dziewice,do boju!
Monika Szwaja
Szanowni Czytelnicy Płci Obojga!
Uprzejmie proszę: pamiętajcie, że zabieracie się właśnie do czytania
POWIEŚCI, a nie dokumentu i nie doszukujcie się tu prawdziwych
ludzi ani, tym bardziej, prawdziwych historyjek z życia. Otoczenie
(dla wytwornych: entourage), owszem, autentyczne, cała reszta
WYMYŚLONA!
- Co chciałabyś robić wieczorem?
- Dziecko.
Michalina usłyszała, co powiedziała i wbrew sobie zapłoniła się jak
osiemnastowieczna panienka na wydaniu. Było już jednak za późno.
Słowo uleciało.
Czyżby Grzegorz w tym momencie też dostał wypieków?
Michalina prawie się roześmiała. Chlapnęła tak bezmyślnie, bo
właśnie ten temat za nią chodził... od jakiegoś czasu zastanawiała
się, czy w jej przypadku nie jest już za późno. Czterdziestka u
bram.
Z drugiej strony jednak - jeśli mieć dziecko, to przecież tylko z nim!
I łaska boska, że w ogóle udało jej się go w życiu spotkać.
Grzegorz opanował własne emocje, zwłaszcza że należało wyjaśnić
seksownej kelnerce, na jakie desery ostatecznie się zdecydowali.
Trwało to jakiś czas, bo dziewczę nie bardzo mogło pojąć, jak to
jest, że ktoś może chcieć deser lodowy Ambrozja Ze Śmietaną bez
śmietany. Ostatecznie udało się jej to wytłumaczyć (przez ten czas
ładnie zbledli) i można było wrócić do poprzedniego wątku.
Okazało się to niełatwe. Po mniej więcej dwóch minutach milczenia
głębokie rumieńce wróciły na twarze obojga. Po kolejnych
kilkunastu sekundach, długich jak wieczność, Michalina i Grzegorz
spojrzeli sobie głęboko w oczy i jednocześnie parsknęli
śmiechem.
- No i coś się tak spłoszył? - spytała Michalina tonem lekko
prowokacyjnym. - Dorosły facet, podobno lekarz i nie wie, skąd
się biorą dzieci?
- Lekarz, ale psychiatra, a nie ginekolog położnik. A tobie, moja
droga, chodziło o dziecko czy tylko o proces twórczy?
Michalina westchnęła.
- Powiem ci prawdę, bo i tak ją ze mnie wydusisz... prędzej czy
później. Proces twórczy jest bardzo w porządku... ale tym razem
myślałam o dziecku. Grzesiu, to chyba nie jest dobre miejsce na
takie poważne rozmowy...
Grzegorz poczuł nowy napływ gorąca i gdzieś tam z tyłu głowy
pojawiła mu się refleksja, że jeśli tak mają kobiety przechodzące
klimakterium, to on im serdecznie współczuje.
- Nie, nie, kochana. Jak już zaczęłaś, to teraz musisz mi powiedzieć
wszystko. Zanim znajdziemy lepsze miejsce na tę zasadniczą
rozmowę, to ja dostanę zawału. Myślałaś o dziecku, naprawdę?
Michalina pokiwała głową powoli.
- Myślałam o paru rzeczach. Po pierwsze, czy nie jestem za stara na
pierwsze dziecko...
- To co ja mam powiedzieć o sobie? - Ty nie będziesz w ciąży.
- Niby nie, ale jest jeszcze kwestia wychowania. Kiedy nasze małe
dochodziłoby do pełnoletności, ja byłbym już po siedemdziesiątce.
- Chyba nie zamierzasz być niedołężnym umysłowo staruszkiem?
Grzegorz zachłysnął się wodą mineralną bez gazu.
- Nie zamierzam, ale kto wie?
- Przestań. Teraz jest pełno starych rodziców. Podobno moda. Mnie
się podoba.
- Ta moda?
-Ta moda. A poza tym za dwa lata może w nas rąbnąć jakaś
kometa, świat szlag trafi i nigdy się nie dowiemy, jak to jest z tym
rodzicielstwem. Wiesz co, Grzesiu, pierwszy raz w życiu chciałabym
mieć dziecko. Nigdy przedtem nie chciałam. Może dojrzałam, trochę
późno. A może teraz chcę dlatego że... no, że mam ciebie. I co ty
na to?
Przez jakiś czas wydawało się, że Grzegorz nic nie odpowie na to
proste pytanie. Zmobilizował jednak siły i przestał się dławić tym
czymś, co mu stanęło w gardle.
- To może zaryzykujmy - powiedział bardzo miękkim głosem. -
Jedno jest prawie pewne: że małe będzie rude jak wiewiórka. Oraz
inteligentne, zdolne, urocze, śliczne i strasznie kochane. Misiu, czy
to, co widzę w twoim prawym oku, to jest może łezka?
- Do łezki łezka - prychnęła Michalina, niezadowolona z możliwości
spłynięcia kunsztownego makijażu, który zrobiła specjalnie na
spotkanie z Grzegorzem. - Aż będę niebieska! Nie patrz tak na
mnie, Grzesiu, bo naprawdę się rozmażę!
- Nie rozmazuj się teraz! Chodźmy stąd jak najszybciej, będziesz
mogła się mazać w kochających cię ramionach...
Michalina wstała z fotela dość gwałtownie.
- Masz rację. Chodźmy stąd. Czy ramiona mogą być kochające?
- Moje tak - rzekł stanowczo Grzegorz. - O, nasz deser...
- Chrzanię deser. Zapłać przy barze i wynośmy się. Ciebie chcę, a
nie jakieś głupie lody!
Niemal biegiem udali się do baru, zostawiając przy swoim stoliku
zdumioną kelnerkę z tacą, na której stały dwie potężne porcje
lodów z owocami. Na każdej z nich pyszniła się góra bitej śmietany.
***
Marcela Heska, jeszcze niedawno łudząca się, że zmieni nazwisko
na „Heska-Firlej", nie miała tych wątpliwości, które dręczyły jej
przyjaciółkę wraz z absztyfikantem i przyczyniły się do zmar-
nowania dwóch porcji Ambrozji Jednak Z Bitą Śmietaną. Marcela
już miała dziecko.
Dziecko leżało właśnie w łóżeczku, najedzone i zadowolone, a jego
niebieskie i lekko kiksujące oczka błądziły po kolorowych
firaneczkach zawieszonych u wezgłowia. Ziewało przy tym strasz-
liwie i widać było, że za chwilę zapadnie w głęboki sen.
Jego matka wrzuciła do zmywarki miseczkę po jakiejś niemowlęcej
papce i buteleczkę po mieszance mlecznej, jednym spojrzeniem
skontrolowała sytuację w łóżeczku i sięgnęła po papierową torbę
zadrukowaną w granatowe gwiazdy i księżyce. Wyjęła z niej dwie
jednakowe figurki, z grubsza wyglądające na parę aniołów, amety-
stową kulę i kilka sporych wisiorków z kryształu górskiego, wyszli-
fowanego w liczne fasetki - najwyraźniej po to, by odbijały światło i
tworzyły tęcze. Ametyst i kryształy umieściła w szklanej misie i
postawiła na stole, anioły zaniosła w kąt pokoju.
- Wyglądacie, jakbyście mieli kaca po trzydniowej imprezie
- mruknęła, stawiając je na półce. - Nie mam wam tego za złe.
Chciałabym, żeby mnie ktoś zaprosił na trzydniową imprezkę.
Stójcie tu i róbcie swoje.
„Swoje" oznaczało w tym przypadku obowiązek dostarczenia jej,
Marcelinie, życiowego partnera. Według zasad feng shui, którą to
sztuką Marcelina zajmowała się ostatnio w chwilach wolnych od za-
jęć domowych (albo zamiast zajęć domowych), ta część salonu była
strefą związków męsko-damskich. Należało w niej ustawić jakieś
rzeczy parzyste. Stały tu już dwa jednakowe wazoniki i dwie
cynowe kaczuszki. Skacowane anioły powinny wzmocnić efekt.
Nieźle byłoby jeszcze umieścić tu gdzieś zdjęcia swoje i pewnej
osoby - choć feng shui nic o tym nie wspominało, jednak Marcela
była pewna, że to mogłoby zadziałać - niestety, nie posiadała fotki
owej osoby.
Może by tak mu ją strzelić za pomocą komórki?
Z łóżeczka dobiegło śmieszne piśniecie, oznaczające, że dziecko
zasypia. Marcelina z przyzwyczajenia zajrzała do łóżeczka i
uśmiechnęła się.
Mała Krzysia-Marysia nie sprawiała matce prawie żadnych kło-
potów. Wymagała, naturalnie, codziennej, systematycznej obsługi,
jak to niemowlak, ale nie chorowała, nie wrzeszczała po nocach, nie
domagała się bezustannego noszenia. Marcela wiedziała, że
powinna się tym cieszyć, nie bardzo jednak jej to wychodziło. Udało
jej się wprawdzie przezwyciężyć początkową obojętność i chłód, jaki
wobec własnej córeczki odczuwała; miłość macierzyńska rozkwitła
w jej sercu, tylko że to była jakaś dziwna miłość. Miłość na teraz.
Hic et nunc. Zapewne doświadczenia ostatnich miesięcy de-
finitywnie pozbawiły Marcelinę dziecięcej wiary w świetlaną przy-
szłość Robiła, co mogła, powtarzała różne mantry i wieszała w za-
kątkach domu szlifowane kryształy, mające jej tę przyszłość zapew-
nić Gdyby ktoś za pytał ją, jak wyobraża sobie dzień jutrzejszy,
opowiedziałaby go z detalami.
Opowiedziałaby, bo zawsze umiała pisać wypracowania na tak
zwane „wolne tematy".
Tylko że tego jutra nie czuła. W jej świadomości jutro tak naprawdę
nie istniało. Życie kończyło się zawsze dziś wieczorem, kiedy kładła
Krzysię do łóżeczka, otulała kocykiem, a sama układała się na
tapczanie stojącym obok. Jutro miało o poranku zacząć się od nowa
i trwać do kolejnego wieczora. Coś takiego jak „za tydzień" albo „w
przyszłym miesiącu" stanowiło kompletną abstrakcję.
Nie zdradzała się ze swoim stanem uczuć. Kiedy przyjaciółki z
niezawodnego Klubu Mało Używanych Dziewic odwiedziły ją dwa
czy trzy razy, prezentowała im niezachwianą pogodę i optymizm
życiowy. Kiedy wychodziły, starała się pozostawać w tym nastroju
nadal, przynajmniej pozornie, wychodząc z założenia, że myśl jest
twórcza i udawanie w końcu samoczynnie przekształci się w
rzeczywistość.
Tym bardziej trzymała fason, gdy w jej wielkim domu pojawiał się
notariusz Jerzy Brański, niezastąpiony wybawca i opiekun, który
sam sobie przydzielił etat sir Galahada, obrońcy dam i rycerza bez
skazy.
A pojawiał się stosunkowo często. Niestety, nie udało się Marceli
zwabienie go na wspólną, kameralną Wigilię (na co bardzo liczyła),
bo miał zobowiązania wobec własnych rodziców, z którymi spędzał
od zawsze każde Boże Narodzenie. Dla sędziego Andrzeja
Brańskiego było absolutnie oczywiste, że w Wigilię cała rodzina
zbiera się w domu seniorów, dziadków Jerzego, na starym
Pogodnie. Ani Jerzy, ani jego młodszy brat Karol nie wpadliby nigdy
w życiu na pomysł urwania się z rodzinnych świąt. Karol przybywał
z Poznania wraz z żoną i dwiema córkami, z Warszawy i Krakowa
dojeżdżali studiujący tam prawo (a cóż innego mogli studiować
młodzi Brańscy?) synowie Jerzego, Andrzej Junior i Jerzy Junior.
Zaproszono także jego byłą żonę, ale ona demonstracyjnie
oświadczyła, że z radością pojedzie z nowym przyjacielem na narty
do Szwajcarii i wreszcie nie będzie musiała uczestniczyć w tym
dorocznym zgromadzeniu kauzyperdalnych nietoperzy - użyła
takiego właśnie określenia. Uwolniło to obu Juniorów od rozterki,
czy w święta wykazać się lojalnością wobec ojca czy wobec matki.
Tak naprawdę, podobnie jak rodziciel, szalenie lubili te rodzinne
zjazdy, podczas których, wyjąwszy śpiewanie kolęd, tematy
prawnicze dominowały absolutnie (córki Karola, Ewa Młodsza i Julia
Młodsza, pobierały nauki na wydziałach prawa uniwersytetów w
Lublinie i we Wrocławiu). Dziadek Andrzej przebąkiwał zresztą o
konieczności stworzenia całkowicie nowej kolędy... na temat
prawnych aspektów konfliktu Nowo Narodzonego z Herodem oraz
wszystkich możliwych implikacji tegoż, ma się rozumieć, z punktu
widzenia kodeksu karnego. Wtedy rodzina nie musiałaby się już
rozpraszać
Przyjaźń z Marceliną notariusz Jerzy Barański chwilowo przed
familią przemilczał. Nawet się kiedyś zastanawiał, czy by o niej nie
opowiedzieć w formie lekkiej i anegdotycznej, ale coś go
wstrzymywało. Ojciec wiedział tylko tyk, że Jerzy odwiedzał kiedyś
w szpitalu jakąś klientkę, którą wyciągnął z rowu, i że: w szpitalu
tym pracuje Joasia Kruczkówna, obecnie pani profesor |
Fiszer, jego licealna sympatia. Joasię Fiszer zapamiętał, a nawet do
niej zatelefonował, o klientce Jurka zapomniał.
Notariusz w domu był Jurkiem. Nikt spoza ścisłego grona fa-
milijnego nie wpadłby na pomysł zdrabniania jego imienia.
Marcelina też na to nie wpadła, chociaż w drugie święto Bożego
Narodzenia, kiedy Jerzy urwał się wreszcie tej zaborczej rodzince,
sprytnie wytworzyła taki nastrój, że zaproponowanie przejścia na ty
stało się absolutnie naturalne. Notariusz jej propozycję przyjął z
pełnym wdziękiem. Żadne z nich jednak nie pchało się do
zdrobnień. Marcelinie, przez kilka lat zasypywanej czułostkowymi
zdrobnieniami przez Mikołaja wcale na tym nie zależało, Jerzy się
nad tą sprawą nie zastanawiał.
Przyniósł jej „w prezencie od Mikołaja" przepiękny i potwornie drogi
album poświęcony ogrodom świata. Jako fachowiec doceniła, ale
jako kobieta poczuła pewien niedosyt. Mógłby pomyśleć o jakimś
niezobowiązującym flakoniku perfum... przekonałaby się, jaki ma
gust w tej dziedzinie... wiadomo, że faceci dają kobietom
takie perfumy, jakie sami chcieliby na nich wąchać.
Widocznie Jerzy jeszcze nie chciał jej wąchać.
Do czasu - pomyślała i ofiarowała mu śliczny stary kolorowany
sztych, przedstawiający myśliwych na polowaniu w stylu
angielskim. Sztych znalazła na strychu domu po ciotce Jabłońskiej i
uznała, że może nim dysponować. Jerzy był zachwycony i
postanowił powiesić obrazek nad własnym biurkiem.
I na tym się chwilowo zaparła sprawa integracji między Marceliną a
Jerzym Brańskim.
Co ciekawe - w stosunku do niego Marcelina, sama z siebie i bez
przymusu, snuła pewne plany sięgające dalej niż do wieczora lub
do dnia następnego. W jakimś sensie był jedynym ogniwem
łączącym ją z przyszłością.
Może to lepiej, że nie zdawał sobie z tego sprawy. Swoją drogą,
mężczyźni bywają w pewnych sprawach potwornie niespostrze-
gawczy.
***
Spostrzegawczość Agnieszki Borowskiej zawsze była ponad-
przeciętna. Uczestnicząc w przygotowaniach do przeprowadzki
awanturniczej staruszki, pani Róży Chrzanowskiej, która to prze-
prowadzka miała miejsce późną jesienią ubiegłego roku, prezeska
Klubu M.U. Dziewic poczyniła pewne obserwacje i postanowiła
zrobić z nich użytek. Świeżo przeflancowaną Różę należało jednak
przez jakiś czas zostawić w spokoju, żeby się dobrze zakorzeniła na
nowym miejscu, Agnieszka więc nie spieszyła się z realizacją swojej
nowej misji. Po drodze zresztą były święta i Nowy Rok, trzeba było
samej to jakoś przeżyć.
Dla Agnieszki Boże Narodzenie był to zazwyczaj okres, w którym
odmawiała przyjmowania jakichkolwiek, nawet najżyczliw-szych,
zaproszeń do cudzych domów, zaszywała się we własnym, w
towarzystwie kota Rambo i oddawała się świętowaniu. Na czym to
świętowanie polegało, nie wiedział nikt.
Tym razem należało uwzględnić w planach świątecznych panią
Różę. Agnieszka odwiedziła ją w Wigilię, wpadła na godzinkę w
pierwsze i drugie święto. Stara dama zauważyła,
że jej opiekunka była mizerniejsza niż zwykłe.
- To dlatego, że nie chciało mi się malować, pani Różo - machnęła
ręką Agnieszka. - Poza tym uczulił mnie nowy tusz do rzęs i dobrze
się składa, że są te wolne dni, dam oczkom odpocząć.
Spojrzenie rzucone przez rozmówczynię było nader wymowne.
Agnieszkę mało to obeszło. Rozmowa się nie kleiła, a ona chciała
jak najszybciej wracać do własnego mieszkania.
Mądra stara czarownica zauważyła to i oczywiście nie czyniła
żadnych przeszkód, nie zagadywała na siłę, a w pewnej chwili
wręcz zaczęła udawać, że sama chętnie położyłaby się na chwilę...
- Ta pogoda źle działa na sercowców, zobaczy pani, pani Agnieszko,
ile będzie dzisiaj zawałów. Nie, nie, o mnie niech się pani nie boi,
mnie się po prostu spać chce, wczoraj do nocy oglądałam telewizję,
zresztą nie pamiętam, co dawali, nudne była
Niech już pani idzie i zajdzie do mnie jutro, może będzie lepszy
nastrój do pogadania.
Następnego dnia nastrój wcale nie był lepszy, w drugie święto
również. Kolejny dzień, na szczęście, był już powszedni.
- Może by pani kiedyś wpadła do nas do szkoły - zagadnęła
Agnieszka, lejąc herbatę z uroczego dzbanuszka, który w towarzy-
stwie dwóch filiżanek stanowił jej prezent gwiazdkowy dla pani
Róży. - Zdaje się, że nieźle się pani dogadywała z moimi
dzieciakami.
- Mogę wpaść, dlaczego nie - zgodziła się starsza pani bez protestu.
- Tylko nie wiem po co. Dzieciaki były bardzo sympatyczne i nawet
mnie ubabciowiły... A co, szykuje się jakiś dzień babci staruszki i
trzeba komuś dać kwiatki? I powiedzieć wierszyk?
- Nie. Żadne wierszyki, żadne akademie ku czci. Zastanawiałam
się, czy nie zrobić z nimi takich zajęć... kiedyś to się nazywało
lekcja wychowawcza...
