mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Szepielak Anna J - Zamówienie z Francji

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Szepielak Anna J - Zamówienie z Francji.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 353 stron)

Szepielak Anna J Zamówienie z Francji

MOIM RODZICOM Babciom i Dziadkom

Podziękowania Książka ta nigdy nie opuściłaby przepastnych przestrzeni mojej szuflady, gdyby nie pomoc i życzliwe komentarze kilku osób, którym pragnę wyrazić moją wdzięczność za wsparcie, jakiego mi udzielili. Dziękuję zatem moim kochanym Rodzicom, którzy cierpliwie znosili moje pisarskie fanaberie i nocne przesiadywanie przed komputerem. Serdecznie dziękuję mojej przyjaciółce, pierwszej czytelniczce i korektorce tekstu - Annie Serek za wyrozumia- łość, trafne uwagi i podtrzymywanie na duchu w chwilach zwątpienia. Chcę również podziękować Agnieszce Gaber-Sobków za pomoc przy tłumaczeniu francuskich fragmentów tekstu; Dariuszowi Zarodowi za fachowe porady na temat fotografii oraz moim przyjaciółkom: Dorocie Zaród i Justynie Kaczówce za wiarę w moje możliwości twórcze.

Prolog - Dziedziczka! - krzyknęła radośnie stara akuszerka. W mocnym uścisku doświadczonych dłoni trzymała nagie różowe ciałko dziecka. - Jaśnie pani powiła córkę! - Niech będą dzięki Bogu Najwyższemu... - wyszeptała słabym głosem kobieta leżąca na szerokim łożu z balda- chimem. Córka. Taka córka - to prawdziwy dar Niebios! Poród był bardzo ciężki, ale młoda matka myślała już tylko o tym, że wypełniła wreszcie swój obowiązek wobec tej rodziny i... przeżyła, choć akuszerka od tygodni ze źle skrywaną dezaprobatą patrzyła na jej wąskie biodra. Drżąc ze zmęczenia, próbowała podnieść głowę, by zobaczyć niemowlę, ale bez sił opadła z powrotem na puchowe poduszki. Jej twarz zniknęła w półmroku rozpraszanym jedynie przez migoczące światło świec. Pow7olnym gestem odgarnęła ze spoconego czoła czarne kosmyki włosów i zwilżyła koniuszkiem języka wysuszone wargi. Było jej duszno, bo w alkowie panował zaduch, a kotary, opadające po bokach łoża, źle podpięto.

- Pokażcie mi dziecko, chcę je zobaczyć - słaby głos ledwo przebijał się przez głośny płacz niemowlęcia. Służące, które do tej pory gorliwie kręciły się przy swej pani, zupełnie ją teraz zignorowały i skupiły się wokół dziecka. Długo wyczekiwane narodziny kolejnej dziedziczki starego francuskiego rodu oznaczały dla nich świętowanie, uczty, zabawy i drobne podarki od jaśnie państwa. Od sześćdziesięciu lat nie narodziła się tu nowa dziedziczka, dlatego moment ten wart był zapamiętania. Akuszerka właśnie skończyła myć niemowlę. Ostrożnie zawinęła je w jedwabną kołderkę i ruszyła ku siedzącej w kącie dystyngowanej, starszej damie. Delikatnie i z szacunkiem złożyła wrzeszczący tobołek na kolanach matrony, spowitej w czarną, aksamitną suknię. - Moja prawnuczka - stwierdziła z dumą starsza pani. -Nareszcie dziedziczka! Urodzona w roku Pańskim 1773 - spojrzała z czułością na niemowlę i ostrożnie pogładziła różowe czółko kościstą dłonią. Służące, zachowując pełen szacunku dystans, ciekawie wyciągały w jej stronę głowy, aby przez koronki i jedwabie dojrzeć słynne rude włoski na główce nowo narodzonej dziewczynki. - A toż co?! - wykrzyknęła nagle matrona, wzbudzając dreszcz wśród zgromadzonych kobiet. Światło świec zalśniło krwawo na kosztownym rubinowym pierścieniu, gdy starsza pani gwałtownie zatrzymała W bezruchu dłoń głaszczącą do tej pory dziecko. Wszyst-

kie oczy skierowały się na nią, a ona z niepokojem wpa- trywała się w zapłakaną twarzyczkę. Nie zdążyła jednak nic powiedzieć, ponieważ od strony łoża rozległ się nagle głośny jęk. Leżąca w zmiętej pościeli matka dziecka skręciła się spa- zmatycznie, a jej białe dłonie zacisnęły się z bólu na koronkach poduszek. Akuszerka natychmiast rzuciła się do niej, gwałtownie odtrącając przeszkadzające kotary, ale po krótkiej chwili ze strachem w oczach odwróciła się do zgromadzonych kobiet. Usiłowała właśnie coś powiedzieć, gdy rozpaczliwy skowyt bólu zagłuszył jej słowa. Przerażająco czerwona plama na prześcieradle powiększała się z każdym ułamkiem sekundy. W sypialni zapanował chaos...

