Monika Szwaja
Nie dla mięczaków
Historia krótkiej wolności Piotra V.
empik, Warszawa 2011
- Czy pani zna... miasteczko Chattanooga
Choo Choo... Parararam...
Starsza pani zatrzymała się na rogu ulicy
i z przyjemnością popatrzała na młodego
mężczyznę czekającego na zmianę
świateł i swingującego pod nosem z
wigorem godnym całej orkiestry Glenna
Millera. Jaki młody! Jaki piękny! I taki...
promienny. Musiało mu się coś
cudownego przytrafić... wprawdzie
najwyraźniej stara się nie wybuchnąć
radością w miejscu publicznym, ale ta
radość tkwi gdzieś w nim głęboko... Mój
Boże, pewnie się zakochał, może (tu
dama aż westchnęła) wraca od
ukochanej, pora nie jest wprawdzie
najwcześniejsza, dochodzi dziesiąta, ale
zakochani godzin nie liczą, a może mają
dzisiaj wolne oboje... pospali dłużej,
potem on zrobił kawę ze śmietanką i
przyniósł świeże bułeczki ze sklepiku...
- Czy pani wie... gdzie tutaj można...
paparira...
Światło zmieniło się i mężczyzna
odszedł krokiem bez mała tanecznym.
Starsza pani posłała za nim ostatnie
rozmarzone spojrzenie i udała się w
swoją stronę, to jest do gmachu sądów.
Gdyby miała na nosie swoje okulary,
których nie nosiła, powodowana
niezrozumiałą u osób tak
krótkowzrocznych kokieterią,
zauważyłaby, że mężczyzna, któremu
dawała jakieś dwadzieścia pięć lat, ma
ich co najmniej czterdzieści. Może
zresztą zwiodła ją jego doskonała
sylwetka i zgrabne ruchy, a także
znakomicie dopasowany garnitur, który
na pewno nie pochodził z haka w
supermarkecie.
Urocza historyjka o śniadaniu z damą
serca tyle miała wspólnego z
rzeczywistością, że mężczyzna w istocie
rozstał się przed chwilą z kobietą swego
życia. Przed kwadransem zakończyła się
ich ostatnia rozprawa rozwodowa i żona
Piotra Voigta, Karolina, powróciła do
swego panieńskiego nazwiska, stając się
byłą żoną Piotra Voigta, Karoliną
Szuszko.
To właśnie wydarzenie napełniło jej eks
męża radością życia i sprawiło, że
podśpiewywał wdzięcznie pod
sygnalizatorem świetlnym, w polu
widzenia starszej pani pracującej jako
kurator sądowy w Wydziale II
Rodzinnym Sądu Wojewódzkiego miasta
Szczecina.
Od razu sprecyzujmy: Piotr Voigt nie był
nieczułym potworem. Swoją byłą żonę
kochał
naprawdę, ale ta miłość skończyła się
jakieś siedem czy osiem lat po ślubie,
kiedy stwierdził, że Karolina zdradza go
beztrosko z połową asystentów
pracujących wraz z nią na Wydziale
Budownictwa, Urbanistyki i
Architektury. Przebolał swoje, o
rozwodzie nie myśląc, dopóki uznawał,
że jego i Karoliny córka, Joanna,
potrzebuje obecności ojca w domu.
Joanna wyrosła na piękną kobietę,
bardzo podobną do matki, rozpoczęła
studia filologiczne i na drugim roku
zrezygnowała z nich, uwodząc
starszawego, ale dobrze ustawionego
finansowo (mamusia z butikiem i małym
zoo) wykładowcę glottodydaktyki i
wyszła za niego za mąż.
Piotr kupił młodej parze w prezencie
ślubnym potężny zestaw audio-wideo,
odczekał jeszcze poprawiny, a potem
bezzwłocznie wniósł pozew o rozwód.
Karolina walczyła jak lwica, dzielnie
udając kochającą i zrozpaczoną
małżonkę, ale Piotr złożył sobie samemu
solenne przyrzeczenie, że nie da się już
nigdy więcej wziąć na żadne takie
plewy. Po kilku miesiącach dość
nieprzyjemnej szarpaniny udowodnił
sądowi, co było do udowodnienia, i oto
znowu był wolnym człowiekiem.