- No i chyba w większości szkół dalej tak się nazywa?
- Możliwe. U nas nie. Czasem sobie rozmawiamy o życiu.
Pani Róża znieruchomiała z kawałkiem makowca w ręce.
- Mam z nimi rozmawiać o życiu? To chyba dosyć szeroki temat.
- Zawęzilibyśmy. Na początek może do sensu bycia przyzwoitym
człowiekiem, pani Róż. Co, dobry temat do poważnych rozmów?
Pani Róża odłożyła makowiec na talerzyk.
- Nie powinnam tego jeść, bo potem nie mogę się pozbyć maku. Z
zębów. Niech się pani nie śmieje, przekona się pani, jak bardzo
zmienia się świat, kiedy instalujemy sobie sztuczną szczękę. Na
niekorzyść, Pani zdaniem warto być przyzwoitym, pani Agnieszko?
- Tak mi się wydaje. Pani nie?
- Mnie też w zasadzie. Czasem jednakowoż trzeba drogo płacić za
ten luksus. Jednak zjem ten kawałek, do diabła ze szczęką.
- Noo, płaci się, owszem. Pani płaciła?
- Zdarzało się. Ja już długo żyję i wciąż mogę bez obrzydzenia
patrzeć w lustro. Odkąd przyzwyczaiłam się do zmarszczek, ma się
rozumieć. Dobrze, że te święta już się skończyły, nieprawdaż?
- Jeszcze Sylwester.
- To już drobiazg. Trochę postrzelają i będzie pani mogła spokojnie
wrócić do roboty, to pani ulży.
Agnieszka roześmiała się i ukroiła sobie spory kawałek sernika
kupionego w zaprzyjaźnionej cukierni i prawie-jak-domowego.
- Ktoś pani mówił, że jest pani czaro... dziejką?
- Czarownicą, chciała pani powiedzieć. Sama wiem. Od tego jest się
wiedźmą, żeby wiedzieć.
***
Czwarta matka założycielka Klubu Mało Używanych Dziewic w
początku roku dwa tysiące siódmego znajdowała się na znaczącym
zakręcie życiowym. Niespodziewanie wcześniej niż planowała,
porzucała oto spokojną i bezpieczną przystań zawodową, jaką był
doskonale prosperujący państwowy bank, w którym ceniono ją jako
doskonałą specjalistkę w dziedzinie tak zwanej bankowości
prywatnej. Lubiła tę pracę i - co stanowiło wartość samą w sobie -
stabilizację, jaką praca jej dawała.
- Masz pietra, mama?
Stosunki wzajemne Aliny i jej córki, przez wiele miesięcy mocno
nadwerężone, ostatnimi czasy jakby zaczynały wracać do normy.
Nie było jeszcze między paniami dawnej serdeczności, natomiast
rozmawiały z sobą normalnie, Jaga nie trzaskała drzwiami, a jej
matka nie sztywniała i nie traciła przy tym daru mowy. Któregoś
dnia Alina opowiedziała córce o swoim wolontariacie szpitalnym i
onkologicznych, łysych dzieciach. Jaga była wstrząśnięta - nie
spodziewała się po swojej chłodnej rodzicielce takiego poświęcenia.
- Ja się nie poświęcam - wyjaśniła jej wtedy rodzicielka. - Po-
czątkowo było mi trudno, ale się ich nauczyłam i nauczyłam się im
pomagać.
- O matko, ja bym nie mogła...
- O córko, mogłabyś. A może zresztą i nie? Tak naprawdę nie
wiemy o sobie różnych rzeczy, dopóki nie sprawdzimy się w praniu.
Słuchaj, co byś powiedziała, gdybym odeszła z banku?
- Do szpitala?!
- Do szpitala, ale nie tego. Nie państwowego. Ten mój ordynator
zakłada własną klinikę i chce mnie zatrudnić jako etatową ciocię.
Oraz etatowego doradcę podatkowego. Płaci przyzwoicie, więc nie
musiałybyśmy obniżać standardu życiowego, za przeproszeniem.
- Za przeproszeniem, mama, ty nie masz pojęcia o standardach
życiowych!
Alina uniosła brwi, ale zaraz się roześmiała. Rzeczywiście, odkąd
Jaga zaczęła pobierać nauki w ekskluzywnym prywatnym liceum,
do którego uczęszczały dzieci szczecińskich elit - finansowych
również - obracała się wśród standardów zdecydowanie wyższych
niż ich domowy. Jakimś cudem nie zaszkodziło jej to wcale. Alina
była skłonna przypuszczać, że to głównie dzięki Agnieszce
Borowskiej, dyrektorce tegoż liceum oraz wyjątkowo przytomnym
pedagogom, których Agnieszka zatrudniała.
Dyskusja o standardach nie miała dalszego ciągu, bowiem Jaga
przede wszystkim chciała się dowiedzieć czegoś więcej o nowym
miejscu pracy własnej matki. A zwłaszcza o jej nowym pracodawcy.
- Mama, oczy ci się świecą, kiedy o nim mówisz!
Alina opanowała się z pewnym trudem i wzruszyła ramionami.
- Lubię go. Podoba mi się jego podejście do życia. Cieszę się, że mi
zaproponował pracę u siebie.
- On ma żonę?
Alina roześmiała się całkiem szczerze. - I troje dzieci. Czy ty
przypadkiem nie próbujesz się mieszać do mojego życia
uczuciowego? - A co w tym złego?
- Wszystko. Pchasz nos w coś, co jest sprawą intymną. Ale tu nie
trafiłaś. Nie będę odbijała doktora Orzechowskiego jego żonie i
trojgu dzieciom. Będę go sobie lubiła nadal... całkiem
niewinnie.
Doprawdy, wprowadzanie nastoletniej córki w skomplikowane
meandry własnego życia uczuciowego wydało się Alinie nie do
przyjęcia! Zwłaszcza, że z radością odbiłaby doktora Orze-
chowskiego całej tej rodzince, gdyby tylko nie uważała tego za
skrajne świństwo. Zwłaszcza wobec trojki dzieci. Żonę może by
nawet odżałowała.
Co innego rozmaite sny na jawie. Na to mogła sobie pozwolić, ale
nie zamierzała się z nich komukolwiek zwierzać. A już na pewno nie
własnemu dziecku.
Żeby uciąć niewygodne spekulacje Jagi, opowiedziała jej o planach
założenia kliniki dla dzieci okaleczonych i poparzonych w trakcie
terapii onkologicznej. Jaga słuchała z szeroko otwartymi oczami.
Chwilami trochę jej się szkliły te oczy, co Alina odnotowała z
niejakim zadowoleniem.
Od tej rozmowy minęło kilka tygodni, kiedy doktor Orzechowski w
trybie nagłym zebrał wspólników oraz parę osób, które zamierzał
wyjąć państwowemu pracodawcy (w ich liczbie była również Alina),
i zakomunikował im, że wszystko nabiera nagłego przyspieszenia.
Jest bowiem do wzięcia nieruchomość, którą stosunkowo małym
nakładem środków można przystosować do funkcji niewielkiej
kliniki chirurgicznej. Już poza granicą administracyjną miasta, co
korzystnie wpłynie na wielkość podatków. W okresie świetności był
to letni pałacyk jakichś niemieckich arystokratów, po wojnie,
oczywiście, zrobiono tam siedzibę pegeeru, a kiedy pegeery szlag
trafił, pałacyk w stanie raczej żałosnym przejęła para cwaniaków,
teoretycznie celem urządzenia tam ekskluzywnego pensjonatu.
Wpakowali sporo pieniędzy w remont, ale działalności jakoś nie
rozkręcali. Czasem pojawiali się tam jacyś pojedynczy goście i to
wszystko. Nie wiadomo, kto pierwszy powziął podejrzenie, że jest
to raczej pralnia niż pensjonat, pralnia pieniędzy oczywiście,
instytucja niechętnie widziana przez państwo. W każdym razie
właściciele stali się obiektem zainteresowania stosownych służb i
mniej więcej po dwóch latach starannego gromadzenia dowodów
przez te służby, poszli oboje siedzieć. Sprawa sądowa ciągnęła się
kolejny rok, po czym brama więzienia (a ściślej - bramy dwóch
więzień) zatrzasnęły się za plecami byłych właścicieli na dobre.
Pałacyk, przejęty przez bank, udzielający cwaniaczkom kredytów,
znowu zaczął się marnować. Doktor Orzechowski dowiedział się o
tym od życzliwych znajomych i postanowił go kupić. Konsultacje z
architektem i budowlańcami pozwalały przypuszczać, że w maju,
najpóźniej czerwcu, będzie można zacząć przyjmowanie pacjentów.
- Bezpieczniej nastawić się na czerwiec - zauważył doktor Tomasz
Rowiński, szczupły czterdziestolatek z wysokim czołem, zdolny
specjalista od chirurgii plastycznej, wspólnik, współautor koncepcji
kliniki i ogólnie uroczy człowiek. Alina polubiła go od pierwszego
wejrzenia. - Jestem zwolennikiem solidnego przygotowania i
uroczystego przecięcia wstęgi. A potem junacy do pracy, młoty do
roboty. Krystianie, a powiedz mi, dlaczego nie ma z nami Adama
Bogackiego? Czy mam się domyślać najgorszego?
Adam Bogacki, o ile było wiadomo Alinie, miał pełnić funkcję
dyrektora administracyjnego i kierować całością prac z ramienia
inwestora. Nie poznała go dotąd osobiście. Nie było go też na
dzisiejszej naradzie.
Doktor Orzechowski skrzywił się beznadziejnie.
- Możesz się nie domyślać. Rozmawiałem z Adamem dziś rano i
prosiłem go, żeby się określił, bo nie wiemy, na czym stoimy...
- Określił się. Zostaje, tak?
- Tak. Powiedział, że jest zadowolony, zarabia kupę szmalu, jego
pracodawcy też są z niego zadowoleni, więc on ma możliwości
rozwoju... jednym słowem postanowił z tych możliwości skorzystać.
Alina zaczynała się domyślać, o co chodzi. Doktor Orzechowski
spojrzał na nią spod oka.
- Pani Alino... pani już wie, prawda? Nasz drogi potencjalny szef
administracji wybrał wolność w Edynburgu. Poznali się na nim,
cholera. Jakieś konsorcjum. Aha, a jemu się na dodatek Szkocja
spodobała. Góry lubi, osioł. Jednym słowem, mamy
problem. - Przerwał na chwilę i posłuchał dzwoniącej ciszy. -Ale my
się tak łatwo nie poddajemy.
- Masz kogoś na jego miejsce? - wtrącił doktor Rowiński.
- W pewnym sensie. Jeżeli pani Alina da się wrobić, to uważam, że
sobie - radzimy. Pani Alino, niech pani nie patrzy na mnie takim
wzrokiem, jakbym pani zabił ojca i matkę! To tylko nadzór
inwestorski. Zajmiemy się tym razem. Ja będę pilnował, żeby to, co
oni zrobią, nadawało się na szpital, a pani będzie czuwać, żeby nas
nie oskubali. Co pani na to? No risk, no fan!
- Nie wiem, czy dobrze rozumiem...
- Nie ma ryzyka, nie ma zabawy...
- To akurat rozumiem. Nie rozumiem całej reszty.
- Szkli pani - powiedział stanowczo doktor Orzechowski. - Do-
skonale pani rozumie. Kiedy może się pani zwolnić z tego banku?
Bank puścił Alinę w ciągu miesiąca. Szczęśliwym przypadkiem
wracała z urlopu macierzyńskiego pracownica, która kiedyś
doradzała doktorowi Orzechowskiemu a idąc rodzić, zostawiła go
Alinie. Dawne obowiązki młodej mamy zostały już dawno
rozdzielone, mogła więc teraz przejąć po prostu działkę Aliny. A
bank oszczędzał na jednym pełnym etacie.
Matka i córka siedziały teraz w kuchni swojego własnego miesz-
kania, a pomiędzy nimi hasała niespełna roczna kotka o wdzięcz-
nym imieniu Skolopendra, familiarnie zwana Pędzią. Pędzia wy-
ciągnęła skądś lekko dziurawą, ciepłą, góralską skarpetkę Jagi i
popędzała ją teraz po całym mieszkaniu, wypruwając z niej przy
okazji kolorowe nitki. To wprawiało ją w dodatkowy zachwyt. Jej
właścicielki, nie da się ukryć, również.
- No jak, masz tego pietra, czy nie?
Pytanie, zadane przez Jagę po raz drugi, z lekkim zniecierpli-
wieniem, wytrąciło Alinę z kontemplacji kociej beztroski.
- Mówisz o mojej nowej pracy? - No.
- To nie mam. Sama się sobie dziwię, ale nie mam.
- Tak po prostu wiesz, że sobie poradzisz?
- Mam nadzieję. Jestem inteligentna, wiesz?
- Wiem. Ale kiedyś się bałaś różnych rzeczy.
- Tylko idioci nie boją się niczego. Ale coś mi mówi, że będzie
dobrze. Oglądałam już dokumentację, byłam na budowie, bo tam
cały czas robią remont z przeróbką, na razie we wnętrzach, wiem, o
co chodzi, nie pozwolę się oszwabić. Jakby co.
- O, ja cię. Mama, podobasz mi się.
Alina, w której wciąż tliły się reminiscencje ostatnich miesięcy (a
może to nawet były ze dwa lata?...), rzuciła córce podejrzliwe
spojrzenie.
- Nie patrz na mnie tak, mama. Ja wiem, że byłam upiorna. Nie
mam pojęcia, jak ty ze mną wytrzymywałaś. Słuchaj, czy możemy
uznać, że byłam w trudnym okresie? Rozumiesz: hormony, które
robią z człowieka kretyna. Okresowe zaćmienie umysłu. Nieznany
wirus z kosmosu. Jak mówią wytworne damy: nie byłam sobą. Czy
możesz wziąć to pod uwagę i żeby już było między nami tak jak
kiedyś?
Alina była z lekka oszołomiona.
- Coś ci się stało? Co to za nagłe deklaracje? Naprawdę jaW wirus
cię zaatakował?
- Mama, a nie możemy po prostu uznać, że chwilowo zgłupiałam, a
teraz zmądrzałam? Proszę!
Jaga zerwała się z krzesła i stanęła przed matką. W całej jej postaci
widać było ogromne napięcie. Oczy miała wielkie i okrągłe jak dwa
talerzyki deserowe, a minę dokładnie taką, jakby ją nagle rozbolał
żołądek.
Serce matki zmiękło natychmiast, a nawet lekko się jakby roz-
płynęło. Córka bystrym oczkiem dostrzegła te objawy i rzuciła się
jej na szyję, omal nie zrzucając Aliny z krzesła na podłogę.
Dwa lata nieporozumień, trzaskania drzwiami, cichych dni, głoś-
nych awantur, wzajemnego warczenia, syczenia i przemawiania to-
nem lodowatym w jednej chwili zostały unieważnione.
***
- Ty, Agniecha... ty uważasz, że dobrze zrobiłam? Może jednak
powinnam ją teraz trochę przetrzymać, żeby odczuła ten cały, do
wiesz, ciężar winy...
Agnieszka machnęła ręką niecierpliwie.
- Bardzo dobrze zrobiłaś. Twoja córka nie jest idiotką i na pewno
już dawno było jej ciężko. Nie miałaś wrażenia, że ona to od dawna
międliła w sobie?
- Mieć miałam, ale może powinnam zaakcentować swoje po-
tępienie?
- Czego potępienie?
- Iiii, a zależy ci na tym? - Ani trochę.
- No i dobrze. Ty jej masz dać poczucie bezpieczeństwa, a nie
wieczne potępienie. Od wiecznego potępienia będzie Sąd Osta-
teczny.
- Ciekawa jestem wszelakoż, co ją napadło... tak znienacka?
- Wszelakoż. Przelało jej się. Alina, czym ty sobie głowę zawracasz?
Mówię ci, międliła, międliła, aż jej narosło i wybuchło. Do Marceli
byśmy nie pojechały? Zadzwonię do Miśki, chcesz? I umówimy się.
- Dobrze, chętnie pojadę. Jutro, dobrze? A jeśli ci coś do głowy
przyjdzie w sprawie mojej Jagusi, to mi powiesz, kiedy się spot-
kamy.
Agnieszka tylko prychnęła, zaśmiała się i odłożyła słuchawkę.
***
Jadze istotnie już od kilku miesięcy zbierało się na małą ekspia-
cyjkę, ale dopiero niedawno trafiła jej się ta kropla, która przelała
kielich. Kroplą tą była świąteczna wizyta u jednego z kolegów.
U Niepiery, oczywiście.
Dawid Niepiera, przypomnijmy, był to jedyny uczeń liceum
Agnieszki Borowskiej (uważała je w gruncie rzeczy za swoje, choć
właścicielami byli państwo Rozbiccy), który nie otrzymał promocji
do drugiej klasy. Dzięki temu właśnie spotkał na swojej drodze Jagę
Grosikównę - ta z kolei zawaliła rok w innej szkole i przeniosła się
do liceum Agnieszki aby tu zacząć nowe życie. Drobny podstęp
dyrektorki sprawił, że Dawid, nieco wbrew woli, przyjął na siebie
rolę opiekuna nowej koleżanki. Ani się spostrzegł, kiedy go rola
wessała. Może dlatego, że Jaga była śliczną czarnulą i miała
mnóstwo wdzięku - w chwilach, kiedy zapominała się nadąć. Młody
Niepiera doprawdy godzinami mógłby patrzeć, jak ona się śmieje.
Gdyby, oczywiście, ona chciała się śmiać godzinami.
Początkowo Jaga nie była specjalnie skora do śmiechu. Jednak
konstruktywna atmosfera liceum i dyskretna opieka Niepiery po
jakimś czasie zrobiły swoje. Jadze przestało się wydawać, że wszy-
scy ludzie spotkani po drodze są jej osobistymi wrogami i tylko
czekają na okazję, aby jej dołożyć. Parę razy miała nawet odruch,
żeby powiedzieć Dawidowi prawdę, że ona też... ten drugi rok w
pierwszej klasie... coś ją jednak wstrzymywało. Prawda nie zając, z
prawdą zawsze się zdąży.
Nie wiedziała, że Niepiera to wie. Od samego początku.
Nie wiedziała też, że Niepiera jest zdolnym fotografem. Któregoś
dnia, kiedy grudzień był uprzejmy sypnąć śniegiem, kolega Dawid
poczekał, aż się skończą lekcje i wyjął z obrzępanego plecaka marki
Louis Vuitton (jego mamusia zawsze była zwolenniczką znanych
brandów oraz zakupów w mieście Berlinie) bardzo porządny aparat
fotograficzny Canon z jakimś mocno spasionym obiektywem. Jaga
nie znała się na obiektywach, ale już sam jego rozmiar budził
szacunek.
- Ty, Jagulka - powiedział swoim lekko chrypiącym głosem i zagibał
się na piętach. - Chodź, przejdziemy się gdzieś, strzelę ci kilka
portrecików, co? Fajnie będzie. Czarna dziewczyna na białym
śniegu. No. Hehe.
Dawid Niepiera miał w oczach coś takiego, że Jaga zaniechała
opieprzenia go za użycie idiotycznego zdrobnienia „Jagulka".
- Dostałeś zabaweczkę od Mikołaja i chcesz wypróbować na mnie?