ROZDZIAŁ 1 SOBOTA - Bierzesz to zamówienie czy nie?! - zirytowana blondynka rzuciła plik papierów na biurko Ewy. - Jacek tylko czeka na okazję, żeby przejąć twoich klientów. Wczoraj sprzątnął ci sprzed nosa wesele burmistrzówny, a ty nawet nie mrugnęłaś okiem. Wiesz jaka to fucha?! - Mam w nosie burmistrza i jego córeczkę! Nie zamierzam wdzięczyć się do tych wszystkich cholernych ważniaków - Ewa oderwała się od ekranu komputera i spojrzała na koleżankę zmęczonym wzrokiem. - Niech ich sobie Jacek fotografuje. Jest świetnym wazeliniarzem. - Ale kiepskim fotografem. Jeszcze będziemy mieć przez niego kłopoty. - Jola, daj mi spokój. Nie mam dziś nastroju ani na twoje prorocze wizje, ani na persony typu Jacuś. Sięgnęła po filiżankę stojącą obok klawiatury i upiła łyk zimnej kawy, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Była

to już czwarta kawa w tym dniu. Ewa spojrzała na ścienny zegar, właśnie dochodziła osiemnasta. Pracownia świeciła pustkami, bo wszyscy, poza Ewą, chcąc przedłużyć sobie weekend choć o parę godzin, wymknęli się po angielsku. Sposobność nadarzyła się sama, bo szef dziś nie przyszedł, a do uroczo puszystej pani Joli, rezydującej w sekretariacie, wystarczyło się uśmiechnąć i, wychodząc, wrzucić pięciozłotówkę do puszki. Pani Jola poza pracą zajmowała się wolontariatem, ponieważ miała znakomite kwalifikacje do wyciskania pieniędzy nawet z najbardziej opornych jednostek ludzkich. To właśnie podczas jednej z akcji na rzecz chorych dzieci poznała Ewę, która wtedy pracowała jeszcze w szkole. I to Ewka nieświadomie podsunęła jej myśl o daninie w miejscu pracy. Od tej pory każda uprzejmość ze strony pani Joli kosztowała pięć złotych, które koledzy wrzucali do puszki ze śpiewem na ustach, za każdym razem czując, że ich sumienia robią się lżejsze. Było to uczucie ze wszech miar niezasłużone, ale to już nie robiło Joli żadnej różnicy. Grunt, że puszeczka regularnie się zapełniała. - Rozumiem, że w sobotni wieczór nie masz ochoty roz- mawiać o karierze faceta, który jest głupszy niż komentarze na Onecie - ciągnęła niezmordowanie Jola - ale mogłabyś pomyśleć o własnym życiu. Dziewczyno, co ty tu jeszcze robisz o tej porze? Czy wiesz, że obiadokolacje to cudowny wynalazek dla wrzodowców? Czy to banalne zamówienie jest tego warte?!

Ewa już dawno czulą, że żołądek skręca się jej z głodu, ale z determinacją odwróciła się do monitora. Musiała skończyć obróbkę zdjęć przed wieczorem, bo klient dzwonił już trzy razy, a poczucie obowiązku gniotło ją bardziej niż ewentualne wrzody. Przez chwilę usiłowała się skupić na pracy, ignorując istotę we wstrętnie różowym kostiumie. W głębi duszy wiedziała jednak, że koleżanka nie zrezygnuje tak łatwo. Jolka wręcz szczyciła się tym, że postrzegano ją jako najbardziej upierdliwą osobę pod słońcem, jak się wyraził kiedyś Jacek w chwili zdenerwowania. Teraz stała tu przy niej, niewzruszona jak starożytny obelisk egipski albo jakaś gotycka katedra, i z zadowoleniem poprawiała włosy dłonią ozdobioną potężnymi różowymi paznokciami i masą srebrnych pierścionków. Jola doskonale wiedziała, kto pierwszy straci cierpliwość. Po trzech minutach bezproduktywnego gapienia się w ekran Ewa skapitulowała. Westchnęła cicho pod nosem i oderwała wzrok od komputera. - No, dobrze. Powiedz, co to za cudowne zamówienie. Ale jeśli to kolejny chrzest albo urodziny rozwydrzonego dzieciaka jakiegoś senatora, to pasuję. I zmieniam zawód. - A co, może wrócisz do nauczania? - spytała Jola ironicznie. - A żebyś wiedziała! Walę użerać się z nastolatkami niż z ich rodzicami! Jak ktoś ma wielki nochal i zeza nie powinien oczekiwać, że wyjdzie na zdjęciu jak Wenus z Milo!

