mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Swat Andrzej - Czwarta śmierć świętej Doroty

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Swat Andrzej - Czwarta śmierć świętej Doroty.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 298 stron)

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2015 tekst © Andrzej Swat Redakcja Anna Seweryn-Sakiewicz Projekt okładki Pracownia WV Fotografia na okładce © Oleg Babkin / Shutterstock.com Redakcja techniczna, skład i łamanie Damian Walasek Opracowanie wersji elektronicznej lesiojot Korekta Sandra Trela Wydanie I, Chorzów 2015 Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c ISBN 978-83-7835-448-2

PROLOG Volenti jest czymś więcej niż przydrożną restauracją tuż przy skrzyżowaniu autostrad A1 i A2. W biurowcu upadłych zakładów naprawczych kolei państwowych nowy właściciel początkowo zorganizował knajpę z dyskoteką. Jej atrakcją były rozgrywające się o północy walki nagich dziewczyn. Gusta kierowców ciężarówek i robotników z okolicznych przetwórni warzyw wymogły na właścicielu rozszerzenie repertuaru rozrywek o walki mężczyzn w klatce. Dzięki turniejom mistrzowskim o Volenti mówiło się w całym kraju. Obok powstała restauracja, bar śniadaniowy, motel, kręgielnia i parking dla ciężarówek. Volenti stało się miejscem na mapie, instytucją znaną nie tylko kierowcom, miłośnikom usankcjonowanej przemocy i bywalcom klubów go-go. W roku 2008 na temat Volenti przetoczyła się w ogólnopolskich mediach równie zażarta, co jałowa dyskusja. Otóż w klatkach dla mężczyzn zaczęły walczyć dzieci, co pokazano w lokalnej telewizji. Pociechy, łamiąc sobie ręce i nosy, masakrując nerki i wątroby, dostarczały niezapomnianych emocji swoim rodzicom i inspirowanej piwem widowni. Brutalność i przemoc to w głębokim przekonaniu rodziców walczących dzieci podstawowe umiejętności potrzebne do przetrwania w kraju, który wydał papieża, obalił komunizm i zmusił do emigracji swoją młodzież. Nieśmiałe próby zakazania dziecięcych walk, podejmowane przez obrońców praw dziecka, dowodzących wyższość dialogu i perswazji nad mocą blachy w czoło i kopa w nerkę, zakończyły się bolesną porażką sądową tych pierwszych. Adwokat korporacji barbarzyńców dowiódł, że znacznie więcej kontuzji prowadzących do kalectwa zdarza się wśród dzieci uprawiających łyżwiarstwo i skoki narciarskie.

Volenti non fit iniuria ‒ oznajmił na zakończenie swojego wystąpienia złotousty kauzyperda ‒ chcącemu nie dzieje się krzywda. Trzeba w tym miejscu przypomnieć, że na samym początku działalności knajpa nazywała się Malinka. Jej uskrzydlony korzystnym wyrokiem sądu właściciel postanowił przechrzcić ją właśnie wtedy na Volenti, aby oddać hołd łacińskiej maksymie, której w całości nie był w stanie zapamiętać. Volenti jest więc również pomnikiem kultu siły i pięknego ciała. Naturalnej symbiozy postmodernizmu z prymitywnym instynktem. Stali bywalcy tego miejsca organizują tu chrzciny, wesela, a nawet konsolacje dla najbliższych. Chętnie przychodzą tu również wtedy, kiedy nie towarzyszy temu żadna nadzwyczajna okazja. Większość ma karty klubowe, honorowane w restauracji i funkcjonującej dyskretnie w sąsiednim budynku kliniki tajskiego masażu i zabiegów odchudzających. Program kompleksu Volenti afirmuje zdrowy tryb życia, zdrową kuchnię i wszelkie formy aktywności ruchowej. Znakomitym pomysłem marketingowym okazało się zainstalowanie między stolikami restauracji dwóch estrad, na których, już po dwudziestej, zgrabne, nagie dziewczyny demonstrują autorskie programy tańca na rurze. Reprezentują w tej konkurencji bardzo wysoki poziom. Samanta Białecka, występująca na rurze usytuowanej bliżej baru, ma już na swoim koncie tytuł mistrzowski, zdobyty w Karlovych Warach. Samanta specjalizuje się w akrobacjach, do których podkładem muzycznym są najczęściej aranżacje przebojów filmowych. Na rurze wykonuje figury, które wprawiają gapiących się na nią mężczyzn w stan wymagający natychmiastowej porady w sąsiedniej klinice masażu. Kończący występ numer Samanta wykonuje do muzyki z filmu „Titanic” Jamesa Camerona. Z szeroko rozłożonymi rękoma osuwa się po rurze na podłogę, a potem wspina się na nią, oplatając kształtnymi nogami. Towarzyszą temu zawsze gwizdy podziwu i okrzyki aplauzu. Faceci z objawami wiosennej rui podbiegają do podium i wciskają za gumkę ‒ zastępującą Samancie majtki ‒ banknoty o dużych nominałach. To zasługa nie tylko jej talentu i zjawiskowo zgrabnego

ciała. Samanta ma ambicje aktorskie i dba o tak zwany przekaz. Kierowcy tirów i miejscowi zbieracze cebuli zgodnie twierdzą, że gdyby tylko chciała, mogłaby zrobić karierę w filmie lub telewizji. Kiedy Samanta zastyga w połowie rury w bezruchu, jej głowa opada, a długie czarne włosy zasłaniają pomnikowe piersi. Ta zrozumiała nawet dla zbieraczy cebuli alegoria ukrzyżowania kobiety walczącej o wolność obyczajów co wieczór wywołuje owację. Widzowie często zmuszają Samantę do bisowania, ale dzisiaj odwrócili się już w stronę drugiej estrady. Sprawiły to akustycznie wzmocnione dźwięki biczowania nagiego ciała. Ukrainka Ludmiła przywiozła z ojczyzny nowy numer, o mocno patriotycznej wymowie. Kiedy zrzuciła tunikę, okazało się, że na lewej połowie kształtnego tyłka ma wymalowany sierp skrzyżowany z młotem, na prawej zaś portret znienawidzonego prezydenta. Kierowcy ukraińskich tirów zawyli w aplauzie. Ich nieliczni rosyjscy koledzy niżej się pochylili nad swoimi kuflami. W Volenti większość bywalców nie lubi łysiejącego prymusa KGB i nikt nie ma odwagi tego zmienić. *** Samanta Białecka zjadła firmowy obiad i drzwiami dla personelu wyszła prosto na parking. Jej dziesięcioletnie bmw mimo przymrozku zapaliło od razu. Zatrzymała się przed wjazdem na szosę, aby przepuścić pędzące w stronę Łodzi samochody. Przednie koło jej samochodu wjechało w kałużę roztopionego śniegu, wydobywające się na powierzchnię wody bąble powietrza wskazywały na przebicie opony. Musiało się to wydarzyć bardzo niedawno, bo opona zachowała jeszcze swój kształt. Samanta miała do przejechania niecałe trzydzieści kilometrów. Wynajmowała mieszkanie w Łodzi. Jechała zbyt szybko, jak na drogę pokrytą śniegiem. Kiedy się zorientowała, że przestaje panować nad samochodem, próbowała hamować, samochód zsunął się na prawe pobocze i uderzył lusterkiem w słupek znaku drogowego. Tylne koło wpadło do rowu, samochód zarył w śniegu i się zatrzymał. Przez chwilę siedziała nieruchomo, próbując zrozumieć, co się stało. Z tyłu błysnęły światła samochodu; zjechał na pobocze i zatrzymał się