Dawid poskrobał się wolną ręką po nosie, na którym wyrósł mu
właśnie nowy pryszcz.
- Niee - odparł z uśmiechem, a uśmiech, trzeba mu to przyznać,
miał zdecydowanie ujmujący. - To stara zabaweczka. Ja to robię od
przedszkola. No, prawie. W każdym razie od połowy podstawówki. A
od jakiegoś czasu to ci powiem, że nawet umiem to robić.
- Portrety?
- Portrety, pejzaże też lubię. Makra różne dziwne. Wszystko lubię
fotografować. Nie zawsze mi się chce, czasem mam takie okresy,
że miesiącami nie wezmę aparatu do ręki. A teraz naprawdę
chętnie bym cię strzelił na tym śniegu. No, fotek trochę bym ci
strzelił, rozumiesz.
- Rozumiem. Właściwie czemu nie? Czekaj, zadzwonię do mamy,
jest dzisiaj w domu, bo ma wolne, to gdybym się za bardzo
spóźniła...
Nie dokończyła zdania, bo właśnie zadzwonił jej telefon. Mama
zawiadamiała, że wychodzi do szpitala i że zupa jest na kuchni, a
gulasz i makaron do odgrzania w lodówce.
Niepiera pomyślał, że to przyjemme nawet, że one tak nawzajem
dbają o swoje samopoczucie, dzwonią, melduą o obsuwach, on sam
wygłosił kiedyś do swojej matki krótkie i męskie przemówienie, w
którym prosił ją, żeby nie robiła zamętu, dopóki nie przyjdzie
policja i nie poprosi o identyfikację zwłok. Matka najpierw trochę
się żachnęła, ale potem przyjęła do wiadomości, tylko zażądała
punktualnych powrotów w dniach, kiedy ojciec będzie zaszczycał
dom obecnością. To z kolei Dawid zaaprobował i w ten sposób pakt
o nieagresji został zawarty.
Zdjęcia robić poszli, oczywiście, na Wały Chrobrego, ładnie
udekorowane nierozdeptanym jeszcze śniegiem. Jaga na de
grubych filarów, zaśnieżonych schodów i u podnóża pomnika
Herkulesa walczącego z centaurem wyglądała prześlicznie.
Z Odrą i jakimiś statkami za plecami - jeszcze prześliczniej.
Niepiera ani się spostrzegł, jak licznik aparatu wykazał mu sto
pięćdziesiątą klatkę. Dzisiaj zrobioną, bo wczoraj wieczorem ten
licznik wyzerował.
- Sto pięćdziesiąt? Zwariowałeś. Pokaż!
- Co ci będę pokazywał na tym maciupcim wizjerze. Zrobię kilka
najładniejszych i przyniosę do szkoły.
Dawid powiedział to i natychmiast pożałował. Kretyn. Osioł z osłów.
Zaprzepaścił oto okazję wspólnego pochylania się nad aparatem,
zbliżenia swojej łysej głowy (w granatowej czapce, zapomniał jakiej
marki, ale cholernie drogiej) do jej czarnych loczków... Debil.
Idiota. Jełop. Cymbał grzmiący.
- Mówię, że zwariowałeś! Pokaż natychmiast!
Dawid, uradowany, artystycznie udał wahanie, po czym dwie głowy
pochyliły się nad wizjerem aparatu. Jak ona ślicznie pachnie!
- Tyy, ładne są! Pokaż jeszcze!
- Wiesz, modelka niebrzydka, to i foty do przyjęcia...
- Co ty gadasz, modelka. Masz wyczucie, mówię. Zgraj mi je
na jakąś płytkę!
- Zgram ci na jutro.
Jaga odsunęła się od wizjera, ku niekłamanemu żalowi Nie-
piery.
- I mówisz, że dawno fotografujesz? Zdolny jesteś. To ujęcie
z gałęzią, wiesz, które?
- Wiem,
- Naprawdę niesamowite. Pokazałbyś mi kiedyś więcej swoich
fotek?
Dawidowi Niepierze zaśpiewały w uszach chóry anielskie.
- Jasne. Mam tego tysiące. Możesz u mnie pomieszkać jakiś
tydzień? To by było w sam raz.
- Wpadnę do ciebie w święta, dobrze? Wcześniej nie będę miała
czasu. Drugie święto. Może być?
Niepiera z trudem zdławił w sobie pieśń zwycięstwa.
- Może być - powiedział z fałszywą obojętnością. - Wpadaj. Chcesz,
to po ciebie przyjadę, może matka pożyczy mi brykę, a jak nie, to
może autobuskiem...
- Masz prawo jazdy? - Niezupełnie...
- No to nie będziesz jeździł żadnym samochodem! Jeszcze tego
brakowało, żeby ci prawko odebrali!
- Przecież właśnie mi nie odbiorą!
Roześmiali się oboje i poszli w kierunku Placu Żołnierza. Dawidowi
straszliwie się chciało objąć Jagę... tak po przyjacielsku... jednak
nie miał odwagi.
W drugie święto Bożego Narodzenia umówili się na kolejną sesję
zdjęciową. Śnieg w międzyczasie zamienił się w błocko, a z gałęzi
kapała woda.
-Chyba w ogóle nie warto wyciągać aparatu - powiedziała scep-
tycznie Jaga. Wyglądała, jak zwykle, zachwycająco, miała na sobie
granatową kurteczkę, a do tego czerwone rękawiczki, szalik i
czapkę. Dawid na jej widok doznał nietypowego bicia serca. Chociaż
może
raczej było ono typowe, skoro dostawał go regularnie, kiedy ją wi-
dział. - W taką pogodę wszystko będzie szare. Nie?
- Nie. Ty nie będziesz. Kto ci powiedział, że to jest zła pogoda? A w
ogóle nie ma złej pogody, tylko są fotografowie, którzy nie umieją
patrzeć. No i szare jest ładne. Odejdź ode mnie parę kroków,
proszę, i stań koło tamtego drzewa, dobrze?
- Pokażesz?
- Nie pokażę. Dopiero w domu. Popatrz w stronę elewatora, Jagula.
Bardziej w swoje prawo, bo mi się chowasz...
Jaga zapomniała zareagować na Jagulę.
- Będę wyglądała jak kura! Kapie na mnie z liści!
Kiedy godzinę później we własnym, nienormalnie wysprzątanym
pokoju Dawid podłączył aparat do laptopa i na ekranie pokazały się
pierwsze ujęcia, Jaga aż westchnęła.
- Matko, Dawid, ja przecież nie jestem taka ładna jak na tych
fotach...
- Jesteś ładniejsza. Mówiłem ci, że będzie dobrze? Ta cała mgła i
tylko ty wyrazista.
- Nie mówiłeś. Nie szkodzi. Jesteś artystą, naprawdę. Maaatko,
jakie śliczne...
- Pokażę ci trochę staroci, chcesz?
- Noo. Chcę.
Duszę młodego Niepiery zalała fala szczęścia, po której przyszły
następne, w miarę jak młoda Grosikówna wydawała coraz głoś-
niejsze okrzyki niekłamanego zachwytu. Były to okrzyki w pełni
uzasadnione.
Przy którymś tam z kolei, utalentowany fotograf nie wytrzymał,
poddał się impulsowi i chwycił swego gościa w objęcia. Gość nie
protestował.
Zaprotestował ktoś zupełnie inny.
- A co to się tu wyprawia? Dawid! Natychmiast ją puść! Nie w moim
domu! Co ta mała wywłoka tu w ogóle robi? Pytam! Czym się
miałeś zajmować? Jaka była umowa między nami? Nigdy więcej
powtarzania klasy, co? Tak miało być? Co? Za młody jesteś, żeby
się bawić w tatusia i mamusię! Natychmiast proszę przestać!
Dawid! I ty... dziewucho!
Z pierwszym wrzaskiem Jaga aż podskoczyła i odruchowo
spróbowała uwolnić się z ramion Dawida, ale ten jej nie puścił.
- Nie słuchaj, nie patrz, to moja matka. Jeżeli nie zareagujemy, to
może przestanie krzyczeć.
Niestety, stary sposób, wypróbowany przez lata doświadczeń, tym
razem nie poskutkował. Pani Sandra Niepiera była dzisiaj
niezadowolona z życia, ponieważ jej prośba o trochę dodatkowego
grosza, skierowana do małżonka biznesmena - który w końcu
siedział na tej forsie i nawet by nie poczuł wydatku - nie przyniosła
rezultatu. Mało tego, mąż zrobił jej awanturę w obecności tej swojej
cholernej, nadętej rodziny, do której poszła wyłącznie z
obowiązku... a właśnie, Dawid też miał ten obowiązek, ale cały
poranek bardzo udatnie symulował zatrucie pokarmowe, czy też
może przejedzenie, wydawał jakieś straszne odgłosy w łazience,
a ona, głupia, naiwna matka, dała się nabrać! Oststni raz, ostatni
raz!
Przez jakiś czas dawała jeszcze wyraz oburzeniu, wyrzucając z
siebie potoki wymówek, gróźb i złorzeczeń, a ponieważ cholerny
synalek i to jego bezczelne dziewuszysko ani drgnęli, przeszła do
czynów.
To znaczy chwyciła Jagę za rękaw i usiłowała ją wydrzeć siłą z
objęć synalka. Zamierzała ją potem wyrzucić za drzwi, a za okno te
jej wycieruchowate szmaty, tę żal się Boże kurteczkę z kosza w
Biedronce... a może w Lidlu, te czerwone dzianiny wydzierga-ne
zapewne przez troskliwą babcię emerytkę z powykręcanymi
paluszkami...
Madame Sandra nawet w ataku dzikiej furii potrafiła dostrzec
markę odzienia. W tym wypadku - rażący i ohydny brak jakiej-
kolwiek marki. Kosz w Biedronce!
Już zacisnęła lewą dłoń wokół nadgarstka dziewuchy, już się-
gała prawą ręką w stronę jej kołnierza, kiedy spotkała ją niespo-
dzianka. Jej własny, wyrodny niewątpliwie syn, wypuścił panienkę i
skierował się do niej. Z bardzo agresywnym błyskiem w oku.
Chciała na niego wrzasnąć i przywołać go do porządku, ale nie
zdążyła. Potomek z zaciśniętymi zębami i wyrazem twarzy, jakiego
jeszcze u niego nie widziała, wykonał na niej tenże manewr, jaki
ona chciała wykonać na dziewuszysku. Nieomal wyniósł ją z pokoju
i zamknął za sobą drzwi.
O, tu była różnica, bo ona zamierzała trzasnąć, a on zamknął je
raczej delikatnie.
- Nie wrzeszcz - powiedział przez te zaciśnięte zęby. - Nie radzę.
- Bo co - wychrypiała i usiłowała kontynuować przemowę, ale
jej przerwał.
- Bo jeszcze nie wiem co, ale pożałujesz. - Jego szept był prze-
rażający. - To jest moja koleżanka z klasy. Nie robimy nic złego.
- Ona ma się natychmiast wynosić...
- Dlaczego?
- Bo ja ci tak każę! Co to za dyskusje!
- Dobrze, zaraz ją wyprowadzę. Ale nie próbuj nam przeszkadzać,
bo nie ręczę za siebie.
- I co, zabijesz matkę?
- Jeżeli będę musiał. A na pewno powiem ojcu, jak opyliłaś ten
wisiorek od niego... ten, co to powiedziałaś, że ci zginął. Z tym
dużym niebieskim świecidełem. W platynie. To była platyna?
- Nie uwierzy ci!
- Zobaczymy. Widziałaś, że mam dużo różnych fotek. Twoją też
mam. Jak wychodzisz od jubilera na Wojska. Akurat sobie
ćwiczyłem miasto we mgle porannej. Zamiast Masówki z polskiego,
To była wiosna, jakoś tak... marzec, kwiecień. Zgadza się?
- Ty gadzie mały! Po co ja cię urodziłam... - Idź do siebie i siedź
cicho. Ja muszę wracać do koleżanki Jaga stała przerażona w
miejscu, w którym ją zostawił. Nie próbował jej objąć. -
Przepraszam cię. Nie mogłem tego przewidzieć. Matka
z ojcem mieli do wieczora być u dziadków. Nie wiem, jak mam cię
przepraszać. Chodź, odprowadzę cię.
Nadal bez słowa ubrała się w swoje niemarkowe ciuchy. Wyszli z
wypasionej willi na ulicę, szarzejącą w grudniowym mroku, a duży,
czarno ubrany ochroniarz spoglądał za nimi zza krzaka. Dawid
jakby zaniemówił na dobre, za to Jaga zaczęła mieć wrażenie, że
jednak coś powinna powiedzieć. Udało jej się jakoś opanować i
teraz myślała intensywnie o tym, co się stało.
Boże, co on ma za koszmarną matkę... ciekawe, czy baba zawsze
się tak zachowuje wobec niego? Wyglądało na to, że się
niespecjalnie zdziwił. Pewnie ćwiczy to od małego. Nie, no, po
prostu w ogóle nie wiadomo, co by mu powiedzieć! Pocieszyć? Nie
martw się, bywają gorsze mamuśki... Jakie gorsze??? Nie bywają!
Ratunku!
Dzika gonitwa myśli nie pozwoliła ostatecznie Jadze na sformu-
łowanie żadnych wniosków ani pocieszeń. W kompletnym i raczej
ponurym milczeniu dwoje młodych ludzi doszło do przystanku
i odstało swoje dwadzieścia osiem minut, zanim nadjechał autobus,
niezupełnie dopasowany czasowo do świątecznego rozkładu
Przepełniona żalem i współczuciem Jaga uścisnęła Dawidowi rękę i
odjechała, nie zdoławszy wydusić ani słowa, młody Niepiera zaś
poszedł w stronę domu, boleśnie przekonany, że ona go znie-
nawidziła i już nigdy więcej nie będzie chciała znad
Pozostawał w tym błędnym mniemaniu jakiś czas, nie mając
pojęcia, że Jaga sesję fotograficzną w zgniłej atmosferze roz-
pływającego się grudnia, a zwłaszcza półgodzinne stanie na
przystanku przypłaciła drobną infekcją grypową, która to infekcja
śmiertelnie wystraszyła z kolei jej matkę, przewrażliwioną odkąd
zadała się z chorymi dzieciakami. W efekcie Jaga wylądowała w
łóżku i przebywała tam aż do Sylwestra. Nie dzwoniła do Dawida,
bo po pierwsze była okropnie zaka- tarzona i prawie straciła głos, a
po drugie, wolała poczekać,
przemyśleć sprawę i dopiero przemyślawszy, porozmawiać z
biedakiem rozsądnie.
***
Pani Bożena Konik-Hart zadzwoniła do swojej przyjaciółki, pani
Zuzanny Duszyckiej, a jej głos zdradzał kiepski stan nerwów.
- Zuziu, czy możesz do mnie wpaść? Ja nie mogę wpaść do ciebie,
bo właśnie wstawiłam placek do piekarnika i teraz muszę go
pilnować.
- Zrobiłaś placek?
Pani Bożena była nyguską co się zowie i fakt zrobienia przez nią
placka świadczył o niemałym wzburzeniu.
- Drożdżowy, z kruszonką. Przyjdziesz?
- Już lecę.
Drożdżowy! Kruszonką! Bożena musiała być chyba w szoku. Upojny
zapach ciasta przywitał panią Zuzannę już przy furtce małego
domku na Czeremchowej. Zadzwoniła do drzwi i po chwili
podziwiała już arcydzieło tradycyjnego piekarnictwa - czy może
cukiernictwa - domowego.
- Matko Boska, że ci się chciało zagniatać!
- Musiałam odreagować - sapnęła pani Bożena. - Dwa razy.
- Dlaczego dwa razy? Żeby było pulchniejsze?
- Żeby nie zapiec kota. Muszka mi wskoczyła do miski. Motylka
zdążyłam złapać za ogon. Ale ciasto już się do niczego nie
nadawało, a Muszkę musiałam wykąpać. Ona tego nienawidzi.
Strasznie drapie i wrzeszczy.
- I to cię tak zdenerwowało?
- Nie, nie to. To mnie nawet trochę uspokoiło. Siadaj, zaraz ci
zrobię herbaty. Czy może kawy?
- Do takiego ciasta poproszę kawy. Będziesz kroiła ciepłe?
- Ciepłe najlepsze. Chociaż ciężko strawne. Boże, co ja mam
zrobić?! Zuziu, powiadam ci, niezrównoważona córka to największe
nieszczęście.
- Misia niezrównoważona?
I ona, i ten jej psychiatra. Rudy. Zawsze mówiłam, rude naj-
gorsze. Fałszywe. Ty wiesz, co oni chcą zrobić?
- Pobrać się! - ucieszyła się pani Zuzanna, która uwielbiała znajome
śluby. - Nie martw się, Bożenko, Misia już nie pierwiosnek, lepszy
psychiatra niż żaden. On podobno jest doskonałym specjalistą,
zasięgnęłam opinii w naszej przychodni. Znają go. Renia z
rejestracji mówiła, że w mieście się o niego dosłownie zabijają.
Pyszne to twoje ciasto.
Matka Michaliny trzasnęła filiżanką w spodek.
- Pobrać się! Niedoczekanie! On jest od niej starszy jakieś dziesięć
lat, jak nie więcej. I mam już dosyć rudych w rodzime.
Przyjaciółka starannie ukryła przekonanie, że w razie gdyby dwoje
rudych chciało się pobrać, to pani Bożenka może nie mieć nic do
gadania.
- Ależ ta kruszoneczka pachnie wanilią. Delicje. No to powiedz, co
oni właściwie chcą zrobić?
Kolejne trzaśniecie w spodek.
- Jadą do Irlandii,
Do pani Zuzanny jakoś nie dotarł cały dramatyzm tego stwier-
dzenia.
- No to co? Przecież chyba nie na stałe.
Trzaśniecie. Spodek pękł. Filiżanka ocalała i kawa nie wylała się na
haftowany obrus.
W oczach gospodyni płonęła żywa furia. Pani Zuzia nagle
zakrztusiła się plackiem.
- Matko Boska! Chce go znaleźć?
- No, wreszcie rozumiesz!
- Ale po co?
- A myślisz, że ja wiem, po co? On jej czegoś na pewno nagadał,
sama nie miała nigdy takich pomysłów.
- On... aha, rozumiem. Rudy.
- Psychiatra. Jej ojciec też był rudy.
- Czekaj, Bożenko. Jak ona go chce znaleźć, skoro nie wie, gdzie go
szukać? Ty wiesz, gdzie on mieszka?
~ Nie mam pojęcia. I nie chcę mieć pojęcia. Odkąd Michalina
skończyła studia, Noel zerwał wszelkie kontakty. No, może go
niespecjalnie do kontaktów zachęcałam, ale mógł się upierać!
Przedtem to jeszcze przynajmniej jakieś pieniądze przysyłał! Nic go
nie obchodziła! Nic! Po co ona teraz chce odgrzebywać stare dzieje?
Stare sentymenty? Po co to komu potrzebne? Pytam, po co?
Przecież ojciec był wobec niej kompletnie obojętny!
