozdział 20. Gambit hetmański przyjęty........................................................................................................................................127 Rozdział 21. Most Langdon............................................................................................................................................................131 Robin, za zlitowanie się nad Royce’em i wysłanie go do domu oraz dopracowanie całej pierwszej połowy powieści, którą z początku uważała za idealną. Annie, za zwrócenie mi uwagi na zbytnią drobiazgowość, poprawienie partii szachów i nauczenie arystokratów tańca. I członkom Arlington Writer’s Group za wspaniałomyślne wsparcie, pomoc i rady. I hope you don’t mind that I put down in words How wonderful life is while you’re in the world. Elton John, Bernie Taupin - 2 -

Rozdział 1. Aquesta. Niektórzy są zręczni, inni mają szczęście, ale w tym momencie Mince zrozumiał, że nie zalicza się ani do jednych, ani do drugich. Nie zdoławszy przeciąć rzemyków sakiewki kupca, zamarł, jedną ręką wciąż podtrzymując woreczek. Wiedział, że kodeks złodziei kieszonkowych dopuszcza wykonanie tylko jednej próby naraz i już wcześniej musiał wycofać się posłusznie, i wmieszać w tłum po dwóch nieudanych podejściach. Trzecie niepowodzenie oznaczało, że nie dadzą mu kolejnego posiłku, a Mince był zbyt głodny, żeby znowu się poddać. Trzymał ręce pod płaszczem kupca i czekał. Mężczyzna niczego nie zauważył. Powinienem spróbować jeszcze raz? To była szalona myśl, ale pusty żołądek wziął górę nad rozsądkiem. Zdesperowany Mince zignorował nakaz zachowania ostrożności. Rzemień wydawał się dziwnie gruby, a gdy go przepiłował, poczuł, że coś jest nie tak, jak być powinno. Szybko zrozumiał swój błąd. Zamiast rzemyków przeciął kupcowi skórzany pas, który zsunął się z brzucha tłuściocha i wraz z przypiętą doń bronią spadł na bruk. Mince wstrzymał oddech i znieruchomiał, a w myślach przemknęło mu dziesięć lat jego marnego życia. Uciekaj! - wrzasnął głos w jego głowie, gdy uświadomił sobie, że za chwilę jego ofiara... - 3 -

Kupiec się odwrócił. Był duży i tłusty, z obwisłymi policzkami zaczerwienionymi od zimna. Dostrzegłszy sakiewkę w ręku Mince'a, otworzył szeroko oczy. - Hej, ty! Sięgnął ręką po sztylet i na jego twarzy odmalował się wyraz zdziwienia, gdy go nie znalazł. Szukając swojej drugiej broni, dostrzegł, że leży obok sztyletu na bruku. Mince zaś w końcu poszedł po rozum do głowy i rzucił się do biegu. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że najlepszą drogą ucieczki przed rozsierdzonym olbrzymem będzie wąskie przejście, przez które grubas się nie przeciśnie. Zanurkował więc pod wóz z piwem, stojący przed gospodą Błękitny Łabędź, i prześliznął się na drugą stronę. Szybko wstał i ruszył pędem w stronę zaułka, przyciskając nóż i sakiewkę do piersi. Świeży śnieg utrudniał mu bieg i chłopak pośliznął się, gdy skręcał za róg. - Zatrzymać złodzieja! Krzyki rozlegały się dalej, niż się spodziewał. W końcu dotarł do stajni i przeszedł między belkami ogrodzenia, za którym piętrzył się stos zwierzęcych odchodów. Wycieńczony, przykucnął, opierając się plecami o ścianę po drugiej stronie. Wsunął nóż za pas, a sakiewkę pod koszulę. Pokaźny trzos tworzył wyraźne wybrzuszenie. Dysząc między parującymi odchodami, usiłował cokolwiek usłyszeć poza łomotem w uszach. - Tu jesteś! - krzyknął Elbright, zatrzymując się z poślizgiem i chwytając płotu. - Ale z ciebie idiota. Zwyczajnie tam stałeś i czekałeś, aż gruby dureń się odwróci. Jesteś kretynem, Mince. Nic dodać, nic ująć. Naprawdę nie mam pojęcia, czemu zawracam sobie głowę, próbując cię czegoś nauczyć. Mince i pozostali chłopcy mówili na trzynastoletniego Elbrighta Stary. Tylko on z ich niewielkiego grona nosił prawdziwy płaszcz, który miał wyblakły szary kolor i był spinany zmatowiałą metalową broszą. Elbright był najbystrzejszy i najbardziej utalentowany z nich wszystkich i Mince nie chciał go zawieść. Po chwili zjawił się roześmiany Brand i stanął obok Elbrighta przy płocie. - To nie jest zabawne - skarcił go Stary. - Ale, on... - Brand z radości nie zdołał dokończyć. Tak jak pozostali dwaj był brudny, chudy i ubrany w przypadkowe rzeczy w różnych rozmiarach. W fałdach podwiniętych nogawek jego przydługich spodni zbierał się śnieg. Tylko tunika leżała na nim jak należy. Była wykonana z zielonego brokatu oblamowanego doskonałą miękką skórą, misternie rzeźbione drewniane zapinki dodawały jej szyku. Chłopak był młodszy o rok od Starego, odrobinę wyższy i szerszy w barach. W nieformalnej hierarchii gangu zajmował drugie miejsce - Elbright odpowiadał za planowanie, jemu przypadła rola osiłka. Kine, ostatni członek grupy, był trzeci, ponieważ był najlepszym kieszonkowcem. Tym samym Mince bezsprzecznie stał najniżej z nich, co potwierdzała jego postura - mierzył zaledwie metr dwadzieścia, a ważył trochę więcej od zmokłego kota. - Przestań, dobra? - warknął Stary. - Próbuję czegoś nauczyć dzieciaka. O mało co nie zginął. To było głupie ni mniej, ni więcej. - A ja uważam, że genialne. - Brand przestał się śmiać, żeby wytrzeć oczy. - Pewnie, że to był kretynizm, ale i tak wielkie widowisko. Jak Mince tak stał i mrugał, a facet szukał swojej broni, tylko że jej tam nie było, bo mały debil odciął faciowi cały pieprzony pas! Potem... - Brand usiłował powstrzymać się od kolejnego wybuchu śmiechu. - Najlepsze było to, że zaraz po ucieczce Mince'a tłusty drań chciał go gonić, a tu nagle spadły mu portki i wyłożył się jak długi. Bam! W samym rynsztoku. Na Mara, co za ubaw. Elbright próbował zachować surową powagę, ale relacja Branda pobudziła wszystkich do śmiechu. - W porządku, wystarczy. - Elbright opanował się i przeszedł do konkretów. - Obejrzyjmy łup. Mince wyjął sakiewkę i podał ją Staremu z szerokim uśmiechem. - Ciężka - oświadczył dumnie. Elbright otworzył woreczek i zmarszczył brwi, przyglądając się zawartości. - Same miedziaki. Brand i Elbright spojrzeli na siebie rozczarowani i chwilowa euforia Mince'a minęła. - Była ciężka - powtórzył, głównie do siebie. - Co teraz? - spytał Brand. - Damy mu jeszcze jedną szansę? Elbright pokręcił głową. - Nie, i wszyscy będziemy musieli przez jakiś czas omijać plac Kościelny. Za dużo ludzi widziało Mince'a. Przeniesiemy się bliżej bram. Możemy obserwować przyjezdnych i liczyć na szczęście. - 4 -

- Czy chcesz... - zaczął Mince. - Nie. Oddaj mi nóż. Następny w kolejce jest Brand. Chłopcy pobiegli truchtem w stronę pałacowych murów, podążając szlakiem, który patrole wydeptały rano w świeżym śniegu. Zatoczyli koło na wschód i weszli na plac Imperialny. Ludzie z całego Avrynu zjeżdżali się na zimonalia i można tu było liczyć na wiele okazji. - Tam. - Elbright wskazał w stronę bramy miasta. - Tamci dwaj. Widzicie ich? Jeden wysoki, drugi niższy. - Wyglądają jak półtora nieszczęścia - ocenił Mince. - I są wycieńczeni - dodał Brand. - Prawdopodobnie jechali przez całą noc w zamieci - stwierdził Elbright z chciwym uśmiechem. - Do dzieła, Brand, wytnij stary dobry numer ze stajennym. A ty Mince, patrz, jak to się robi. To może być twoja ostatnia szansa, bo nie masz za grosz talentu do odcinania sakiewek. * * * Royce i Hadrian wjechali na plac Imperialny na zmarzniętych koniach. Opatuleni przed chłodem wyglądali jak duchy spowite w śnieżne koce. Choć włożyli na siebie wszystkie rzeczy, jakie posiadali, byli niezbyt przygotowani na zimową jazdę drogami, a jeszcze mniej na przekraczanie górskich przełęczy dzielących Ratibor od Aquesty. Całonocna śnieżyca tylko pogorszyła ich trudną sytuację. Gdy obaj zatrzymali konie, Royce dostrzegł, że Hadrian chucha w złożone dłonie. Żaden z nich nie miał rękawic. Przyjaciel owinął sobie palce paskami podartego koca, Royce natomiast postanowił wsunąć ręce w rękawy. Ale widok własnych przedramion bez dłoni zaniepokoił go, przypomniał bowiem o starym czarnoksiężniku. Poznali szczegółowo przebieg jego śmierci, gdy przejeżdżali przez Ratibor. Zamordowany późno w nocy Esrahaddon został uciszony na zawsze. Chcieli kupić rękawiczki, ale zaraz po dotarciu do Ratiboru zobaczyli ogłoszenia o rychłej egzekucji przywódcy nacjonalistów. Władze imperium zamierzały publicznie spalić Degana Gaunta w Aqueście w ramach uroczystości zimonaliowych. Po wielu miesiącach spędzonych na morzu i w dżunglach w poszukiwaniu Gaunta widok jego nazwiska na ogłoszeniach przybitych do drzwi wszystkich gospód w mieście był zarówno dużym ciosem, jak i błogosławieństwem. W obawie, że jakieś nowe nieszczęście uniemożliwi im spotkanie z przywódcą nacjonalistów, wyruszyli wcześnie rano, na długo przed otwarciem sklepów. Royce odwinął szal, odrzucił kaptur do tyłu i się rozejrzał. Pokryty śniegiem pałac zajmował całą południową stronę placu, sklepy i sprzedawcy rozlokowali się na pozostałym terenie. Kuśnierze prezentowali obszyte peleryny i kapelusze, szewcy oferowali przechodniom nasmarowanie butów olejkiem, piekarze kusili podróżnych herbatnikami w kształcie płatków śniegu i ciastkami posypanymi cukrem pudrem. I wszędzie kolorowe transparenty zapowiadały nadchodzące święto. Gdy tylko Royce zsiadł z konia, od razu podbiegł do niego chłopiec. - Odprowadzić wierzchowce, panowie? Noc w stajni tylko za jednego srebrnego od sztuki. Sam je wyszczotkuję i dopilnuję, żeby dostały dobry owies. Hadrian uśmiechnął się do chłopca. - A zaśpiewasz im kołysankę na dobranoc? - Jasna sprawa, panie - odparł niezwłocznie chłopak. - Będzie to pana kosztowało dodatkowo dwa miedziaki, ale mam świetny głos, poważnie. - Każda stajnia w mieście przyjmie konia na noc za pięć miedziaków - rzucił zaczepnie Royce. - Ale nie w tym miesiącu, panie. Przed trzema dniami zaczęły obowiązywać ceny zimonaliowe. Stajnie i pokoje szybko się zapełniają. Zwłaszcza w tym roku. Mają panowie szczęście, że wcześnie tu przybyli. Za dwa tygodnie konie będą trzymane za budkami myśliwskimi na polach, a jedyne dostępne miejsca do spania będą na klepiskach, na stosie jak bale, za pięć srebrnych od łebka. Ja wiem, gdzie są najlepsze miejsca i najniższe ceny w mieście. Jeden srebrny to teraz dobra cena. Za kilka dni trzeba będzie płacić dwa razy tyle. Royce przyjrzał mu się bacznie. - Jak się nazywasz? - Nazywają mnie Brand Śmiały. - Wyprostował się, poprawiając kołnierz tuniki. - A to dlaczego? - Hadrian zachichotał. - Bo nigdy nie wycofuję się z walki, panie. - 5 -