Cieszyło go to. Lubił poczucie wolności.
Między innymi dlatego właśnie
zrezygnował
swojego czasu z posady w potężnym
zakładzie, stanowiącym filar krajowego
przemysłu okrętowego, i założył własną,
niewielką firmę informatyczną. Karolina
nie mogła mu tego wybaczyć, ceniła
sobie bowiem poczucie bezpieczeństwa,
jakie dawała jej małżonkowi owa
posada. Oczywiście chodziło jej
głównie o bezpieczeństwo finansowe;
stanowisko, jakie zajmował Piotr,
znajdowało się bardzo blisko samej
góry i przynosiło całkiem spore apanaże.
Rezygnując z tego wszystkiego, Piotr
szedł na niepewny chleb... Karolina,
mówiąc bez ogródek, uważała swojego
męża za nieodpowiedzialnego idiotę,
czemu chętnie dawała wyraz,
wybierając do tego najmniej
spodziewane momenty i najbardziej
liczne grona; wszystko jedno znajomych
czy nieznajomych osób. Wtedy to
również intensywniej zaczęła szukać
pociechy w ramionach podległych sobie
asystentów.
Mniej więcej rok przed zaślubinami
własnej córki ze starszawym
wykładowcą glottodydaktyki zauważyła
jednak, że mężowska firma rozrosła się,
zaczęła dawać zupełnie przyzwoite
zyski, a nawet przyniosła Piotrowi
prestiżową nagrodę przyznawaną przez
biznesowe tuzy najbardziej obiecującym
małym firmom w kraju. Jednocześnie
filar krajowego przemysłu okrętowego
zachwiał się, zwichrował, a wreszcie
runął z trzaskiem.
Karolina postanowiła zatem przywrócić
męża do łask.
Niestety, mąż nie docenił swego
szczęścia. Nie powrócił spontanicznie
do opuszczonego przez się łoża, mało
tego - po weselu Joanny i
glottodydaktyka wyprowadził
się na dobre z domu i zamieszkał w
kilkupokojowym apartamencie na
poddaszu dwupiętrowego domu tuż obok
budynku zajmowanego przez swoją
firmę. A co najgorsze, przypomniał
Karolinie o sporządzonym kiedyś przez
nią w ciężkim ataku furii dokumencie, w
którym - będąc pewną, że mąż
zbankrutuje najdalej po roku - zażądała
ścisłego rozgraniczenia majątkowego.
Kilka lat później dokument ten pozwolił
mu zachować firmę w stanie
nienaruszonym: rozjuszona do białości
Karolina nie uzyskała w sądzie prawa
nawet do najmniejszej cząstki tego, od
czego sama tak stanowczo odżegnała się
w przeszłości. Piotr zostawił jej
zajmowany dotychczas domek w
willowej dzielnicy i wszystko, co się w
tym domku znajdowało, z wyjątkiem
sporego obrazu przedstawiającego dość
skomplikowaną scenę rodzajową:
niewiasta w białym gieźle, siedząca na
grzbiecie białego jednorożca, uciekała
przed rycerzem zakutym w czarną zbroję
i na czarnym rumaku; mieszkańcy
jakiegoś średniowiecznego miasteczka
wylegli na pole i przypatrywali się
pogoni, wymachując trzymanymi w
rękach przedmiotami - pewnie był czas
sianokosów, bo przeważały kosy i
grabie.
Malowidło było dość stare, Piotr
odziedziczył je po swojej matce, która z
kolei odziedziczyła je po babce.
Karolina nie znosiła go, twierdząc, że to
okropny bohomaz.
Wprawdzie przy rozwodzie zażądała
ekspertyzy i wyceny, na wypadek gdyby
bohomaz okazał się bezcennym dziełem,
ale Piotr odmówił. Odmówił też
podzielenia się z Karoliną świeżo
nabytym, lekko tylko używanym lexusem,
udowadniając, że jest on własnością
firmy.