- To dlaczego zrezygnowałaś? Ewa zawahała się przez chwilę, pomasowała sobie bolący żołądek, podrapała się po policzku i odparła ponurym głosem: - Wydawało mi się, że fotografowanie to wolność i nie- zależność. I święty spokój. Idiotka! Ostatnią rzeczą, jakiej by się spodziewała, było rozczarowa- nie tym zawodem. Od dzieciństwa uwielbiała robić zdjęcia. Jej dom rodzinny obwieszony był podobiznami rodziców, rodzeństwa, wujków, kuzynek, tudzież innych atrakcyjnych fotograficznie krewnych. Właściwie była samoukiem, ale za to bardzo gorliwie kształciła się na własną rękę, czytając wszystko, co tylko wydano w Polsce na temat fotografii, i eksperymentując z każdym nowym aparatem, jaki udało się jej zdobyć. Po pewnym czasie, gdy zgnębiona rodzina zrozumiała, że to nie jest tylko krótkotrwałe hobby, lecz prawdziwa pasja, przestali ją traktować jak groźnego paparazzo i nauczyli się nie zwracać uwagi na błyskające znienacka flesze. Tolerancja rodzinna posunęła się nawet do tego stopnia, że nikt nie poczuł się urażony, gdy kiedyś, na imieninach ojca pokazała wszystkim slajdy przedstawiające puszyste okrągłości ciotki, wylewające się z kostiumu kąpielowego, szczękę dziadka w szklance i wielkie jak talerze dziury w nosie śpiącego wuja, zarośnięte jak dżungla. Makrofotografia pochłaniała ją wtedy bez reszty. Zamieszanie wywołało natomiast zbliżenie damskiej dłoni wkładającej do torebki paczkę prezerwatyw. Po krótkim

wybuchu śmiechu zapadło potępiające milczenie, gdyż wszyscy zorientowali się, że dłoń w osobliwym pierścionku z trupią główką należała do nastoletniej wówczas, starszej kuzynki Ewy - Marty. Po tej pamiętnej imprezie Ewa roztropnie, choć niezupełnie samodzielnie, zdecydowała, że elementy ludzkie nie są tak interesujące, jak się jej pierwotnie wydawało, i przerzuciła się na przyrodę. Tak zostało do dziś. Gdy tylko miała wolną chwilę i trochę pieniędzy, wyjeżdżała z miasta z plecakiem pełnym sprzętu na polowanie w naturze. Impresjonizm grał jej w duszy na całego, była więc w siódmym niebie, gdy mogła biegać w mokrych od rosy butach i dżinsach po łąkach, wąwozach, lasach czy połoninach i łapać w obiektyw niesamowite wschody i zachody słońca, letnie mgły, wiosenne burze czy zimowe pejzaże. Często towarzyszył jej chłopak, Jurek, który szukał w przy- rodzie wyciszenia i natchnienia do swoich kompozycji. Poznała go, gdy pracowała jeszcze w wiejskim gimnazjum; był nauczycielem muzyki, a w wolnych chwilach komponował niestworzone kawałki, jak je nazywała. Niestety, ta znajomość, początkowo fascynująca, nie układała się najlepiej. Ewa sądziła, że głównym powodem spadku temperatury ich uczuć był ciągły brak czasu. Całymi tygodniami widywali się jedynie w szkole, choć żadne z nich nie nazwałoby się pracoholikiem. Gdy ona nie miała masy klasówek, testów lub zadań do poprawy, to on miał właśnie jakąś akademie czy przedstawienie,