- To stąd ta tunika? - zapytał Royce. Chłopak spojrzał w dół, jakby pierwszy raz dostrzegł swój elegancki strój. - Ten stary łach? W domu mam pięć ładniejszych. Noszę tę szmatę tylko po to, żeby nie przemoczyć sobie tamtych na śniegu. - No cóż, Brand, myślisz, że możesz zaprowadzić nasze konie do karczmy Baileya przy Hall i Coswall i załatwić dla nich miejsce w tamtejszej stajni? - Pewnie, że mógłbym, panie. Dodam, że to świetny wybór. Gospodę prowadzi zacny właściciel, który daje uczciwe ceny. Sam chciałem zaproponować właśnie ją. Royce uśmiechnął się do niego z wyższością. Spojrzał na dwóch chłopców, którzy stali kawałek dalej i udawali, że nie znają Branda. Skinął na nich ręką, żeby podeszli. Wydawało się, że młodzieńcy się wahają, ale gdy powtórzył gest, niechętnie się zbliżyli. - Jak się nazywacie? - spytał. - Elbright, panie - odparł wyższy. Był starszy od Branda i nosił nóż schowany pod płaszczem. Royce domyślił się, że to przywódca grupy i to on wysłał Branda do odegrania komedii. - Mince, panie - przedstawił się drugi chłopiec, który wyglądał na najmłodszego. Widać było, że włosy niedawno mu przycięto tępym nożem. Nosił poplamione, znoszone łachmany z wełny. Za krótkie rękawy i nogawki odsłaniały jasnoróżową skórę nadgarstków i goleni. Z całego stroju najbardziej pasowała mu porozdzierana torba z tkaniny, którą zawiesił sobie na ramieniu. Takim samym materiałem owinął sobie stopy i obwiązał go wokół kostek sznurkiem. Hadrian przejrzał swój ekwipunek, wziął miecz dwuręczny i wsunął go do pochwy, którą nosił pod płaszczem na plecach. Royce dał pierwszemu chłopcu dwa srebrne tenenty, po czym zwrócił się do całej trójki: - Brand odprowadzi nasze konie do stajni u Baileya i zarezerwuje nam pokój, a wy w tym czasie odpowiecie na kilka pytań. - Ale... panie, my nie możemy - zaczął Elbright, lecz Royce go zignorował. - Po powrocie Branda z kwitkiem od Baileya zapłacę każdemu z was po srebrnym tenencie. Jeśli wasz kompan nie wróci, na przykład ucieknie i sprzeda konie, poderżnę wam gardła i powieszę was za nogi na pałacowej bramie, poczekam, aż wasza krew ścieknie do wiadra, a potem namaluję nią napis informujący mieszkańców miasta, że Brand Śmiały to koniokrad. Później go wytropię z niewielką pomocą imperialnego strażnika i innych znajomych, których mam w Aqueście, i dopilnuję, żeby jego spotkało to samo. - Rzucił chłopcu groźne spojrzenie. - Rozumiemy się, Brand? Trzej młodzi przyjaciele gapili się na niego z rozdziawionymi gębami. - Na Mara! Nie bardzo ufa pan ludziom, prawda? - odezwał się Mince. Royce uśmiechnął się złowieszczo. - Zarezerwuj pokój na nazwiska Grim i Baldwin. Ruszaj, Brand, ale wracaj szybko. Przecież nie chcesz, żeby twoi koledzy się zamartwiali. Brand zaczął odprowadzać konie, a pozostali chłopcy podążali za nim wzrokiem. Gdy się obejrzał, Elbright pokręcił nieznacznie głową. - A teraz powiedzcie, co zaplanowano na tegoroczne zimonalia. - Cóż... - zaczął Stary - przypuszczam, że to będą najbardziej pamiętne zimonalia od stu lat, bo odbędzie się ślub imperatorki i tak dalej. - Ślub? - spytał Hadrian. - Tak, sir. Myślałem, że wszyscy o tym wiedzą. Zaproszenia rozesłano kilka miesięcy temu i zewsząd zjeżdżają wszyscy bogacze, nawet królowie i królowe. - Kogo poślubi? - spytał Royce. - Lorda Ethelreda - odrzekł Mince z przekąsem. - Przymknij się, Mince - rozkazał Elbright ściszonym głosem. - To gad. Elbright warknął i uderzył go w ucho. - 6 -

- Przez takie gadanie możesz skończyć na szubienicy - postraszył młodszego kolegę, po czym odwrócił się do Royce'a i Hadriana i wyjaśnił: - Mince podkochuje się w imperatorce. Nie podoba mu się, że stary król bierze z nią ślub. - Ona jest jak bogini, poważnie - oświadczył Mince z rozmarzonym wzrokiem. - Raz ją widziałem. Wszedłem na dach, żeby lepiej widzieć, kiedy przemawiała zeszłego lata. Lśniła jak gwiazda, poważnie. Na Mara, jest piękna. Widać, że jest córką Novrona. W życiu nie widziałem takiej ładnej osoby. - Właśnie to miałem na myśli. Mince ma lekkiego fioła na punkcie imperatorki - powiedział Stary przepraszającym tonem. - Chłopak musi przywyknąć do tego, że znów będzie rządził regent Ethelred. Właściwie to wcale nie przestał rządzić, bo imperatorka jest chora i tak dalej. - Zraniła ją bestia, którą zabiła na północy - wyjaśnił Mince. - Imperatorka Modina umierała od trucizny i zewsząd przyjeżdżali uzdrowiciele, ale żaden nie potrafił jej pomóc. Później regent Saldur modlił się przez siedem dni i nocy bez jedzenia i picia. Maribor objawił mu, że czyste serce młodej służącej o imieniu Amilia z doliny Tarin ma moc uleczenia imperatorki. I tak się stało. Lady Amilia opiekowała się imperatorką i robiła to tak dobrze, że Modina wyzdrowiała. Zaczerpnął powietrza. Oczy mu się rozpromieniły, a na jego twarzy wykwitł uśmiech. - Mince, wystarczy - przerwał Elbright. - A to tu po co? - spytał Royce, wskazując na odkrytą trybunę, którą budowano na środku placu. - Przecież to nie tu urządzą uroczystość, prawda? - Ślub odbędzie się w katedrze. Te ławki są dla ludzi oglądających egzekucję. Zostanie stracony przywódca buntowników. - Tak, o tym już słyszeliśmy - przyznał Hadrian cicho. - A więc przyjechaliście zobaczyć egzekucję? - Mniej więcej. - Już wybrałem dla nas miejsca - powiedział Elbright. - Dzień wcześniej wyślę Mince'a w nocy, żeby je zajął. - Czemu to ja mam iść? - żalił się Mince. - Brand i ja musimy zanieść wszystkie rzeczy. Ty jesteś za mały, a Kine wciąż choruje, więc musisz... - Ale ty masz płaszcz, a tam będzie zimno. Chłopcy dalej się spierali, lecz Royce widział, że Hadrian już nie słucha. Oczy przyjaciela lustrowały pałacowe bramy, mury i frontowe wejście, liczyły strażników. * * * Pokoje u Baileya wyglądały tak jak we wszystkich gospodach - były małe i nijakie, z wytartą drewnianą podłogą i zatęchłym zapachem. Przy kominku stał stos drewna opałowego, ale nigdy nie wystarczało go na całą noc. Jeśli klienci chcieli mieć ciepło przez cały czas, musieli kupować dodatkowe drewno za niebotyczne kwoty. Royce jak zwykle zrobił obchód, okrążając budynek i wychwytując twarze, które pojawiały się zbyt często. Wrócił do pokoju przeświadczony, że nikt nie zauważył ich przyjazdu, przynajmniej nikt ważny. - Pokój numer osiem. Jest tu prawie od tygodnia - powiedział Royce. - Czemu przyjechał tak wcześnie? - zdziwił się Hadrian. - Gdybyś mieszkał w klasztorze przez dziesięć miesięcy w roku, nie wybrałbyś się na zimonalia najszybciej, jak to możliwe? Hadrian wziął swoje miecze i obaj przyjaciele poszli korytarzem. Royce pomajstrował chwilę przy zamku wyblakłych drzwi, po czym je otworzył. W pokoju, na stoliku zastawionym talerzami, kieliszkami i butelką wina paliły się dwie świeczki. Przed lustrem na ścianie stał mężczyzna odziany w aksamit i jedwab. Sprawdzał wstążkę, którą jego jasne włosy były związane z tyłu głowy, i poprawiał wysoki kołnierz surduta. - Chyba czekał na nas - zauważył Hadrian. - Na kogoś na pewno - sprostował Royce. - A cóż to... - Zaskoczony Albert Winslow obrócił się na pięcie. - Tak trudno zapukać? - Cóż mogę powiedzieć? - Royce zwalił się na łóżko. - Jesteśmy łotrami i złodziejami. - 7 -

- Łotrami na pewno - potwierdził Albert - ale złodziejami? Kiedy ostatnio coś ukradliście? - Czy słyszę w twoim glosie nutę niezadowolenia? - Jestem wicehrabią. Muszę dbać o reputację, a to wymaga pewnych dochodów: pieniędzy, których nie otrzymuję, kiedy nic nie robicie. Hadrian usiadł przy stoliku. - Nie jest niezadowolony. On wręcz nas ruga. - To dlatego zjawiłeś się tu tak wcześnie? - spytał Royce. - Szukasz zleceń? - Częściowo. Musiałem też wyjechać z Wichrowego Opactwa. Ludzie się ze mnie śmieją. Gdy skontaktowałem się z lordem Darefem, bez przerwy naigrawał się z wicehrabiego Mnicha. Chociaż lady Mae podoba się moje odosobnienie w pobożnym przybytku. - Czy to dla niej... - Hadrian wskazał palcem na elegancko zastawiony stół. - Tak. Właśnie miałem po nią iść. Będę musiał odwołać spotkanie, prawda? - Spojrzał na nich po kolei i westchnął. - Przykro nam. - Mam nadzieję, że to zlecenie będzie dobrze płatne. To nowy dublet i jeszcze nie zapłaciłem krawcowi. Zdmuchnął świeczki i usiadł naprzeciwko Hadriana. - Co słychać na północy? - spytał Royce. Albert zacisnął usta. - Domyślam się, że już wiecie o Medfordzie. Imperialne wojska zajęły miasto i zamki na prowincji, z wyjątkiem Pól Drondila. Royce usiadł na łóżku. - Nic o tym nie wiemy. Co u Gwen? - Nie mam pojęcia. Usłyszałem o tym, będąc tutaj. - A więc Alric i Arista są w Polach Drondila? - zapytał Hadrian. - Król Alric tak, ale nie sądzę, żeby księżniczka była w Medfordzie. Przypuszczam, że zarządza Ratiborem. Mianowali ją burmistrzynią, tak przynajmniej słyszałem. - Nie - zaprzeczył Hadrian. - Niedawno tamtędy przejeżdżaliśmy. Administrowała miastem po bitwie, ale kilka miesięcy temu wyjechała w środku nocy. Nikt nie wie dlaczego. Założyłem, że wróciła do domu. Albert wzruszył ramionami. - Być może, lecz nic nie słyszałem o jej powrocie. Prawdopodobnie lepiej dla niej, jeśli tego nie zrobiła. Imperiale oblegli Pola Drondila. Nikt nie prześlizgnie się do środka ani na zewnątrz. To tylko kwestia czasu, zanim Alric będzie musiał się poddać. - A co z opactwem? Imperiale zapukali do drzwi? - spytał Royce. Albert pokręcił głową. - Nic o tym nie wiem. Ale jak powiedziałem, już tu byłem, gdy przekroczyli Galewyr. Royce wstał i zaczął chodzić. - Coś jeszcze? - dopytywał się Hadrian. - Krążą pogłoski, że na Tur Del Fur najechały gobliny. Ale to tylko plotka, jeśli się nie mylę. - To nie plotka - zaprzeczył Hadrian. - Nie? - Byliśmy tam. Właściwie to myśmy do tego doprowadzili. - Brzmi... interesująco - stwierdził Albert. Royce przystanął. - Nie prowokuj go. - W porządku, a więc co was sprowadza do Aquesty? - spytał Albert. - Domyślam się, że nie chodzi o zimonalia. - Zamierzamy uwolnić Degana Gaunta z pałacowych lochów i będziesz nam potrzebny do przeprowadzenia rutynowego rozpoznania - odrzekł Royce. - Poważnie? Na pewno wiecie, że ma być stracony? - 8 -

- Tak, dlatego musimy się śpieszyć. Byłoby kiepsko, gdybyśmy się spóźnili - dodał Hadrian. - Oszaleliście? Pałac? W trakcie zimonaliów? A ślub? Środki bezpieczeństwa mogą być większe niż zwykle. Codziennie widzę na dziedzińcu kolejkę ludzi zgłaszających się do służby w straży. - Co ty na to? - spytał Hadrian. - Ślub będzie dla nas sprzyjającą okolicznością - odparł Royce. - Czy w mieście jest już ktoś z naszych znajomych? - Chyba niedawno przyjechali Genny i Leo. - Naprawdę? Doskonale. Skontaktuj się z nimi. Na pewno dostaną komnaty w pałacu. Sprawdź, czy mogą cię tam wprowadzić. A potem dowiedz się jak najwięcej, zwłaszcza na temat miejsca, w którym przetrzymują Gaunta. - Będę potrzebował pieniędzy. Zamierzałem wziąć udział jedynie w kilku małych balach i może jednym bankiecie. Jeśli chcecie, żebym dostał się do pałacu, muszę mieć lepsze ubranie. Na Mara, spójrzcie na moje buty. Tylko spójrzcie! Nie mogę w takich spotkać się z imperatorką. - Na razie pożycz jakieś od Genny i Lea - polecił Royce. - Wieczorem wyjeżdżam do Medfordu i wrócę z funduszami na pokrycie naszych wydatków. - Jedziesz tam? Dziś wieczorem? - upewniał się Albert. - Przecież dopiero co tu przyjechałeś, prawda? Złodziej skinął głową. - Nic jej nie jest - zapewniał Royce'a Hadrian. - Na pewno wydostała się z miasta. - Do zimonaliów pozostał prawie miesiąc - odparł Royce. - Powinienem wrócić mniej więcej za tydzień. Tymczasem dowiedz się jak najwięcej i po moim powrocie ułożymy plan. - Cóż, przynajmniej zimonalia nie będą nudne - mruknął Albert. Rozdział 2. W ciemności. Ktoś jęczał. Tym razem głos należał do mężczyzny i Arista już wcześniej go słyszała. W końcu każdy zaczynał płakać. Niektórzy ludzie nawet załamywali się i dostawali ataku histerii. Była tam kobieta skora do wrzasków, ale jakiś czas temu przyszli po nią strażnicy. Arista nie miała złudzeń, że ją uwolniono. Usłyszała, jak wloką jej ciało. Jęczący mężczyzna też dawniej wykrzykiwał, ale w ostatnich dniach zachowywał się spokojniej. Już nie lamentował, choć niedawno słyszała, jak się modli. Arista dziwiła się, że więzień nie prosi o ratunek lub nawet szybką śmierć. Modlił się jedynie „za nią". Błagał Maribora o zapewnienie „jej" bezpieczeństwa, ale mówił tak chaotycznie, że księżniczka nie zdołała wychwycić imienia ukochanej mężczyzny. W ciemności nie było możliwości określenia czasu. Arista próbowała liczyć posiłki, ale jej głód wskazywał, że przynoszono je rzadziej niż raz dziennie. Musiało jednak minąć wiele tygodni, od kiedy ją uwięziono. Przez cały ten czas tylko raz usłyszała głos Gaunta - tej nocy, gdy razem z Hilfredem nie zdołali go uwolnić. Od tej pory trzymano ją w tej celi, tylko z wiadrem na odchody i kilkoma garściami słomy. Klitka była taka mała, że księżniczka mogła dotknąć ze swego miejsca wszystkich czterech ścian, przez co wydawało jej się, że siedzi w klatce lub grobie. Arista wiedziała, że Modina, dziewczyna znana kiedyś jako Thrace, była przetrzymywana w takich samych warunkach. Może nawet w tej samej celi. Musiał to być dla niej koszmar, gdy obudziła się sama w ciemności, bez wyjaśnienia i bez powodu. Nie wiedząc nawet, gdzie jest ani jak się tu znalazła, musiała popadać w obłęd. Arista zaś przynajmniej wiedziała, że nie jest sama na świecie. Gdy jej brat Alric dowie się o zniknięciu siostry, poruszy niebo i ziemię, żeby ją uratować. Po śmierci ojca oboje stali się sobie bliżsi. On nie był już dzieckiem uprzywilejowanym, a ona zazdrosną, wiodącą samotnicze życie siostrą. Wciąż toczyli spory, ale nic go nie powstrzyma przed odnalezieniem jej. Zapewne zwróci się o pomoc do Pickeringów - jej dalszej rodziny. Może nawet wezwie w tym celu Royce'a i Hadriana, których z sympatią nazywał królewskimi obrońcami. W każdym razie to już nie potrwa długo. Arista wyobraziła sobie krzywy uśmiech Hadriana i poczuła ukłucie bólu, ale obraz nie chciał zniknąć z jej myśli. Gdy przypomniała sobie brzmienie głosu najemnika, dotyk jego ręki i maleńką bliznę na podbródku, coś chwyciło ją za serce. Były między nimi chwile serdeczności, ale on - 9 -