Sędzia i tak był pod wrażeniem jego
wspaniałomyślności: o wiele więcej
warta była willa zapchana antykami,
które Karolina namiętnie
kolekcjonowała w czasach małżeńskiej
wspólnoty.
Piotr za nimi nie przepadał. Lubił
proste, wygodne meble, funkcjonalne
stoły, pakowne szafy i kanapy, na
których można było rozkładać się
spokojnie, bez obawy o wytrzymałość
cienkich, antycznych nóżek.
Wracał teraz do swojego jasnego,
przestronnego apartamentu na poddaszu,
do lodówki zapchanej mrożonkami, do
regałów zapchanych książkami, do
ogromnej kolekcji płyt z różnymi
rodzajami muzyki (królował tu stary
dobry jazz) i do rozłożystej kanapy, nad
którą wisiało od jakiegoś czasu wyżej
wzmiankowane malowidło.
Wracał piechotą, bo lexus stał właśnie
w stacji serwisowej na okresowym
przeglądzie.
Poza tym był kwiecień, słońce
prześwietlało pierwsze, jasnozielone
listki na drzewach, wiał
miły, ciepły wietrzyk, a Piotr miał
świadomość, że doskonale prosperująca
firma może się z powodzeniem obejść
przez jeden dzień bez pryncypała.
Niechże to będzie prawdziwy pierwszy
dzień wolności - pomyślał beztrosko, a
ponieważ ostatnio wolność pojmował
jako samotność, postanowił odbyć długi,
samotny spacer po mieście.
Kochał Szczecin od zawsze, tu się
urodził i rósł praktycznie razem z
miastem, które wyłaniało się właśnie z
morza gruzów, w jakie zamieniły je
alianckie bombardowania. Jego rodzina
sprowadziła się tu ze Śląska na początku
lat pięćdziesiątych.
Mieszkali w poniemieckiej willi,
stanowiącej własność Dyrekcji Dróg, w
której ojciec objął kierownicze
stanowisko. Matka wtedy nie
pracowała, zajmując się rodziną i
domem.
Rodzina była czteroosobowa, bowiem
Piotr miał siostrę trochę starszą od
siebie. Siostra, Gertruda, nazywana w
domu Trusią - zupełnie bez sensu, bo
temperament miała po babce,
wybuchowy niczym Włoszka z
południowych Włoch - decyzją rodzinną
otrzymała willę w posagu, kiedy pod
koniec lat osiemdziesiątych wychodziła
za mąż. Była to zresztą pierwsza
drobinka soli w oku Karoliny,
podówczas narzeczonej Piotra -
zauroczenie przystojnym studentem
elektroniki nie przeszkodziło jej w
wygłoszeniu kilku uszczypliwych uwag
na ten temat. Narzeczony przyjął to jako
żart i obiecał jej, że za kilka lat sama
zamieszka w willi.
Słowa dotrzymał po ośmiu latach
małżeństwa, kiedy udało mu się złapać
dwuletnie saksy w dalekim kraju, gdzie
za pracę płacono dolarami. Nie bardzo
dobrze czuł się w Afryce, ale nie miał
wyjścia, bo Karolina przypomniała mu
obietnicę. Kiedy wrócił, asystenci byli
już w obiegu, o czym dowiedział się
stosunkowo szybko, początkowo jednak
zbagatelizował to, postawił domek i
miał nadzieję, że to wystarczy. Bardzo
przy tym chciał być dobrym tatusiem,
blisko jedynej córeczki, za którą
przepadał. Niestety, córeczka w
międzyczasie przestała jakoś
potrzebować tatusia i chociaż próbował,
nigdy już nie udało mu się odbudować
więzi, które łączyły ich przed jego
wyjazdem do Libii. Joanna (Karolina
nie lubiła, kiedy zdrabniał jej imię)
miała już wyznaczoną drogę życiowej
kariery i ażeby na nią wstąpić, musiała
odbyć dodatkowe kursy angielskiego i
niemieckiego, zajęcia z baletu i karate,
taniec towarzyski i oczywiście treningi
w tenisie. Tatuś przegrał z mnogością
zajęć.