na którym niezbędna była profesjonalna oprawa muzyczna, jak mawiał dyrektor. Gdy on miał nocną fuchę na jakimś weselu, ona siedziała sama przed telewizorem, jedząc batony i tyjąc. Kiedy natomiast Jurek miał czas i ochotę na spotkanie, ona właśnie miała chandrę po jakimś nudnym szkoleniu albo po zebraniu, na którym przez trzy godziny musiała się użerać ze zdenerwowanymi rodzicami i nadgorliwą dyrekcją. I tak w kółko. Często mianem wspólnie spędzonego czasu mogli określić tylko szkolne wycieczki, dyskoteki, konferencje, akademie lub inne tego typu atrakcje. Ich poważnym mankamentem było dość absorbujące towarzystwo nastolatków lub życzliwych inaczej kolegów z pracy. Czasami jednak w podświadomości Ewy rozlegał się dzwonek. Jakieś niejasne i niesprecyzowane przeczucie żądało od niej zastanowienia się, choćby przez chwilę, nad ich związkiem, ale ona tylko machała ze zniecierpliwieniem ręką, jakby odganiała jakąś upartą muchę. Często kierowała się w życiu intuicją, ale w tej sprawie uznała, że nie ma czasu ani ochoty na życiowe przemyślenia. Oboje z Jurkiem poważnie podchodzili do swoich obowiązków, łatwiej więc było schować się za kolejnymi upływającymi godzinami i dniami niż analizować własne uczucia. Zresztą, przyzwyczaiła się już do tego, że większość naprawdę istotnych spraw odkładała na wakacje lub na jeszcze bardziej odległy termin, uznając, że kolejna wymagająca poprawy kartkówka jest o wiele ważniejsza niż układanie sobie życia.

Aż w końcu, pewnej nocy przyśniła się jej scena sprzed kilku lat, gdy oznajmiała zdumionej rodzince, że jej powołaniem jest nauczanie. I przypomniała sobie minę wuja, wykładowcy na politechnice, który na tę wiadomość znaczącym ruchem popukał się w czoło. Rano obudziła się w buntowniczym nastroju i uznała ten sen za proroczy. Jak się później okazało, miała rację. Nie wiedząc właściwie, dlaczego to robi, zabrała do pracy ulubioną cyfrówkę. Tym razem przeczucia jej nie zawiodły. Po lekcjach musiała bowiem zostać na, obowiązkowych oczy- wiście, imieninach dyrektora, i tak się jakoś dziwnie złożyło, że przypadkiem zrobiła zdjęcie elementom ludzkim, które w ferworze gorącej, pseudodydaktycznej dyskusji chlusnęły w twarz winem innym, zacietrzewionym elementom ludzkim. Patrząc ze zgrozą na to, co działo się później przy stole, podjęła szybką i szaloną decyzję zmiany zawodu. Czuła olbrzymią potrzebę uniezależnienia się od cho- lerycznych rozkazów pana dyrektora i jego wiejskiej kliki, od wrzasku dzieciaków na zatłoczonych korytarzach, od obowiązku kontrolowania szkolnych toalet pod kątem stopnia zadymienia i zachlapania oraz od coraz głośniejszych pretensji synalka nowego wójta. Ale przede wszystkim miała dość ponoszenia odpowiedzialności za całe zło tego małego światka, który w myślach nazywała po prostu grajdołkiem, czyli za pobrudzone ściany, krzywo ułożone w szatni buty dzieciaków, papierki upchnięte między żeberkami kalory- ferów, gumy przyklejone pod ławkami, źle udekorowaną

klasę, uschnięte kwiatki, niezawieszone w oknach firanki, nieodpowiednio ubranych wychowanków czy wreszcie niepomalowaną na zielono trawę przed szkołą. Miała szczerze dość całego tego bajzlu, który z nauczaniem miał bardzo niewiele wspólnego. Marzyła o spokoju, ciszy i odpowiadaniu jedynie za własne, niezapłacone rachunki. Jakoś nie przyszło jej do głowy, że wystarczyłoby po prostu zmienić szkołę. Potrzebowała zmian radykalnych i zdecydowanych. Następnego dnia po pamiętnych imieninach, mając świeżo w pamięci zachrypnięte towarzystwo i obleśne komentarze dyrektora na temat żenująco niskiej przydatności młodych kadr żeńskich w pewnych dziedzinach życia pedagogicznego starszych kadr męskich, z samego rana złożyła rezygnację na ręce skacowanego szefa. Pierwszą reakcją był szeroki, triumfujący uśmiech na twarzy dyrektora. Wreszcie pozbywał się tej nietutejszej, którą tak nieopatrznie zatrudnił na polecenie byłego wójta. Jednak gdy tylko uświadomił sobie, że automatycznie rozpadał mu się cały rozkład zajęć i będzie musiał układać go na nowo, zaczął wściekle syczeć, że jest nieodpowiedzialna i żeby sobie wybiła z głowy zwolnienie za porozumieniem stron. Jeśli w sposób tak skandaliczny chce porzucić pracę z dnia na dzień, to on ją może zwolnić, ale dyscyplinarnie. A na dodatek, może też bez żalu wyrzucić Jurka, bo oboje są marnymi pracownikami. Ewa spokojnie przeczekała ten wybuch, a potem z dziką satysfakcją oznajmiła, że ma w nosie takie groźby, bo rezygnuje