ograniczał się do okazywania jedynie uprzejmości, współczucia - litości dla osoby cierpiącej lub będącej w potrzebie. Dla niego Arista była tylko księżniczką, jego pracodawczynią, kolejną zdesperowaną arystokratką. Jakież puste wiodłam życie, że do najlepszych przyjaciół zaliczam dwóch ludzi, którym płacę za wykonywanie dla mnie zleceń. Chciała wierzyć, że Hadrian widzi w niej kogoś wyjątkowego, że czas spędzony wspólnie w drodze zbliżył ich do siebie - że znaczy to tyle samo dla niego, jak dla niej. Arista żywiła nadzieję, że uważa ją za inteligentniejszą lub zdolniejszą od większości kobiet. Ale nawet jeśli tak było, mężczyźni nie chcieli inteligentnych lub zdolnych. Pragnęli ładnych. Ona zaś taka nie była; nie jak Alenda Lanaklin czy Lenare Pickering. Gdyby tylko Hadrian mógł na nią spojrzeć tak, jak Emery i Hilfred. Ale wtedy też by już nie żył. Na korytarzach odbił się echem łoskot kamienia uderzającego o kamień i rozległ się odgłos kroków. Ktoś się zbliżał. To nie była pora posiłku. Choć Arista nie potrafiła liczyć dni w ciemności, wiedziała, że jedzenia nie przynoszono do chwili, gdy zaczynała się obawiać, że może go już nigdy nie dostać. Karmili ją tak mizernie, że z radością przyjmowała cienką, wstrętną breję cuchnącą zgniłymi jajami. Odgłos przybliżających się kroków pochodził od dwóch par butów. Jedna należała do strażnika, bo jego podkute blaszkami obcasy głośno stukały. Druga - do przybysza z twardymi obcasami i zelówkami wydającymi wyraźne klikanie. To na pewno nie był nikt ze służby. Służący nosili miękkie obuwie, którym szurali, albo chodzili boso i człapali. Tylko kogoś bogatego stać było na buty delikatnie klikające na kamiennej posadzce. Mężczyzna szedł powoli, ale bez wahania. Długie miarowe kroki świadczyły o jego pewności siebie. W zamku zazgrzytał klucz, a następnie rozległ się odgłos kliknięcia. Gość? Drzwi się otwarły i Arista skrzywiła się oślepiona światłem. Do środka wszedł strażnik i pchnął ją brutalnie na bok, po czym przyczepił do ściany żelazne kajdany, którymi miała skrępowane nadgarstki. Następnie pozostawił ją siedzącą z rękami nad głową i wyszedł, ale nie zamknął drzwi. Po chwili zobaczyła regenta Saldura z latarnią w ręku. - Jak się masz dziś wieczorem, księżniczko? - Stary człowiek pokręcił ze smutkiem głową, mlaskając z dezaprobatą. - Spójrz na siebie, moja droga. Jesteś bardzo wychudzona i brudna. I skąd, na litość Maribora, masz tę suknię? Choć wiele z niej nie zostało, prawda? Te sińce jednak wyglądają na nowe. Czyżby strażnicy cię zgwałcili? Nie, przypuszczam, że nie. - Saldur zniżył głos do szeptu. - Wydałem im stanowczy rozkaz, żeby trzymali ręce z dala od Modiny podczas jej pobytu tutaj, a potem oskarżyłem niewinnego dozorcę o to, że dotykał jej niewłaściwie, i dla przykładu kazałem go rozerwać wołami. Od tamtej pory nie było już problemów. To może się wydawać brutalne, ale nie mogłem dopuścić do tego, żeby imperatorka zaszła w ciążę, prawda? Oczywiście, w twoim przypadku nic mnie to nie obchodzi, lecz strażnicy o tym nie wiedzą. - Po co tu przyszedłeś? - spytała niskim, zachrypłym głosem, który nawet dla niej brzmiał dziwnie. - Pomyślałem sobie, że przyniosę ci wiadomości; moja droga. Kilnar i Vernes padły. Rhenydd jest teraz szczęśliwym członkiem imperium. Z pól w Maranonie na przylądku Delgos zebrano ładne plony, więc będziemy mieli mnóstwo zapasów, żeby wykarmić nasze wojska w zimie. Odbiliśmy Ratibor, ale dla przykładu musieliśmy stracić wielu zdrajców. Wieśniacy muszą poznać konsekwencje buntu. Nim skończyliśmy z nimi, przeklinali twoje imię. Arista wiedziała, że Saldur mówi prawdę. Nie dlatego że potrafiła to wyczytać na jego twarzy, którą ledwie widziała przez kurtynę swoich splątanych włosów, lecz dlatego że nie miał powodu, by kłamać. - Czego chcesz? - Chodzi mi właściwie o dwie rzeczy. Chcę, żeby dotarło do ciebie, że nowe imperium powstało i nic nie może stanąć mu na drodze. Twoje życie, Aristo, jest skończone. Za kilka tygodni zostaniesz stracona. A twoje marzenia już się rozwiały. Musisz je pochować przy smutnych małych grobach Hilfreda i Emery'ego. Arista zesztywniała. - Zaskoczona? Dowiedzieliśmy się wszystkiego o Emerym po odbiciu Ratiboru. Naprawdę umiesz postępować z mężczyznami. Najpierw doprowadziłaś do jego śmierci, a potem taki sam los zgotowałaś Hilfredowi. Czarne wdowy na pewno ci zazdroszczą. - A drugi? - 10 -

Dostrzegła, że Saldur nie rozumie, o co jej chodzi. - Jaki jest drugi powód, dla którego tu sobie gawędzimy? - Ach, tak. Chcę wiedzieć, z kim współpracowałaś. - Z Hilfredem. Kazałeś go za to zabić, przypominasz sobie? Saldur uśmiechnął się, a potem uderzył ją mocno w twarz. Łańcuchy krępujące nadgarstki Aristy napięły się z brzękiem, gdy księżniczka usiłowała się ochronić. Regent słuchał przez chwilę jej cichego płaczu, po czym powiedział: - Jesteś bystrą dziewczyną, ale zbyt pewną siebie. Może Hilfred pomógł ci się uwolnić. Może nawet ukrywał cię przez te tygodnie, kiedy cię szukaliśmy, ale nie mógł wprowadzić cię do pałacu ani odnaleźć tego więzienia. Zginął w mundurze strażnika z czwartego piętra. Ktoś ze służby musiał ci pomagać i chcę wiedzieć, kto to był. - Nie było nikogo. Tylko ja i Hilfred. Saldur znów wymierzył jej policzek. Arista się rozpłakała. Trzęsła się tak bardzo, że łańcuchy nie milkły. - Nie okłamuj mnie - ostrzegł ją, unosząc ponownie rękę. - Już ci mówiłam - odezwała się szybko Arista, aby powstrzymać cios. - Byłam tylko ja. Dostałam w pałacu pracę pokojówki. Ukradłam mundur. - Wiem wszystko o tym, jak udawałaś sprzątaczkę Ellę. Ale nie mogłaś zdobyć munduru bez pomocy. Musiał cię wspierać ktoś na stanowisku. I powiesz mi, kto jest zdrajcą. Gdy nie odpowiedziała, uderzył ją jeszcze dwa razy. Arista się skuliła. - Przestań! - Mów! - warknął Saldur. - Nie, bo zrobisz jej krzywdę! - wygadała się. - Jej? Uświadomiwszy sobie swój błąd, Arista zagryzła wargę. - A więc to była kobieta? To znacznie zawęża krąg podejrzanych, nieprawdaż? Saldur bawił się kluczykiem zawieszonym na łańcuszku, owijając go wokół palca wskazującego. Po kilku minutach przykucnął i postawił latarnię na podłodze. - Muszę znać nazwisko i ty mi je wyjawisz. Bez względu na to, czy milczysz z powodu lojalności wobec niej, czy po to, żeby zrobić mi na złość, powinnaś się dobrze zastanowić. Bo gdy się do ciebie dobierzemy, zapragniesz szybkiej śmierci. Odgarnął jej włosy na bok. - Widzę, że mi nie wierzysz. Wciąż jesteś naiwna i pełna optymizmu. Jako księżniczka byłaś rozpieszczana. Myślisz, że życie pośród prostego ludu Ratiboru i szorowanie podłóg w pałacu uczyniło cię silną? Sądzisz, że już nie masz nic do stracenia i sięgnęłaś dna? Gdy pogłaskał ją po policzku, Arista się wzdrygnęła. - Widzę, że wciąż czujesz dumę ze swojego arystokratycznego pochodzenia i nie zdajesz sobie jeszcze sprawy z tego, jak nisko możesz upaść. Wierz mi, Aristo, mogę odebrać ci odwagę i złamać twojego ducha. Lepiej, żebyś się nie dowiedziała, jak bardzo mogę cię poniżyć. Pogłaskał ją delikatnie po głowie, a następnie chwycił za włosy. Pociągnął za nie mocno, odchylając głowę do tyłu i zmuszając ją do tego, żeby na niego spojrzała. Wpatrywał się w jej twarz. - Wciąż jesteś czysta, prawda? Wciąż nietknięta i zamknięta w swojej wieży, nie tylko w sensie dosłownym. Podejrzewam, że ani Emery, ani Hilfred nie śmieli pójść do łóżka z księżniczką. Może od tego powinniśmy zacząć? Powiem strażnikom, że mogą... nie... wydam konkretny rozkaz, żeby cię zgwałcili. Dzięki temu oboje będziemy bardzo popularni. Strażnicy będą zgłaszać się na dodatkowe dyżury, żeby gwałcić cię na okrągło. Saldur puścił włosy Aristy, pozwalając, by jej głowa opadła. - Gdy już będziesz całkowicie zhańbiona, a po twojej dumie nie będzie śladu, poślę po głównego inkwizytora. Na pewno ucieszy go możliwość wygnania zła z niesławnej wiedźmy z Melengaru. - Przybliżył się do niej i rzekł poufale: - Inkwizytor ma bogatą wyobraźnię, a to, co potrafi zrobić za pomocą łańcuchów, wiadra wody i rozżarzonego żelaza do wypalania piętna, to czysta sztuka. Będziesz krzyczeć, aż stracisz głos. Zemdlejesz, a gdy się ockniesz, koszmar rozpocznie się na nowo. - 11 -