Co najwyżej mógł córeczkę na te zajęcia
odwozić, ewentualnie przywozić po nich
- jeśli miał
właśnie czas. Robił to z coraz
mniejszym zapałem, nie znajdując w
sobie dosyć siły, aby przeciwstawić się
rozszalałym ambicjom małżonki.
Kiedyś, tuż po powrocie, spróbował, ale
został bezlitośnie wyszydzony.
Dowiedział się, jak dalece miałkim jest
człowiekiem, jak niewiele wartym
ojcem, jak prymitywną posiada
umysłowość, niezdolną poprowadzić go
nawet do prostego doktoratu... Sama
Karolina doktorat zrobiła pięć lat po
studiach, a w ogóle od razu wiadomo
było, że zostanie na uczelni jako jej
duma i chluba; asystentką była bardzo
krótko, błyskawicznie została
wykładowczynią i samodzielnym
pracownikiem naukowym.
Tytuł profesora nosiła już w
trzydziestym szóstym roku życia. Dla
córki zaplanowała zapewne jeszcze
bardziej błyskawiczną karierę.
Prawdziwy Blitzkrieg. Joanna,
szykowana na wojownika (Karolina
wybaczyła jej glottodydaktyka
wyłącznie ze względu na jego ciężką
forsę), nie miała prawa zaprzątać sobie
głowy takim drobiazgiem jak tatuś.
Piotr, którego łagodny charakter był
genetycznym spadkiem po rodzicach,
przeżył i to.
Od frustracji ratowała go fascynacja
własną pracą. Tak naprawdę był
człowiekiem równie zdolnym jak
Karolina, pasjonatem elektroniki i
informatyki. Bawił go błyskawiczny
rozwój techniki komputerowej. Kiedy
rzucił, prawie z dnia na dzień, swój
kierowniczy etat w stoczniowym biurze
projektów, zaczął od handlowania
sprzętem komputerowym, ale dość
szybko przerzucił się na usługi w
dziedzinie programowania. Po kilku
latach firma Voigt-Soft znana była z
doskonałych programów, z których
korzystały najpoważniejsze instytucje w
kraju, a jej elitę stanowili osobiście
wyszukiwani przez Piotra najbardziej
utalentowani hakerzy.
Właściwie teraz przyszła pora na jakąś
szaloną ekspansję, rozwój firmy,
tworzenie jej filii i oddziałów,
poszukiwanie nowych dróg, zdobywanie
coraz to wyższej pozycji w rankingach
najbogatszych Polaków - Karolina
bardzo miała za złe swojemu
małżonkowi, że nie zdołał się wspiąć
nawet na setne miejsce w tabelce
najbogatszych - cóż, kiedy Piotr nie
miał, niestety, takich ambicji. Uważał,
że mają dość pieniędzy, stwierdził, że
Karolina jest zabezpieczona, Joanna
dostatecznie dobrze ustawiona, siebie
też uznał za dobrze ustawionego. Żale
Karoliny nie obchodziły go już. Mógł
sobie teraz pozwolić na luksus myślenia
o różnych przyjemnościach życiowych.
Zastanawiając się, jakim to
przyjemnościom życiowym oddałby się
teraz najchętniej, niepostrzeżenie dla
siebie samego znalazł się w pobliżu
Odry, w miejscu, gdzie chętnie
fotografowali się przyjezdni turyści i
rodowici mieszkańcy Szczecina - przed
zdobnym w kotwice, fale morskie
zastygłe w brązie i inne morskie
utensylia podestem nieistniejącego już
pomnika. Lubił ten podest, przerobiony
po wojnie na wodotrysk (pomnik stojący
tu niegdyś zniknął, jakby go nigdy nie
było, może na fali odbudowy stolicy, a
może z innej przyczyny -
w każdym razie kiedy rodzina Voigtów
przybyła do miasta, na miejscu pomnika
szemrała wesoło fontanna). Oczywiście
i Piotr miał zdjęcie z fontanną - w
obrzydliwym marynarskim ubranku,
trzymający się kurczowo jednej z kotwic
mały chłopczyk z twarzyczką zastygłą w
obowiązkowym uśmiechu. Ten uśmiech
maskował jego prawdziwe uczucie,
czyli obawę, że zaraz zleci do fontanny i
upaćka sobie to świeżo wyprane i
wyprasowane ubranko, za co niechybnie
dostanie potężne lanie od ojca. Laniem
od ojca straszyła go siostrzyczka Trusia,
a on dopiero w kilka lat później
zorientował się, że jego ojciec jest
człowiekiem gołębiego serca i nigdy w
życiu nie uderzyłby dziecka. W
najbardziej nawet upapranym ubranku.