z zawodu i w tym wypadku szanowna dyrekcja może jej po prostu naskoczyć. Co więcej, będąc w posiadaniu pewnego zdjęcia z nielegalnej alkoholowej imprezy, odbywającej się na terenie szkoły, liczy nie tylko na szybkie i pozytywne rozpatrzenie jej podania, ale także na pełne szacunku traktowanie Jurka. W końcu Internet to naprawdę wspaniały wynalazek, wystarczy jedno kliknięcie... Po tej uroczej pogawędce, pożegnała się serdecznie z dzieciakami ze swojej klasy i pojechała prosto do biura nieruchomości, żeby wynająć sobie wreszcie samodzielne mieszkanie. Rodzice wyglądali na nieco zdziwionych, gdy w pośpiechu pakowała swoje rzeczy, ale nie protestowali. Wiedzieli, że gdy ich córka podejmuje już w końcu jakąś ważną decyzję, to w żaden sposób nie da się jej namówić do zmiany zdania. Dlatego, gdy Ewa zajrzała do nich kiłka dni później, z rozbawieniem spostrzegła, że jej pokój przeistoczył się w bibliotekę. Z uśmiechem pocieszała potem młodszego brata, Michała, że gdy przyjdzie jego kolej, to rodzice pewnie wybudują basen w jego pokoju. Po starszym bracie mieli już super wypasioną sypialnię z wielkim telewizorem, teraz -bibliotekę, w której upychane po wszystkich kątach książki znalazły wreszcie godną oprawę. Kiedy dzięki informacji od Joli dostała pracę w prywatnej firmie fotograficznej, była wniebowzięta. Wydawało się jej, że od tej chwili będzie widzieć tylko uśmiechnięte twarze

ludzi, że będzie im sprawiać przyjemność, uwieczniając ważne w ich życiu momenty. Właśnie ukończyła z wyróżnieniem kurs fotografii cyfrowej i miała nadzieję, że dzięki tej nowej pracy zdobędzie spore doświadczenie. Marzyła o własnym portfolio i pierwszej indy- widualnej wystawie. Sądziła, że gdy już zaistnieje w środo- wisku fotografików, przerzuci się na swój ulubiony krajobraz i będzie mogła robić zdjęcia do kalendarzy albo pocztówek. Niestety, nic bardziej mylnego. Dopiero po roku zorientowała się, że konkurencja w tej branży przerasta jej najśmielsze oczekiwania, a codzienna praca polega głównie na podlizywaniu się klientom i retuszowaniu ich zdjęć. Była zdumiona tym, ile razy można poprawiać jedno zdjęcie na życzenie stałego klienta. Przez całe życie nie spotkała tylu zakompleksionych ludzi, co podczas ostatnich miesięcy. Musiała nawet zgodzić się (o, zgrozo!) ze swoim pyszałkowatym kolegą z pracy, Jackiem, który oznajmił kiedyś na firmowym bankiecie, że technika cyfrowa to takie operacje plastyczne dla niezamożnych. - Teraz kiedy ze zdjęciem można zrobić niemal wszystko, nie ma sensu biegać na liftingi czy katować się na siłowni. Wystarczy popatrzeć raz dziennie na taką udoskonaloną foto- grafię i człowiek osiąga ten sam efekt, czyli wyższe poczucie własnej wartości, tylko dużo taniej - stwierdził rozbawiony, machając kanapką z łososiem przed nosem zdegustowanej Ewy. - Jesteśmy właściwie lepsi niż psychoterapeuci, bo dzięki nam klienci zapominają o zmarszczkach czy wystających

brzuszkach i mogą się z zachwytem reklamować na różnych forach i czatach jako superwybitne jednostki. - No, to przynajmniej wiemy, skąd u ciebie takie ego! -parsknęła Jola, która była najmniej zakompleksioną osobą, jaką kiedykolwiek Ewa poznała. Teraz ta różowa, promieniejąca optymizmem i pewnością siebie kobieta stała obok komputera Ewy i patrzyła ze zro- zumieniem na podkrążone oczy koleżanki. - Powinnaś wziąć to zamówienie. Wyjazd dobrze ci zrobi. - Wyjazd? - Ewa uniosła brwi. - Tak. Klientka potrzebuje zdjęć do folderu reklamowego swojej kwiaciarni. To powinno ci się spodobać. Żadnych twarzy, tylko wnętrza i kwiaty. I niezły zarobek. - Naprawdę?! - oczy Ewy rozbłysły zaskoczeniem, ale zaraz potem zmrużyły się podejrzliwie. - Skoro to takie świetne zlecenie, to dlaczego szef tego nie wziął? Jola zrobiła tajemniczą minę i szepnęła: - Oficjalnie nic nie wiem, ale podsłuchałam, jak klientka mówiła, że nie życzy sobie żadnego mężczyzny. Według niej, tylko kobieta jest w stanie zrozumieć mowę kwiatów. Stwierdziła, że albo zatrudni kobietę albo nikogo. Zapytała nawet o inne firmy fotograficzne. Żebyś widziała, jak szef się zwijał! - parsknęła. - Chyba był bardzo napalony na ten wyjazd... a może i na klientkę. Ale babka była nieugięta. Ewie bardzo spodobała się wizja szefa rozdartego pomiędzy własnymi ambicjami a interesem firmy. Lubiła go, bo nikogo się nie czepiał i jakimś cudem załatwiał cał-