Pani Zuzanna zapchała usta kruszonką i dzięki temu uniknęła
konieczności odpowiadania na tyradkę gospodyni. Wcale nie miała
ochoty na przytakiwanie, kłócić się też nie chciała, ale doskonale
pamiętała, jak bardzo Noel kochał małą córeczkę i jak regularnie
przysyłał pieniądze na jej utrzymanie, kiedy już prysnął do tej
swojej Irlandii. Prysnąć, zdaniem pani Zuzi, musiał, bo inaczej
Bożenka by mu żyć nie dała.
Pani Zuzia wiedziała doskonale, że matka nastawiała Michalinę
przeciwko ojcu, opowiadając jej o nim niestworzone historie oraz
stosując swoisty, bardzo skuteczny terrorek. Polegał on na tym, że
ilekroć Michalina chciała rozmawiać o ojcu mniej napastliwie, coś
wyjaśniać, nie daj Boże dążyć do jakiegoś kontaktu - tylekroć jej
matka dostawała zapaści, migotania przedsionków albo zgoła stanu
przedzawałowego. Podkreślała przy tym, że to ze stresu, więc
Michalina w końcu zaczęła się obawiać, że mamunia zejdzie z jej
winy i zrezygnowała z dociekań.
Prawdopodobnie opowiedziała o wszystkim swojemu doktorkowi, a
on ją przekabacił.
No i dobrze. Pani Zuzia pamiętała wesołego i sympatycznego
Irlandczyka, który tak ładnie mówił po polsku, zmiękczając nieco
„r". Nie były jej sprawą szczegóły pożycia małżeńskiego Noela
Harta i Bożenki, ale, jak się rzekło, łatwo mu chyba nie było.
Ciekawe, czy naprawdę zapomniał o swojej córeczce? Chyba
niemożliwe.
Wszystko jest możliwe. Pani Zuzanna dostatecznie długo żyła na
tym świecie, aby o tym wiedzieć.
A jakaś lojalność wobec starej przyjaciółki zobowiązuje.
- Moim zdaniem ona go wcale nie znajdzie i nie masz się czym
denerwować. Czy mogę prosić cię o jeszcze jedną filiżankę kawy?
***
Grzegorz Wroński bawił się rudym lokiem Michaliny... nie da się
ukryć, kompletnie goluteńkiej i zdaniem ukochanego mężczyzny -
absolutnie przepięknej. On też był aktualnie bez ubrania, ponieważ
zaledwie kilka chwil temu skończyli to, co do niedawna nazywali
figlowaniem, a ostatnio działaniami prokreacyjnymi. Obiecali sobie
rzecz całą traktować bez fanatyzmu - nie w sensie ograniczania
częstotliwości oczywiście.
- Chodzi o to, że nie będę za każdym razem sprawdzała testem
ciążowym, czy nam się udało, dobrze? Po prostu jak nam się uda,
to się uda. To będzie. Kocham cię, doktorku.
- Ja też cię kocham, ogrodniczko. Słuchaj, nie uważasz, że w tej
sytuacji jednak powinnaś u mnie zamieszkać na dobre?
- Grzesiu, nie mówmy o tym jeszcze, proszę cię bardzo. Będę na
ten temat myśleć, jak zacznę puszczać pawie śniadaniami...
- Nie zawsze są pawie.
- Ale okres się zatrzymuje. Jak mi się zatrzyma, to pogadamy.
Jezu, dlaczego w ogóle mówimy o takich nieapetycznych rzeczach?
Przytulę się do ciebie, dobrze? I daj jednak kawałek koca, bo mi
zimno. W tyłek, za przeproszeniem.
Grzegorz, śmiejąc się śmiechem człowieka szczęśliwego, przygarnął
ją do siebie i otulił mięciutkim kremowym pledem.
Jeszcze niedawno miał w związku z tym swoim szczęściem i
Michaliną mnóstwo wątpliwości, postanowił jednak wziąć do serca
wszystkie dobre rady, których w podobnych przypadkach udzielał
swoim pacjentom - i olać to. Owszem, jest od niej starszy, ale ona
mówi, że go kocha. I wygląda na to, że nie łże. Chce mieć z nim
dziecko. Owszem, będzie starym tatusiem. No i co z tego. Ona
przecież wie. I też będzie nie najmłodszą mamusią. A może
im nie wyjdzie. A właśnie, że wyjdzie.
Gdyby jeszcze trochę porozmyślał na te tematy, musiałby zostać
własnym pacjentem.
Co to on im zawsze powtarza?
Życie mamy prawdopodobnie jedno i jeśli je zmarnujemy, możemy
nie dostać drugiej szansy.
O nie, Michaliny nie zmarnuje. Nie ma takiej możliwości.
- Co mówiłaś, kochanie?
- A o czym myślałeś, kochanie?
- O tobie, naturalnie. Ostatnio wpadłem w nałóg.
- A ja mówiłam o tej Irlandii. Kiedy tam jedziemy?
- Ja bym spróbował zahaczyć o świętego Patryka, żeby złapać
trochę kolorytu. To wypada siedemnastego marca. Moglibyśmy
jechać na siedemnastego mniej więcej, a potem zostać tam jakiś
tydzień. Dostaniesz urlop?
- Chyba tak, to jeszcze będzie przed sezonem. No, na skraju
sezonu. Grzegorz, a ty zastanawiałeś się, w jaki sposób go będzie-
my szukać? Boja nie mam żadnego pomysłu.
- Trzeba zacząć od faceta, który wam przekazywał forsę. Pamiętasz,
kto to był?
- Pamiętam. Ich było kilku, ale jeden to przyjaciel taty. Nazywał się
Oliwiak. Wujek Dzidek. To pewnie Zdzisław Oliwiak. Ale straciliśmy
kontakt piętnaście lat temu. I to raczej mama się z nim widywała.
- Gdzie on wtedy pracował?
-W ojca firmie... początkowo. To się jakoś nazywało... nie, nie
przypomnę sobie. Ale potem on przeszedł do PŻM-u, chyba praco-
wał w dziale głównego nawigatora... albo może w jakimś innym?
Boże, naprawdę nie pamiętam!
- Nie przejmuj się. Jeśli facet pracował w PŻM-ie, to go znajdziemy.
Ja tam mam mnóstwo znajomych. Ale najpierw wejdziemy
do Internetu. Biorę to na siebie. Miejmy tylko nadzieję, że on
utrzymuje kontakt z twoim ojcem. A przynajmniej wie, gdzie go
szukać.
***
Marcelina opakowała Krzysię w kocyki, umieściła w wózku i udała
się z nią na codzienny poobiedni spacer. Teoretycznie poobiedni,
ponieważ Krzysia jadła, kiedy chciała, a Marcelina nie jadła prawie
wcale. A już na pewno nic w rodzaju obiadu, to znaczy czegoś z
zupą na pierwsze danie i mięskiem, ziemniaczkami tudzież surówką
na drugie. Komentowała się kanapkami, od czasu do czasu zjadała
jajko na twardo albo smażyła je sobie na patelni i prosto z tej
patelni zgarniała na kawałek chleba. O ile miała w domu chleb.
Ten sposób odżywiania sprawił, że figura Marceliny coraz bardziej
zbliżała się do ideału anorektycznej modelki któregoś z
największych światowych kreatorów mody.
Jakie takie produkty spożywcze pojawiały się w jej domu tylko
wtedy, kiedy spodziewała się wizyty przyjaciółek względnie no-
tariusza Jerzego Brańskiego.
Właśnie udawała się do sklepu celem zakupienia tychże produktów.
Miała w planie urządzenie drobnego przyjątka z okazji własnych
urodzin. Liczyła, jak zwykle, na przybycie Dziewic in corpore oraz
notariusza, a w następnej kolejności na wybycie Dziewic i
pozostanie notariusza. Możliwie najdłużej. Na wszelki wypadek
postanowiła kupić również produkty nadające się do przyrządzenia
skromnego ale smacznego śniadania.
Przypomniała sobie śniadanka, obiadki, podwieczorki, kolacyjki i
przegryzki, jakimi raczyła Mikołaja Firleja w czasach, kiedy spodzie-
wała się zostać jego ślubną żoną. Żarł jak maszyna, ale ostatecznie
ją zostawił na łasce losu. To idiotyczne, że go tak kochała.
Zajrzała do wózka. Czyżby nosek Krzysi zaczynał się formować na
obraz i podobieństwo nosa jej ojca?
Nosek Krzysi przypominał na razie mały kartofelek, ale potęga
wyobraźni podbudowanej uczuciem, nawet szczątkowym, jest, jak
wiemy, nieograniczona.
Marcelina zebrała się w sobie i odsunęła wizję niedoszłego
małżonka w najdalszy kąt świadomości. Nie da się ukryć, iż wy-
mieniony okazał się zwykłą świnią, nie zasługującą na to, żeby za
nią kijem rzucić.
Dlaczego więc jeszcze w ogóle myślała o nim? Lada chwila Firlej po
raz drugi zostanie tatusiem. Jeśli już nie został.
Do diabła z nim.
Ponownie zajrzała pod falbaniastą budkę. Krzysia spała jak aniołek.
Marcelina postawiła wózek na hamulcu i weszła do sklepu. Mała
niech sobie pośpi na powietrzu świeżym, dobrze jej tam będzie. Nie
ma sensu zabierać dziecka do sklepu, gdzie zaduch panuje
nieziemski (rożen z kurczakami pracował pełną parą) i hałas
odpowiedni do zaduchu. Personel sklepu najwyraźniej
preferował muzykę zbliżoną do disco polo i lubił jej słuchać na-
prawdę głośno.
- Klienci też lubią - poinformowała Marcelinę życzliwie panienka,
której zadaniem było obserwowanie, czy owi klienci czegoś
aktualnie nie kradną. - Pani jest za delikatna, a teraz to właśnie tak
się słucha.
Marcela zrezygnowała z tłumaczenia dziewczynie, że sklep to nie
dyskoteka, bo widać było, że strzępiłaby język kompletnie bez
efektu. Wzięła koszyk i zanurkowała, między najwytworniejsze ar-
tykuły spożywcze, jakimi dysponował market we wsi Stolec.
Postanowiła pójść na maksymalną łatwiznę i w możliwie naj-
większym stopniu skomponować przyjęcie z gotowców - tak przy-
rządzonych, żeby symulowały dzieło rąk własnych. Przeszukiwała
kolejne półki i nawet zaczynało ją to wciągać. Kiedyś naprawdę
lubiła bawić się w dom. Każda dziewczynka ma w życiu taki etap -
pomyślała nie bez goryczy. Niektórym przechodzi to w życie
codzienne, inne zostają na etapie zabawy.
Zastanawiała się właśnie nad możliwością wykorzystania czer-
wonego i czarnego kawioru (z datą ważności na granicy przydat-
ności do spożycia, widać w Stolcu nie był to artykuł pierwszej
potrzeby), kiedy stwierdziła, że obok niej ktoś stoi. Ktoś niezbyt
przyjaźnie nastawiony.
- To dziecko w wózku to pani?
Drgnęła gwałtownie i odwróciła się od przeterminowanego (prawie)
kawioru. Jakiś facet. Patrzy na nią, jakby ojca i matkę
zabiła własnoręcznie.
- Coś się stało?
- Oprócz tego, że dziecko płacze od kwadransa, to nic. Zupełnie.
Czy pani kompletnie ogłuchła przy tych puszkach? Wrzeszczałem od
drzwi, czyje dziecko, ale nikt się nie zgłaszał, już myślałem, że ktoś
je zostawił. Do wzięcia dla dobrych ludzi! A może pani już się
znudziło bycie mamusią?!
Wyminęła go i pobiegła w stronę drzwi. Dopadła wózka i dopiero
teraz serce jej stanęło.
Wózek był pusty.
Chciała coś powiedzieć, krzyknąć, ale nie mogła wydać głosu.
Poczuła, że za chwilę zemdleje.
- Spokojnie - warknął tuż przy niej ten sam nieprzyjazny facet. -
Dziecko jest w sklepie. Wzięliśmy je z tego wózka, bo nie chciało
się uspokoić. Chyba się zsiusiało i było mu zimno. Jak pani mogła
zostawić je przed sklepem na tak długo?! Jak pani mogła w ogóle je
zostawić?!
Marcelinie zakręciło się w głowie i musiała uchwycić się sklepowych
żaluzji, żeby utrzymać równowagę. Nieprzyjazny facet chyba się
zaniepokoił.
- Źle się pani czuje? Chryste, tego jeszcze brakowało! Mrucząc coś
pod nosem, podtrzymał słaniającą się pokazowo
Marcelinę i pomógł jej wejść z powrotem do sklepu. Zaprowadził ją
na zaplecze, gdzie dwie ekspedientki, zaniechawszy obsługiwania
klientek, przewijały właśnie popłakującą wciąż Krzysię i zakładały
jej świeżego pampersa.
- Przyprowadziłem wam mamusię do tego dzieciaczka - po-wiedział
nieprzyjazny, po raz pierwszy mniej więcej normalnym tonem. -
Prawie mi zemdlała. Macie jakąś wodę?
Marcelina została usadzona na krześle i poczęstowana gazowaną
wodą mineralną, a nawet, zapewne na wszelki wypadek, tąż wodą
lekko popryskana. Facet wisiał nad nią jak sęp, zapewne na
wypadek gdyby zleciała z tego krzesła i wymagała jakichś działań
siłowych. Opanowała się.
- Przepraszam - wychrypiała. - Przepraszam za kłopot. To bardzo
ładnie, że panie zajęły się moją córeczką. Panu też bardzo dziękuję.
I przepraszam.
- Nic się nie stało - wyrwała się jedna z ekspedientek. - To słodka
dziewczynka. Jak ma na imię?
- Krystyna Maria. Krzysia.
- Krzysia! Jak w „Panu Wołodyjowskim" - ucieszyła się druga, w
wieku wskazującym, że Sienkiewicza w lekturze szkolnej miała
całkiem niedawno. - Już nie płacze. Gna po prostu nie lubi mieć
mokro.
- Nikt nie lubi mieć mokro - mruknął nieprzyjazny. - Jeżeli nie
jestem już potrzebny, to pozwolą panie, że się wycofam na z góry
upatrzone pozycje.
- Będziesz miał mokro! - pisnęła młodsza ekspedientka. Marcelina
nic nie zrozumiała. Facet mruknął jakieś pożegnanie,
cmoknął w policzek młodszą, zgarnął z wieszaka pokaźną czarną
torbę i wyszedł.
- Ja już pójdę. Jeszcze raz bardzo dziękuję. Wezmę ją, dobrze?
Starsza ekspedientka spojrzała na nią krytycznie.
- Chyba lepiej niech pani tu jeszcze posiedzi. Nie wygląda pani
najlepiej. Izaura, zostań z panią, ja pójdę na sklep. Może zrób
herbaty gorącej, to pani dobrze zrobi. Kiedy pani jadła ostatnio?
Marcela, zmieszana, wzniosła oczy ku sufitowi, z którego od-
pryskiwała farba.
- Izaura, daj pani jakąś drożdżówkę. Tak nie można. Ma pani
dziecko, to musi pani być odpowiedzialna. Przecież nie ma pani
dwudziestu lat! Kobieta niby dojrzała, a jak dziecko. No dobrze, za
wygłaszanie kazań nikt mi nie płaci. A szkoda. Niejednemu bym
chętnie wygarnęła. Iza, poradzisz sobie?
- Tak, pani kierowniczko, spokojnie. Nie wypuszczę pani, dopóki się
nie posili. To naprawdę z głodu? Nie wygląda pani na taką, co by
nie miała pieniędzy. Do nas takie przychodzą i tacy też, ale oni
inaczej wyglądają.
- Zapomniałam zjeść śniadanie - powiedziała Marcelina mniej
więcej zgodnie z prawdą.
- Jak ta malutka Krzysia dorośnie, to się panią będzie zajmowała. -
Izaura przejęła częściowo sposób bycia swojej szefowej. - A na
razie to pani musi o nią dbać i o siebie, bo jak pani kilka razy
jeszcze wywinie taki numer, to ją pani zabiorą do domu dziecka.
Marcela zachłysnęła się herbatą.
- Niech pani nawet tak nie mówi!
- Mogę nie mówić. Ale sama pani wie. Dobrze, że Bronik się
malutką zajął, bo ludzie dzisiaj chorzy wszyscy na znieczulicę,
mogłaby tak płakać i płakać...
- Bronik? To nazwisko?
- Nią to imię. Bronisław, Bronik.
- Nie Bronek?
- Nie. Nie wiem, dlaczego, bo fakrycznie, ma pani rację, jak
Bronisław, to powinien być Bronek. Ale on jest Bronik. Pracuje na
uniwersytecie, a poza tym jest ornitologiem i przyjeżdża tu obser-
wować ptaki. Ja tam nie wiem, co on w zimie chce obserwować, ale
on się ze mnie śmieje i mówi, że zawsze coś sobie znajdzie. To ja
mu mówię, że będzie miał mokro - roześmiała się.
Marcelina pozazdrościła jej tego beztroskiego śmiechu i tej
zażyłości z Bromkiem, który prawdopodobnie wcale nie był taki
nieprzyjazny, jakby to wyglądało na pierwszy rzut oka.
- Pani się z nim przyjaźni?
- Mój ojciec się z nim przyjaźni, a ja go znam od dziecka. My
tu mieszkamy niedaleko i jak Bronik całkiem zmoknie i zmarznie,
to przychodzi do nas się ogrzać. Tata też pracuje na uniwersytecie,
tylko w administracji. Pani się sprowadziła do tego domu po
Jabłońskich, prawda?
- Tak. Jeszcze nie zdążyłam tu ludzi poznać...
- Pozna pani, jak wiosna przyjdzie i wszyscy powychodzą na
powietrze. To i Bronika pani spotka na pewno jeszcze nieraz. Chce
pani zrobić zakupy? Ja mogę popilnować Krzysi, teraz nie ma u nas
tłoku, to jeszcze chwilkę posiedzę. Ja strasznie lubię dzieci. Jak
wyjdę za mąż, będę miała czwórkę. Tak postanowiłam.
- Pani chłopak też tak postanowił?
- Ja jeszcze nie mam chłopaka. Ale jak będę miała, to takiego, co
będzie chciał mieć czwórkę dzieci.
Marcelina uśmiechała się uprzejmie. Czwórka dzieci. Juści Przy
drugim puści ją kantem. Najdalej!
***
-Cześć, mamo, co tu tak cudnie pachnie? Placek upiekłaś!
Rewelacja!
Pani Bożena najchętniej schowałaby resztę placka, bo ostatnimi
czasy córka denerwowała ją straszliwie, ale było już za późno.
Michalina wyczuła go nosem i bezbłędnie sięgnęła do
szafki.
- Z kruszonką! Bosko. Zrobić ci herbaty?
- Chyba ty czegoś ode mnie chcesz. Kiedy to ostatnio z własnej woli
robiłaś mi herbatę?
- Dzisiaj rano, do śniadania - odparła bezczelnie Michalina, dławiąc
się nieco ogromnym kęsem placka. - Zrobię ci. Sobie też zrobię.
- O tej porze będziesz piła herbatę? Na noc?
- Dopiero wpół do dwunastej.
- O tej godzinie się wraca do domu... Michalina zniecierpliwiła się
odrobinę.