Teraz Piotr z przyjemnością stwierdził,
że fontanna jest taka, jaka być powinna,
czyli jak zawsze. Oblane prawdziwą
wodą fale z brązu połyskują w słońcu,
wąskie strumyczki śpiewają swoją
piosenkę, a przy kotwicy - tak! - stoi
jakiś mały nieszczęśnik, cały w strachu,
zaś jego głupia matka właśnie robi mu
zdjęcia, biegając dookoła fontanny i
przybierając coraz to dziwniejsze
pozycje - zapewne w celu uzyskania
niebanalnych ujęć.
- Ślicznie, Jacusiu - zawołała w pewnej
chwili matka-fotografka, okrążając
kłusem fontannę po raz trzeci. - A teraz
stań przodem do mnie, tylko nie trzymaj
Monika Szwaja Nie dla mięczaków Historia krótkiej wolności Piotra V. empik, Warszawa 2011 - Czy pani zna... miasteczko Chattanooga Choo Choo... Parararam... Starsza pani zatrzymała się na rogu ulicy i z przyjemnością popatrzała na młodego mężczyznę czekającego na zmianę świateł i swingującego pod nosem z wigorem godnym całej orkiestry Glenna Millera. Jaki młody! Jaki piękny! I taki... promienny. Musiało mu się coś cudownego przytrafić... wprawdzie
najwyraźniej stara się nie wybuchnąć radością w miejscu publicznym, ale ta radość tkwi gdzieś w nim głęboko... Mój Boże, pewnie się zakochał, może (tu dama aż westchnęła) wraca od ukochanej, pora nie jest wprawdzie najwcześniejsza, dochodzi dziesiąta, ale zakochani godzin nie liczą, a może mają dzisiaj wolne oboje... pospali dłużej, potem on zrobił kawę ze śmietanką i przyniósł świeże bułeczki ze sklepiku... - Czy pani wie... gdzie tutaj można... paparira... Światło zmieniło się i mężczyzna odszedł krokiem bez mała tanecznym. Starsza pani posłała za nim ostatnie
rozmarzone spojrzenie i udała się w swoją stronę, to jest do gmachu sądów. Gdyby miała na nosie swoje okulary, których nie nosiła, powodowana niezrozumiałą u osób tak krótkowzrocznych kokieterią, zauważyłaby, że mężczyzna, któremu dawała jakieś dwadzieścia pięć lat, ma ich co najmniej czterdzieści. Może zresztą zwiodła ją jego doskonała sylwetka i zgrabne ruchy, a także znakomicie dopasowany garnitur, który na pewno nie pochodził z haka w supermarkecie. Urocza historyjka o śniadaniu z damą serca tyle miała wspólnego z rzeczywistością, że mężczyzna w istocie
rozstał się przed chwilą z kobietą swego życia. Przed kwadransem zakończyła się ich ostatnia rozprawa rozwodowa i żona Piotra Voigta, Karolina, powróciła do swego panieńskiego nazwiska, stając się byłą żoną Piotra Voigta, Karoliną Szuszko. To właśnie wydarzenie napełniło jej eks męża radością życia i sprawiło, że podśpiewywał wdzięcznie pod sygnalizatorem świetlnym, w polu widzenia starszej pani pracującej jako kurator sądowy w Wydziale II Rodzinnym Sądu Wojewódzkiego miasta Szczecina. Od razu sprecyzujmy: Piotr Voigt nie był
nieczułym potworem. Swoją byłą żonę kochał naprawdę, ale ta miłość skończyła się jakieś siedem czy osiem lat po ślubie, kiedy stwierdził, że Karolina zdradza go beztrosko z połową asystentów pracujących wraz z nią na Wydziale Budownictwa, Urbanistyki i Architektury. Przebolał swoje, o rozwodzie nie myśląc, dopóki uznawał, że jego i Karoliny córka, Joanna, potrzebuje obecności ojca w domu. Joanna wyrosła na piękną kobietę, bardzo podobną do matki, rozpoczęła studia filologiczne i na drugim roku zrezygnowała z nich, uwodząc starszawego, ale dobrze ustawionego