Arista próbowała się odwrócić, ale Saldur przytrzymał jej głowę pomarszczonymi dłońmi, zmuszając ją, żeby na niego spojrzała. Na jego twarzy nie było zadowolenia czy szaleństwa. Wydawał się ponury, niemal smutny. - Doznasz niewyobrażalnej udręki. Resztki twojej odwagi odejdą w niebyt. Umysł odmówi ci posłuszeństwa, a pozostanie śliniąca się bryła okaleczonego ciała. Nawet strażnicy nie będą cię wtedy chcieli. Pochylił się do niej, aż poczuła jego oddech i przestraszyła się, że może ją pocałować. - Jeśli po tym wszystkim nadal nie dasz mi tego, czego chcę, zainteresuję się miłą rodziną, która cię przygarnęła. Nazywali się Barkerowie, prawda? Każę ich aresztować i tu sprowadzić. Mąż zobaczy, jak jego żona zajmie twoje miejsce u strażników, potem ona będzie patrzeć, jak jej mąż i synowie będą po kolei rozrywani i ćwiartowani. Wyobraź sobie jej reakcję, gdy będzie oglądała śmierć swojego najmłodszego dziecka, tego, które rzekomo uratowałaś. Ciebie będzie winić, Aristo. Ta biedna kobieta przeklnie twoje imię. I słusznie, bo to przez twoje milczenie jej życie legnie w gruzach. - Poklepał ją delikatnie po piekącym policzku. - Nie zmuszaj mnie do tego. Wyjaw mi nazwisko tej kobiety. Ona jest winna zdrady, biedni Barkerowie zaś są niewinni. Nic nie zrobili. Po prostu powiedz, kto to jest, a zapobiegniesz tym wszystkim okropieństwom. Arista nie mogła skupić myśli i usiłowała zaczerpnąć głęboko powietrza, gdy zaczęła tracić panowanie nad sobą. Jej twarz pulsowała od uderzeń i mdliło ją od słonego, metalicznego smaku krwi w ustach. Poczucie winy spowodowało, że pomyślała o Emerym i Hilfredzie - obaj zginęli z jej powodu. Za nic nie chciała mieć na rękach krwi także Barkerów. Nie chciała, by cierpieli za jej błędy. - Powiem ci - oświadczyła w końcu - ale w zamian musisz mnie zapewnić, że nic się nie stanie Barkerom. Saldur spojrzał na nią współczująco i niemal przypominał teraz poczciwego dziadka, jakim go pamiętała z czasów swojej młodości. Nie potrafiła pojąć, jak mógł w jednej chwili miotać nikczemne groźby, a w następnej zachowywać się tak życzliwie. - Oczywiście, moja droga. Przecież nie jestem potworem. Tylko spełnij moją prośbę, a nie wydarzy się żadna z tych okropnych rzeczy. A teraz powiedz... Jak ona się nazywa? Arista się zawahała. Saldur przestał się uśmiechać - jej czas dobiegł końca. Przełknęła ślinę. - Był ktoś, kto mnie ukrył, dał jeść, a nawet pomógł odnaleźć Gaunta. To była prawdziwa przyjaciółka, bardzo życzliwa i bezinteresowna. Nie mogę uwierzyć, że wyjawiam ci jej nazwisko. - Jak się nazywa? - nalegał Saldur. Gdy Arista podniosła głowę, z jej oczu spływały łzy. - Nazywa się... Edith Mon. Rozdział 3. Sir Brecton. Archibald Ballentyne, hrabia Chadwick, spoglądał przez okno, podczas gdy za jego plecami Saldur przekładał pergaminy na stole, a Ethelred siedział na tronie, który jeszcze do niego nie należał. Do sali co chwila wchodzili służący i imperialny kanclerz, który po krótkiej wymianie zdań z jednym lub drugim regentem znów ją opuszczał. Archibalda nikt nie prosił o radę. Nikt się do niego nawet nie odżywał. W ciągu zaledwie kilku lat regent Saldur awansował ze stanowiska biskupa Medfordu na architekta nowego imperium. Ethelred miał po tym niedługim czasie zamienić królewską koronę Warric na imperialne berto całego Avrynu. Nawet człowiekowi z gminu, Merrickowi Mariusowi, udało się zdobyć lenno, majątek i szlachecki tytuł. A on co dostał za cały jego wkład? Gdzie moja korona? Żona? Sława? Odpowiedzi na te pytania Archibald znal bardzo dobrze. Nie będzie nosił korony, wybraną przez niego kobietę poślubi Ethelred, sławę zaś skradł mu człowiek, który właśnie wszedł do sali. Archibald słyszał stukot ciężkich butów o posadzkę z polerowanego marmuru, świadczący jednoznacznie o nieustępliwości, uczciwości i obcesowości przybysza. Archibald odwrócił się i zobaczył sir Brecktona Belstrada w długiej do ziemi niebieskiej pelerynie. Z hełmem na zgiętej w łokciu ręce i metalowym napierśnikiem rycerz wyglądał, jakby wracał z pola bitwy: wysoki, miał szerokie barki i wyraźnie zarysowany podbródek. Był urodzonym przywódcą, który wygrał wiele bitew, i Archibald go nienawidził. - 12 -

- Sir Brecktonie, witaj w Aqueście! - zawołał Ethelred, gdy rycerz przemierzał salę. Breckton zignorował go, jak również Saldura i podszedł bezpośrednio do Archibalda, przy którego boku stuknął energicznie obcasami i przyklęknął na jedno kolano. - Wasza lordowska mość - powiedział. - Tak, tak, wstań. - Hrabia Chadwick skinął na niego ręką. - Jak zawsze jestem do twoich usług, panie. - Sir Brecktonie? - zwrócił się do niego ponownie Ethelred. Rycerz nie zareagował i dalej rozmawiał ze swoim seniorem. - Chciałeś mnie widzieć, panie? Czego sobie życzysz ode mnie? - Wezwałem cię na prośbę regenta Ethelreda. Pragnie z tobą pomówić. Rycerz wstał. - Jak sobie życzysz, panie. Breckton odwrócił się i podszedł do tronu. Miecz obijał mu się o bok, a buty głośno uderzały o posadzkę. Przystanął u podnóża schodów i ukłonił się nieznacznie. Ethelred zmarszczył brwi, ale tylko na chwilę. - Sir Brecktonie, nareszcie. Wzywałem cię sześć razy w ostatnich kilku tygodniach. Czy wiadomości nie dotarły do ciebie? - Dotarły, wasza lordowska mość. - Ale nie odpowiedziałeś - zdziwił się Ethelred. - Nie, wasza lordowska mość. - Czemuż to? - Mój pan, hrabia Chadwick, rozkazał mi zająć Melengar. Wykonywałem jego rozkazy - odrzekł Breckton. - A więc ważne zadania związane z bitwą uniemożliwiały ci do tej pory przybycie - stwierdził Ethelred i skinął głową. - Nie, wasza lordowska mość. Do zdobycia pozostały jeszcze tylko Pola Drondila, a oblężenie jest dobrze zorganizowane. Zwycięstwo nie ulega wątpliwości i nie wymaga mojej uwagi. - Zatem nie pojmuję, dlaczego nie przybyłeś, kiedy rozkazałem ci zjawić się przede mną? - Nie tobie służę, wasza lordowska mość. Służę hrabiemu Chadwick. Pogarda wobec Brecktona nie umniejszyła rozkoszy, jakiej Archibald doznał, będąc świadkiem słownego policzka wymierzonego Ethelredowi. - Czy wolno mi tobie przypomnieć, panie rycerzu, że za kilka tygodni zostanę imperatorem? - Wolno ci, wasza lordowska mość. Ethelred wyglądał na skonfundowanego, co wywołało uśmiech na twarzy Archibalda. Hrabiemu Chadwick sprawiało przyjemność obserwowanie, jak ktoś inny usiłuje poradzić sobie z Breektonem, i wiedział dokładnie, jak regent się czuje. Czy Breckton udzielał Ethelredowi pozwolenia, czy zwyczajnie dał do zrozumienia, że regent być może będzie musiał zmienić plany? Tak czy owak, odpowiedź rycerza była niegrzeczna, ale tak szczera i okraszona takim szacunkiem, że wydawała się daleka od złych intencji. Taki właśnie był Breckton - wprawiał grzecznie w zakłopotanie i ostentacyjnie dezorientował rozmówcę. Niemal zawsze sprawiał, że Archibald czuł się głupio, i to był jeden z powodów, dla których hrabia gardził aroganckim rycerzem. - Widzę, że wciąż jest z tym problem - stwierdził Ethelred. - Stąd to spotkanie. Jako imperator będę wymagał, aby kompetentni ludzie pomagali mi rządzić. Udowodniłeś, że jesteś zdolnym przywódcą, i dlatego chcę, żebyś podlegał bezpośrednio mnie. Jestem gotowy zaoferować ci urząd i tytuł wielkiego marszałka wszystkich sił imperialnych. Ponadto dam ci prowincję Melengaru. Archibald osłupiał. - Melengar jest mój! Lub będzie, gdy zostanie zajęty. Obiecano mi go. - Tak, Archie, ale czasy się zmieniają. Potrzebuję silnego człowieka do obrony granic na północy. - Ethelred spojrzał na Brecktona. - Mianuję cię markizem Melengaru. Jak najbardziej na to zasługujesz, bo sam podbiłeś tę prowincję. - 13 -

- To skandal! - krzyknął Archibald i tupnął nogą. - Zawarliśmy układ. Ty masz imperialną koronę, a Saldur imperialną mitrę. Co ma być dla mnie? Jaka jest nagroda za mój pot i poświęcenie? Beze mnie nie mógłbyś ofiarować Melengaru nikomu! - Nie rób z siebie głupca, Archie - powiedział Saldur łagodnym tonem. - Musiałeś wiedzieć, że nie możemy ci powierzyć takiego ważnego królestwa. Jesteś zbyt młody, za mało doświadczony i do tego zbyt... słaby. Gdy Archibald zaczął się pieklić, pozostali milczeli. - A więc? - Ethelred skierował uwagę z powrotem na Brecktona. - Markizie Melengaru? Wielki marszałku imperialnych wojsk? Co ty na to? Sir Breckton nie okazywał żadnych emocji. - Służę hrabiemu Chadwick tak jak wcześniej mój ojciec i dziad. Nie wydaje mi się, żeby hrabia sobie tego życzył. Jeśli nie ma więcej spraw, muszę wracać do moich żołnierzy w Melengarze. Odwrócił się gwałtownie na pięcie i podszedł do Archibalda, przed którym znów przyklęknął. Ethelred patrzył na niego oniemiały. - Nie wyjeżdżaj jeszcze z Aquesty - polecił Archibald rycerzowi. - Może będziesz mi tu potrzebny. - Jak sobie życzysz, panie. Breckton wstał i szybko wyszedł. Milczeli, wsłuchując się w jego cichnące kroki. Ethelred zrobił się purpurowy na twarzy i zacisnął dłonie w pięści, Saldur zaś patrzył z poirytowaniem na drzwi, za którymi zniknął Breckton. - Chyba przy układaniu planów nie uwzględniłeś niezachwianej lojalności Belstrada - rzucił Archibald mściwie. - Ale czemu miałbyś to zrobić, skoro sam nie rozumiesz znaczenia tego słowa? Powinieneś wpierw skonsultować się ze mną. Powiedziałbym ci, co osiągniesz. Ale ty nie mogłeś tego zrobić, prawda? Nie, ponieważ to właśnie mnie zamierzałeś wbić nóż w plecy! - Uspokój się, Archie - odezwał się Saldur. - Przestań mnie tak nazywać! Mam na imię Archibald! - krzyknął, wypluwając ślinę. - Obaj jesteście tacy zadowoleni z siebie i aroganccy, ale ja nie jestem waszym pionkiem. Wystarczy jedno moje słowo i Breckton pomaszeruje ze swoją armią na Aquestę. - Wskazał na wciąż otwarte drzwi. - Żołnierze są lojalni wobec niego, do ostatniego żałosnego kretyna. Zrobią wszystko, co im każe, a jak widzicie, mnie otacza czcią. Zacisnął dłonie w pięści i ruszył do przodu rozwścieczony, że miękkie obcasy jego butów nie stukają tak głośno jak Brecktona. - Mógłbym też nakłonić króla Alrica, żeby udzielił mi wsparcia. Mógłbym zwrócić mu jego cenny Melengar w zamian za resztę Avrynu. Mógłbym pokonać was w waszej gierce. Miałbym północną armię imperialną w prawej ręce, a niedobitki rojalistów w lewej. Mógłbym zmiażdżyć was przed upływem miesiąca. Nie mów mi więc, żebym się uspokoił, Sauly! Mam już powyżej uszu twojego protekcjonalnego tonu i przekonania o własnej nieomylności. Jesteś taką samą glistą jak Ethelred. Razem w tym siedzicie. Tkacie sieć i knujecie intrygi przeciwko mnie. Być może tym razem wpadliście we własne lepkie sidła! Ruszył w stronę drzwi. - Archie... To znaczy, Archibaldzie! - zawołał za nim Ethelred. Hrabia nie zatrzymał się i minął szybko kanclerza Biddingsa, który stał tuż przed salą tronową i spojrzał na Ballentyne'a z zatroskaniem. Służący rozpierzchli się przed nim, gdy wychodził wściekły przez drzwi prowadzące na wewnętrzny dziedziniec. Gdy opadło go jaskrawe światło słoneczne, odbite dodatkowo od śniegu, stracił pewność, dokąd powinien skierować swe kroki. Po chwili doszedł do wniosku, że nie ma to znaczenia. Ulgę przynosiły mu ruch, spalanie energii, oddalanie się od tamtego miejsca. Zastanawiał się, czy nie kazać, żeby przyprowadzono mu konia. Długa przejażdżka na twardym podłożu wydawała się dokładnie tym, czego potrzebował, ale na dworze było zimno. Nie chciał wylądować na odludziu, zmarznięty, zmęczony i głodny. Zamiast tego zadowolił się chodzeniem tam i z powrotem, wydeptując płytki szlak w świeżym śniegu. Frustrację zastąpiło zadowolenie, gdy przypomniał sobie swoją małą przemowę. Podobał mu się wyraz twarzy obu mężczyzn. Nie spodziewali się po nim takiej śmiałej reakcji. Rozkosz ułagodziła w znacznym stopniu jego gniew, a spacer pomógł mu odzyskać całkowity spokój. Usiadł na odwróconym kuble i strzepnął z butów śnieg. Czy Breekton zwróciłby się ze swoimi siłami przeciwko Aqueście? Czy mógłbym zostać nowym imperatorem i zdobyć Modinę, wydając jeden rozkaz? - 14 -