tuż za nią. Uchyliła szybę. Musiała wysiąść, bo przy samochodzie znaleziono ślady jej obcasów. Zrobiła krok lub dwa. Nocny przymrozek utrwalił ślady w śniegu, ale część z nich zadeptano. Wyglądało to tak, jakby ktoś wziął ją na ręce i uniósł. Ten ktoś nosił buty numer czterdzieści cztery. Godzinę później pracujący w Volenti akustyk, który wracał tą drogą do domu, zauważył w rowie samochód Samanty. Przez uchyloną szybę zajrzał do środka. Na przednim siedzeniu leżała torebka, w stacyjce tkwiły kluczyki. Samanta Białecka zniknęła. W Volenti zebrano pieniądze na nagrodę za informację o jej losie. Sprawę prowadziła prokuratura w Gorzowie Wielkopolskim, skąd dotarła do Volenti wiadomość, że Samanta została zamordowana przez zboczeńca. Jej dwuletnim dzieckiem zaopiekowało się małżeństwo pracujące w dziale zaopatrzenia kompleksu. Właściciel Volenti próbował w Gorzowie dowiedzieć się czegoś więcej o jej śmierci. Poinformowano go, że jej ciało wyłowiono z rzeki dwa miesiące po tym, jak zniknęła. Akta sprawy z niezrozumiałych powodów zostały objęte tajemnicą.

Rozdział I W określeniu „ciężkie płatki mokrego śniegu” analityczny umysł licencjata teologii pastoralnej, wikarego Eryka Tomczyka, wyczuwał fałsz i próbę literackiego opisania fizykalnych właściwości kryształów lodu, które tworzą strukturę śniegu. Wikary Tomczyk, będąc jeszcze w seminarium, zadał sobie trud określenia wagi śniegu, którym wypełnił łyżeczkę do herbaty. Przy wszystkich zastrzeżeniach, jakie można wysunąć wobec dokładności pomiaru, dokonanego wagą pożyczoną z apteki braci bonifratrów, różnica ciężarów właściwych śniegu określanego jako mokry w stosunku do tego, jaki powszechnie uważa się za śnieg suchy, była z naukowego punktu widzenia nieistotna. Brak precyzji wywodu i konformizm pojęciowy były ‒ zdaniem licencjata Tomczyka ‒ główną i podstawową przyczyną chaosu moralnego i kryzysu wiary we współczesnym świecie. Epidemia relatywizmu, która niszczyła zachodnią cywilizację, czerpała swoją pożywkę właśnie z braku jasności i odwagi w formułowaniu jednoznacznych ocen. Uniemożliwiała tym samym obiektywny osąd zła, które zatruwało nasze dusze. Śnieżyca rozpętała się nagle, wbrew radiowej prognozie pogody. Wikary Tomczyk lubił jazdę samochodem, także przy takiej pogodzie jak teraz. Jego suzuki miało stały napęd na cztery koła, który dawał poczucie bezpieczeństwa nawet w ekstremalnych warunkach. Dzisiejszej nocy w klimatyzowanym wnętrzu samochodu wikarego Tomczyka ktoś o wrażliwym węchu mógłby jednak wyczuć delikatny odór strachu. Może nie strachu w pełnym tego słowa znaczeniu, bardziej czegoś, co kolokwialnie określamy jako „cykoria”. A więc strach domniemany lub spodziewany. Obawę, że może stać się coś, czego nie chcielibyśmy doświadczyć. Śniegu przybywało z każdą minutą. W światłach

reflektorów nie było już widać rowów melioracyjnych po obu stronach drogi. Co kilkaset metrów wystawały tylko zakończone odblaskową czerwienią słupki. Strach, który zatruwał duszę wikarego, po części brał się stąd, że kilka dni wcześniej widział w telewizji relację z Japonii, gdzie śnieżyca na autostradzie odebrała życie kilku kierowcom. Światły umysł wikarego odrzucał jakiekolwiek skojarzenia z tym wydarzeniem, ale nie był całkowicie wolny od obaw związanych z tym, że jechał japońskim samochodem, a ta wąska droga nijak się nie miała do autostrad w Kraju Kwitnącej Wiśni. Obserwacja płatków śniegu, które przywierały do szyby i wirowały w mrocznej przestrzeni wokół samochodu, potwierdzała rezultat jego eksperymentu sprzed lat. Płatki śniegu miały teraz wielkość monety pięciozłotowej i mogłyby zostać uznane przez laika za śnieg mokry. Zgoda! Ale tylko wtedy, kiedy opadną już na powierzchnię i zaczną tworzyć skorupę. Tylko wtedy! Śnieg, który opada z chmur na ziemię, jest niczym innym jak bajecznym tworem kryształów lodu. Bóg nam go zsyła, abyśmy mogli dostrzec świat w białej szacie niewinności. Abyśmy odzyskali wiarę, że przemiana jest możliwa. Że można pozbyć się Brudu i Zła. Tę prawdę trzeba przypominać, nam grzesznym, co dzień. W kazaniach, modlitwach i czynach. Dawać świadectwo oczyszczającej Potęgi Wiary. My, Polacy, doświadczyliśmy cudu przemiany. Karol Wojtyła ‒ święty Jan Paweł II, przywołał Ducha Świętego, aby zmienił oblicze naszej ziemi, i moskiewskie imperium zła runęło jak domek z kart. Zbyt szybko i zbyt często o tym zapominamy, błądząc w cuchnących zaułkach relatywizmu, chciwości i konsumpcji. Fizyczne właściwości śniegu z właściwą Szwajcarom precyzją opisał przed laty Instytut Śniegu i Lawin w Davos. Śnieg spada na ziemię ze średnią prędkością około pięciu kilometrów na godzinę, a każdy płatek ma sześć wierzchołków. Wszystko się zmienia, kiedy zrywa się wiatr. Trajektorie lotu płatków, tak jak teraz, zaczynają przybierać najbardziej fantastyczne kształty. Styczniowy wiatr, zimny jak oddech śmierci, miota płatkami śniegu jak kaczym puchem wylatującym z adamaszkowych poduszek. Wikary Tomczyk mocniej chwycił kierownicę, bo wydało mu się, że