- Mamo, ja mam czterdzieści lat. Zresztą gdyby nie to, że Grzegorz
jutro o piątej rano jedzie do Warszawy, to bym w ogóle nie
-On ma na ciebie zły wpływ.
- Moim zdaniem przeciwnie. A czemu tak twierdzisz?
- Zrobiłaś się bezczelna. Kiedyś byś mi tak nie odpowiadała.
- Człowiek dojrzewa. Podobno lepiej późno niż wcale. Herbatka dla
pani. Ja sobie jeszcze wezmę tego placka, bo w życiu lepszego nie
jadłam.
Pani Bożena, z wyrazem rezygnacji i cichego cierpienia na obliczu,
usiadła przy stole i precyzyjnie odmierzyła łyżeczkę cukru, po czym
wrzuciła go do filiżanki takim gestem, jakby sypała tam truciznę.
Talerz z plackiem odsunęła od siebie z pogardą osoby, która od
osiemnastej nie bierze do ust żadnego pożywienia.
Michalina podejrzewała - i słusznie - że jej matka wciągnęła pół
blachy znakomitego drożdżaka i teraz po prostu już nie może na
niego patrzeć.
- Mamo, posłuchaj... ja po prostu przyprowadzę kiedyś Grzesia na
obiad, ty go poznasz, pogadacie jak ludzie, zobaczysz, jaki jest
fajny...
Pani Bożena spektakularnie zesztywniała,
- Broń cię Boże! Nie życzę sobie jego obecności w moim domu.
dziewice,do boju! Monika Szwaja Szanowni Czytelnicy Płci Obojga! Uprzejmie proszę: pamiętajcie, że zabieracie się właśnie do czytania POWIEŚCI, a nie dokumentu i nie doszukujcie się tu prawdziwych ludzi ani, tym bardziej, prawdziwych historyjek z życia. Otoczenie (dla wytwornych: entourage), owszem, autentyczne, cała reszta WYMYŚLONA!
- Co chciałabyś robić wieczorem? - Dziecko. Michalina usłyszała, co powiedziała i wbrew sobie zapłoniła się jak osiemnastowieczna panienka na wydaniu. Było już jednak za późno. Słowo uleciało. Czyżby Grzegorz w tym momencie też dostał wypieków? Michalina prawie się roześmiała. Chlapnęła tak bezmyślnie, bo właśnie ten temat za nią chodził... od jakiegoś czasu zastanawiała się, czy w jej przypadku nie jest już za późno. Czterdziestka u bram. Z drugiej strony jednak - jeśli mieć dziecko, to przecież tylko z nim! I łaska boska, że w ogóle udało jej się go w życiu spotkać. Grzegorz opanował własne emocje, zwłaszcza że należało wyjaśnić seksownej kelnerce, na jakie desery ostatecznie się zdecydowali. Trwało to jakiś czas, bo dziewczę nie bardzo mogło pojąć, jak to jest, że ktoś może chcieć deser lodowy Ambrozja Ze Śmietaną bez śmietany. Ostatecznie udało się jej to wytłumaczyć (przez ten czas ładnie zbledli) i można było wrócić do poprzedniego wątku. Okazało się to niełatwe. Po mniej więcej dwóch minutach milczenia głębokie rumieńce wróciły na twarze obojga. Po kolejnych kilkunastu sekundach, długich jak wieczność, Michalina i Grzegorz spojrzeli sobie głęboko w oczy i jednocześnie parsknęli śmiechem. - No i coś się tak spłoszył? - spytała Michalina tonem lekko prowokacyjnym. - Dorosły facet, podobno lekarz i nie wie, skąd się biorą dzieci? - Lekarz, ale psychiatra, a nie ginekolog położnik. A tobie, moja droga, chodziło o dziecko czy tylko o proces twórczy? Michalina westchnęła. - Powiem ci prawdę, bo i tak ją ze mnie wydusisz... prędzej czy później. Proces twórczy jest bardzo w porządku... ale tym razem myślałam o dziecku. Grzesiu, to chyba nie jest dobre miejsce na takie poważne rozmowy... Grzegorz poczuł nowy napływ gorąca i gdzieś tam z tyłu głowy pojawiła mu się refleksja, że jeśli tak mają kobiety przechodzące klimakterium, to on im serdecznie współczuje. - Nie, nie, kochana. Jak już zaczęłaś, to teraz musisz mi powiedzieć wszystko. Zanim znajdziemy lepsze miejsce na tę zasadniczą rozmowę, to ja dostanę zawału. Myślałaś o dziecku, naprawdę? Michalina pokiwała głową powoli. - Myślałam o paru rzeczach. Po pierwsze, czy nie jestem za stara na pierwsze dziecko... - To co ja mam powiedzieć o sobie? - Ty nie będziesz w ciąży. - Niby nie, ale jest jeszcze kwestia wychowania. Kiedy nasze małe dochodziłoby do pełnoletności, ja byłbym już po siedemdziesiątce.
- Chyba nie zamierzasz być niedołężnym umysłowo staruszkiem? Grzegorz zachłysnął się wodą mineralną bez gazu. - Nie zamierzam, ale kto wie? - Przestań. Teraz jest pełno starych rodziców. Podobno moda. Mnie się podoba. - Ta moda? -Ta moda. A poza tym za dwa lata może w nas rąbnąć jakaś kometa, świat szlag trafi i nigdy się nie dowiemy, jak to jest z tym rodzicielstwem. Wiesz co, Grzesiu, pierwszy raz w życiu chciałabym mieć dziecko. Nigdy przedtem nie chciałam. Może dojrzałam, trochę późno. A może teraz chcę dlatego że... no, że mam ciebie. I co ty na to? Przez jakiś czas wydawało się, że Grzegorz nic nie odpowie na to proste pytanie. Zmobilizował jednak siły i przestał się dławić tym czymś, co mu stanęło w gardle. - To może zaryzykujmy - powiedział bardzo miękkim głosem. - Jedno jest prawie pewne: że małe będzie rude jak wiewiórka. Oraz inteligentne, zdolne, urocze, śliczne i strasznie kochane. Misiu, czy to, co widzę w twoim prawym oku, to jest może łezka? - Do łezki łezka - prychnęła Michalina, niezadowolona z możliwości spłynięcia kunsztownego makijażu, który zrobiła specjalnie na spotkanie z Grzegorzem. - Aż będę niebieska! Nie patrz tak na mnie, Grzesiu, bo naprawdę się rozmażę! - Nie rozmazuj się teraz! Chodźmy stąd jak najszybciej, będziesz mogła się mazać w kochających cię ramionach... Michalina wstała z fotela dość gwałtownie. - Masz rację. Chodźmy stąd. Czy ramiona mogą być kochające? - Moje tak - rzekł stanowczo Grzegorz. - O, nasz deser... - Chrzanię deser. Zapłać przy barze i wynośmy się. Ciebie chcę, a nie jakieś głupie lody! Niemal biegiem udali się do baru, zostawiając przy swoim stoliku zdumioną kelnerkę z tacą, na której stały dwie potężne porcje lodów z owocami. Na każdej z nich pyszniła się góra bitej śmietany. *** Marcela Heska, jeszcze niedawno łudząca się, że zmieni nazwisko na „Heska-Firlej", nie miała tych wątpliwości, które dręczyły jej przyjaciółkę wraz z absztyfikantem i przyczyniły się do zmar- nowania dwóch porcji Ambrozji Jednak Z Bitą Śmietaną. Marcela już miała dziecko. Dziecko leżało właśnie w łóżeczku, najedzone i zadowolone, a jego niebieskie i lekko kiksujące oczka błądziły po kolorowych firaneczkach zawieszonych u wezgłowia. Ziewało przy tym strasz- liwie i widać było, że za chwilę zapadnie w głęboki sen. Jego matka wrzuciła do zmywarki miseczkę po jakiejś niemowlęcej papce i buteleczkę po mieszance mlecznej, jednym spojrzeniem skontrolowała sytuację w łóżeczku i sięgnęła po papierową torbę
zadrukowaną w granatowe gwiazdy i księżyce. Wyjęła z niej dwie jednakowe figurki, z grubsza wyglądające na parę aniołów, amety- stową kulę i kilka sporych wisiorków z kryształu górskiego, wyszli- fowanego w liczne fasetki - najwyraźniej po to, by odbijały światło i tworzyły tęcze. Ametyst i kryształy umieściła w szklanej misie i postawiła na stole, anioły zaniosła w kąt pokoju. - Wyglądacie, jakbyście mieli kaca po trzydniowej imprezie - mruknęła, stawiając je na półce. - Nie mam wam tego za złe. Chciałabym, żeby mnie ktoś zaprosił na trzydniową imprezkę. Stójcie tu i róbcie swoje. „Swoje" oznaczało w tym przypadku obowiązek dostarczenia jej, Marcelinie, życiowego partnera. Według zasad feng shui, którą to sztuką Marcelina zajmowała się ostatnio w chwilach wolnych od za- jęć domowych (albo zamiast zajęć domowych), ta część salonu była strefą związków męsko-damskich. Należało w niej ustawić jakieś rzeczy parzyste. Stały tu już dwa jednakowe wazoniki i dwie cynowe kaczuszki. Skacowane anioły powinny wzmocnić efekt. Nieźle byłoby jeszcze umieścić tu gdzieś zdjęcia swoje i pewnej osoby - choć feng shui nic o tym nie wspominało, jednak Marcela była pewna, że to mogłoby zadziałać - niestety, nie posiadała fotki owej osoby. Może by tak mu ją strzelić za pomocą komórki? Z łóżeczka dobiegło śmieszne piśniecie, oznaczające, że dziecko zasypia. Marcelina z przyzwyczajenia zajrzała do łóżeczka i uśmiechnęła się. Mała Krzysia-Marysia nie sprawiała matce prawie żadnych kło- potów. Wymagała, naturalnie, codziennej, systematycznej obsługi, jak to niemowlak, ale nie chorowała, nie wrzeszczała po nocach, nie domagała się bezustannego noszenia. Marcela wiedziała, że powinna się tym cieszyć, nie bardzo jednak jej to wychodziło. Udało jej się wprawdzie przezwyciężyć początkową obojętność i chłód, jaki wobec własnej córeczki odczuwała; miłość macierzyńska rozkwitła w jej sercu, tylko że to była jakaś dziwna miłość. Miłość na teraz. Hic et nunc. Zapewne doświadczenia ostatnich miesięcy de- finitywnie pozbawiły Marcelinę dziecięcej wiary w świetlaną przy- szłość Robiła, co mogła, powtarzała różne mantry i wieszała w za- kątkach domu szlifowane kryształy, mające jej tę przyszłość zapew- nić Gdyby ktoś za pytał ją, jak wyobraża sobie dzień jutrzejszy, opowiedziałaby go z detalami. Opowiedziałaby, bo zawsze umiała pisać wypracowania na tak zwane „wolne tematy". Tylko że tego jutra nie czuła. W jej świadomości jutro tak naprawdę nie istniało. Życie kończyło się zawsze dziś wieczorem, kiedy kładła Krzysię do łóżeczka, otulała kocykiem, a sama układała się na tapczanie stojącym obok. Jutro miało o poranku zacząć się od nowa i trwać do kolejnego wieczora. Coś takiego jak „za tydzień" albo „w przyszłym miesiącu" stanowiło kompletną abstrakcję. Nie zdradzała się ze swoim stanem uczuć. Kiedy przyjaciółki z
niezawodnego Klubu Mało Używanych Dziewic odwiedziły ją dwa czy trzy razy, prezentowała im niezachwianą pogodę i optymizm życiowy. Kiedy wychodziły, starała się pozostawać w tym nastroju nadal, przynajmniej pozornie, wychodząc z założenia, że myśl jest twórcza i udawanie w końcu samoczynnie przekształci się w rzeczywistość. Tym bardziej trzymała fason, gdy w jej wielkim domu pojawiał się notariusz Jerzy Brański, niezastąpiony wybawca i opiekun, który sam sobie przydzielił etat sir Galahada, obrońcy dam i rycerza bez skazy. A pojawiał się stosunkowo często. Niestety, nie udało się Marceli zwabienie go na wspólną, kameralną Wigilię (na co bardzo liczyła), bo miał zobowiązania wobec własnych rodziców, z którymi spędzał od zawsze każde Boże Narodzenie. Dla sędziego Andrzeja Brańskiego było absolutnie oczywiste, że w Wigilię cała rodzina zbiera się w domu seniorów, dziadków Jerzego, na starym Pogodnie. Ani Jerzy, ani jego młodszy brat Karol nie wpadliby nigdy w życiu na pomysł urwania się z rodzinnych świąt. Karol przybywał z Poznania wraz z żoną i dwiema córkami, z Warszawy i Krakowa dojeżdżali studiujący tam prawo (a cóż innego mogli studiować młodzi Brańscy?) synowie Jerzego, Andrzej Junior i Jerzy Junior. Zaproszono także jego byłą żonę, ale ona demonstracyjnie oświadczyła, że z radością pojedzie z nowym przyjacielem na narty do Szwajcarii i wreszcie nie będzie musiała uczestniczyć w tym dorocznym zgromadzeniu kauzyperdalnych nietoperzy - użyła takiego właśnie określenia. Uwolniło to obu Juniorów od rozterki, czy w święta wykazać się lojalnością wobec ojca czy wobec matki. Tak naprawdę, podobnie jak rodziciel, szalenie lubili te rodzinne zjazdy, podczas których, wyjąwszy śpiewanie kolęd, tematy prawnicze dominowały absolutnie (córki Karola, Ewa Młodsza i Julia Młodsza, pobierały nauki na wydziałach prawa uniwersytetów w Lublinie i we Wrocławiu). Dziadek Andrzej przebąkiwał zresztą o konieczności stworzenia całkowicie nowej kolędy... na temat prawnych aspektów konfliktu Nowo Narodzonego z Herodem oraz wszystkich możliwych implikacji tegoż, ma się rozumieć, z punktu widzenia kodeksu karnego. Wtedy rodzina nie musiałaby się już rozpraszać Przyjaźń z Marceliną notariusz Jerzy Barański chwilowo przed familią przemilczał. Nawet się kiedyś zastanawiał, czy by o niej nie opowiedzieć w formie lekkiej i anegdotycznej, ale coś go wstrzymywało. Ojciec wiedział tylko tyk, że Jerzy odwiedzał kiedyś w szpitalu jakąś klientkę, którą wyciągnął z rowu, i że: w szpitalu tym pracuje Joasia Kruczkówna, obecnie pani profesor | Fiszer, jego licealna sympatia. Joasię Fiszer zapamiętał, a nawet do niej zatelefonował, o klientce Jurka zapomniał. Notariusz w domu był Jurkiem. Nikt spoza ścisłego grona fa- milijnego nie wpadłby na pomysł zdrabniania jego imienia. Marcelina też na to nie wpadła, chociaż w drugie święto Bożego
Narodzenia, kiedy Jerzy urwał się wreszcie tej zaborczej rodzince, sprytnie wytworzyła taki nastrój, że zaproponowanie przejścia na ty stało się absolutnie naturalne. Notariusz jej propozycję przyjął z pełnym wdziękiem. Żadne z nich jednak nie pchało się do zdrobnień. Marcelinie, przez kilka lat zasypywanej czułostkowymi zdrobnieniami przez Mikołaja wcale na tym nie zależało, Jerzy się nad tą sprawą nie zastanawiał. Przyniósł jej „w prezencie od Mikołaja" przepiękny i potwornie drogi album poświęcony ogrodom świata. Jako fachowiec doceniła, ale jako kobieta poczuła pewien niedosyt. Mógłby pomyśleć o jakimś niezobowiązującym flakoniku perfum... przekonałaby się, jaki ma gust w tej dziedzinie... wiadomo, że faceci dają kobietom takie perfumy, jakie sami chcieliby na nich wąchać. Widocznie Jerzy jeszcze nie chciał jej wąchać. Do czasu - pomyślała i ofiarowała mu śliczny stary kolorowany sztych, przedstawiający myśliwych na polowaniu w stylu angielskim. Sztych znalazła na strychu domu po ciotce Jabłońskiej i uznała, że może nim dysponować. Jerzy był zachwycony i postanowił powiesić obrazek nad własnym biurkiem. I na tym się chwilowo zaparła sprawa integracji między Marceliną a Jerzym Brańskim. Co ciekawe - w stosunku do niego Marcelina, sama z siebie i bez przymusu, snuła pewne plany sięgające dalej niż do wieczora lub do dnia następnego. W jakimś sensie był jedynym ogniwem łączącym ją z przyszłością. Może to lepiej, że nie zdawał sobie z tego sprawy. Swoją drogą, mężczyźni bywają w pewnych sprawach potwornie niespostrze- gawczy. *** Spostrzegawczość Agnieszki Borowskiej zawsze była ponad- przeciętna. Uczestnicząc w przygotowaniach do przeprowadzki awanturniczej staruszki, pani Róży Chrzanowskiej, która to prze- prowadzka miała miejsce późną jesienią ubiegłego roku, prezeska Klubu M.U. Dziewic poczyniła pewne obserwacje i postanowiła zrobić z nich użytek. Świeżo przeflancowaną Różę należało jednak przez jakiś czas zostawić w spokoju, żeby się dobrze zakorzeniła na nowym miejscu, Agnieszka więc nie spieszyła się z realizacją swojej nowej misji. Po drodze zresztą były święta i Nowy Rok, trzeba było samej to jakoś przeżyć. Dla Agnieszki Boże Narodzenie był to zazwyczaj okres, w którym odmawiała przyjmowania jakichkolwiek, nawet najżyczliw-szych, zaproszeń do cudzych domów, zaszywała się we własnym, w towarzystwie kota Rambo i oddawała się świętowaniu. Na czym to świętowanie polegało, nie wiedział nikt. Tym razem należało uwzględnić w planach świątecznych panią Różę. Agnieszka odwiedziła ją w Wigilię, wpadła na godzinkę w