kiem niezłe zamówienia. Potrafił nie tylko uczciwie ocenić wykonaną pracę, ale nawet od czasu do czasu dawał premię. Często jednak podbierał swoim pracownikom fajniejsze zle- cenia, bo pomimo całej swojej poczciwości, ślepo wierzył w to, że jest najlepszym fotografem na świecie. Dlatego właśnie Ewie, jako najmłodszej w zespole, przypadały raczej same nieciekawe i mało ambitne zajęcia. - Jak się postarasz, dostaniesz niezłą forsę i wyrobisz sobie markę, przynajmniej w oczach szefa. Przestanie w końcu patrzeć na ciebie jak na amatorkę. I wyżyjesz się artystycznie - dodała Jola. Odwróciła się tanecznym ruchem na swoich różowych szpilkach i ruszyła do drzwi. - Już powiedziałam szefowi, że się zgadzasz. I zawiadomiłam klientkę, że już się pakujesz. Wyjeżdżasz jutro. Nie dziękuj, wystarczy pięć złotych. - Chwileczkę! Jak to „pakujesz się"? Nie powiedziałaś mi, gdzie ta kwiaciarnia. Jola stanęła w progu, zrobiła niewinną minkę kota, który właśnie zeżarł cały dzbanek śmietany i stwierdziła z uśmie- chem. - Naprawdę? Musiało mi wylecieć z pamięci. Czekają cię upojne dwa tygodnie we Francji, kochana. Gdzieś na prowincji - i zniknęła za drzwiami, powiewając złotymi splotami włosów. - We Francji?... We Francji?! - wrzasnęła za nią Ewka, ale usłyszała tylko chichot zwariowanej koleżanki.

Rozdział2 Niedziela - Kobieta w roli zawodowego fotografa to chyba wciąż rzadko spotykane zjawisko. Dlaczego właściwie zdecydowała się pani na tę profesję? - melodyjny głos z wyraźnym francuskim akcentem wyrwał Ewę z zamyślenia. Przez małe okienko kabiny wpatrywała się właśnie w morze chmur płynących pod samolotem i zachwycała się różnorodnością barw tego, co potocznie określano jako białe. Słysząc głos swojej towarzyszki, odwróciła się i mimowolnie wyrecytowała formułkę, którą powtarzała w swoim życiu kilkadziesiąt razy: - Już w dzieciństwie odkryłam, że mnie to fascynuje i postanowiłam uczynić fotografikę sensem mojego życia. Dziewczyna siedząca obok Ewy najwyraźniej dosłyszała w jej głosie nutę znudzenia, gdyż uniosła lekko brwi i badawczo się jej przyjrzała. Spojrzenie było tak sugestywne i wyczekujące, że Ewa odchrząknęła zmieszana.

- Przepraszam. Ludzie tak często mnie o to pytają, a ja właściwie nie wiem, co odpowiedzieć. Musiałabym im chyba za każdym razem opowiadać historię mojego życia, a nie jestem osobą skłonną do zwierzeń. Dziewczyna uśmiechnęła się i spuściła wzrok na otwartą książkę, którą trzymała na kolanach. - To ja przepraszam, że byłam tak mało oryginalna. Po prostu, chciałam się czegoś o pani dowiedzieć. W końcu spędzimy razem najbliższe dwa tygodnie. Ewa zmieszała się jeszcze bardziej. Jej zachowanie wobec towarzyszki podróży mogło, rzeczywiście, zostać uznane za mało kulturalne. Już od dwudziestu minut siedziały obok siebie w samolocie, a Ewa cały czas wpatrywała się w zabawne małe okienko. To fakt, że jeszcze nigdy nie leciała samolotem, dlatego wszystko wokół wydawało się jej szalenie interesujące i warte uwagi. Teraz jednak poczuła się zawstydzona. Uświadomiła sobie, jak mało tej uwagi poświęciła swojej bogatej, młodej klientce, która przecież na własny koszt zabierała ją do swo- jego domu we Francji. Niezwykłość tej sytuacji peszyła ją do tego stopnia, że nawet na lotnisku ograniczyła się jedynie do zdawkowego powitania, nie bardzo wiedząc, jak i o czym rozmawiać z „rozkapryszoną klientką, która przywozi sobie tanią siłę roboczą z dalekiej, dzikiej Polski". Tak wyraził się o niej wściekły Jacek, gdy dotarło do niego, jaka okazja trafiła się Ewie.