jego samochód zbaczał z pokrytej śniegiem powierzchni, którą uznał za drogę. Tomczyk jeździł tą drogą wiele razy. Jak zeznał później, znał ją na pamięć, potrafił intuicyjnie ocenić odległość od drzew i rzadko tu występujących znaków drogowych. Tylne koła zsunęły się na pobocze, niewidzialna siła ciągnęła samochód w stronę pola. Ugrzązł tak głęboko, że wikary nie mógł nawet otworzyć drzwi. Udało mu się zablokować mechanizm różnicowy, ostrożnie dodał gazu i samochód, mieląc kołami śnieg, powoli wypełzł na drogę. Po kilku minutach po lewej stronie drogi zauważył oświetlone rtęciowym światłem blaszane silosy cukrowni w Brodach. Do przejechania zostało mu zaledwie sześć kilometrów, ale strach poczynał sobie coraz śmielej. Rozsądnie byłoby przeczekać śnieżycę w ciepłej wartowni cukrowni, jednak wikary postanowił jechać dalej. „Zbyt długo jestem już poza parafią. Nienawidzę tych dwuznacznych pytań i aluzji. Wolę strach niż świdrujące oczka proboszcza” ‒ pomyślał. Kaczy puch nie jest żadną metaforą wirujących za szybą płatków śniegu. Absolutnie nie! To bardzo konkretne wspomnienie. Jedno z tych, które pamięta się do końca życia. Zupełnie niewinna, prawie dziecięca bójka na poduszki, o której nigdy nie wspomniał swojemu spowiednikowi. Puch wysypujący się z lnianego adamaszku, jej śmiech i fala gorąca, która odrywa ich od ziemi. Lecą nad łąkami jak para bielików. Ona grzbietem do ziemi, on wczepiony w nią szponami unosi ich ku niebu. Miłosne uniesienie, nieprawdopodobna lekkość bytu i absolutna bliskość Stwórcy. Potężna jak nigdy wcześniej wiara w powołanie i radość służby Panu. Upiór Grzechu pojawił się dopiero nad ranem, jeszcze we śnie. Pochylił się nad ich splecionymi ciałami, aby dobrze się im przyjrzeć. Wikary wyczuł zapach siarki, ale nie otworzył oczu ‒ wolał udawać, że to tylko zły sen. Później szatan nie wstydził się nawet zaglądać do konfesjonału, kiedy wikary spowiadał swoje owieczki. Szatan wie, co robi. Słuchając cudzych grzechów, zapomina się o swoich. Od dwóch lat Tomczyk nosił w sobie trującą słodycz grzechu, która dodawała mu sił w służbie Bogu. Ale grzech jest jednocześnie trucizną. Nie da się służyć całym sercem więcej niż

jednemu panu. Teolog pastoralny wiedział o tym lepiej niż wszyscy Doktorzy Kościoła. Oszukiwał sam siebie, przywołując prawosławie: tam przecież można mieć żonę i służyć Panu. Wikary często budził się z krzykiem w środku nocy, bo wydawało mu się, że ktoś wciskał mu za kołnierz piżamy kulę śniegu. Zimny dotyk śmierci. „Kiedy godzimy się na życie w grzechu, sami wołamy do miłosiernego Boga o karę. Na zbawienie zasługuje tylko ten, kto wyzna grzech i obieca poprawę”. Wikary Eryk Tomczyk nie zamierzał nikomu wyznawać swojego grzechu, co więcej, postanowił się w nim pogrążyć. Strach rozsiadł się swoją ciężką dupą na jego karku, jego ciężar zaczął paraliżować zaciśnięte na kierownicy dłonie. Ta śnieżyca nie była dziełem przypadku. Nie było jej na mapach pogody. Przysłał ją ktoś, kto ignorował prognozy, bo sam decydował o naszym losie. Wielcy grzesznicy żyją czasami długie lata i kara dosięga ich dopiero w piekielnej smole. Słudzy Kościoła grzeszą w dwójnasób, łamiąc śluby i siejąc zgorszenie. Dlatego muszą być karani za życia. To wielka łaska znosić tortury strachu i móc odkupić swoje grzechy gwałtowną śmiercią. Wikary Tomczyk oceniał swoją sytuację bardzo racjonalnie. Nie było w tym nic z mistycznego obłędu czy histerii skazańca. To zaledwie poczucie pewnego dyskomfortu. Wyobrażał sobie swój koniec trochę inaczej i spodziewał się, że nadejdzie znacznie później, przyznając jednocześnie, że nie miał ku temu żadnych przesłanek. Liczył na odrobinę miłosierdzia, o które prosimy, śpiewając pierwszą część suplikacji: Święty Boże… My, grzeszni, Ciebie, Boga, prosimy. Wysłuchaj nas, Panie. Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie… Jednak jego los był już przesądzony. Z przeciwnej strony z szaleńczą prędkością nadjeżdżał dziesięciokołowy tir, ciągnąc za sobą biały całun zagłady. Tomczyk od razu zrozumiał, że oto zbliżało się przeznaczenie. Czytał w gazetach o wielkich ciężarówkach pędzących ku wschodniej granicy. Rozjeżdżają na swojej drodze wszystko i wszystkich. Ich kierowcy są bezkarni, za granicą znikają w bezkresie upudrowanego pieriestrojką imperium zła. W śnieżycy kierowca takiej ciężarówki nie może jechać wolno, bo