pierwsze i drugie święto. Stara dama zauważyła, że jej opiekunka była mizerniejsza niż zwykłe. - To dlatego, że nie chciało mi się malować, pani Różo - machnęła ręką Agnieszka. - Poza tym uczulił mnie nowy tusz do rzęs i dobrze się składa, że są te wolne dni, dam oczkom odpocząć. Spojrzenie rzucone przez rozmówczynię było nader wymowne. Agnieszkę mało to obeszło. Rozmowa się nie kleiła, a ona chciała jak najszybciej wracać do własnego mieszkania. Mądra stara czarownica zauważyła to i oczywiście nie czyniła żadnych przeszkód, nie zagadywała na siłę, a w pewnej chwili wręcz zaczęła udawać, że sama chętnie położyłaby się na chwilę... - Ta pogoda źle działa na sercowców, zobaczy pani, pani Agnieszko, ile będzie dzisiaj zawałów. Nie, nie, o mnie niech się pani nie boi, mnie się po prostu spać chce, wczoraj do nocy oglądałam telewizję, zresztą nie pamiętam, co dawali, nudne była Niech już pani idzie i zajdzie do mnie jutro, może będzie lepszy nastrój do pogadania. Następnego dnia nastrój wcale nie był lepszy, w drugie święto również. Kolejny dzień, na szczęście, był już powszedni. - Może by pani kiedyś wpadła do nas do szkoły - zagadnęła Agnieszka, lejąc herbatę z uroczego dzbanuszka, który w towarzy- stwie dwóch filiżanek stanowił jej prezent gwiazdkowy dla pani Róży. - Zdaje się, że nieźle się pani dogadywała z moimi dzieciakami. - Mogę wpaść, dlaczego nie - zgodziła się starsza pani bez protestu. - Tylko nie wiem po co. Dzieciaki były bardzo sympatyczne i nawet mnie ubabciowiły... A co, szykuje się jakiś dzień babci staruszki i trzeba komuś dać kwiatki? I powiedzieć wierszyk? - Nie. Żadne wierszyki, żadne akademie ku czci. Zastanawiałam się, czy nie zrobić z nimi takich zajęć... kiedyś to się nazywało lekcja wychowawcza... - No i chyba w większości szkół dalej tak się nazywa? - Możliwe. U nas nie. Czasem sobie rozmawiamy o życiu. Pani Róża znieruchomiała z kawałkiem makowca w ręce. - Mam z nimi rozmawiać o życiu? To chyba dosyć szeroki temat. - Zawęzilibyśmy. Na początek może do sensu bycia przyzwoitym człowiekiem, pani Róż. Co, dobry temat do poważnych rozmów? Pani Róża odłożyła makowiec na talerzyk. - Nie powinnam tego jeść, bo potem nie mogę się pozbyć maku. Z zębów. Niech się pani nie śmieje, przekona się pani, jak bardzo zmienia się świat, kiedy instalujemy sobie sztuczną szczękę. Na niekorzyść, Pani zdaniem warto być przyzwoitym, pani Agnieszko? - Tak mi się wydaje. Pani nie? - Mnie też w zasadzie. Czasem jednakowoż trzeba drogo płacić za ten luksus. Jednak zjem ten kawałek, do diabła ze szczęką. - Noo, płaci się, owszem. Pani płaciła? - Zdarzało się. Ja już długo żyję i wciąż mogę bez obrzydzenia patrzeć w lustro. Odkąd przyzwyczaiłam się do zmarszczek, ma się
rozumieć. Dobrze, że te święta już się skończyły, nieprawdaż? - Jeszcze Sylwester. - To już drobiazg. Trochę postrzelają i będzie pani mogła spokojnie wrócić do roboty, to pani ulży. Agnieszka roześmiała się i ukroiła sobie spory kawałek sernika kupionego w zaprzyjaźnionej cukierni i prawie-jak-domowego. - Ktoś pani mówił, że jest pani czaro... dziejką? - Czarownicą, chciała pani powiedzieć. Sama wiem. Od tego jest się wiedźmą, żeby wiedzieć. *** Czwarta matka założycielka Klubu Mało Używanych Dziewic w początku roku dwa tysiące siódmego znajdowała się na znaczącym zakręcie życiowym. Niespodziewanie wcześniej niż planowała, porzucała oto spokojną i bezpieczną przystań zawodową, jaką był doskonale prosperujący państwowy bank, w którym ceniono ją jako doskonałą specjalistkę w dziedzinie tak zwanej bankowości prywatnej. Lubiła tę pracę i - co stanowiło wartość samą w sobie - stabilizację, jaką praca jej dawała. - Masz pietra, mama? Stosunki wzajemne Aliny i jej córki, przez wiele miesięcy mocno nadwerężone, ostatnimi czasy jakby zaczynały wracać do normy. Nie było jeszcze między paniami dawnej serdeczności, natomiast rozmawiały z sobą normalnie, Jaga nie trzaskała drzwiami, a jej matka nie sztywniała i nie traciła przy tym daru mowy. Któregoś dnia Alina opowiedziała córce o swoim wolontariacie szpitalnym i onkologicznych, łysych dzieciach. Jaga była wstrząśnięta - nie spodziewała się po swojej chłodnej rodzicielce takiego poświęcenia. - Ja się nie poświęcam - wyjaśniła jej wtedy rodzicielka. - Po- czątkowo było mi trudno, ale się ich nauczyłam i nauczyłam się im pomagać. - O matko, ja bym nie mogła... - O córko, mogłabyś. A może zresztą i nie? Tak naprawdę nie wiemy o sobie różnych rzeczy, dopóki nie sprawdzimy się w praniu. Słuchaj, co byś powiedziała, gdybym odeszła z banku? - Do szpitala?! - Do szpitala, ale nie tego. Nie państwowego. Ten mój ordynator zakłada własną klinikę i chce mnie zatrudnić jako etatową ciocię. Oraz etatowego doradcę podatkowego. Płaci przyzwoicie, więc nie musiałybyśmy obniżać standardu życiowego, za przeproszeniem. - Za przeproszeniem, mama, ty nie masz pojęcia o standardach życiowych! Alina uniosła brwi, ale zaraz się roześmiała. Rzeczywiście, odkąd Jaga zaczęła pobierać nauki w ekskluzywnym prywatnym liceum, do którego uczęszczały dzieci szczecińskich elit - finansowych również - obracała się wśród standardów zdecydowanie wyższych niż ich domowy. Jakimś cudem nie zaszkodziło jej to wcale. Alina
była skłonna przypuszczać, że to głównie dzięki Agnieszce Borowskiej, dyrektorce tegoż liceum oraz wyjątkowo przytomnym pedagogom, których Agnieszka zatrudniała. Dyskusja o standardach nie miała dalszego ciągu, bowiem Jaga przede wszystkim chciała się dowiedzieć czegoś więcej o nowym miejscu pracy własnej matki. A zwłaszcza o jej nowym pracodawcy. - Mama, oczy ci się świecą, kiedy o nim mówisz! Alina opanowała się z pewnym trudem i wzruszyła ramionami. - Lubię go. Podoba mi się jego podejście do życia. Cieszę się, że mi zaproponował pracę u siebie. - On ma żonę? Alina roześmiała się całkiem szczerze. - I troje dzieci. Czy ty przypadkiem nie próbujesz się mieszać do mojego życia uczuciowego? - A co w tym złego? - Wszystko. Pchasz nos w coś, co jest sprawą intymną. Ale tu nie trafiłaś. Nie będę odbijała doktora Orzechowskiego jego żonie i trojgu dzieciom. Będę go sobie lubiła nadal... całkiem niewinnie. Doprawdy, wprowadzanie nastoletniej córki w skomplikowane meandry własnego życia uczuciowego wydało się Alinie nie do przyjęcia! Zwłaszcza, że z radością odbiłaby doktora Orze- chowskiego całej tej rodzince, gdyby tylko nie uważała tego za skrajne świństwo. Zwłaszcza wobec trojki dzieci. Żonę może by nawet odżałowała. Co innego rozmaite sny na jawie. Na to mogła sobie pozwolić, ale nie zamierzała się z nich komukolwiek zwierzać. A już na pewno nie własnemu dziecku. Żeby uciąć niewygodne spekulacje Jagi, opowiedziała jej o planach założenia kliniki dla dzieci okaleczonych i poparzonych w trakcie terapii onkologicznej. Jaga słuchała z szeroko otwartymi oczami. Chwilami trochę jej się szkliły te oczy, co Alina odnotowała z niejakim zadowoleniem. Od tej rozmowy minęło kilka tygodni, kiedy doktor Orzechowski w trybie nagłym zebrał wspólników oraz parę osób, które zamierzał wyjąć państwowemu pracodawcy (w ich liczbie była również Alina), i zakomunikował im, że wszystko nabiera nagłego przyspieszenia. Jest bowiem do wzięcia nieruchomość, którą stosunkowo małym nakładem środków można przystosować do funkcji niewielkiej kliniki chirurgicznej. Już poza granicą administracyjną miasta, co korzystnie wpłynie na wielkość podatków. W okresie świetności był to letni pałacyk jakichś niemieckich arystokratów, po wojnie, oczywiście, zrobiono tam siedzibę pegeeru, a kiedy pegeery szlag trafił, pałacyk w stanie raczej żałosnym przejęła para cwaniaków, teoretycznie celem urządzenia tam ekskluzywnego pensjonatu. Wpakowali sporo pieniędzy w remont, ale działalności jakoś nie rozkręcali. Czasem pojawiali się tam jacyś pojedynczy goście i to wszystko. Nie wiadomo, kto pierwszy powziął podejrzenie, że jest to raczej pralnia niż pensjonat, pralnia pieniędzy oczywiście,
instytucja niechętnie widziana przez państwo. W każdym razie właściciele stali się obiektem zainteresowania stosownych służb i mniej więcej po dwóch latach starannego gromadzenia dowodów przez te służby, poszli oboje siedzieć. Sprawa sądowa ciągnęła się kolejny rok, po czym brama więzienia (a ściślej - bramy dwóch więzień) zatrzasnęły się za plecami byłych właścicieli na dobre. Pałacyk, przejęty przez bank, udzielający cwaniaczkom kredytów, znowu zaczął się marnować. Doktor Orzechowski dowiedział się o tym od życzliwych znajomych i postanowił go kupić. Konsultacje z architektem i budowlańcami pozwalały przypuszczać, że w maju, najpóźniej czerwcu, będzie można zacząć przyjmowanie pacjentów. - Bezpieczniej nastawić się na czerwiec - zauważył doktor Tomasz Rowiński, szczupły czterdziestolatek z wysokim czołem, zdolny specjalista od chirurgii plastycznej, wspólnik, współautor koncepcji kliniki i ogólnie uroczy człowiek. Alina polubiła go od pierwszego wejrzenia. - Jestem zwolennikiem solidnego przygotowania i uroczystego przecięcia wstęgi. A potem junacy do pracy, młoty do roboty. Krystianie, a powiedz mi, dlaczego nie ma z nami Adama Bogackiego? Czy mam się domyślać najgorszego? Adam Bogacki, o ile było wiadomo Alinie, miał pełnić funkcję dyrektora administracyjnego i kierować całością prac z ramienia inwestora. Nie poznała go dotąd osobiście. Nie było go też na dzisiejszej naradzie. Doktor Orzechowski skrzywił się beznadziejnie. - Możesz się nie domyślać. Rozmawiałem z Adamem dziś rano i prosiłem go, żeby się określił, bo nie wiemy, na czym stoimy... - Określił się. Zostaje, tak? - Tak. Powiedział, że jest zadowolony, zarabia kupę szmalu, jego pracodawcy też są z niego zadowoleni, więc on ma możliwości rozwoju... jednym słowem postanowił z tych możliwości skorzystać. Alina zaczynała się domyślać, o co chodzi. Doktor Orzechowski spojrzał na nią spod oka. - Pani Alino... pani już wie, prawda? Nasz drogi potencjalny szef administracji wybrał wolność w Edynburgu. Poznali się na nim, cholera. Jakieś konsorcjum. Aha, a jemu się na dodatek Szkocja spodobała. Góry lubi, osioł. Jednym słowem, mamy problem. - Przerwał na chwilę i posłuchał dzwoniącej ciszy. -Ale my się tak łatwo nie poddajemy. - Masz kogoś na jego miejsce? - wtrącił doktor Rowiński. - W pewnym sensie. Jeżeli pani Alina da się wrobić, to uważam, że sobie - radzimy. Pani Alino, niech pani nie patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym pani zabił ojca i matkę! To tylko nadzór inwestorski. Zajmiemy się tym razem. Ja będę pilnował, żeby to, co oni zrobią, nadawało się na szpital, a pani będzie czuwać, żeby nas nie oskubali. Co pani na to? No risk, no fan! - Nie wiem, czy dobrze rozumiem... - Nie ma ryzyka, nie ma zabawy... - To akurat rozumiem. Nie rozumiem całej reszty.
- Szkli pani - powiedział stanowczo doktor Orzechowski. - Do- skonale pani rozumie. Kiedy może się pani zwolnić z tego banku? Bank puścił Alinę w ciągu miesiąca. Szczęśliwym przypadkiem wracała z urlopu macierzyńskiego pracownica, która kiedyś doradzała doktorowi Orzechowskiemu a idąc rodzić, zostawiła go Alinie. Dawne obowiązki młodej mamy zostały już dawno rozdzielone, mogła więc teraz przejąć po prostu działkę Aliny. A bank oszczędzał na jednym pełnym etacie. Matka i córka siedziały teraz w kuchni swojego własnego miesz- kania, a pomiędzy nimi hasała niespełna roczna kotka o wdzięcz- nym imieniu Skolopendra, familiarnie zwana Pędzią. Pędzia wy- ciągnęła skądś lekko dziurawą, ciepłą, góralską skarpetkę Jagi i popędzała ją teraz po całym mieszkaniu, wypruwając z niej przy okazji kolorowe nitki. To wprawiało ją w dodatkowy zachwyt. Jej właścicielki, nie da się ukryć, również. - No jak, masz tego pietra, czy nie? Pytanie, zadane przez Jagę po raz drugi, z lekkim zniecierpli- wieniem, wytrąciło Alinę z kontemplacji kociej beztroski. - Mówisz o mojej nowej pracy? - No. - To nie mam. Sama się sobie dziwię, ale nie mam. - Tak po prostu wiesz, że sobie poradzisz? - Mam nadzieję. Jestem inteligentna, wiesz? - Wiem. Ale kiedyś się bałaś różnych rzeczy. - Tylko idioci nie boją się niczego. Ale coś mi mówi, że będzie dobrze. Oglądałam już dokumentację, byłam na budowie, bo tam cały czas robią remont z przeróbką, na razie we wnętrzach, wiem, o co chodzi, nie pozwolę się oszwabić. Jakby co. - O, ja cię. Mama, podobasz mi się. Alina, w której wciąż tliły się reminiscencje ostatnich miesięcy (a może to nawet były ze dwa lata?...), rzuciła córce podejrzliwe spojrzenie. - Nie patrz na mnie tak, mama. Ja wiem, że byłam upiorna. Nie mam pojęcia, jak ty ze mną wytrzymywałaś. Słuchaj, czy możemy uznać, że byłam w trudnym okresie? Rozumiesz: hormony, które robią z człowieka kretyna. Okresowe zaćmienie umysłu. Nieznany wirus z kosmosu. Jak mówią wytworne damy: nie byłam sobą. Czy możesz wziąć to pod uwagę i żeby już było między nami tak jak kiedyś? Alina była z lekka oszołomiona. - Coś ci się stało? Co to za nagłe deklaracje? Naprawdę jaW wirus cię zaatakował? - Mama, a nie możemy po prostu uznać, że chwilowo zgłupiałam, a teraz zmądrzałam? Proszę! Jaga zerwała się z krzesła i stanęła przed matką. W całej jej postaci widać było ogromne napięcie. Oczy miała wielkie i okrągłe jak dwa talerzyki deserowe, a minę dokładnie taką, jakby ją nagle rozbolał żołądek. Serce matki zmiękło natychmiast, a nawet lekko się jakby roz-
płynęło. Córka bystrym oczkiem dostrzegła te objawy i rzuciła się jej na szyję, omal nie zrzucając Aliny z krzesła na podłogę. Dwa lata nieporozumień, trzaskania drzwiami, cichych dni, głoś- nych awantur, wzajemnego warczenia, syczenia i przemawiania to- nem lodowatym w jednej chwili zostały unieważnione. *** - Ty, Agniecha... ty uważasz, że dobrze zrobiłam? Może jednak powinnam ją teraz trochę przetrzymać, żeby odczuła ten cały, do wiesz, ciężar winy... Agnieszka machnęła ręką niecierpliwie. - Bardzo dobrze zrobiłaś. Twoja córka nie jest idiotką i na pewno już dawno było jej ciężko. Nie miałaś wrażenia, że ona to od dawna międliła w sobie? - Mieć miałam, ale może powinnam zaakcentować swoje po- tępienie? - Czego potępienie? - Iiii, a zależy ci na tym? - Ani trochę. - No i dobrze. Ty jej masz dać poczucie bezpieczeństwa, a nie wieczne potępienie. Od wiecznego potępienia będzie Sąd Osta- teczny. - Ciekawa jestem wszelakoż, co ją napadło... tak znienacka? - Wszelakoż. Przelało jej się. Alina, czym ty sobie głowę zawracasz? Mówię ci, międliła, międliła, aż jej narosło i wybuchło. Do Marceli byśmy nie pojechały? Zadzwonię do Miśki, chcesz? I umówimy się. - Dobrze, chętnie pojadę. Jutro, dobrze? A jeśli ci coś do głowy przyjdzie w sprawie mojej Jagusi, to mi powiesz, kiedy się spot- kamy. Agnieszka tylko prychnęła, zaśmiała się i odłożyła słuchawkę. *** Jadze istotnie już od kilku miesięcy zbierało się na małą ekspia- cyjkę, ale dopiero niedawno trafiła jej się ta kropla, która przelała kielich. Kroplą tą była świąteczna wizyta u jednego z kolegów. U Niepiery, oczywiście. Dawid Niepiera, przypomnijmy, był to jedyny uczeń liceum Agnieszki Borowskiej (uważała je w gruncie rzeczy za swoje, choć właścicielami byli państwo Rozbiccy), który nie otrzymał promocji do drugiej klasy. Dzięki temu właśnie spotkał na swojej drodze Jagę Grosikównę - ta z kolei zawaliła rok w innej szkole i przeniosła się do liceum Agnieszki aby tu zacząć nowe życie. Drobny podstęp dyrektorki sprawił, że Dawid, nieco wbrew woli, przyjął na siebie rolę opiekuna nowej koleżanki. Ani się spostrzegł, kiedy go rola wessała. Może dlatego, że Jaga była śliczną czarnulą i miała mnóstwo wdzięku - w chwilach, kiedy zapominała się nadąć. Młody Niepiera doprawdy godzinami mógłby patrzeć, jak ona się śmieje.