Odpowiedź przyszła prawie natychmiast. Były to jedynie przyjemne marzenia. Breckton nigdy by się na to nie zgodził i odmówiłby wykonania rozkazu. Choć rycerz kierował się zasadą lojalności, wszystkie jego poczynania podlegały zagadkowemu kodeksowi. Cała rodzina Belstradów postępowała w podobny sposób. Archibald przypomniał sobie, jak jego ojciec skarżył się na to. Ballentyne'owie uważali, że rycerze powinni wykonywać rozkazy w zamian za bogactwo i władzę. Belstradowie zaś wychodzili z innego założenia. Wyznawali staromodną zasadę, że władca namaszczony przez Maribora musi postępować zgodnie z jego wolą, by zaskarbić sobie lojalność króla. Archibald był pewny, że Breckton nie uzna wojny domowej za wydarzenie zgodne z wolą Maribora. I najwyraźniej nie, czego Archibald kiedykolwiek pragnął, nie mieściło się w tej kategorii. Mimo to wstrząsnął regentami i był pewny, że będą traktować go lepiej. Teraz, gdy zdali sobie sprawę z tego, jaki jest ważny, w końcu okażą mu szacunek. Nie zorientują się, że nie może spełnić swoich gróźb, więc spróbują udobruchać go większą nagrodą. No i w końcu Archibald dostanie Melengar, a może nawet coś więcej. Rozdział 4. Ślubne plany. Księżna Rochelle była dużą kobietą - i nie chodziło tylko o obwód w pasie - a mąż dorównywał jej posturą. Oboje byli korpulentni, mieli pulchne szyje, krótkie, grube palce i policzki, które trzęsły się, gdy się śmiali, przy czym dama śmiała się często i głośno. Stanowili lustrzane odbicie siebie pod każdym względem z wyjątkiem temperamentu. Podczas gdy książę zachowywał się powściągliwie, lady Genevieve tryskała energią. Amilia zawsze wiedziała, kiedy księżna nadchodzi, ponieważ ogłaszała swoje przybycie tubalnym głosem rozbrzmiewającym na pałacowych korytarzach. Witała wszystkich, bez względu na pochodzenie, serdecznym: „Jak się masz?", wypowiadanym dźwięcznym głosem odbijającym się od kamiennych ścian. Obściskiwała służących, strażników, a nawet ogara myśliwego, jeśli napotykała mężczyznę z psem na swojej drodze. Amilia poznała księcia i jego żonę tuż po ich przyjeździe. Był przy tym Saldur, który popełnił błąd, próbując wyjaśnić, dlaczego nie jest możliwa audiencja u imperatorki. Amilia bowiem mogła grzecznie się oddalić, ale była pewna, że Saldur nie miał tyle szczęścia i prawdopodobnie stracił przez księżną kilka godzin. Od tamtej pory Amilia, nie chcąc powtórzyć błędu Saldura, unikała korpulentnej damy, ponieważ wiedziała, że ta nie przyjmuje odmowy. Ale i szczęście Amilii skończyło się po trzech dniach, gdy wychodziła z kaplicy. - Amilio, kochanie! - krzyknęła księżna i ruszyła do niej z elegancką suknią falującą za jej plecami. Dotarłszy do imperialnej asystentki, wzięła ją w miażdżący uścisk olbrzymich ramion. - Wszędzie cię szukałam. Za każdym razem, gdy o ciebie pytam, słyszę, że jesteś zajęta. Chyba zaharowujesz się na śmierć! - Księżna poluźniła uścisk. - Biedactwo. Niech ci się przyjrzę. - Chwyciła ręce Amilii i rozłożyła je na bok. - O rety, ależ ty jesteś śliczna. Ale, kochanie, powiedz, że dziś jest dzień prania i zaraz przyjdą twoje służące. Nie, nie musisz się fatygować. Na pewno tak jest. Mimo to mam nadzieję, że się nie obrazisz, jeśli każę mojej krawcowej Lois, żeby ci coś naprędce uszyła. Uwielbiam dawać prezenty, a przecież mamy zimonalia. Chociaż sądząc po twoim wyglądzie, nie będzie potrzeba ani wiele materiału, ani czasu. Będzie zachwycona. Lady Genevieve chwyciła Amilię pod ramię i poprowadziła ją korytarzem. - Wiesz, jesteś prawdziwym skarbem, ale widzę, że kiepsko cię tutaj traktują. Czego jednak można się spodziewać, skoro rządzą tu tacy ludzie, jak Ethelred i Saldur? Lecz teraz wszystko się ułoży, bo jestem tu ja. Skręciły za róg. Amilia zdumiała się, że księżna potrafi tak szybko mówić, jakby nie musiała robić przerw na wzięcie oddechu. - Spodobało mi się twoje zaproszenie. I tak wiem, że ty tego dopilnowałaś. Wszystkiego dopilnowałaś, prawda? Kazali ci zaplanować cały ślub, nieprawdaż? Nie dziwnego, że jesteś zajęta. Jakie to bezduszne. Jakie okrutne! Ale nie martw się. Jak powiedziałam, jestem tu, żeby ci pomóc. Zorganizowałam już wiele ślubów i wszystkie wypadły wspaniale. Potrzebujesz doświadczonego planisty cudotwórcy. My, arystokraci, chcemy, aby takie wydarzenia były spektakularne i oszałamiające, i nie cierpimy rozczarowań. Ślub imperatorki musi być większy, wspanialszy i bardziej zachwycający od wszystkich wcześniejszych uroczystości. To nie może być nic poniżej takiego - 15 -

poziomu. - Nagle przystanęła i zerknęła na Amilię. - Zaplanowałaś wypuszczenie gołębi? Musisz to wziąć pod uwagę. Po prostu musisz! Amilia chciała odpowiedzieć, ale zanim zdążyła, niepokój zniknął z twarzy księżnej i lady Genevieve ruszyła dalej, ciągnąc Amilię za rękę. - Nie chcę cię straszyć, kochanie. Pozostało jednak jeszcze sporo czasu przy założeniu, oczywiście, że będziesz miała odpowiednią pomoc. A skoro ja już tu jestem, to ją otrzymasz i Modina będzie zachwycona naszymi wspólnymi dokonaniami. Po prostu zaniemówi z wrażenia. - Ja... - Ile kazałaś sprowadzić białych koni? Na pewno za mało. Nieważne, wszystko się dobrze ułoży. Zobaczysz. À propos koni, nalegam, żebyś towarzyszyła mi podczas polowania z sokołami. Nie zgodzę się, żebyś jechała z kimś innym. Polubisz Leopolda. Jest spokojny tak jak ty, ale naprawdę uroczy. Wiesz, co mam na myśli? Chyba nie, ale to bez znaczenia. Oboje cudownie się dogadacie. Masz ptaka? - Ptaka? - zdołała wtrącić Amilia. - Pozwolę ci skorzystać z Zabójczyni. To jeden z moich ulubionych jastrzębi. - Ale... - Nie martw się, moja droga. To nic wielkiego. Ptak wykonuje całą robotę. Musisz jedynie siedzieć na koniu i ładnie wyglądać. I będziesz tak wyglądać w nowej sukni, którą uszyje Lois. Błękit byłby dobrym kolorem i będzie cudownie pasował do twoich oczu. Zapewne będę ci musiała załatwić też konia. Nie możemy pozwolić, żebyś brnęła w śniegu i zniszczyła sobie strój, prawda? Wiem, że Saldur nigdy nie myśli o takich rzeczach. Mianował cię asystentką imperatorki, ale czy ma świadomość, że potrzebujesz ubrań, konia, biżuterii? Księżna znów przystanęła, wciąż ściskając ramię Amilii jak prasa do jabłek. - Och, kochanie, właśnie dotarło do mnie, że nie nosisz żadnej biżuterii. Nie wstydź się. Doskonale to rozumiem. Otto jest bajecznym jubilerem. W mig zrobi naszyjnik z wisiorem. Czyż taka ozdoba nie będzie wyglądać oszałamiająco z twoją nową błękitną suknią? Mariborowi dzięki, że przyjechałam z całą moją świtą. Bóg wie, że miejscowi rzemieślnicy nie potrafili nigdy dotrzymać mi kroku. Gdy się nad tym zastanowić, to któż potrafi? Wybuchła śmiechem i Amilia zastanawiała się, jak długo jeszcze lady Genevieve może tak trajkotać. Księżna znów pociągnęła ją za rękę i poszły dalej. - Trochę daję się we znaki, prawda? Taka już jestem. Nic na to nie poradzę. Mój mąż dawno temu zaprzestał prób zrobienia ze mnie wzorowej żony. Oczywiście w końcu zrozumiał, że najbardziej podoba mu się u mnie żywiołowość. „Ani chwili nudy, ani spokoju", zawsze powtarza. À propos mężczyzn, czy już wybrałaś mistrza, który będzie nosił twoją wstążkę podczas turnieju? - Nie. - Naprawdę? Ależ, kochanie, rycerze uwielbiają walczyć dla takich ładnych, młodych dziewczyn jak ty. Założę się, że swoim długim czekaniem doprowadziłaś ich do szaleństwa. Zapadła niespodziewana cisza, więc Amilia się odezwała: - Nie wiedziałam, że mam to zrobić. - Ha, ha, ha! - roześmiała się lady Genevieve z zachwytem. - Naprawdę jesteś cudowna, kochanie. Po prostu rewelacyjna! Słyszałam od Ethelreda, że dopiero od niedawna należysz do szlachty, a wyniósł cię do tej godności sam Maribor. Czyż to nie wspaniałe? Wybranka Maribora doglądająca jego spadkobierczynię. Zdumiewające! Skręciły za róg do zachodniego skrzydła, gdzie garstka pokojówek rozpierzchła się jak gołębie przed karetą. - Jesteś żywą legendą, droga Amilio. Ba, każdy rycerz w królestwie będzie ubiegał się o twoją wstążkę. Bardziej pożądana będzie tylko wstążka imperatorki, ale oczywiście nikt nie ośmieli się urazić Ethelreda, prosząc o nią zaledwie na kilka tygodni przed jego ślubem! Nikt nie chce robić sobie wroga z nowego imperatora. Dlatego ty będziesz cieszyła się największym wzięciem podczas święta. Możesz sobie wybrać dowolnego kawalera. Diukowie, książęta, hrabiowie i baronowie liczą na to, że zwrócą twoją uwagę lub zyskają zaszczyt zajmowania miejsca koło ciebie podczas bankietu po odniesieniu zwycięstwa na Polach Highcourt. - Tam też nie zamierzałam się wybierać - oświadczyła Amilia. Sama myśl o biegających za nią szlachcicach ogromnie ją przerażała. Choć dworska miłość mogła być zaszczytna dla księżniczek i hrabianek, żaden arystokrata nigdy nie traktował wytwornie kobiety z - 16 -

ludu. Młode służące, które wpadły w oko szlachcicowi - czy to rycerzowi, czy królowi - mogły być brane wbrew swojej woli. Amilii nigdy nie napastowano, ale ocierała łzy i opatrywała rany niezliczonym przyjaciółkom. I chociaż teraz przed jej nazwiskiem widniało „lady", wszyscy znali jej przeszłość i obawiała się, że lichy tytuł będzie kiepską tarczą przed opętanym żądzą szlachcicem. - Bzdura, musisz chodzić na bankiety. Zresztą to należy do twoich obowiązków. Twoja nieobecność mogłaby doprowadzić do rozruchów! Chyba nie chcesz być przyczyną rebelii na kilka tygodni przed ślubem imperatorki? - Oczywiście, że nie... - Świetnie, a więc sprawa załatwiona. Teraz musisz tylko kogoś wybrać. Masz jakiegoś faworyta? - Jeszcze nikogo nie poznałam. - Nikogo? Dobre nieba! Kochanie, czy oni trzymają cię w więzieniu? Co powiesz na sir Elgara lub sir Murthasa? W turnieju bierze udział książę Rudolf, który jest świetnym kandydatem ze wspaniałymi perspektywami na przyszłość. Oczywiście, jest też sir Breckton. Trudno o lepszy wybór. Wiem, że ma opinię trochę wyniosłego, ale po zwycięstwie w Melengarze jest bohaterem chwili, i to dziarskim. - Księżna poruszyła brwiami. - Tak, Breckton byłby doskonałym wyborem. Ba, damy na kilku dworach już od lat przymilają się do niego. Na twarzy lady Genevieve pojawił się wyraz niepokoju. - Hm... w związku z tym muszę wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. Prawdopodobnie będziesz musiała uważać. Choć z pewnością jesteś obiektem zainteresowania każdego rycerza, stanowisz również cel zazdrości każdej damy. Księżna objęła Amilię za szyję tłustym ramieniem i przyciągnęła ją do siebie, jakby zamierzała szepnąć jej do ucha, ale nie ściszyła głosu ani odrobinę. - Wierz mi, te kobiety są niebezpieczne. Nie traktują dworskiej miłości jak gry. Jesteś nowicjuszką w świecie polityki, więc mówię to dla twojego dobra. To córki królów, diuków i hrabiów, przyzwyczajone do otrzymywania tego, co chcą. W przeciwnym razie potrafią być mściwe. Znają szczegółowo twoją przeszłość. Jestem też pewna, że wiele wysłało szpiegów do twojej rodziny, żeby dokopali się do wszelkich brudów. Jeśli im się nie uda, wierz mi, że same wymyślą jakieś oszczerstwa. Lady Genevieve skręciła za następny róg, tym razem w stronę północnych tylnych drzwi i schodów prowadzących na trzecie piętro. - Nie rozumiem. - To proste, moja droga. Z jednej strony sądzą, że przedstawienie cię w gorszym świetle powinno był łatwe z powodu twojego pochodzenia, ale z drugiej - nigdy nie stwarzałaś pozorów, że należysz do wyższych sfer, co niweczy ich wysiłki. Trudno kogoś poniżać z powodu czegoś, czego ta osoba się nie wstydzi, prawda? Mimo to musisz być głucha na wszelkie drwiny kierowane pod twoim adresem. Możesz usłyszeć oczywiście nieprawdziwe wyzwiska w rodzaju „świniarka". Ale pamiętaj, że jesteś córką wytwórcy powozów, i to znakomitego. Ba, dosłownie wszyscy znamienici ludzie pukają do jego drzwi, bo każdy chce jeździć powozem zbudowanym przez ojca tej, którą wybrał Maribor. - Słyszałaś o moim ojcu? O mojej rodzinie? Czy u nich wszystko w porządku? - Amilia zatrzymała się tak raptownie, że księżna dopiero po czterech krokach zorientowała się, iż dziewczyna została w tyle. Amilia od dawna obawiała się, że jej krewni umarli z głodu lub z powodu choroby. Byli bardzo biedni. Zresztą ona opuściła dom właśnie po to, żeby dla pozostałych było więcej jedzenia, i zamierzała przesyłać im pieniądze, ale nie przewidziała, że spotka na swojej drodze Edith Mon. A ochmistrzyni oświadczyła, że stare rzeczy Amilii są nieodpowiednie, i zażądała, żeby dziewczyna zapłaciła za nowe. Tym samym zmusiła ją do zapożyczenia się na poczet przyszłego wynagrodzenia. Do rachunku dochodziły także stłuczone i wyszczerbione talerze, a w pierwszych miesiącach było ich wiele. Edith zawsze znajdowała pretekst, by pozbawić Amilię należnych jej pieniędzy. W końcu ochmistrzyni zaczęła nawet potrącać je za niesubordynację lub złe zachowanie, przez co Amilia tonęła ciągle w długach. Dziewczyna nienawidziła Edith. Stara jędza była taka okrutna, że czasami Amilia kładła się spać, życząc jej śmierci. Wyobrażała sobie, że ochmistrzyni zostaje potrącona przez powóz lub dławi się kością. Teraz jednak, gdy Edith nie żyła, Amilia prawie żałowała tamtych myśli. Ochmistrzynię oskarżono niespełna tydzień temu o zdradę i stracono, każąc całej pałacowej służbie patrzeć na egzekucję. Przez ponad dwa lata Amilii nie udało się zaoszczędzić choćby miedziaka, którego mogłaby wysłać do domu, i nie miała od rodziny żadnych wiadomości. Poza tym, gdy imperatorka tkwiła uwięziona w - 17 -