ugrzęźnie w śniegu. Ale z prędkością taką jak ten może jechać tylko szatan. Tir wyjechał na prostą i oślepił wikarego Tomczyka baterią reflektorów. ‒ Widzę Twoje światło… Przebacz mi, Boże ‒ szepnął wikary. Ciężarówka pędziła wprost na niego. Tomczyk zdjął nogę z gazu i złożył dłonie do modlitwy. Uczestniczył w tylu pogrzebach, widział tyle łez i nieszczęść, że świadomość własnego końca nie była dla niego czymś nadzwyczajnym, godził się z tym, co musiało nadejść, co nieuchronne. W końcu tylko po to na tę krótką chwilę przychodzimy na świat. Przyjmujemy pod postacią chleba ciało Zbawiciela, dajemy świadectwa wiary i opatrzeni sakramentami trafiamy do upragnionego nieba. Dusze grzeszne spotyka kara, zabiera je szatan. „Widzę go, tuż przed sobą… Zarośnięta azjatycka gęba kierowcy, szalone oczy diabła i wymalowany na szoferce bawoli łeb z rogami. Teologia pastoralna nie wspomina o takim wcieleniu szatana, ale jakie to ma w tej chwili znaczenie? Nie boję się śmierci, zasłużyłem na nią. Boję się bólu i upokorzenia. Trzasku łamanych kości, przebijających skórę odłamków szkła, wpadających do gardła i oczodołów, lepkiej krwi wypełniającej tchawicę, przez którą nie przedostanie się już niezbędne płucom powietrze, rozerwanych jelit, z których wydobędzie się fekaliczny odór”. Ciała księży, którzy umierali w jego parafii, wystawiane były w otwartych trumnach, aby wierni mogli się pożegnać ze swoimi pasterzami. Proboszcz raczej nie zgodzi się na wystawienie ciała, po którym przejechał dziesięciokołowy tir szatana. Zamknięta trumna zawsze daje asumpt do domysłów. Z całą pewnością dowiedzą się, gdzie był i co robił. Zamknięta trumna będzie ostatecznym dowodem na to, że zdradził Boga i umarł w grzechu. Kiedy myślał o swojej śmierci, to zawsze chciał odejść bez pożegnania. Umrzeć we śnie, bez bólu. Bóg go nie wysłuchał. Dlaczego niby miałby słuchać grzeszników? Kierowca tira pokazał mu uniesiony w górę środkowy palec. Tir minął go, obsypując tumanem śniegu. Podmuch zakołysał samochodem wikarego, ale nic więcej się nie stało. To było tylko ostatnie ostrzeżenie, zapowiedź

cierpienia, jakie go czekało, zanim Bóg pozwoli mu umrzeć. Zapowiedź życia w ciągłym strachu, zanim przyjdą po niego szatani! Uchylił szybę, aby odetchnąć mroźnym powietrzem. „Uległem strachowi, bo nie wyobrażam sobie życia bez miłości. A może tylko pożądania? Może wmawiam sobie, że to miłość. Czy pragnę jej dobra? Byłem ślepy, ale zobaczyłem światło! Bóg mi wybaczy, a ja będę Jego najwierniejszym sługą!”. Strach powoli ustępował, czuł przyspieszone bicie serca. Mógł oddychać, poruszać rękami i nogami. Żył. Skierował samochód na widoczny jeszcze ślad kolein tira i delikatnie dodał gazu. Z ulgą stwierdził, że jego samochód trzyma się drogi i przy odrobinie szczęścia może udać mu się dojechać do celu i zapomnieć o upokarzającym strachu i myślach niegodnych umysłu licencjata teologii pastoralnej. „Kochając kobietę, nie występuję przeciw żadnemu z wielkich dogmatów Kościoła. Nie obrażam Boga, a jedynie pewien obyczaj”. Nacisnął mocniej pedał gazu, samochód tym razem nie przyspieszył, pchał przed sobą, jak pług, zwały śniegu i koła zaczęły tracić przyczepność. Tuż przed wjazdem do miasteczka, na nieosłoniętym od wiatru odcinku, często tworzyły się zaspy. Kiedyś na polach rozstawiano drewniane płoty, które zatrzymywały śnieg. Od czasu, kiedy przyjęto, że klimat się ociepla, uznano to za anachronizm. Samochód wbrew wysiłkom wikarego zsunął się z drogi i zatrzymał. Po prawej stronie wystawał ze śniegu daszek przydrożnej kapliczki, kilkanaście metrów dalej pokrywa śniegu wydawała się już znacznie cieńsza. Zawirowania wiatru porywały śnieg dalej, w stronę pola. Tomczyk, starając się utrzymać koła w koleinach, spróbował cofnąć samochód. Koła buksowały, coraz głębiej grzęznąc w śniegu. Usłyszał tarcie śniegu o podwozie, koła straciły przyczepność. Wyskoczył z samochodu. Dwa miesiące temu w górach miał podobną przygodę, od tego czasu woził w bagażniku łańcuchy i łopatę. Odgarnął śnieg i założył łańcuchy, samochód cofnął kilka metrów i wikary znowu musiał kopać. Wtedy, w górach, byli razem, jej obecność dodawała sił, teraz zabrakło mu oddechu i musiał chwilę odpocząć. Za kilkanaście minut będzie

w domu, odmówi kompletę i zaśnie w wykrochmalonej pościeli. Jego modlitwa będzie jednocześnie dziękczynna i błagalna. Tomczyk zrozumiał, że bezpośrednią przyczyną strachu, który zawładnął jego duszą, była niechęć powrotu. Przestraszył się, że utracił wiarę i powołanie. Ale to wszystko zostało już za nim. Przed nim było ciepło, aromat kąpieli i głębokie modlitewne uniesienie w czasie komplety, bezpośredniej rozmowy z Bogiem. Wsiadł do samochodu, wrzucił wsteczny, samochód cofał, wyjąc na wysokich obrotach, ale nagle stanął. Koła znowu buksowały. Wysiadł, tylne koło natrafiło na przeszkodę. Łopatą odrzucił śnieg, poczuł nagłą słabość w nogach, a po chwili w całym ciele. Nie była to zjawa ani przywidzenie. Ze śniegu wystawało alabastrowo-białe biodro młodej kobiety, dziewczyny. Odgarnął śnieg. Zasłaniała dłonią piersi. Delikatne, słabo umięśnione przedramię młodej kobiety było sztywne i zimne. Karminowo czerwony lakier, który pokrywał jej paznokcie, był w kilku miejscach zerwany, niekiedy razem z podłożem. Tomczyk usunął śnieg z jej twarzy, była posiniaczona, wokół szyi biegła brunatna pręga. Wsunął dłoń pod jej plecy i spróbował ją unieść. Ciało było już sztywne, przygniecione śniegiem stawiało opór. Dziewczyna była zupełnie naga, szron zamarzł na jej wpółotwartych ustach, brwiach i długich rzęsach. Usta miała wypełnione krwią, w szczęce brakowało kilku zębów. Eryk Tomczyk znał tę twarz. Jeszcze niedawno była mu bliższa od tej, którą kochał. Modlił się do niej, powierzał jej swoje myśli, grzechy i pragnienia. Kiedy rzymscy legioniści prowadzili ją na śmierć, padał śnieg, tak jak teraz. Święta męczenniczka za wiarę ma prawo objawić się wszędzie, nawet w Kamocku. Ale skąd się wziął lakier na jej paznokciach? Święta, według „Martyrologium Hieronima”, oddała życie w końcu trzeciego wieku w tureckiej Kapadocji. Zwyczaj zdobienia paznokci znany był już w starożytnym Egipcie, a nawet w Chinach, ale stosowane ówcześnie barwniki nie wytrzymałyby tak długo kontaktu ze śniegiem. Wikary Tomczyk nie był pewien, czy w tamtych czasach znano już nitrocelulozę i toluen. Lakier na palcach świętej był