Gdyby, oczywiście, ona chciała się śmiać godzinami. Początkowo Jaga nie była specjalnie skora do śmiechu. Jednak konstruktywna atmosfera liceum i dyskretna opieka Niepiery po jakimś czasie zrobiły swoje. Jadze przestało się wydawać, że wszy- scy ludzie spotkani po drodze są jej osobistymi wrogami i tylko czekają na okazję, aby jej dołożyć. Parę razy miała nawet odruch, żeby powiedzieć Dawidowi prawdę, że ona też... ten drugi rok w pierwszej klasie... coś ją jednak wstrzymywało. Prawda nie zając, z prawdą zawsze się zdąży. Nie wiedziała, że Niepiera to wie. Od samego początku. Nie wiedziała też, że Niepiera jest zdolnym fotografem. Któregoś dnia, kiedy grudzień był uprzejmy sypnąć śniegiem, kolega Dawid poczekał, aż się skończą lekcje i wyjął z obrzępanego plecaka marki Louis Vuitton (jego mamusia zawsze była zwolenniczką znanych brandów oraz zakupów w mieście Berlinie) bardzo porządny aparat fotograficzny Canon z jakimś mocno spasionym obiektywem. Jaga nie znała się na obiektywach, ale już sam jego rozmiar budził szacunek. - Ty, Jagulka - powiedział swoim lekko chrypiącym głosem i zagibał się na piętach. - Chodź, przejdziemy się gdzieś, strzelę ci kilka portrecików, co? Fajnie będzie. Czarna dziewczyna na białym śniegu. No. Hehe. Dawid Niepiera miał w oczach coś takiego, że Jaga zaniechała opieprzenia go za użycie idiotycznego zdrobnienia „Jagulka". - Dostałeś zabaweczkę od Mikołaja i chcesz wypróbować na mnie? Dawid poskrobał się wolną ręką po nosie, na którym wyrósł mu właśnie nowy pryszcz. - Niee - odparł z uśmiechem, a uśmiech, trzeba mu to przyznać, miał zdecydowanie ujmujący. - To stara zabaweczka. Ja to robię od przedszkola. No, prawie. W każdym razie od połowy podstawówki. A od jakiegoś czasu to ci powiem, że nawet umiem to robić. - Portrety? - Portrety, pejzaże też lubię. Makra różne dziwne. Wszystko lubię fotografować. Nie zawsze mi się chce, czasem mam takie okresy, że miesiącami nie wezmę aparatu do ręki. A teraz naprawdę chętnie bym cię strzelił na tym śniegu. No, fotek trochę bym ci strzelił, rozumiesz. - Rozumiem. Właściwie czemu nie? Czekaj, zadzwonię do mamy, jest dzisiaj w domu, bo ma wolne, to gdybym się za bardzo spóźniła... Nie dokończyła zdania, bo właśnie zadzwonił jej telefon. Mama zawiadamiała, że wychodzi do szpitala i że zupa jest na kuchni, a gulasz i makaron do odgrzania w lodówce. Niepiera pomyślał, że to przyjemme nawet, że one tak nawzajem dbają o swoje samopoczucie, dzwonią, melduą o obsuwach, on sam wygłosił kiedyś do swojej matki krótkie i męskie przemówienie, w którym prosił ją, żeby nie robiła zamętu, dopóki nie przyjdzie policja i nie poprosi o identyfikację zwłok. Matka najpierw trochę
się żachnęła, ale potem przyjęła do wiadomości, tylko zażądała punktualnych powrotów w dniach, kiedy ojciec będzie zaszczycał dom obecnością. To z kolei Dawid zaaprobował i w ten sposób pakt o nieagresji został zawarty. Zdjęcia robić poszli, oczywiście, na Wały Chrobrego, ładnie udekorowane nierozdeptanym jeszcze śniegiem. Jaga na de grubych filarów, zaśnieżonych schodów i u podnóża pomnika Herkulesa walczącego z centaurem wyglądała prześlicznie. Z Odrą i jakimiś statkami za plecami - jeszcze prześliczniej. Niepiera ani się spostrzegł, jak licznik aparatu wykazał mu sto pięćdziesiątą klatkę. Dzisiaj zrobioną, bo wczoraj wieczorem ten licznik wyzerował. - Sto pięćdziesiąt? Zwariowałeś. Pokaż! - Co ci będę pokazywał na tym maciupcim wizjerze. Zrobię kilka najładniejszych i przyniosę do szkoły. Dawid powiedział to i natychmiast pożałował. Kretyn. Osioł z osłów. Zaprzepaścił oto okazję wspólnego pochylania się nad aparatem, zbliżenia swojej łysej głowy (w granatowej czapce, zapomniał jakiej marki, ale cholernie drogiej) do jej czarnych loczków... Debil. Idiota. Jełop. Cymbał grzmiący. - Mówię, że zwariowałeś! Pokaż natychmiast! Dawid, uradowany, artystycznie udał wahanie, po czym dwie głowy pochyliły się nad wizjerem aparatu. Jak ona ślicznie pachnie! - Tyy, ładne są! Pokaż jeszcze! - Wiesz, modelka niebrzydka, to i foty do przyjęcia... - Co ty gadasz, modelka. Masz wyczucie, mówię. Zgraj mi je na jakąś płytkę! - Zgram ci na jutro. Jaga odsunęła się od wizjera, ku niekłamanemu żalowi Nie- piery. - I mówisz, że dawno fotografujesz? Zdolny jesteś. To ujęcie z gałęzią, wiesz, które? - Wiem, - Naprawdę niesamowite. Pokazałbyś mi kiedyś więcej swoich fotek? Dawidowi Niepierze zaśpiewały w uszach chóry anielskie. - Jasne. Mam tego tysiące. Możesz u mnie pomieszkać jakiś tydzień? To by było w sam raz. - Wpadnę do ciebie w święta, dobrze? Wcześniej nie będę miała czasu. Drugie święto. Może być? Niepiera z trudem zdławił w sobie pieśń zwycięstwa. - Może być - powiedział z fałszywą obojętnością. - Wpadaj. Chcesz, to po ciebie przyjadę, może matka pożyczy mi brykę, a jak nie, to może autobuskiem... - Masz prawo jazdy? - Niezupełnie... - No to nie będziesz jeździł żadnym samochodem! Jeszcze tego brakowało, żeby ci prawko odebrali! - Przecież właśnie mi nie odbiorą!
Roześmiali się oboje i poszli w kierunku Placu Żołnierza. Dawidowi straszliwie się chciało objąć Jagę... tak po przyjacielsku... jednak nie miał odwagi. W drugie święto Bożego Narodzenia umówili się na kolejną sesję zdjęciową. Śnieg w międzyczasie zamienił się w błocko, a z gałęzi kapała woda. -Chyba w ogóle nie warto wyciągać aparatu - powiedziała scep- tycznie Jaga. Wyglądała, jak zwykle, zachwycająco, miała na sobie granatową kurteczkę, a do tego czerwone rękawiczki, szalik i czapkę. Dawid na jej widok doznał nietypowego bicia serca. Chociaż może raczej było ono typowe, skoro dostawał go regularnie, kiedy ją wi- dział. - W taką pogodę wszystko będzie szare. Nie? - Nie. Ty nie będziesz. Kto ci powiedział, że to jest zła pogoda? A w ogóle nie ma złej pogody, tylko są fotografowie, którzy nie umieją patrzeć. No i szare jest ładne. Odejdź ode mnie parę kroków, proszę, i stań koło tamtego drzewa, dobrze? - Pokażesz? - Nie pokażę. Dopiero w domu. Popatrz w stronę elewatora, Jagula. Bardziej w swoje prawo, bo mi się chowasz... Jaga zapomniała zareagować na Jagulę. - Będę wyglądała jak kura! Kapie na mnie z liści! Kiedy godzinę później we własnym, nienormalnie wysprzątanym pokoju Dawid podłączył aparat do laptopa i na ekranie pokazały się pierwsze ujęcia, Jaga aż westchnęła. - Matko, Dawid, ja przecież nie jestem taka ładna jak na tych fotach... - Jesteś ładniejsza. Mówiłem ci, że będzie dobrze? Ta cała mgła i tylko ty wyrazista. - Nie mówiłeś. Nie szkodzi. Jesteś artystą, naprawdę. Maaatko, jakie śliczne... - Pokażę ci trochę staroci, chcesz? - Noo. Chcę. Duszę młodego Niepiery zalała fala szczęścia, po której przyszły następne, w miarę jak młoda Grosikówna wydawała coraz głoś- niejsze okrzyki niekłamanego zachwytu. Były to okrzyki w pełni uzasadnione. Przy którymś tam z kolei, utalentowany fotograf nie wytrzymał, poddał się impulsowi i chwycił swego gościa w objęcia. Gość nie protestował. Zaprotestował ktoś zupełnie inny. - A co to się tu wyprawia? Dawid! Natychmiast ją puść! Nie w moim domu! Co ta mała wywłoka tu w ogóle robi? Pytam! Czym się miałeś zajmować? Jaka była umowa między nami? Nigdy więcej powtarzania klasy, co? Tak miało być? Co? Za młody jesteś, żeby się bawić w tatusia i mamusię! Natychmiast proszę przestać! Dawid! I ty... dziewucho! Z pierwszym wrzaskiem Jaga aż podskoczyła i odruchowo
spróbowała uwolnić się z ramion Dawida, ale ten jej nie puścił. - Nie słuchaj, nie patrz, to moja matka. Jeżeli nie zareagujemy, to może przestanie krzyczeć. Niestety, stary sposób, wypróbowany przez lata doświadczeń, tym razem nie poskutkował. Pani Sandra Niepiera była dzisiaj niezadowolona z życia, ponieważ jej prośba o trochę dodatkowego grosza, skierowana do małżonka biznesmena - który w końcu siedział na tej forsie i nawet by nie poczuł wydatku - nie przyniosła rezultatu. Mało tego, mąż zrobił jej awanturę w obecności tej swojej cholernej, nadętej rodziny, do której poszła wyłącznie z obowiązku... a właśnie, Dawid też miał ten obowiązek, ale cały poranek bardzo udatnie symulował zatrucie pokarmowe, czy też może przejedzenie, wydawał jakieś straszne odgłosy w łazience, a ona, głupia, naiwna matka, dała się nabrać! Oststni raz, ostatni raz! Przez jakiś czas dawała jeszcze wyraz oburzeniu, wyrzucając z siebie potoki wymówek, gróźb i złorzeczeń, a ponieważ cholerny synalek i to jego bezczelne dziewuszysko ani drgnęli, przeszła do czynów. To znaczy chwyciła Jagę za rękaw i usiłowała ją wydrzeć siłą z objęć synalka. Zamierzała ją potem wyrzucić za drzwi, a za okno te jej wycieruchowate szmaty, tę żal się Boże kurteczkę z kosza w Biedronce... a może w Lidlu, te czerwone dzianiny wydzierga-ne zapewne przez troskliwą babcię emerytkę z powykręcanymi paluszkami... Madame Sandra nawet w ataku dzikiej furii potrafiła dostrzec markę odzienia. W tym wypadku - rażący i ohydny brak jakiej- kolwiek marki. Kosz w Biedronce! Już zacisnęła lewą dłoń wokół nadgarstka dziewuchy, już się- gała prawą ręką w stronę jej kołnierza, kiedy spotkała ją niespo- dzianka. Jej własny, wyrodny niewątpliwie syn, wypuścił panienkę i skierował się do niej. Z bardzo agresywnym błyskiem w oku. Chciała na niego wrzasnąć i przywołać go do porządku, ale nie zdążyła. Potomek z zaciśniętymi zębami i wyrazem twarzy, jakiego jeszcze u niego nie widziała, wykonał na niej tenże manewr, jaki ona chciała wykonać na dziewuszysku. Nieomal wyniósł ją z pokoju i zamknął za sobą drzwi. O, tu była różnica, bo ona zamierzała trzasnąć, a on zamknął je raczej delikatnie. - Nie wrzeszcz - powiedział przez te zaciśnięte zęby. - Nie radzę. - Bo co - wychrypiała i usiłowała kontynuować przemowę, ale jej przerwał. - Bo jeszcze nie wiem co, ale pożałujesz. - Jego szept był prze- rażający. - To jest moja koleżanka z klasy. Nie robimy nic złego. - Ona ma się natychmiast wynosić... - Dlaczego? - Bo ja ci tak każę! Co to za dyskusje! - Dobrze, zaraz ją wyprowadzę. Ale nie próbuj nam przeszkadzać,
bo nie ręczę za siebie. - I co, zabijesz matkę? - Jeżeli będę musiał. A na pewno powiem ojcu, jak opyliłaś ten wisiorek od niego... ten, co to powiedziałaś, że ci zginął. Z tym dużym niebieskim świecidełem. W platynie. To była platyna? - Nie uwierzy ci! - Zobaczymy. Widziałaś, że mam dużo różnych fotek. Twoją też mam. Jak wychodzisz od jubilera na Wojska. Akurat sobie ćwiczyłem miasto we mgle porannej. Zamiast Masówki z polskiego, To była wiosna, jakoś tak... marzec, kwiecień. Zgadza się? - Ty gadzie mały! Po co ja cię urodziłam... - Idź do siebie i siedź cicho. Ja muszę wracać do koleżanki Jaga stała przerażona w miejscu, w którym ją zostawił. Nie próbował jej objąć. - Przepraszam cię. Nie mogłem tego przewidzieć. Matka z ojcem mieli do wieczora być u dziadków. Nie wiem, jak mam cię przepraszać. Chodź, odprowadzę cię. Nadal bez słowa ubrała się w swoje niemarkowe ciuchy. Wyszli z wypasionej willi na ulicę, szarzejącą w grudniowym mroku, a duży, czarno ubrany ochroniarz spoglądał za nimi zza krzaka. Dawid jakby zaniemówił na dobre, za to Jaga zaczęła mieć wrażenie, że jednak coś powinna powiedzieć. Udało jej się jakoś opanować i teraz myślała intensywnie o tym, co się stało. Boże, co on ma za koszmarną matkę... ciekawe, czy baba zawsze się tak zachowuje wobec niego? Wyglądało na to, że się niespecjalnie zdziwił. Pewnie ćwiczy to od małego. Nie, no, po prostu w ogóle nie wiadomo, co by mu powiedzieć! Pocieszyć? Nie martw się, bywają gorsze mamuśki... Jakie gorsze??? Nie bywają! Ratunku! Dzika gonitwa myśli nie pozwoliła ostatecznie Jadze na sformu- łowanie żadnych wniosków ani pocieszeń. W kompletnym i raczej ponurym milczeniu dwoje młodych ludzi doszło do przystanku i odstało swoje dwadzieścia osiem minut, zanim nadjechał autobus, niezupełnie dopasowany czasowo do świątecznego rozkładu Przepełniona żalem i współczuciem Jaga uścisnęła Dawidowi rękę i odjechała, nie zdoławszy wydusić ani słowa, młody Niepiera zaś poszedł w stronę domu, boleśnie przekonany, że ona go znie- nawidziła i już nigdy więcej nie będzie chciała znad Pozostawał w tym błędnym mniemaniu jakiś czas, nie mając pojęcia, że Jaga sesję fotograficzną w zgniłej atmosferze roz- pływającego się grudnia, a zwłaszcza półgodzinne stanie na przystanku przypłaciła drobną infekcją grypową, która to infekcja śmiertelnie wystraszyła z kolei jej matkę, przewrażliwioną odkąd zadała się z chorymi dzieciakami. W efekcie Jaga wylądowała w łóżku i przebywała tam aż do Sylwestra. Nie dzwoniła do Dawida, bo po pierwsze była okropnie zaka- tarzona i prawie straciła głos, a po drugie, wolała poczekać, przemyśleć sprawę i dopiero przemyślawszy, porozmawiać z biedakiem rozsądnie.
*** Pani Bożena Konik-Hart zadzwoniła do swojej przyjaciółki, pani Zuzanny Duszyckiej, a jej głos zdradzał kiepski stan nerwów. - Zuziu, czy możesz do mnie wpaść? Ja nie mogę wpaść do ciebie, bo właśnie wstawiłam placek do piekarnika i teraz muszę go pilnować. - Zrobiłaś placek? Pani Bożena była nyguską co się zowie i fakt zrobienia przez nią placka świadczył o niemałym wzburzeniu. - Drożdżowy, z kruszonką. Przyjdziesz? - Już lecę. Drożdżowy! Kruszonką! Bożena musiała być chyba w szoku. Upojny zapach ciasta przywitał panią Zuzannę już przy furtce małego domku na Czeremchowej. Zadzwoniła do drzwi i po chwili podziwiała już arcydzieło tradycyjnego piekarnictwa - czy może cukiernictwa - domowego. - Matko Boska, że ci się chciało zagniatać! - Musiałam odreagować - sapnęła pani Bożena. - Dwa razy. - Dlaczego dwa razy? Żeby było pulchniejsze? - Żeby nie zapiec kota. Muszka mi wskoczyła do miski. Motylka zdążyłam złapać za ogon. Ale ciasto już się do niczego nie nadawało, a Muszkę musiałam wykąpać. Ona tego nienawidzi. Strasznie drapie i wrzeszczy. - I to cię tak zdenerwowało? - Nie, nie to. To mnie nawet trochę uspokoiło. Siadaj, zaraz ci zrobię herbaty. Czy może kawy? - Do takiego ciasta poproszę kawy. Będziesz kroiła ciepłe? - Ciepłe najlepsze. Chociaż ciężko strawne. Boże, co ja mam zrobić?! Zuziu, powiadam ci, niezrównoważona córka to największe nieszczęście. - Misia niezrównoważona? I ona, i ten jej psychiatra. Rudy. Zawsze mówiłam, rude naj- gorsze. Fałszywe. Ty wiesz, co oni chcą zrobić? - Pobrać się! - ucieszyła się pani Zuzanna, która uwielbiała znajome śluby. - Nie martw się, Bożenko, Misia już nie pierwiosnek, lepszy psychiatra niż żaden. On podobno jest doskonałym specjalistą, zasięgnęłam opinii w naszej przychodni. Znają go. Renia z rejestracji mówiła, że w mieście się o niego dosłownie zabijają. Pyszne to twoje ciasto. Matka Michaliny trzasnęła filiżanką w spodek. - Pobrać się! Niedoczekanie! On jest od niej starszy jakieś dziesięć lat, jak nie więcej. I mam już dosyć rudych w rodzime. Przyjaciółka starannie ukryła przekonanie, że w razie gdyby dwoje rudych chciało się pobrać, to pani Bożenka może nie mieć nic do gadania. - Ależ ta kruszoneczka pachnie wanilią. Delicje. No to powiedz, co
oni właściwie chcą zrobić? Kolejne trzaśniecie w spodek. - Jadą do Irlandii, Do pani Zuzanny jakoś nie dotarł cały dramatyzm tego stwier- dzenia. - No to co? Przecież chyba nie na stałe. Trzaśniecie. Spodek pękł. Filiżanka ocalała i kawa nie wylała się na haftowany obrus. W oczach gospodyni płonęła żywa furia. Pani Zuzia nagle zakrztusiła się plackiem. - Matko Boska! Chce go znaleźć? - No, wreszcie rozumiesz! - Ale po co? - A myślisz, że ja wiem, po co? On jej czegoś na pewno nagadał, sama nie miała nigdy takich pomysłów. - On... aha, rozumiem. Rudy. - Psychiatra. Jej ojciec też był rudy. - Czekaj, Bożenko. Jak ona go chce znaleźć, skoro nie wie, gdzie go szukać? Ty wiesz, gdzie on mieszka? ~ Nie mam pojęcia. I nie chcę mieć pojęcia. Odkąd Michalina skończyła studia, Noel zerwał wszelkie kontakty. No, może go niespecjalnie do kontaktów zachęcałam, ale mógł się upierać! Przedtem to jeszcze przynajmniej jakieś pieniądze przysyłał! Nic go nie obchodziła! Nic! Po co ona teraz chce odgrzebywać stare dzieje? Stare sentymenty? Po co to komu potrzebne? Pytam, po co? Przecież ojciec był wobec niej kompletnie obojętny! Pani Zuzanna zapchała usta kruszonką i dzięki temu uniknęła konieczności odpowiadania na tyradkę gospodyni. Wcale nie miała ochoty na przytakiwanie, kłócić się też nie chciała, ale doskonale pamiętała, jak bardzo Noel kochał małą córeczkę i jak regularnie przysyłał pieniądze na jej utrzymanie, kiedy już prysnął do tej swojej Irlandii. Prysnąć, zdaniem pani Zuzi, musiał, bo inaczej Bożenka by mu żyć nie dała. Pani Zuzia wiedziała doskonale, że matka nastawiała Michalinę przeciwko ojcu, opowiadając jej o nim niestworzone historie oraz stosując swoisty, bardzo skuteczny terrorek. Polegał on na tym, że ilekroć Michalina chciała rozmawiać o ojcu mniej napastliwie, coś wyjaśniać, nie daj Boże dążyć do jakiegoś kontaktu - tylekroć jej matka dostawała zapaści, migotania przedsionków albo zgoła stanu przedzawałowego. Podkreślała przy tym, że to ze stresu, więc Michalina w końcu zaczęła się obawiać, że mamunia zejdzie z jej winy i zrezygnowała z dociekań. Prawdopodobnie opowiedziała o wszystkim swojemu doktorkowi, a on ją przekabacił. No i dobrze. Pani Zuzia pamiętała wesołego i sympatycznego Irlandczyka, który tak ładnie mówił po polsku, zmiękczając nieco „r". Nie były jej sprawą szczegóły pożycia małżeńskiego Noela Harta i Bożenki, ale, jak się rzekło, łatwo mu chyba nie było.