Emigracja zarobkowa stała się w Polsce od kilku lat czymś zupełnie normalnym, ale żeby klientka osobiście zabierała pracownika, składała tak duże zamówienie i na dodatek płaciła całkiem niezłe pieniądze, jak na polskie warunki, to już było zbyt wiele dla biednego Jacusia. Dlatego w akcie bezsilnej złości snuł przed Ewą wizję starej, despotycznej damulki w wielkim kapeluszu, która będzie nią pomiatała przez całe dwa tygodnie, trzymała o chlebie i wodzie w jakiejś służbówce, a następnie odmówi zapłaty za zdjęcia, w ramach reklamacji za źle wykonaną pracę. Jola pękała ze śmiechu, słysząc te komentarze, a Ewa tylko wzruszała ramionami i pukała się w czoło, pakując do torby najlepszy sprzęt fotograficzny, na jaki stać było szefa. Zawsze uważała, że Jacek jest egoistycznym samcem i każde kolejne zdanie, które wypowiadał, potwierdzało tę opinię. Gdy jednak na lotnisku w Warszawie zobaczyła wreszcie tajemniczą klientkę, uśmiechnęła się szeroko i postanowiła koniecznie przesłać mu do biura zdjęcie owej starej damulki. W umówionym miejscu stała bowiem dwudziestoparoletnia zgrabna, wysoka, lekko opalona kobieta w eleganckim zielo- nym kostiumie. Podając jej na powitanie rękę, Ewa zauważyła przenikliwe błękitne oczy i masę piegów na delikatnej twarzy, którą otaczały niewiarygodnie gęste, długie, kasztanowe loki, lśniące w słońcu ognistymi refleksami rudości. Jacek potknąłby się zapewne o własny pożądliwie wywie- szony język na widok tak niepokojąco prerafaelickiej kobiety, jakby żywcem wyjętej z obrazów Rossetiego.

Sprawnie przebrnęły przez wszystkie formalności przy odprawie, choć Ewa z lekkim niepokojem rozstała się z torbą pełną cennego sprzętu fotograficznego, i niedługo potem zasiadły w wygodnych fotelach samolotu do Paryża. Włożyła dużo wysiłku w to, by niezwykła klientka nie dostrzegła, jaką nowością jest dla niej cała ta podróż. Koniecznie chciała uchodzić za kobietę światową i profe- sjonalnego fotografa, który z niejednego pieca chleb jadł. Lub raczej - fotografował. Nie mogła jednak powstrzymać dziecinnego odruchu rozglądania się na wszystkie strony. Zdecydowanie za dużo było wokół nowych, fascynujących rzeczy, które przyciągały jej uwagę. Z nawykiem gapienia się usiłowała walczyć już w szkole podstawowej, gdy nauczyciele uświadomili jej, że roztargnio- ny wzrok i nieobecna mina nie są dobrymi cechami ucznia. A ona chciała być dobrym uczniem. Po wielu próbach musiała jednak zaakceptować w sobie tę cechę, a później zauważyła nawet, że wybujały zmysł obserwacji bardzo pomaga jej w pra- cy. Nauczyła się jednak maskować to przyzwyczajenie. Czasem tylko tak ją coś zachwyciło, że zapominała o Bożym świecie. Tak stało się właśnie teraz. Jej klientka okazała się na tyle taktowna, że nawet wyjęła książkę, nie chcąc jej krępować niechcianą rozmową. - Ma pani rację - odparła skruszona Ewa. - W takich sytuacjach ludzie chcą się jak najszybciej ze sobą zapoznać. Ale to mój pierwszy lot samolotem, proszę więc nie dziwić sięga, że poniosły mnie emocje - wyznała otwarcie.