zdecydowanie zbyt współczesny, podobnie jak jej nagość i wygolone krocze. Nagość na portretach świętych pojawiła się dopiero w renesansie, kilkaset lat po jej śmierci. Wybite zęby i siniak pod okiem mogły być następstwem tortur, jakim poddali ją oprawcy rządcy Fabrycjusza, ale ten lakier wyglądał na profanację. Wikary Tomczyk wyjął z kieszeni telefon i wystukał numer alarmowy sto dwanaście. Przerwał połączenie, niepewny redakcji komunikatu, który miał zamiar przekazać. Schował telefon do kieszeni i pochylił się nad ciałem dziewczyny. Wszystkie źródła mówią, że powierniczkę jego myśli ścięto mieczem. Brunatna pręga wokół szyi dziewczyny mogła być śladem po stryczku, ale w żadnej mierze blizną po zabiegu przyszycia głowy. Koszmary, które dręczyły go prawie każdej nocy, zaczynały nachodzić go na jawie. „Dosyć! Apage, Satanas! Wystarczy na dziś mistyki i transcendencji. Ta dziewczyna nie żyje, wiele wskazuje na to, że rozstała się z życiem wbrew własnej woli”. Ponownie sięgnął po telefon, miał dwa aparaty, a o istnieniu tego drugiego nie wiedział nawet proboszcz. Po kilku sygnałach odezwał się dyżurny. ‒ Przed wjazdem do Kamocka, od strony Nasielska, leżą przy drodze zwłoki młodej kobiety. ‒ Nazwisko pana? ‒ Dioklecjan. ‒ Imię? ‒ Fabrycy. ‒ Da się tam teraz dojechać? ‒ Terenówka musi być. ‒ Może pan tam zaczekać? ‒ Mogę. ‒ Proszę podać numer swojego telefonu. Tomczyk przerwał połączenie i wrócił do samochodu. Wytarł rękawiczką trzonek łopaty i wbił ją w śnieg, obok ciała. Pobłogosławił zwłoki, wsiadł do samochodu i odjechał. Dwadzieścia minut później zamknął drzwi garażu. Wszedł na piętro i otworzył drzwi swojego mieszkania. Przez chwilę obserwował, jak wanna napełnia się gorącą

wodą, aromatyczna sól zamienia w białą puszystą pianę, a jego odbicie w lustrze znika za welonem pary. Był wreszcie nieobecny dla świata. Miał za sobą najbardziej dramatyczny dzień w swoim życiu. Umierał i wracał do żywych, gardził sobą i wielbił Pana. Wreszcie był wolny. Od strachu i pożądania. Coś jeszcze musiało się stać. Musiało się dopełnić jego przeznaczenie. Nie zapalając światła, wyjrzał przez okno. Śnieg nie przestawał padać. W mieszkaniu proboszcza Bonikowskiego paliło się światło, na podjeździe stał samochód z włączonym silnikiem. Tomczyk znał ten samochód i jego właścicielkę. Położył na szafce obok łóżka zegarek. Z telefonu, z którego dzwonił na policję, wysłał krótką wiadomość. Zauważył, że na podjeździe pojawił się proboszcz w towarzystwie dwóch kobiet w futrach. Samochód odjechał. Proboszcz spojrzał w górę, w stronę okien mieszkania wikarego, i skierował się w stronę domu. Kiedy zniknął za drzwiami, Tomczyk zgasił światło i zapalił świece stojące po obu stronach krucyfiksu. Od ich płomieni zapalił jeszcze dwie i przeszedł z nimi do łazienki. Chwilę później leżał już w swojej wannie wypełnionej gorącą wodą. Jego nagość skrywała piana pachnąca wanilią i kwiatem wiśni, biała jak świeży śnieg. Obrazy dzisiejszego dnia wolno przesuwały się przed jego oczami. Galerię otwierał portret kruczowłosej dziewczyny o śniadej cerze, która otwiera mu drzwi. W jej oczach widzi łzy wzruszenia. Kobieta obejmuje go i zawisa mu na szyi. Płacze, śmiejąc się, i czule całuje jego dłoń. Żar ciał w świetle świecy. Potem sekwencja obrazów drogi ginącej pod tumanami śniegu. Rogaty bawół na masce szarżującego w zamieci tira i ta druga dziewczyna. Święta, martwa, naga i bezbronna. Jej obraz zatrzymał się przed oczyma wikarego na dłużej. Kiedy Tomczyk próbuje unieść jej głowę, dziewczyna otwiera oczy i uśmiecha się do niego splamionymi krwią ustami. Sięga ręką za siebie i podaje Tomczykowi różę, tak czerwoną jak krew na jej ustach i lakier na paznokciach. Tomczyk sięga po kwiat, ale nie może go uchwycić. Kwiat jest niematerialny, jest w zasięgu jego ręki, ale w innym wymiarze. W innym kosmosie. Wszystko pokrywa szron. Kwiat więdnie z zimna i przełamuje się w połowie łodygi. Uśmiech znika z twarzy