stanie katatonicznego osłupienia, regenci odcięli pałacową służbę od świata zewnętrznego, żeby ludzie nie dowiedzieli się o tym. Amilia była więc przez ten czas takim samym więźniem jak Modina. Pisanie listów do domu mijało się z celem, bo według pałacowych plotek z rozkazu regentów palono całą korespondencję. Ale nawet gdy po wyzdrowieniu Modiny Amilia zaczęła je pisać ani razu nie otrzymała odpowiedzi. Doszły za to jej słuchy o epidemii, która wybuchła w pobliżu jej domu, i dziewczyna obawiała się, że jej rodzina nie żyje. Straciła wszelką nadzieję, że kiedykolwiek znów ją zobaczy - aż do tej chwili. - Oczywiście, że u nich wszystko w porządku, kochanie. Miewają się nadzwyczaj dobrze. Twoja rodzina jest na ustach całego Tarinu. Od chwili, gdy imperatorka wymówiła twoje imię podczas występu na balkonie, ludzie przybywają tłumnie do wioski, żeby ucałować rękę kobiety, która wydała cię na świat, i usłyszeć mądre rady mężczyzny, który cię wychował. Gdy dotarły do gościnnych komnat na trzecim piętrze, Amilii napłynęły do oczu łzy. - Opowiedz mi o nich, proszę. -Twój ojciec rozbudował warsztat, który teraz zajmuje cały budynek. Otrzymuje setki zleceń z całego Avrynu. Rzemieślnicy, nawet z odległego Ghentu, ubiegają się o możliwość terminowania u niego i przyjął już kilkudziesięciu. Mieszkańcy wybrali go do rady miejskiej. Mówi się nawet o jego wyborze na stanowisko burmistrza wiosną przyszłego roku. - A mama? - spytała Amilia drżącymi ustami. - Jak się czuje? - Cudownie, kochanie. Twój ojciec kupił najokazalszy dom w mieście i zatrudnił liczną służbę, dzięki czemu twoja matka ma wiele wolnego czasu. Zaczęła urządzać niewielkie spotkania dla żon lokalnych rzemieślników. W głównej mierze jedzą ciasto i plotkują. Nawet twoim braciom dobrze się wiedzie. Nadzorują pracowników twojego ojca i mogą przebierać w kandydatkach na żony. Tak więc widzisz, moja droga, myślę, że można bez wahania powiedzieć, że twojej rodzinie powodzi się naprawdę znakomicie. Po policzkach Amilii spłynęły łzy. - Och, kochanie! Co się stało? Wentworth! - zawołała, gdy dotarły do jej komnat. Kilkunastu służących przerwało pracę i podniosło głowę. - Daj mi w tej chwili swoją chusteczkę i przynieś szklankę wody! Księżna kazała Amilii usiąść na kanapie i z zadziwiającą delikatnością otarła jej łzy. - Przepraszam, ja po prostu... - wyszeptała dziewczyna. - Bzdura! To ja powinnam przeprosić. Nie miałam pojęcia, że takie wiadomości tobą wstrząsną - wyznała cichym, matczynym tonem, a następnie odwróciła się stronę służącego i ryknęła: - Gdzie ta woda?! - Nic mi nie jest, naprawdę - zapewniła ją Amilia. - Tak dawno nie widziałam rodziny i bałam się... Lady Genevieve uśmiechnęła się i objęła Amilię. - Moja droga - szepnęła jej do ucha - słyszałam, że ludzie zewsząd przyjeżdżają, żeby zapytać ich o to, jak uratowałaś imperatorkę. Podobno twoi krewni odpowiadają, że nic o tym nie wiedzą, ale mogą powiedzieć z niezachwianą pewnością, że ich rzeczywiście uratowałaś. Amilia pokręciła głową wzruszona. Lady Genevieve podniosła chusteczkę. - Gdzie ta woda?! - wrzasnęła ponownie, a gdy służący ją przyniósł, włożyła chłodną szklankę do rąk Amilii. Gdy dziewczyna piła, księżna odgarnęła jej włosy do tyłu. - Tak już lepiej - powiedziała miękkim głosem. - Dziękuję. - Nie ma za co, kochanie. Czy czujesz się na siłach, żeby usłyszeć, dlaczego cię tu przyprowadziłam? - Sądzę, że tak. Znajdowały się w salce przyjęć księżnej, jednym z czterech pomieszczeń jej apartamentu, w którym lady Genevieve zmieniła wystrój, przekształcając to ponure kamienne miejsce w przytulny, bogato urządzony salon. Całe ściany przesłaniały grube czerwono-złote zasłony z wełny, dzięki którym ambrazury sprawiały wrażenie większych i ładniejszych, niż były w rzeczywistości. Kominek z kamienia był ozdobiony teraz misternie rzeźbionym gzymsem z wiśniowego drewna. Przykryta dywanami podłoga była miękka i zachęcała do stąpania. Nie pozostał ani jeden z poprzednich mebli, wszystko było nowe. Amilia nigdy nie widziała śliczniejszego wyposażenia. - 18 -

Kilkunastu służących w czerwono-złotych liberiach wróciło do pracy. Jedna osoba jednak wyróżniała się na tle pozostałych. Był to wysoki, zadbany mężczyzna w wykwintnym stroju ze srebrno- złotego brokatu i w wymyślnym, lecz eleganckim kapeluszu z długim piórem, falującym przy każdym ruchu. - Wicehrabio! - zawołała księżna i skinęła do niego ręką. - Amilio, kochanie, chcę ci przedstawić wicehrabiego Alberta Winslowa. - Bardzo mi miło. - Mężczyzna zdjął kapelusz i wykonał nim zamaszysty ruch, jednocześnie kłaniając się z uszanowaniem. - Albert jest chyba najlepszym specjalistą od urządzania wielkich uroczystości. Wynajęłam go do zorganizowania mojego festynu latonaliowego i impreza okazała się ogromnym sukcesem. Wierz mi, ten człowiek to geniusz. - Jesteś zbyt łaskawa, pani - odrzekł Winslow cichym głosem i uśmiechnął się ciepło. - W jaki sposób udało ci się zapełnić fosę skaczącymi delfinami, przekracza moje pojęcie. I serpentyny na niebie... Ba, w życiu nie widziałam czegoś podobnego. To była czysta magia! - Cieszę się, że sprawiłem ci przyjemność, pani. - Amilio, po prostu musisz skorzystać z usług Alberta. Nie martw się o pieniądze. Nalegam na pokrycie kosztów jego usług. - Nonsens, drogie panie. Do głowy by mi nie przyszło branie zapłaty za taką szlachetną i interesującą pracę. Mój czas należy do was i uczynię wszystko, co w mojej mocy, z sympatii dla was i oddania oczywiście Jej Imperialnej Wysokości. - No, proszę! - wykrzyknęła lady Genevieve. - Jest rycerski jak paladyn. Musisz skorzystać z jego propozycji, kochanie! Oboje patrzyli na Amilię, aż dziewczyna skinęła głową. - Z przyjemnością ci pomogę, pani. Kiedy mogę się spotkać z twoim zespołem? - A... - Amilia się zawahała. - Jestem tylko ja i Nimbus. No właśnie, Nimbus! Przepraszam, ale szłam do niego, gdy ty... to znaczy... gdy się spotkałyśmy. Mam wybrać występy uświetniające fetę i jestem spóźniona. - Powinnaś się więc pospieszyć - powiedziała lady Genevieve. - Zabierz z sobą Alberta. Na pewno będzie przydatny. I nie musisz mi dziękować, moja droga. Twój sukces mi wystarczy. * * * Amilia zauważyła, że wicehrabia Winslow zachowuje się mniej oficjalnie, gdy nie ma w pobliżu księżnej. Przywitał serdecznie wszystkich artystów, a tych, którzy nie zostali wybrani, pożegnał z szacunkiem i sympatią. Wiedział dokładnie, czego szukają, i przesłuchania przebiegały szybko pod jego kierownictwem. W sumie zdecydowali się na dwadzieścia numerów scenicznych: po jednym na uczty przed ślubem, trzy na bankiet w przeddzień uroczystości i pięć na przyjęcie weselne. Wicehrabia wybrał nawet cztery dodatkowe na wypadek choroby lub urazu artysty. Amilia była mu wdzięczna za pomoc. W wielu sprawach polegała na Nimbusie, ale przy planowaniu uroczystości nie mogła liczyć na jego doświadczenie. Pierwotnie dworzanin został zatrudniony jako nauczyciel imperatorki, ale od momentu, gdy szkolił Modinę w zakresie zachowania i etykiety, minęło już sporo czasu. A ponieważ Modina nadal nigdy nie opuszczała swojej komnaty, Nimbus został asystentem asystentki, czyli prawą ręką Amilii. Umiał załatwić różne sprawy na królewskim dworze, co było zupełnie obcą dziedziną dla Amilii. W czasie pobytu na dworach szlachciców w Rhenyddzie Nimbus opanował subtelną sztukę manipulacji. I choć próbował wyjaśnić Amilii jej niuanse, akurat w tej dziedzinie dziewczyna była kiepską uczennicą. Od czasu do czasu ganił ją więc za niemądre zachowanie, takie jak kłanianie się szambelanowi, dziękowanie rządcy lub stanie w obecności innych ludzi, co wszystkim uniemożliwiało zajęcie miejsca. Prawie wszystkie sukcesy odniesione w pałacu Amilia zawdzięczała wskazówkom Nimbusa. Ambitniejszy mężczyzna miałby jej za złe przypisywanie mu zasługi, ale Nimbus zawsze był wobec niej życzliwy i pomocny. Czasem nawet, gdy Amilia przyłapywała się na jakimś szczególnie głupim zachowaniu lub rumieniła się ze wstydu, zauważała, że Nimbus wylewa coś na siebie lub potyka się o dywan. Raz nawet spadł ze schodów. I choć przez długi czas myślała, że jest po prostu niezdarny, to teraz podejrzewała, że może być najzwinniejszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkała. - 19 -