Ciekawe, czy naprawdę zapomniał o swojej córeczce? Chyba niemożliwe. Wszystko jest możliwe. Pani Zuzanna dostatecznie długo żyła na tym świecie, aby o tym wiedzieć. A jakaś lojalność wobec starej przyjaciółki zobowiązuje. - Moim zdaniem ona go wcale nie znajdzie i nie masz się czym denerwować. Czy mogę prosić cię o jeszcze jedną filiżankę kawy? *** Grzegorz Wroński bawił się rudym lokiem Michaliny... nie da się ukryć, kompletnie goluteńkiej i zdaniem ukochanego mężczyzny - absolutnie przepięknej. On też był aktualnie bez ubrania, ponieważ zaledwie kilka chwil temu skończyli to, co do niedawna nazywali figlowaniem, a ostatnio działaniami prokreacyjnymi. Obiecali sobie rzecz całą traktować bez fanatyzmu - nie w sensie ograniczania częstotliwości oczywiście. - Chodzi o to, że nie będę za każdym razem sprawdzała testem ciążowym, czy nam się udało, dobrze? Po prostu jak nam się uda, to się uda. To będzie. Kocham cię, doktorku. - Ja też cię kocham, ogrodniczko. Słuchaj, nie uważasz, że w tej sytuacji jednak powinnaś u mnie zamieszkać na dobre? - Grzesiu, nie mówmy o tym jeszcze, proszę cię bardzo. Będę na ten temat myśleć, jak zacznę puszczać pawie śniadaniami... - Nie zawsze są pawie. - Ale okres się zatrzymuje. Jak mi się zatrzyma, to pogadamy. Jezu, dlaczego w ogóle mówimy o takich nieapetycznych rzeczach? Przytulę się do ciebie, dobrze? I daj jednak kawałek koca, bo mi zimno. W tyłek, za przeproszeniem. Grzegorz, śmiejąc się śmiechem człowieka szczęśliwego, przygarnął ją do siebie i otulił mięciutkim kremowym pledem. Jeszcze niedawno miał w związku z tym swoim szczęściem i Michaliną mnóstwo wątpliwości, postanowił jednak wziąć do serca wszystkie dobre rady, których w podobnych przypadkach udzielał swoim pacjentom - i olać to. Owszem, jest od niej starszy, ale ona mówi, że go kocha. I wygląda na to, że nie łże. Chce mieć z nim dziecko. Owszem, będzie starym tatusiem. No i co z tego. Ona przecież wie. I też będzie nie najmłodszą mamusią. A może im nie wyjdzie. A właśnie, że wyjdzie. Gdyby jeszcze trochę porozmyślał na te tematy, musiałby zostać własnym pacjentem. Co to on im zawsze powtarza? Życie mamy prawdopodobnie jedno i jeśli je zmarnujemy, możemy nie dostać drugiej szansy. O nie, Michaliny nie zmarnuje. Nie ma takiej możliwości. - Co mówiłaś, kochanie? - A o czym myślałeś, kochanie? - O tobie, naturalnie. Ostatnio wpadłem w nałóg.
- A ja mówiłam o tej Irlandii. Kiedy tam jedziemy? - Ja bym spróbował zahaczyć o świętego Patryka, żeby złapać trochę kolorytu. To wypada siedemnastego marca. Moglibyśmy jechać na siedemnastego mniej więcej, a potem zostać tam jakiś tydzień. Dostaniesz urlop? - Chyba tak, to jeszcze będzie przed sezonem. No, na skraju sezonu. Grzegorz, a ty zastanawiałeś się, w jaki sposób go będzie- my szukać? Boja nie mam żadnego pomysłu. - Trzeba zacząć od faceta, który wam przekazywał forsę. Pamiętasz, kto to był? - Pamiętam. Ich było kilku, ale jeden to przyjaciel taty. Nazywał się Oliwiak. Wujek Dzidek. To pewnie Zdzisław Oliwiak. Ale straciliśmy kontakt piętnaście lat temu. I to raczej mama się z nim widywała. - Gdzie on wtedy pracował? -W ojca firmie... początkowo. To się jakoś nazywało... nie, nie przypomnę sobie. Ale potem on przeszedł do PŻM-u, chyba praco- wał w dziale głównego nawigatora... albo może w jakimś innym? Boże, naprawdę nie pamiętam! - Nie przejmuj się. Jeśli facet pracował w PŻM-ie, to go znajdziemy. Ja tam mam mnóstwo znajomych. Ale najpierw wejdziemy do Internetu. Biorę to na siebie. Miejmy tylko nadzieję, że on utrzymuje kontakt z twoim ojcem. A przynajmniej wie, gdzie go szukać. *** Marcelina opakowała Krzysię w kocyki, umieściła w wózku i udała się z nią na codzienny poobiedni spacer. Teoretycznie poobiedni, ponieważ Krzysia jadła, kiedy chciała, a Marcelina nie jadła prawie wcale. A już na pewno nic w rodzaju obiadu, to znaczy czegoś z zupą na pierwsze danie i mięskiem, ziemniaczkami tudzież surówką na drugie. Komentowała się kanapkami, od czasu do czasu zjadała jajko na twardo albo smażyła je sobie na patelni i prosto z tej patelni zgarniała na kawałek chleba. O ile miała w domu chleb. Ten sposób odżywiania sprawił, że figura Marceliny coraz bardziej zbliżała się do ideału anorektycznej modelki któregoś z największych światowych kreatorów mody. Jakie takie produkty spożywcze pojawiały się w jej domu tylko wtedy, kiedy spodziewała się wizyty przyjaciółek względnie no- tariusza Jerzego Brańskiego. Właśnie udawała się do sklepu celem zakupienia tychże produktów. Miała w planie urządzenie drobnego przyjątka z okazji własnych urodzin. Liczyła, jak zwykle, na przybycie Dziewic in corpore oraz notariusza, a w następnej kolejności na wybycie Dziewic i pozostanie notariusza. Możliwie najdłużej. Na wszelki wypadek postanowiła kupić również produkty nadające się do przyrządzenia skromnego ale smacznego śniadania. Przypomniała sobie śniadanka, obiadki, podwieczorki, kolacyjki i
przegryzki, jakimi raczyła Mikołaja Firleja w czasach, kiedy spodzie- wała się zostać jego ślubną żoną. Żarł jak maszyna, ale ostatecznie ją zostawił na łasce losu. To idiotyczne, że go tak kochała. Zajrzała do wózka. Czyżby nosek Krzysi zaczynał się formować na obraz i podobieństwo nosa jej ojca? Nosek Krzysi przypominał na razie mały kartofelek, ale potęga wyobraźni podbudowanej uczuciem, nawet szczątkowym, jest, jak wiemy, nieograniczona. Marcelina zebrała się w sobie i odsunęła wizję niedoszłego małżonka w najdalszy kąt świadomości. Nie da się ukryć, iż wy- mieniony okazał się zwykłą świnią, nie zasługującą na to, żeby za nią kijem rzucić. Dlaczego więc jeszcze w ogóle myślała o nim? Lada chwila Firlej po raz drugi zostanie tatusiem. Jeśli już nie został. Do diabła z nim. Ponownie zajrzała pod falbaniastą budkę. Krzysia spała jak aniołek. Marcelina postawiła wózek na hamulcu i weszła do sklepu. Mała niech sobie pośpi na powietrzu świeżym, dobrze jej tam będzie. Nie ma sensu zabierać dziecka do sklepu, gdzie zaduch panuje nieziemski (rożen z kurczakami pracował pełną parą) i hałas odpowiedni do zaduchu. Personel sklepu najwyraźniej preferował muzykę zbliżoną do disco polo i lubił jej słuchać na- prawdę głośno. - Klienci też lubią - poinformowała Marcelinę życzliwie panienka, której zadaniem było obserwowanie, czy owi klienci czegoś aktualnie nie kradną. - Pani jest za delikatna, a teraz to właśnie tak się słucha. Marcela zrezygnowała z tłumaczenia dziewczynie, że sklep to nie dyskoteka, bo widać było, że strzępiłaby język kompletnie bez efektu. Wzięła koszyk i zanurkowała, między najwytworniejsze ar- tykuły spożywcze, jakimi dysponował market we wsi Stolec. Postanowiła pójść na maksymalną łatwiznę i w możliwie naj- większym stopniu skomponować przyjęcie z gotowców - tak przy- rządzonych, żeby symulowały dzieło rąk własnych. Przeszukiwała kolejne półki i nawet zaczynało ją to wciągać. Kiedyś naprawdę lubiła bawić się w dom. Każda dziewczynka ma w życiu taki etap - pomyślała nie bez goryczy. Niektórym przechodzi to w życie codzienne, inne zostają na etapie zabawy. Zastanawiała się właśnie nad możliwością wykorzystania czer- wonego i czarnego kawioru (z datą ważności na granicy przydat- ności do spożycia, widać w Stolcu nie był to artykuł pierwszej potrzeby), kiedy stwierdziła, że obok niej ktoś stoi. Ktoś niezbyt przyjaźnie nastawiony. - To dziecko w wózku to pani? Drgnęła gwałtownie i odwróciła się od przeterminowanego (prawie) kawioru. Jakiś facet. Patrzy na nią, jakby ojca i matkę zabiła własnoręcznie. - Coś się stało?
- Oprócz tego, że dziecko płacze od kwadransa, to nic. Zupełnie. Czy pani kompletnie ogłuchła przy tych puszkach? Wrzeszczałem od drzwi, czyje dziecko, ale nikt się nie zgłaszał, już myślałem, że ktoś je zostawił. Do wzięcia dla dobrych ludzi! A może pani już się znudziło bycie mamusią?! Wyminęła go i pobiegła w stronę drzwi. Dopadła wózka i dopiero teraz serce jej stanęło. Wózek był pusty. Chciała coś powiedzieć, krzyknąć, ale nie mogła wydać głosu. Poczuła, że za chwilę zemdleje. - Spokojnie - warknął tuż przy niej ten sam nieprzyjazny facet. - Dziecko jest w sklepie. Wzięliśmy je z tego wózka, bo nie chciało się uspokoić. Chyba się zsiusiało i było mu zimno. Jak pani mogła zostawić je przed sklepem na tak długo?! Jak pani mogła w ogóle je zostawić?! Marcelinie zakręciło się w głowie i musiała uchwycić się sklepowych żaluzji, żeby utrzymać równowagę. Nieprzyjazny facet chyba się zaniepokoił. - Źle się pani czuje? Chryste, tego jeszcze brakowało! Mrucząc coś pod nosem, podtrzymał słaniającą się pokazowo Marcelinę i pomógł jej wejść z powrotem do sklepu. Zaprowadził ją na zaplecze, gdzie dwie ekspedientki, zaniechawszy obsługiwania klientek, przewijały właśnie popłakującą wciąż Krzysię i zakładały jej świeżego pampersa. - Przyprowadziłem wam mamusię do tego dzieciaczka - po-wiedział nieprzyjazny, po raz pierwszy mniej więcej normalnym tonem. - Prawie mi zemdlała. Macie jakąś wodę? Marcelina została usadzona na krześle i poczęstowana gazowaną wodą mineralną, a nawet, zapewne na wszelki wypadek, tąż wodą lekko popryskana. Facet wisiał nad nią jak sęp, zapewne na wypadek gdyby zleciała z tego krzesła i wymagała jakichś działań siłowych. Opanowała się. - Przepraszam - wychrypiała. - Przepraszam za kłopot. To bardzo ładnie, że panie zajęły się moją córeczką. Panu też bardzo dziękuję. I przepraszam. - Nic się nie stało - wyrwała się jedna z ekspedientek. - To słodka dziewczynka. Jak ma na imię? - Krystyna Maria. Krzysia. - Krzysia! Jak w „Panu Wołodyjowskim" - ucieszyła się druga, w wieku wskazującym, że Sienkiewicza w lekturze szkolnej miała całkiem niedawno. - Już nie płacze. Gna po prostu nie lubi mieć mokro. - Nikt nie lubi mieć mokro - mruknął nieprzyjazny. - Jeżeli nie jestem już potrzebny, to pozwolą panie, że się wycofam na z góry upatrzone pozycje. - Będziesz miał mokro! - pisnęła młodsza ekspedientka. Marcelina nic nie zrozumiała. Facet mruknął jakieś pożegnanie, cmoknął w policzek młodszą, zgarnął z wieszaka pokaźną czarną
torbę i wyszedł. - Ja już pójdę. Jeszcze raz bardzo dziękuję. Wezmę ją, dobrze? Starsza ekspedientka spojrzała na nią krytycznie. - Chyba lepiej niech pani tu jeszcze posiedzi. Nie wygląda pani najlepiej. Izaura, zostań z panią, ja pójdę na sklep. Może zrób herbaty gorącej, to pani dobrze zrobi. Kiedy pani jadła ostatnio? Marcela, zmieszana, wzniosła oczy ku sufitowi, z którego od- pryskiwała farba. - Izaura, daj pani jakąś drożdżówkę. Tak nie można. Ma pani dziecko, to musi pani być odpowiedzialna. Przecież nie ma pani dwudziestu lat! Kobieta niby dojrzała, a jak dziecko. No dobrze, za wygłaszanie kazań nikt mi nie płaci. A szkoda. Niejednemu bym chętnie wygarnęła. Iza, poradzisz sobie? - Tak, pani kierowniczko, spokojnie. Nie wypuszczę pani, dopóki się nie posili. To naprawdę z głodu? Nie wygląda pani na taką, co by nie miała pieniędzy. Do nas takie przychodzą i tacy też, ale oni inaczej wyglądają. - Zapomniałam zjeść śniadanie - powiedziała Marcelina mniej więcej zgodnie z prawdą. - Jak ta malutka Krzysia dorośnie, to się panią będzie zajmowała. - Izaura przejęła częściowo sposób bycia swojej szefowej. - A na razie to pani musi o nią dbać i o siebie, bo jak pani kilka razy jeszcze wywinie taki numer, to ją pani zabiorą do domu dziecka. Marcela zachłysnęła się herbatą. - Niech pani nawet tak nie mówi! - Mogę nie mówić. Ale sama pani wie. Dobrze, że Bronik się malutką zajął, bo ludzie dzisiaj chorzy wszyscy na znieczulicę, mogłaby tak płakać i płakać... - Bronik? To nazwisko? - Nią to imię. Bronisław, Bronik. - Nie Bronek? - Nie. Nie wiem, dlaczego, bo fakrycznie, ma pani rację, jak Bronisław, to powinien być Bronek. Ale on jest Bronik. Pracuje na uniwersytecie, a poza tym jest ornitologiem i przyjeżdża tu obser- wować ptaki. Ja tam nie wiem, co on w zimie chce obserwować, ale on się ze mnie śmieje i mówi, że zawsze coś sobie znajdzie. To ja mu mówię, że będzie miał mokro - roześmiała się. Marcelina pozazdrościła jej tego beztroskiego śmiechu i tej zażyłości z Bromkiem, który prawdopodobnie wcale nie był taki nieprzyjazny, jakby to wyglądało na pierwszy rzut oka. - Pani się z nim przyjaźni? - Mój ojciec się z nim przyjaźni, a ja go znam od dziecka. My tu mieszkamy niedaleko i jak Bronik całkiem zmoknie i zmarznie, to przychodzi do nas się ogrzać. Tata też pracuje na uniwersytecie, tylko w administracji. Pani się sprowadziła do tego domu po Jabłońskich, prawda? - Tak. Jeszcze nie zdążyłam tu ludzi poznać... - Pozna pani, jak wiosna przyjdzie i wszyscy powychodzą na
powietrze. To i Bronika pani spotka na pewno jeszcze nieraz. Chce pani zrobić zakupy? Ja mogę popilnować Krzysi, teraz nie ma u nas tłoku, to jeszcze chwilkę posiedzę. Ja strasznie lubię dzieci. Jak wyjdę za mąż, będę miała czwórkę. Tak postanowiłam. - Pani chłopak też tak postanowił? - Ja jeszcze nie mam chłopaka. Ale jak będę miała, to takiego, co będzie chciał mieć czwórkę dzieci. Marcelina uśmiechała się uprzejmie. Czwórka dzieci. Juści Przy drugim puści ją kantem. Najdalej! *** -Cześć, mamo, co tu tak cudnie pachnie? Placek upiekłaś! Rewelacja! Pani Bożena najchętniej schowałaby resztę placka, bo ostatnimi czasy córka denerwowała ją straszliwie, ale było już za późno. Michalina wyczuła go nosem i bezbłędnie sięgnęła do szafki. - Z kruszonką! Bosko. Zrobić ci herbaty? - Chyba ty czegoś ode mnie chcesz. Kiedy to ostatnio z własnej woli robiłaś mi herbatę? - Dzisiaj rano, do śniadania - odparła bezczelnie Michalina, dławiąc się nieco ogromnym kęsem placka. - Zrobię ci. Sobie też zrobię. - O tej porze będziesz piła herbatę? Na noc? - Dopiero wpół do dwunastej. - O tej godzinie się wraca do domu... Michalina zniecierpliwiła się odrobinę. - Mamo, ja mam czterdzieści lat. Zresztą gdyby nie to, że Grzegorz jutro o piątej rano jedzie do Warszawy, to bym w ogóle nie -On ma na ciebie zły wpływ. - Moim zdaniem przeciwnie. A czemu tak twierdzisz? - Zrobiłaś się bezczelna. Kiedyś byś mi tak nie odpowiadała. - Człowiek dojrzewa. Podobno lepiej późno niż wcale. Herbatka dla pani. Ja sobie jeszcze wezmę tego placka, bo w życiu lepszego nie jadłam. Pani Bożena, z wyrazem rezygnacji i cichego cierpienia na obliczu, usiadła przy stole i precyzyjnie odmierzyła łyżeczkę cukru, po czym wrzuciła go do filiżanki takim gestem, jakby sypała tam truciznę. Talerz z plackiem odsunęła od siebie z pogardą osoby, która od osiemnastej nie bierze do ust żadnego pożywienia. Michalina podejrzewała - i słusznie - że jej matka wciągnęła pół blachy znakomitego drożdżaka i teraz po prostu już nie może na niego patrzeć. - Mamo, posłuchaj... ja po prostu przyprowadzę kiedyś Grzesia na obiad, ty go poznasz, pogadacie jak ludzie, zobaczysz, jaki jest fajny... Pani Bożena spektakularnie zesztywniała, - Broń cię Boże! Nie życzę sobie jego obecności w moim domu.