dziewczyny, szron pojawia się na jej brwiach i rzęsach, gaśnie światło w jej oczach. Spod opuszczonych powiek wikarego Tomczyka wypływają dwie łzy, dają początek kolejnym, płyną jedna za drugą. Jego ciałem wstrząsa szloch. Po krótkiej euforii jego dusza pogrąża się w smutku. To trwa już zbyt długo. Niekończąca się huśtawka nastrojów, chwile uniesienia, długie tygodnie depresji i zwątpienia. Lekarstwa, które przepisał mu psychiatra, tylko go otępiają i wywołują senność. Nie był już nawet pewien, czy to wszystko, co dzisiaj przeżył i jeszcze raz w zwolnionym tempie widział przed chwilą, to prawda, czy tylko urojenie. Kolejny koszmarny sen. Jeden z tych, które wyrywają ze snu w środku nocy i nie pozwalają zasnąć już do rana. Marihuana przynosiła mu ulgę tylko przez chwilę. Po kilku tygodniach koszmary wróciły ze zdwojoną siłą, a koleś, który mu ją dostarczał, próbował go szantażować. Zbłąkany pasterz zbłąkanej trzody. „Kłamstwo, Grzech i Wstyd. Jakie to podłe i żałosne, odpuszczać grzechy, samemu będąc grzesznikiem!”. Za szybą, ignorując grawitację, zawisł pojedynczy, ogromny płatek śniegu, zawirował i zastygł w bezruchu, przywierając do szyby. Teraz wszystko stało się jasne. Sześć wierzchołków płatka śniegu to przecież heksagram! Tarcza Dawida, pieczęć Salomona! Heksagram symbolizuje połączenie dwóch pierwotnych sił. W kabale połączenie sześciu wierzchołków jest sakramentem. W wierze, którą głosił wikary, tylko małżeństwo usprawiedliwiało połączenie ciał. Związek, w którym trwał, skazywał go na ekskomunikę i potępienie. Ten płatek śniegu krzyczy! „Lakier na paznokciach świętej Doroty to symbol fałszu i obłudy. Kłamstwa, pod którym ukrywam przeżartą grzechem duszę. Okłamuję Boga, okłamuję siebie, okłamuję ją, bo przecież nigdy się z nią nie ożenię! Pełnymi garściami zrywałem zakazane owoce Drzewa Poznania Dobra i Zła. Zanudzałem dzieci na lekcjach religii żałosną historią Adama i Ewy, a sam, jak wieprz, żarłem owoc zakazany. Głupiutkiej Ewie podsunął go szatan w skórze węża. Mnie, licencjata teologii, nikt nie musiał namawiać. Przegrałem ze zwierzęcym pożądaniem samicy! Hańba sługi bożego i filozofa!”.

Uniósł się na łokciach, aby zobaczyć w lustrze swoje odbicie. W świetle świec ujrzał zapłakaną, żałosną gębę zasrańca. Krótkie chwile kradzionego szczęścia, nocne koszmary, tygodnie czekania i wycie do księżyca. Nowe kłamstwa, szaleńcza jazda, aby poczuć jej zapach i słodycz grzechu. Tortura powrotu, i tak bez końca. Odbicie twarzy w lustrze znowu przesłoniła para, widział tylko plamę konturu głowy. A może tak wyglądała jego dusza, która wyzwoliła się z grzesznego ciała? Poczuł ulgę jak ktoś, kto długo błądził w labiryncie i nagle zobaczył światło. Lustro wisiało na drzwiach szafki, w której trzymał przybory toaletowe, lekarstwa i jedyną pamiątkę po ojcu. Dziadek kupił ją w Paryżu, w czasie wystawy światowej w 1900 roku. Srebrzyste ostrze z kutej stali oprawione perłową macicą. Tej brzytwy używał jego ojciec. Dla wikarego była wyłącznie pamiątką, przechowywał ją w skórzanym futerale z podwójnym dnem, gdzie ukrywał narkotyki. Przed wyjazdem naostrzył ją na skórzanym pasku przywiązanym do klamki. „Student Rodion Raskolnikow użył do swojego eksperymentu siekiery. Zabił starą lichwiarkę i obserwował, jak zareaguje na to jego dusza. Uważał, że ma prawo zabić babę, która pomnażała nieszczęście i cierpienie ludzi. Miał prawo do grzechu, skoro czynił dobro. Raskolnikow miał szczęście, skazano go na katorgę. Tylko pokuta jest w stanie uleczyć chorą duszę. Na zesłaniu się nawrócił, zdobył miłość kobiety i odzyskał wiarę w Boga. Nie ma innej drogi. Dusza jest nieśmiertelna i nic mi nie grozi. Rodzinna pamiątka nie zada mi bólu. Uwolni tylko moją udręczoną duszę z więzienia grzesznego ciała…”. Aromatyczna piana, która delikatnie pieściła jego ciało, ze śnieżnobiałej zaczęła się przebarwiać na różowo. Woda powoli stygła, ale wikary czuł, że ogarniało go ciepło. Błogość, poczucie ulgi, spokój i sen. Rozległy się dźwięki trąb anielskich i świat, który przesuwał się teraz przed jego oczami, był już wolny od śniegu. Korony drzew wypełniały świeże zielone liście, łąka, po której stąpał bosymi stopami, wyglądała jak dywan utkany z kwiatów. Tomczyk zobaczył siebie w długiej pokutnej koszuli ze zgrzebnego płótna i z sękatym kosturem pątnika w dłoni. Szedł w stronę wiszącej tuż nad horyzontem czerwonej

kuli słońca. Czuł jej ciepło. Nagrzewające się powietrze drżało, a sylwetka wikarego na tle słońca zaczęła tracić kontury, rozmywać się, a po chwili zupełnie znikła. Dusza wikarego uniosła się wysoko nad ziemią. Wolna od wszelkiej materii była niewidzialna, ale nie straciła kontaktu z istotami zamieszkującymi tę planetę. Zachowała swoją wrażliwość na krzywdę i ból, dzięki której mogła usłyszeć wydobywający się z ubogiej chaty krzyk noworodka, któremu nie udzieli już chrztu. Usłyszał odbite od marmurowej posadzki ostatnie tchnienie bogacza, któremu nie udzieli już extrema unctio, ostatniego namaszczenia odchodzących z tego świata. Poczuł chłód. Dusza wikarego Tomczyka zbliżała się do granicy stratosfery. W ubiegłym roku austriacki szaleniec wyskoczył na tej wysokości z balonu i udało mu się wrócić na Ziemię. Dusza Tomczyka pragnęła być jeszcze dalej. Lecąc, zadawał sobie pytanie, czy piekło jest na Marsie, czy w innej galaktyce. To bez znaczenia, stamtąd się już nie wraca. Jeżeli od razu wrzucą go do gotującej się smoły, to będzie diabłom wdzięczny. Zimno, które przeszywało jego ciało, stało się nie do zniesienia. Musimy w tej chwili wrócić do protokołu przesłuchania wikarego Tomczyka, który uznał tę sytuację ze sprzeczną ze stanowiskiem nauki. Nieugięty bojownik o precyzję wywodu i czystość pojęciową wymógł na przesłuchującym, aby w tym miejscu dodać następującą kwestię: „Zimno, które przeszywało moje ciało, było oczywiście odczuciem fantomowym. Bólem nogi, którą amputowano, której cierpiący już nie ma, a mimo to odczuwa fizyczny ból utraconej kończyny. Podobnie było w tej sytuacji: moja dusza odczuwała chłód ciała, które już opuściła. Natomiast rozdzielenie mojego ciała i duszy w kontekście teologicznej nieodwracalności tego procesu należy uznać za kwestię wykraczającą poza kompetencje władz świeckich. Wyjaśnienie tej sprawy powierzyć można jedynie Kongregacji Nauki i Wiary Stolicy Apostolskiej”. W tym miejscu zakończono przesłuchanie. Eryk Tomczyk, wikary parafii rzymsko-katolickiej w Kamocku, hospitalizowany w szpitalu powiatowym w Słodowie po nieudanej próbie samobójczej, odmówił składania dalszych wyjaśnień.