Towarzyszka najwyraźniej doceniła jej szczerość, zamknęła książkę i obdarzyła ją spokojnym spojrzeniem błękitnych oczu. - Mam propozycję, jesteśmy zapewne w tym samym wieku i będziemy ze sobą sporo przebywać w najbliższym czasie, myślę więc, że byłoby nam znacznie wygodniej zwracać się do siebie po imieniu. Co pani na to? - Bardzo chętnie - ucieszyła się Ewa. - Eliza - dziewczyna wyciągnęła do niej dłoń. - Ewa - odwzajemniając uścisk klientki, mimowolnie zwróciła uwagę na jej długie, szczupłe palce i nienaganny manicure. Z przyjemnością stwierdziła także, że czuje się teraz dużo swobodniej. Eliza wyznała jej, że przyjechała do Polski na wycieczkę, bo chciała zobaczyć kraj rodzinny swoich przodków. Stwierdziła, że lubi podróżować bez szczegółowego planu, tam gdzie ją akurat instynkt zawiedzie. -1 tak trafiłam do twojego miasta, przypadkiem - uśmiechnęła się uroczo. - Polska to piękny kraj i taki... gościnny dla turysty. Widać, że jesteście już gotowi, by wejść do Unii. No, może poza drogami, nieco archaicznie się u was podróżuje. Ale ogólne wrażenia mam bardzo pozytywne. Choć najbardziej zachwyciła mnie Małopolska... góry, prostota i tradycyjność małych miasteczek. I przedziwny język - uśmiechnęła się. - Owszem, ale to powoli staje się przeszłością. To, co dawniej zachwycało w Polsce swoją naturalnością, teraz staje się

cepeliowskim sklepikiem dla turystów. W większej części z chińskim towarem. A na tyłach tego sklepiku znajduje się kolejne nielegalne wysypisko śmieci, w którym bezrobotni pijacy szukają tego, na czym da się jeszcze zarobić - mruknęła Ewa i spojrzała szybko na towarzyszkę. - Wybacz, jeśli ta uwaga cię uraziła. - Oczywiście, że nie. Biedę można znaleźć w każdym kraju. Ale dzięki pracy ludzie odzyskują godność. To jedna z zasad mojej rodziny. - Skąd pomysł, aby zabrać mnie ze sobą? Ja wiem, że u nas jest taniej, ale czy we Francji nie ma dobrych fotografów? - Właściwie nie planowałam tego. To był... impuls. Moja babcia powiedziałaby zapewne, że to kaprys. Mamy pewne problemy w rodzinnej firmie i kiedy przechodziłam obok waszej agencji, nagle wpadłam na tę nieco zwariowaną myśl. Niedawno zatrudniłam jedną firmę z Paryża, ale okazuje się, że nie zawsze drogie jest dobre. Po prostu nie sprostali moim oczekiwaniom. Schematyzm, to najlepsze określenie ich propozycji. A Polska jest taka... inna, taka staroświecka. Może to, rzeczywiście, wydawać się dziwne, ale stojąc przed waszą siedzibą, pomyślałam nagle, że nie zaszkodzi porozmawiać o zleceniu z polską agencją. Weszłam do środka bez żadnych konkretnych zamiarów. I nie żałuję - uśmiechnęła się. - Znam powiedzenie: co kraj, to obyczaj. Nie ukrywam, iż liczę na całkowicie świeże spojrzenie na moje zamówienie. Chcę czegoś... czy ja wiem... swojskiego, ciepłego. A twój szef wzbudził moje

zaufanie. Kiedy na dodatek okazało się, że pracuje tam kobieta fotografik, wiedziałam, że to był dobry pomysł. - Mam nadzieję, że nie zawiodę twojego zaufania - Ewa tak się speszyła, że nawet nie ośmieliła się zapytać, dlaczego tak Elizie zależało na tym, aby to nie był mężczyzna. Żeby zmienić temat, zaczęła opowiadać o swojej pasji fotograficznej, a później posypały się historie o dawnym miejscu pracy, o ukochanym psie, który zdechł, gdy była mała i o przyrodniczych wyprawach z Jurkiem, podczas których on narzekał na poranne wstawanie i komary, a ona szalała z aparatem. - Czasami nawet przestaję nad tym panować - wyznała rozbrajająco. - Co masz na myśli? - Właściwie nikomu o tym nie opowiadałam, bo nie ma się czym chwalić, ale raz niemal zamarzłam przez to moje fotograficzne natchnienie. - Jak to? - Dwa lata temu była w Polsce przepiękna zima. Zdarzył się akurat tak słoneczny i mroźny weekend, że nie mogłam przepuścić takiej okazji. Pożyczyłam samochód od brata i pojechałam na Roztocze. To taki region na wschodzie Polski. Wiesz, wzgórza, lasy, rzeczki. Bez trudu można tam znaleźć cudne odludzia i widoki takie, że dech zapiera. I faktycznie, trafiłam na dobre miejsce, tylko samochód musiałam zostawić przy drodze. Spróbuj sobie wyobrazić ten obraz: wielkie bielusieńkie poduchy śniegu iskrzące się w słońcu