Było późno i Amilia zmierzała w pośpiechu do komnaty imperatorki. Już od dawna nie spędzała każdej minuty w towarzystwie Modiny. Obowiązki zabierały jej mnóstwo czasu, ale nigdy nie udawała się na spoczynek bez sprawdzenia, czy wszystko u niej w porządku, bo imperatorka nadal była jej najbliższą przyjaciółką. Skręcając za róg, wpadła wprost na jakiegoś mężczyznę. - Przepraszam! - wykrzyknęła, czując się bardzo głupio z powodu tego, że szła ze spuszczoną głową. - Nic nie szkodzi, pani - odparł mężczyzna. - To ja muszę przeprosić za to, że zablokowałem przejście. Wybacz mi, proszę. Amilia go nie rozpoznała, ale w ostatnim czasie na zamku pojawiło się sporo nowych osób. Był wysoki, wyprostowany i szeroki w ramionach. Miał gładko ogoloną twarz i starannie przycięte włosy. Po jego zachowaniu i ubiorze zorientowała się, że jest szlachcicem, ale w przeciwieństwie do wielu gości przybyłych na zimonalia jego strój był stonowany. - Po prostu jestem trochę zdezorientowany - powiedział, rozglądając się wokół. - Zgubiłeś się, panie? - spytała. Skinął głową. - Umiem odnaleźć się w lasach i na polach, potrafię określić swoje położenie na podstawie pozycji księżyca i gwiazd, ale wewnątrz kamiennych murów jestem kompletnie bezradny. - Nic nie szkodzi, dawniej gubiłam się tu przez cały czas. Dokąd idziesz, panie? - Na prośbę mojego pana mieszkam w skrzydle rycerzy, ale wyszedłem na spacer i nie mogę odnaleźć drogi powrotnej do swojej kwatery. - Jesteś zatem żołnierzem? - Tak, wybacz mi. Moje głupota nie zna granic. - Cofnął się i złożył oficjalny ukłon. - Sir Breckton z Chadwick, syn lorda Belstrada, do twoich usług, pani. - Och! Sir Breckton? Wygląd wcześniej nie robił wrażenia na Amilii, ale teraz stwierdziła, że był doskonały. Dokładnie tak wyobrażała sobie rycerza. Powinien być przystojny, wytworny i silny oraz - jak to określiła lady Genevieve - dziarski. Dokładnie jak Breckton. Po raz pierwszy od przybycia do pałacu żałowała, że nie jest ładna. - A więc słyszałaś o mnie, pani... Dobre rzeczy czy złe? - Oczywiście, że dobre. Ba, dopiero... - urwała i poczuła rumieniec na twarzy. Zaniepokojony rycerz zmarszczył czoło. - Czy wprawiłem cię, pani, w zakłopotanie? Strasznie mi przykro, jeśli... - Ależ skąd. Po prostu zachowuję się niemądrze. Prawdę mówiąc, dopiero dziś pierwszy raz usłyszałam o tobie i wtedy... - Wtedy? - To krępujące - przyznała, czując jeszcze większe zdenerwowanie z powodu uwagi, jaką jej okazywał. Rycerz spoważniał. - Pani, jeśli ktoś mnie zniesławił lub wyrządził ci krzywdę, powołując się na moje nazwisko... - Ależ nie! Nic takiego się nie stało. Chodzi o księżnę Rochelle, która powiedziała... - Tak? Amilia się wzdrygnęła. - Powiedziała, że powinnam cię poprosić, żebyś nosił moją wstążkę podczas turnieju. - Rozumiem. - Widać było, że mu ulżyło. - Przykro mi, że cię zawiodę, ale nie jestem... - Wiem, wiem - przerwała mu, ponieważ wolała nie słyszeć pozostałych słów. - Sama bym jej to powiedziała, gdyby pozwoliła mi dojść do słowa. Ta kobieta to istny żywioł. To przecież absurdalny pomysł, żeby jakikolwiek rycerz nosił moją wstążkę. Sir Breckton wydawał się zdziwiony. - A to dlaczego? - Spójrz, panie, na mnie! - Zrobiła krok do tyłu, żeby mógł dobrze jej się przyjrzeć. - Nie jestem ładna i oboje już teraz wiemy, że brakuje mi gracji. W dodatku nie pochodzę z rodziny szlacheckiej, - 20 -

jestem córką ubogiego wytwórcy powozów. Chyba nie mogłabym liczyć na to, że na uczcie usiądzie obok mnie ogar myśliwego, nie mówiąc już o tym, że taki sławny rycerz jak ty miałby nosić moją wstążkę. Breckton uniósł gwałtownie brwi. - Jesteś córką wytwórcy powozów? To ty? Lady Amilia z doliny Tarin? - Tak. Przepraszam. - Przyłożyła rękę do czoła i przewróciła oczami. - Widzisz? Mam maniery muła. Tak, jestem Amilia. - Jesteś pokojówką, która uratowała imperatorkę? - Breckton przyglądał jej się uważnie. - Jesteś, panie, zawiedziony, wiem. Czekała, aż rycerz wybuchnie śmiechem i będzie się upierał, że ona nie może być wybranką Maribora. Dziewczynie, która przez całe życie starała się trzymać w cieniu, trudno było poradzić sobie ze sławą. Co gorsza, czuła się oszustką. Opowieść, że to dzięki boskiej interwencji została wybrana, aby uratować imperatorkę, była kłamstwem, politycznym wymysłem, manipulacją Saldura mającą obrócić sytuację na jego korzyść. Lecz ku jej zaskoczeniu rycerz się nie roześmiał, lecz jedynie spytał: - I myślisz, że żaden rycerz nie przyjmie twojej wstążki, bo pochodzisz z ludu? - I jeszcze z kilkunastu innych powodów. Czasami słyszę, co ludzie szepczą. Sir Breckton przyklęknął na jedno kolano i skłonił głowę. - Proszę, lady Amilio, błagam, żebyś uczyniła mi zaszczyt i pozwoliła nosić twój znak podczas turnieju. Dziewczyna znieruchomiała. Rycerz podniósł głowę. - Obraziłem cię, prawda? Jestem zbyt zuchwały! Wybacz mi bezczelność. Nie zamierzałem uczestniczyć w turnieju, bo uważam takie pojedynki za zbędne narażanie życia zacnych ludzi w imię próżnej i głupiej rozrywki, ale teraz, gdy cię poznałem, wiem, że muszę stanąć do rywalizacji, bo stawka jest większa. Należy bronić honoru każdej damy, a ty nie jesteś zwykłą damą, lecz wybranką Maribora. Dla ciebie zabiłbym tysiąc ludzi, żeby wymierzyć sprawiedliwość szubrawcom, którzy chcieliby zbrukać twoje dobre imię! Mój miecz i kopia należą do ciebie, pani, jeśli zechcesz ofiarować mi swoją wstążkę. Osłupiała Amilia dopóty nie zdawała sobie sprawy z tego, że się zgodziła, dopóki nie oddaliła się od rycerza. Była oszołomiona i cały czas się uśmiechała, wchodząc po schodach. * * * Gdy Amilia dotarła do komnaty Modiny, wciąż rozpierała ją radość. To był dobry dzień, być może najlepszy w jej życiu. Dowiedziała się, że jej rodzina żyje i miewa się świetnie, przygotowania do ślubu postępowały sprawnie pod okiem doświadczonego i miłego człowieka, a przystojny rycerz uklęknął przed nią i poprosił ją o wstążkę. Chwyciła za zasuwę, pragnąc jak najszybciej podzielić się dobrymi wieściami z Modiną, lecz wszystko poszło w zapomnienie w chwili, gdy otworzyła drzwi. Modina jak zwykle siedziała przed oknem w cienkiej białej koszuli nocnej i wpatrywała się w śnieg, który srebrzył się w świetle księżyca. Obok niej stało misternie rzeźbione owalne lustro, przymocowane mosiężnymi uchwytami do pięknego drewnianego stelażu. - A cóż to znowu? - spytała Amilia zaskoczona. Imperatorka nie odpowiedziała. - Skąd ono się tu wzięło? Modina spojrzała na lustro. - Ładne, prawda? Szkoda, że przynieśli takie eleganckie. Przypuszczam, że chcieli zrobić mi przyjemność. Amilia podeszła do lustra i przesunęła palcami po wypolerowanej krawędzi. - Jak długo je masz? - Od rana. - Dziwię się, że przetrwało cały dzień. Amilia odwróciła się do imperatorki. - Nie śpieszy mi się, Amilio. Mam jeszcze kilka tygodni. - A więc postanowiłaś zaczekać do ślubu? - 21 -

- Tak. Z początku myślałam, że to bez znaczenia, ale potem uświadomiłam sobie, że mogłabyś ponieść przykre konsekwencje. Jeśli zaczekam, wina spadnie na Ethelreda. Wszyscy przyjmą, że nie mogłam znieść myśli o jego dotyku. - Czy taki jest powód? - Nie, nie zależy mi ani na nim, ani na niczym innym z wyjątkiem, cóż, ciebie. Ale tobie nic złego się nie stanie. - Odwróciła się, żeby spojrzeć na przyjaciółkę. - Już nie potrafię nawet płakać. Nie uroniłam choćby łzy, gdy pojmali Aristę... Obserwowałam tylko całą sytuację z tego okna. Widziałam, jak Saldur i sereci tam wchodzą, i wiedziałam, co to oznacza. Wyszli bez niej. Teraz siedzi uwięziona w tym strasznym, ciemnym miejscu tak jak kiedyś ja. Gdy tu była, miałam cel, lecz teraz nic mi nie pozostało. Pora, by ten duch zniknął. Przysłużyłam się regentom, pomagając im zbudować imperium. Zapewniłam ci lepsze życie i teraz nawet Saldur cię nie skrzywdzi. Próbowałam też pomóc Ariście, ale zawiodłam. Pora, żebym odeszła. Amilia uklękła przy Modinie, delikatnie odgarnęła włosy z jej twarzy i pocałowała ją w policzek. - Nie mów tak. Kiedyś byłaś szczęśliwa, prawda? Znów może tak być. Modina pokręciła głową. - Szczęśliwa była dziewczyna o imieniu Thrace. Żyła z rodziną w małej wiosce niedaleko rzeki. Razem z przyjaciółmi bawiła się w lesie i na polu. Wierzyła w lepsze jutro. Czekała niecierpliwie na prezenty od Maribora. Tylko że zamiast nich dał jej ciemność i grozę. - Modino, zawsze jest miejsce na nadzieję. Proszę, musisz mi uwierzyć. - Gdy któregoś dnia próbowałaś nakłonić urzędnika, żeby zamówił trochę tkaniny dla mnie, zobaczyłam człowieka z mojej przeszłości. On był nadzieją. Kiedyś ocalił Thrace, więc przez ułamek sekundy pomyślałam, że przyszedł uratować również Modinę, tylko że tak nie było. Przekonałam się, że był jedynie wspomnieniem z czasów, gdy żyłam. Amilia poszukała dłoni Modiny i ujęła je w swoje, jakby tuliła umierającego ptaka. Miała trudności z oddychaniem. Gdy dolna warga zaczęła jej drżeć, spojrzała ponownie na lustro. - Masz rację - powiedziała. - Rzeczywiście szkoda, że przynieśli takie ładne. Objęła imperatorkę ramionami i się rozpłakała. Rozdział 5. Ślady na śniegu. Kilka mil przed Medfordem Royce dostrzegł dym i przygotował się na najgorsze. Przekroczenie Galewyru dawniej oznaczało wkroczenie na tętniące życiem ulice stolicy, ale tego dnia po przejechaniu przez most zobaczył jedynie krajobraz usiany zwęglonymi słupami i osmalonymi kamieniami. Miasto, które znał, zniknęło. Royce nigdy nie miał prawdziwego domu. Dla niego to słowo oznaczało mityczne miejsce, takie jak raj lub kraina baśni, ale ulica Przekorna była najbliższa jego sercu. Świeżo spadły śnieg przykrył miasto niczym prześcieradło, które natura naciągnęła na zwłoki. Nie było budynku, który nie odniósłby szwanku, a z wielu pozostały jedynie węgiel i popiół. Bramy zamku były roztrzaskane, a mury częściowo się pozapadały. Zniknęły nawet drzewa na placu Szlacheckim. „Dom Medford” w Dzielnicy Dolnej przemienił się w stos tlących się belek. Po drugiej stronie ulicy zachowały się jedynie obnażony fundament i częściowo spalony szyld z fragmentem namalowanej róży, poznaczonej teraz pęcherzykami napuchniętej farby. Royce zsiadł z konia i podszedł do gruzów Domu. W miejscu, gdzie dawniej znajdowało się biuro Gwen, dostrzegł blade palce pod przewróconą ścianą. Gdy przedzierał się przez zgliszcza, nogi miał jak z waty. Zasłonił nos i usta szalem, żeby nie wdychać dymu. Dotarłszy do ściany, pochylił się i spróbował unieść zgliszcza. Krawędź ściany odłamała się, ale to wystarczyło, by się przekonał, że to, co zobaczył, było jedynie rękawiczką w kremowym kolorze. Opuścił pogorzelisko i usiadł na poczerniałej werandzie. Dopiero teraz zauważył, że drży. Nie przywykł do odczuwania strachu. Z biegiem lat przestało mu nawet zależeć na tym, by przeżyć za wszelką cenę. Doszedł do wniosku, że szybka śmierć oszczędziłaby mu bólu przebywania w świecie, który był taki chciwy, że poskąpił osieroconemu chłopcu normalnego życia. Zawsze więc był gotowy umrzeć. Igrał z kostuchą, bo nie miał nic do stracenia - nie musiał się więc bać. Ale Gwen wszystko zmieniła. - 22 -