Rozdział II W Warszawie słoneczne dni z dodatnią temperaturą zdarzają się w styczniu wyjątkowo rzadko. Młodzi ludzie pozbywają się wtedy czapek i szalików, aby wyrazić w ten sposób afirmację dla tego stanu przyrody w środku wschodnioeuropejskiej zimy. Dwie dziewczyny, które się zatrzymały przed wejściem do przedwojennej kamienicy przy ulicy Lwowskiej, były ubrane wręcz wiosennie. Ich twarze zasłaniały słoneczne okulary, spod których wystawały dymiące w jaskrawo uszminkowanych ustach papierosy. Niższa z nich nacisnęła przycisk wideofonu. ‒ Kto? ‒ zachrypiał głos w pudełku. ‒ Gosia ‒ odpowiedziała dziewczyna, zdejmując okulary. Pokazała kamerze swój prawy i lewy profil z gracją fotomodelki. ‒ A ta druga? ‒ spytał podejrzliwie. Gosia odsunęła się o krok, żeby zrobić miejsce dla drugiej, wyższej dziewczyny. ‒ Zdejmij okulary ‒ zażądał głos. Pokryta grubą warstwą makijażu twarz aspirant Marty Czapskiej nie wyrażała żadnych uczuć. Zdjęła okulary i oblizała językiem usta. Dźwięk brzęczyka oznajmił, że mogą wejść. Wysiadły z windy na drugim piętrze. Drzwi do mieszkania były uchylone, weszły do środka. Alert czekał tuż za progiem. Wysoki facet po sześćdziesiątce, czerwona, nalana twarz, łysina otoczona wianuszkiem siwych włosów. Miał na sobie pikowany jedwabny szlafrok w chińskie wzory. Stopy w futrzanych kapciach, spod szlafroka wystawały białe, zdeformowane żylakami łydki satyra. ‒ Rozbierajcie się. ‒ Nie czekając na ich reakcję, przeszedł do salonu. Dziewczyny powiesiły na wieszaku swoje kurtki i poszły za nim. Alert

usadowił się pośrodku skórzanej kanapy przed stolikiem, który służył mu za barek. ‒ Nalejcie sobie, czego tam chcecie. ‒ Taksował wzrokiem piersi Marty, która pochyliła się nad butelkami. Gosia nalała sobie kieliszek fioletowego likieru i usiadła obok Alerta. ‒ Ile ty masz lat? ‒ rzucił w stronę Marty. Marta postawiła na stoliku swoją torebkę i podniosła jedną z butelek. ‒ Tyle, na ile wyglądam. ‒ Wyglądasz na starą dupę… ‒ Proszę, proszę, a ja myślałam, że twój rocznik to już w całości robaki zżarły… ‒ odpowiedziała Marta. Gospodarz ryknął śmiechem i klepnął ją po udzie. ‒ Lubię pyskate, nikt lepiej nie obciąga jak pyskate! Siadaj tu… ‒ Wskazał Marcie miejsce obok siebie. Z małej szkatułki wysypał na blat szczyptę białego proszku. Podał rurkę Gosi, która wprawnie wciągnęła proszek do nosa. Przygotował drugą porcję i podał rurkę Marcie. Wzięła ją od niego i położyła na stoliku. ‒ Już nie fruwam. ‒ Nie musisz… mała lubi… ‒ Odwrócił się do Gosi i podniósł palcem jej bluzkę. Dziewczyna znała jego upodobania, zdjęła bluzkę przez głowę i zdążyła jeszcze łyknąć likieru. Alert chwycił ją za włosy i wepchnął jej głowę między swoje uda. Nie protestowała, zaczęła rytmicznie poruszać głową. Gospodarz odwrócił się do Marty. Dotknął jej brody i zmusił, żeby spojrzała w jego stronę. ‒ Ona zaczyna… ty kończysz… ‒ Ręka mężczyzny osunęła się na pierś Marty i zaczęła ją miętosić. Kamera umieszczona w torebce Marty transmitowała ten obraz do zaparkowanego przed domem Alerta samochodu. W czarno-białej wersji widać go było na laptopie aspiranta Marcina Burhardta. Marcin był pod wrażeniem talentu aktorskiego Marty. Polecenie Grosza ocuciło go z zamyślenia.