finansowo (mamusia z butikiem i małym zoo) wykładowcę glottodydaktyki i wyszła za niego za mąż. Piotr kupił młodej parze w prezencie ślubnym potężny zestaw audio-wideo, odczekał jeszcze poprawiny, a potem bezzwłocznie wniósł pozew o rozwód. Karolina walczyła jak lwica, dzielnie udając kochającą i zrozpaczoną małżonkę, ale Piotr złożył sobie samemu solenne przyrzeczenie, że nie da się już nigdy więcej wziąć na żadne takie plewy. Po kilku miesiącach dość nieprzyjemnej szarpaniny udowodnił sądowi, co było do udowodnienia, i oto znowu był wolnym człowiekiem.
Cieszyło go to. Lubił poczucie wolności. Między innymi dlatego właśnie zrezygnował swojego czasu z posady w potężnym zakładzie, stanowiącym filar krajowego przemysłu okrętowego, i założył własną, niewielką firmę informatyczną. Karolina nie mogła mu tego wybaczyć, ceniła sobie bowiem poczucie bezpieczeństwa, jakie dawała jej małżonkowi owa posada. Oczywiście chodziło jej głównie o bezpieczeństwo finansowe; stanowisko, jakie zajmował Piotr, znajdowało się bardzo blisko samej góry i przynosiło całkiem spore apanaże. Rezygnując z tego wszystkiego, Piotr szedł na niepewny chleb... Karolina,
mówiąc bez ogródek, uważała swojego męża za nieodpowiedzialnego idiotę, czemu chętnie dawała wyraz, wybierając do tego najmniej spodziewane momenty i najbardziej liczne grona; wszystko jedno znajomych czy nieznajomych osób. Wtedy to również intensywniej zaczęła szukać pociechy w ramionach podległych sobie asystentów. Mniej więcej rok przed zaślubinami własnej córki ze starszawym wykładowcą glottodydaktyki zauważyła jednak, że mężowska firma rozrosła się, zaczęła dawać zupełnie przyzwoite zyski, a nawet przyniosła Piotrowi prestiżową nagrodę przyznawaną przez
biznesowe tuzy najbardziej obiecującym małym firmom w kraju. Jednocześnie filar krajowego przemysłu okrętowego zachwiał się, zwichrował, a wreszcie runął z trzaskiem. Karolina postanowiła zatem przywrócić męża do łask. Niestety, mąż nie docenił swego szczęścia. Nie powrócił spontanicznie do opuszczonego przez się łoża, mało tego - po weselu Joanny i glottodydaktyka wyprowadził się na dobre z domu i zamieszkał w kilkupokojowym apartamencie na poddaszu dwupiętrowego domu tuż obok budynku zajmowanego przez swoją
firmę. A co najgorsze, przypomniał Karolinie o sporządzonym kiedyś przez nią w ciężkim ataku furii dokumencie, w którym - będąc pewną, że mąż zbankrutuje najdalej po roku - zażądała ścisłego rozgraniczenia majątkowego. Kilka lat później dokument ten pozwolił mu zachować firmę w stanie nienaruszonym: rozjuszona do białości Karolina nie uzyskała w sądzie prawa nawet do najmniejszej cząstki tego, od czego sama tak stanowczo odżegnała się w przeszłości. Piotr zostawił jej zajmowany dotychczas domek w willowej dzielnicy i wszystko, co się w tym domku znajdowało, z wyjątkiem sporego obrazu przedstawiającego dość skomplikowaną scenę rodzajową:
niewiasta w białym gieźle, siedząca na grzbiecie białego jednorożca, uciekała przed rycerzem zakutym w czarną zbroję i na czarnym rumaku; mieszkańcy jakiegoś średniowiecznego miasteczka wylegli na pole i przypatrywali się pogoni, wymachując trzymanymi w rękach przedmiotami - pewnie był czas sianokosów, bo przeważały kosy i grabie. Malowidło było dość stare, Piotr odziedziczył je po swojej matce, która z kolei odziedziczyła je po babce. Karolina nie znosiła go, twierdząc, że to okropny bohomaz. Wprawdzie przy rozwodzie zażądała ekspertyzy i wyceny, na wypadek gdyby