Był idiotą. Nie powinien zostawiać jej samej. Czemu czekałem? - nie potrafił pojąć. Mogliby przecież żyć bezpiecznie w Avemparcie, do której tylko on miał klucz. Nowe imperium połamałoby sobie zęby na murach wieży elfów, i tak nigdy by nie dosięgło ani Royce'a, ani jego rodziny. Jedną przecznicę dalej stado hałaśliwych wron zerwało się do lotu. Widząc, że jego wierzchowiec idzie samopas ulicą, zganił się za to, że nie przywiązał go do słupka. Już chwycił wodze, by to zrobić, gdy usłyszał głosy na wietrze. To patrol imperialnych żołnierzy mijał zwęglone ruiny domu Masona Grumona. - Stój! - krzyknął dowódca. Gdy Royce wskoczył na konia i go spiął, usłyszał głuchy trzask. Klacz rzuciła się do przodu, a potem upadła ze strzałą wbitą głęboko w bok. Royce odskoczył, żeby zwierzę go nie przygniotło, poturlał się po śniegu i wstał z Alverstonem w ręku. Sześciu żołnierzy już pędziło w jego kierunku. Tylko jeden miał kuszę i był zajęty naciąganiem cięciwy do następnego strzału. Royce odwrócił się i zaczął uciekać. Wśliznął się w zawalony gruzem zaułek i przebiegł po ruinach „Róży i Ciernia”, dziwiąc się, że nad rynsztokiem wciąż leżała kładka z desek. Usłyszał krzyki za plecami, ale dochodziły z daleka. A on tymczasem zdążył już dobiec do starego sklepu z paszami, podskoczył i chwycił się parapetu na piętrze. Jeśli żołnierze ścigali go uliczką, jego zniknięcie zbije ich na chwilę z tropu. Taka przewaga zaś w zupełności mu wystarczała. Podciągnął się na dach, przebiegł na drugą stronę budynku i zeskoczył na ziemię. Przez chwilę zacierał swoje ślady, a następnie skierował się na zachód. * * * Royce stał na skraju lasu i zastanawiał się, czy wybrać drogę, czy krótszy szlak między drzewami. Znów zaczął padać śnieg, a miotane wiatrem płatki spadały ukośnie. Przesłonięty białą kurtyną świat jakby stracił kolory i wydawał się mglistoszary. Złodziej poruszał rękami. Znów stracił czucie w palcach. Śpiesząc się, by odnaleźć Gwen, po raz kolejny zapomniał kupić rękawice zimowe. Zacisnął kaptur wokół głowy i owinął twarz szalem. Północno-zachodni wiatr szarpał mu płaszcz, smagając jego brzegi jak bicz. Royce kilkakrotnie już wciskał jego poły za pas, ale w końcu się poddał - wiatr był nieustępliwy. Wichrowe Opactwo znajdowało się o dzień drogi stąd latem, a półtora dnia zimą, ale Royce nie miał pojęcia, ile czasu zabierze mu piesza wędrówka w śniegu. Bez odpowiedniego sprzętu mógł tam nawet w ogóle nie dotrzeć, a prawie cały dobytek - włącznie z kocem, jedzeniem i wodą - stracił wraz z koniem. Nie miał nawet jak rozpalić ogniska. Rozsądniej więc byłoby wybrać drogę - łatwiej by mu się szło i miałby przynajmniej szansę na spotkanie innych wędrowców. Zdecydował się jednak na skrót przez las. Miał tylko nadzieję, że Gwen dotrzymała słowa i udała się do klasztoru, bo jego potrzeba zobaczenia dziewczyny stała się nagle rozpaczliwa. Po zapadnięciu zmroku gwiazdy świeciły jasno nad światem pogrążonym w lśniącej bieli. Omijając ukryte pod śniegiem kłody i skały, Royce przystanął, gdy natrafił na świeże ślady stóp w białym puchu. Nasłuchiwał, ale słyszał jedynie wiatr wiejący wśród gałęzi. Zwinnie wskoczył na częściowo przewrócone drzewo i przebiegł po pniu, aż znalazł się kilka metrów nad ziemią. Przyjrzał się śladom na śniegu w dole. Były podobne do jego - zbyt płytkie jak na kogoś obciążonego nawet lekką zbroją. Kto oprócz mnie może podróżować tu pieszo dziś wieczorem? Zważywszy na to, że Royce zmierzał w tym samym kierunku co obcy wędrowiec, a chciał go mieć przed sobą, ruszył tą samą drogą. Po cudzych śladach łatwiej mu się szło i był wdzięczny za ten korzystny zbieg okoliczności. Na szczycie wzgórza ślady skręcały w prawo i zataczały koło, na pozór zmierzając w kierunku, z którego Royce przyszedł. - Szkoda, że idziesz gdzie indziej - wymamrotał złodziej, a z jego ust wydobyła się para widoczna w blasku księżyca. Gdy zaczął schodzić z wzniesienia, przypomniał sobie wygląd leżącego w dole wąwozu z poprzedniej wyprawy, jaką odbył trzy lata wcześniej z Hadrianem i księciem Alrikiem. Teraz też miał kłopoty ze znalezieniem dogodnego szlaku, w dodatku śnieg utrudniał wędrówkę. Po trzydziestu metrach jeszcze raz natknął się na obce ślady stóp i znów z nich skorzystał, ułatwiając sobie drogę. Po drugiej stronie doliny wznosiło się przed nim kolejne strome zbocze. Royce przystanął. Nieco po lewej ujrzał łatwy szlak. Wąwóz oczyszczony i wyrównany przez wodę deszczową wyglądał zachęcająco. Złodziej rozważał, czy nie pójść w tamtą stronę, ale ślady skręcały w prawo, a na wprost przed sobą Royce dostrzegł wyrytą w korze świerku strzałkę. Na śladach pioniera leżały drzazgi. - 23 -

- A więc chcesz, żebym za tobą szedł? - szepnął do siebie Royce. - To tylko ciut bardziej niepokojące od tego, że w ogóle wiesz, że za tobą idę. Rozejrzał się, ale nikogo nie zobaczył. Oprócz padającego śniegu nic się nie poruszało. Było to zarówno dziwne, jak i uspokajające, jakby las czekał na jego decyzję. Royce nigdy nie lubił zaproszeń, ale domyślał się, że podążanie za śladami znów będzie dla niego ułatwieniem. Spojrzał na stok i westchnął. Po przejściu zaledwie kilkudziesięciu metrów dostrzegł parę futrzanych łapawic zawieszonych na gałęzi. Włożywszy je, poczuł, że są jeszcze ciepłe. - No, dobrze, dostaję gęsiej skórki - powiedział głośno, a potem dodał jeszcze głośniej: - Ucieszyłby mnie jeszcze bukłak z wodą, gorący stek z cebulką i może kromka świeżo upieczonego chleba z masłem. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Royce wzruszył ramionami i przystąpił do wspinaczki. Szlak w końcu zaczął się wyginać w lewo, ale w tamtym miejscu strome urwisko przechodziło już tylko w łagodne wzniesienie. Może to głupie, lecz Royce częściowo spodziewał się, że na górze będzie na niego czekała kolacja. Szczyt zaś był pusty, a ślady stóp prowadziły prosto do światła w oddali. Rozważał różne możliwości, ale nie doszedł do żadnego wniosku. Nie było możliwe, aby imperialni żołnierze prowadzili go przez las, i nie mogli to być też mnisi, bo znajdował się za daleko od Windermere. Dziesiątki legend mówiły o wróżkach i duchach zamieszkujących knieje zachodniego Melengaru, lecz żadna nie wspominała o stworach pozostawiających ślady stóp i ciepłe łapawice. I choć w żadnym z rozpatrywanych scenariuszy nie potrafił się doszukać pułapki, wziął do ręki Alverstone'a i podjął mozolny marsz. Gdy podszedł nieco do światła, stwierdził, że dochodzi ono z domku zbudowanego wysoko na konarach dużego dębu. Poniżej krąg gęstych krzewów zimozielonych wyznaczał zagrodę, w której ciemny koń grzebał kopytem w śniegu przy drewnianej przybudówce. - Dzień dobry! - zawołał Royce. - Wejdź - odkrzyknął ktoś - jeśli nie jesteś zbyt zmęczony! - Kim jesteś? - Przyjacielem. Starym przyjacielem... lub raczej ty jesteś moim. - Jak się nazywasz... przyjacielu?! - Royce spojrzał na otwór w podłodze domku. - Ryn. - Widzisz, to trochę dziwna sprawa, bo mam niewielu przyjaciół, ale żaden z nich nie nazywa się Ryn. - Nigdy wcześniej nie podałem ci swojego imienia. Wejdziesz tu i coś zjesz czy zwyczajnie ukradniesz mi konia i odjedziesz? Proponuję, żebyś wpierw coś przekąsił. Royce popatrzył na konia, po czym chwycił sznur z węzłami i wspiął się do domku. Gdy znalazł się na poziomie podłogi, zerknął do środka. Nie spodziewał się, że wewnątrz będzie aż tyle miejsca. Było tam gorąco jak w piecu i pachniało mięsem duszonym z jarzynami. We wszystkich kierunkach rozchodziły się gałęzie, przy czym każda była wygładzona jak poręcz. Na konarach wisiały garnki i chusty, a drewnianą podłogę przykrywało kilka warstw mat i koców. Na wykonanym z gałęzi krześle szczupła postać paliła fajkę. - Witaj, panie Royce - odezwał się z uśmiechem Ryn. Nosił prymitywne rzeczy z szorstkich, wyprawionych skór i kapelusz, który wyglądał jak stary oklapnięty worek. Mimo że miał zasłonięte uszy, skośne oczy i wysokie kości policzkowe zdradzały jego elfie pochodzenie. Po drugiej stronie izby kobieta i chłopczyk siekali grzyby i wkładali je do poobijanego garnka zawieszonego nad małym kominkiem, wykonanym z czegoś, co wyglądało jak kamienie rzeczne. Oni też byli mirami, tak jak Royce - mieszańcami, w których żyłach płynęła krew ludzka i elfia. Nie odezwali się, ale podczas dorzucania warzyw do garnka zerkali na niego od czasu do czasu. - Znasz moje imię? - spytał Royce. - Oczywiście. Nie mógłbym go łatwo zapomnieć. Proszę, wejdź. Czuj się jak u siebie w domu. - Skąd mnie znasz? Royce podciągnął nogi i zamknął klapę w podłodze. - Trzy jesienie temu, tuż po morderstwie Amratha, byłeś w karczmie „Pod Srebrnym Dzbanem”. Royce cofnął się myślą w pamięci. Kapelusz! - 24 -

- Byli chorzy. - Ryn kiwnął głową w stronę swojej rodziny. - Oboje gorączkowali. Nie mieliśmy jedzenia i wydałem ostatnie pieniądze na kawałek czerstwego chleba i rzepę od pana Halla. Wiedziałem, że to nie wystarczy, ale nic więcej nie mogłem zrobić. - Oskarżyli cię o kradzież i zdarli ci kapelusz z głowy. Ryn pyknął z fajki i powiedział: - Ty i twój przyjaciel organizowaliście grupę ludzi, żeby uratować księcia Melengaru. Poprosiłeś, żebym się przyłączył. Obiecałeś nagrodę, uczciwy udział w łupach. Royce wzruszył ramionami. - Potrzebowaliśmy chętnych do pomocy. - Nie wierzyłem ci. Kto z mojej rasy by ci uwierzył? Nikt nigdy nie dał elfowi uczciwego udziału w czymkolwiek, ale byłem w rozpaczliwej sytuacji. Po wszystkim Drake nie chciał mi zapłacić, tak jak się spodziewałem. Ty jednak dotrzymałeś słowa i zmusiłeś go, żeby dał mi równą część łupów. I konia. Zagroziłeś, że zabijesz ich wszystkich, jeśli się sprzeciwią. - Pozwolił sobie na nieznaczny uśmiech. - Drake dał mi wałacha z pełnym rzędem i nawet nie sprawdził, co jest w torbach. Sądzę, że po prostu chciał się mnie pozbyć. Odjechałem, zanim zdążyli się rozmyślić. Dopiero po pokonaniu wielu mil zerknąłem do juków. Już same owoce, orzechy, mięso, ser, kwaterka whisky i bukłak cydru byłyby wystarczającym skarbem, ale znalazłem też ciepłe koce, wykwintne rzeczy, toporek, krzesiwo, nóż i... sakiewkę. W trzosie były złote tenenty, dwadzieścia dwa. - Złote tenenty? Dostałeś konia barona Trumbula? Ryn skinął głową. - Było więcej złota, niż potrzebowałem na zakup lekarstwa, a dzięki wierzchowcowi zdążyłem wrócić na czas. Modliłem się o możliwość podziękowania ci, zanim umrę, i dziś dostałem taką szansę. Widziałem cię w mieście, ale nie mogłem nic tam zrobić. Bardzo się cieszę, że nakłoniłem cię do odwiedzin. - Rękawice były miłym gestem. - Proszę, usiądź i bądź dziś u mnie gościem. Royce powiesił szal obok płaszcza na jednej z gałęzi i ustawił buty przy kominku, żeby je ogrzać. Jedli razem we czworo, niewiele rozmawiając. Po uprzątnięciu pustego półmiska Royce'a żona Ryna odezwała się po raz pierwszy: - Wygląda pan na zmęczonego, panie Royce. Możemy przygotować panu posłanie na noc? - Nie. Przykro mi. Nie mogę zostać - odparł Royce i wstał zadowolony z odzyskania czucia w stopach. - Spieszysz się? - spytał Ryn. - Można tak powiedzieć. - W takim razie weźmiesz mojego konia, Hivenlyna - oznajmił elf. Godzinę wcześniej Royce ukradłby konia każdej napotkanej osobie, więc zdziwił się, słysząc swoje słowa: - Nie. To znaczy dziękuję, ale nie. - Nalegam. Nazwałem go Hivenlyn z twojego powodu. W elfickim oznacza to „niespodziewany podarunek". A więc widzisz, musisz go wziąć. Zna wszystkie ścieżki w tym lesie i doprowadzi cię bezpiecznie na miejsce. Ryn skinął głową do chłopca, który wyślizgnął się zwinnie przez wejście w podłodze. - Potrzebujesz go - oponował Royce. - To nie ja przedzieram się przez las w środku nocy bez żadnych zapasów. Żyłem bez konia przez wiele lat. W tej chwili ty potrzebujesz go bardziej ode mnie. Możesz uczciwie powiedzieć, że nie przyda ci się wierzchowiec? - W porządku, pożyczę go. Jadę do Wichrowego Opactwa. Powiem im, że to twoje zwierzę. Będziesz mógł go tam odebrać. Royce ubrał się i razem z Rynem zszedł po sznurze. Na dole chłopiec czekał z przygotowanym koniem. - Od tej chwili Hivenlyn należy do ciebie. Jak nie będzie ci już przydatny, daj go komuś w potrzebie. - Oszalałeś - stwierdził Royce, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Ale nie mam czasu na spory. Wsiadł na wierzchowca i spojrzał na Ryna stojącego w śniegu. - 25 -