‒ Wchodzimy! ‒ powtórzył komisarz Michał Grosz. ‒ To wystarczy… ‒ Co robimy, jeżeli zablokował drzwi? ‒ spytał Władek Jawor. ‒ Marcin ma dorobione klucze ‒ uspokoił go Grosz. ‒ Mogę je zobaczyć? ‒ nalegał Władek. Marcin zaczął grzebać w kieszeniach. Z głośników laptopa dobiegł głos Marty: ‒ Za połyk dopłacasz tysiąc… ‒ Odbiło ci? Ta szmata ma u mnie dług… ‒ wysapał Alert. ‒ Zdejmuj to ‒ Szarpnął bluzkę Marty i natychmiast dostał od niej w twarz. Uśmiechnął się, przemoc kręciła go w każdą stronę. ‒ Wchodzimy! ‒ powtórzył Grosz i wysiadł z samochodu. Marcin biegł za nim, ciągle grzebiąc w kieszeniach. Władek przeładował pistolet, wepchnął go za pasek i podreptał za nimi. Sytuacja na kanapie rozwijała się. Alert kazał Gosi zaczekać w sypialni. Nalał sobie trochę koniaku i rozbawiony obserwował Martę. ‒ Lubisz dostać z liścia po ryju? Czy smyczą po dupie? Powiedz, co lubisz…? ‒ Myślę, że pora już kończyć to przedstawienie ‒ powiedziała Marta, patrząc w stronę torebki. ‒ Dopiero zaczynamy, laseczka… Alert odstawił kieliszek i wygrzebał spod poduszek kanapy mały rewolwer. Wymierzył go w głowę Marty. Drugą ręką rozerwał jej bluzkę. Z biustonoszem nie dał sobie rady. Przełożył rewolwer do lewej ręki i prawą chwycił ją za włosy. Cios Marty trafił go w krtań. Otworzył usta jak świąteczny karp, ale nie mógł złapać oddechu. Marta uderzyła jego nadgarstkiem o kant stołu, rewolwer upadł na podłogę. Facet nie był w stanie pojąć, co się z nim działo. Spróbował wstać. Miłosierny cios łokciem w przeponę pomógł mu usiąść. Dziewczyna ostrożnie podniosła rewolwer i poszła z nim do korytarza. Karta telefoniczna, którą zablokowała rygiel zamka, tkwiła tam nadal. Otworzyła drzwi wejściowe. Tak głupiego wyrazu twarzy swoich kolegów nie widziała nigdy wcześniej. Grosz miał niedomknięte usta, Marcin grzebał w kieszeniach, a Władek mierzył do niej z pistoletu.

‒ Nie spieszyliście się… Spodobało się wam przedstawienie? ‒ Ten dureń zgubił klucze ‒ bąknął Władek. Weszli do mieszkania. Alert odzyskał już oddech i próbował wepchnąć pod kanapę szkatułkę z proszkiem. ‒ Pan prezes Alert? ‒ spytał Grosz. ‒ Co panowie tu robią? To najście, proszę natychmiast… ‒ Głos uwiązł mu w kontuzjowanej krtani. ‒ Proszę włożyć czyste gacie i jakiś gustowny krawat, na dole może już być telewizja. ‒ Odpowie pan za to! ‒ warknął Alert. Przestraszył się i bezradnie rozglądał się dookoła. ‒ Jeżeli chciałby pan zadzwonić do żony, to proszę się nie krępować… Alert rozwalił się na kanapie i sięgnął po telefon. ‒ Jest u mnie policja, chcą mnie aresztować, zrób coś z tym… ‒ Odłożył telefon i położył dłoń na sercu. ‒ Proszę wezwać pogotowie, będę miał zawał. Grosz sięgnął po jego telefon. Przejrzał rejestr rozmów. ‒ Nie dzwonił pan do żony, będzie się martwiła… Opiekę lekarską dostanie pan w areszcie. Ubierze się pan, czy chce pan wyjść na ulicę w tym szlafroku, jak bułgarski alfons? Nie boję się pana ani pańskich kolegów, dzisiaj śpi pan na twardych dechach. ‒ Nie wolno panu mnie obrażać, jestem urzędnikiem państwowym. ‒ Jest pan świnią… nie można pana obrazić… Alert skrzywił się z niesmakiem. Grosz mówił coraz głośniej, nakręcał się swoim gniewem i zbliżał się do niego z wyciągniętym wskazującym palcem. Chwycił go za połę szlafroka i gdyby nie Władek, który ich rozdzielił, uderzyłby grubasa w twarz. ‒ Nawet małpy nie robią takich rzeczy… Sam pan wybierze sobie krawacik czy mam panu pomóc, prezesie? ‒ spytał Władek, popychając go w stronę sypialni. Grosz wrócił do korytarza, aby ochłonąć. Marta zdążyła już się przebrać, ale na twarzy miała jeszcze ostry makijaż i sztuczne rzęsy. ‒ Wracaj do domu, to wszystko na dzisiaj ‒ rozkazał Grosz.

‒ Umówiłam się na to sprawdzenie, chcę mieć to z głowy ‒ odpowiedziała. ‒ To nic pilnego. Grosz rozcierał swoją dłoń, jakby nie był pewien, czy uderzył Alerta i zdążył już o tym zapomnieć, czy dopiero miał zamiar to zrobić. Marta wyszła, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Grosz bywał nieobliczalny, lubiła go za to. Czasami nawet wydawało się jej, że mogłaby się w nim zakochać.

Rozdział III Kościół pod wezwaniem świętej Doroty zbudowano w XIV wieku, jako wotum dziękczynne rycerza Junoszy. O rycerzu zamknięta w przeszklonej gablotce, zdeformowana czasem i wilgocią, zapisana ręcznym pismem kartka papieru nie wspominała ani słowem. Nie było tam też słowa o patronce, tylko wypisane godziny, w których odprawiane były msze. Budynek składał się z jednej prostokątnej nawy i domurowanej do niej półkolistej absydy ozdobionej witrażami, przedstawiającymi stacje drogi krzyżowej. Marta zapukała do drzwi plebanii, ale nikt jej nie otworzył. Postanowiła schronić się w kościele, gdzie wcale nie było cieplej niż na zewnątrz. Promienie zimowego słońca, które przebijały się przez kolorowe szkiełka witraży, nie dawały ciepła, ich światło odkrywało przed nią alegoryczne obrazy zdobiące ściany i sklepienie kościoła. Skąpo ubrane lub nagie postacie za pomocą ekspresyjnych gestów opowiadały sceny Nowego Testamentu. Marta nie pamiętała już nic z lekcji religii, poza wyznaniem wiary i wieczorną modlitwą. Treść malowideł na ścianach i sklepieniu była dla niej zupełną abstrakcją. Intrygował ją wyraz twarzy występujących na freskach postaci. Wszystkie były niezwykle uduchowione i ekspresyjne, zarówno te wznoszące miecz czy włócznię, jak i te błagające o łaskę. Widok tylu nagich postaci na polichromiach sprawił, że Marcie przez chwilę wydawało się, że ona też nie ma na sobie ubrania i za chwilę zastygnie z zimna jak postacie na obrazach. Postanowiła wrócić do samochodu i jeszcze raz zadzwonić do proboszcza. Odgłos jej obcasów odbił się od sklepienia i zwielokrotniony dotarł do wszystkich zakamarków kościoła, również do konfesjonału, gdzie poruszyła się zawinięta w czarne palto postać.