bohomaz okazał się bezcennym dziełem, ale Piotr odmówił. Odmówił też podzielenia się z Karoliną świeżo nabytym, lekko tylko używanym lexusem, udowadniając, że jest on własnością firmy. Sędzia i tak był pod wrażeniem jego wspaniałomyślności: o wiele więcej warta była willa zapchana antykami, które Karolina namiętnie kolekcjonowała w czasach małżeńskiej wspólnoty. Piotr za nimi nie przepadał. Lubił proste, wygodne meble, funkcjonalne stoły, pakowne szafy i kanapy, na których można było rozkładać się
spokojnie, bez obawy o wytrzymałość cienkich, antycznych nóżek. Wracał teraz do swojego jasnego, przestronnego apartamentu na poddaszu, do lodówki zapchanej mrożonkami, do regałów zapchanych książkami, do ogromnej kolekcji płyt z różnymi rodzajami muzyki (królował tu stary dobry jazz) i do rozłożystej kanapy, nad którą wisiało od jakiegoś czasu wyżej wzmiankowane malowidło. Wracał piechotą, bo lexus stał właśnie w stacji serwisowej na okresowym przeglądzie. Poza tym był kwiecień, słońce prześwietlało pierwsze, jasnozielone
listki na drzewach, wiał miły, ciepły wietrzyk, a Piotr miał świadomość, że doskonale prosperująca firma może się z powodzeniem obejść przez jeden dzień bez pryncypała. Niechże to będzie prawdziwy pierwszy dzień wolności - pomyślał beztrosko, a ponieważ ostatnio wolność pojmował jako samotność, postanowił odbyć długi, samotny spacer po mieście. Kochał Szczecin od zawsze, tu się urodził i rósł praktycznie razem z miastem, które wyłaniało się właśnie z morza gruzów, w jakie zamieniły je alianckie bombardowania. Jego rodzina sprowadziła się tu ze Śląska na początku
lat pięćdziesiątych. Mieszkali w poniemieckiej willi, stanowiącej własność Dyrekcji Dróg, w której ojciec objął kierownicze stanowisko. Matka wtedy nie pracowała, zajmując się rodziną i domem. Rodzina była czteroosobowa, bowiem Piotr miał siostrę trochę starszą od siebie. Siostra, Gertruda, nazywana w domu Trusią - zupełnie bez sensu, bo temperament miała po babce, wybuchowy niczym Włoszka z południowych Włoch - decyzją rodzinną otrzymała willę w posagu, kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych wychodziła za mąż. Była to zresztą pierwsza
drobinka soli w oku Karoliny, podówczas narzeczonej Piotra - zauroczenie przystojnym studentem elektroniki nie przeszkodziło jej w wygłoszeniu kilku uszczypliwych uwag na ten temat. Narzeczony przyjął to jako żart i obiecał jej, że za kilka lat sama zamieszka w willi. Słowa dotrzymał po ośmiu latach małżeństwa, kiedy udało mu się złapać dwuletnie saksy w dalekim kraju, gdzie za pracę płacono dolarami. Nie bardzo dobrze czuł się w Afryce, ale nie miał wyjścia, bo Karolina przypomniała mu obietnicę. Kiedy wrócił, asystenci byli już w obiegu, o czym dowiedział się stosunkowo szybko, początkowo jednak
zbagatelizował to, postawił domek i miał nadzieję, że to wystarczy. Bardzo przy tym chciał być dobrym tatusiem, blisko jedynej córeczki, za którą przepadał. Niestety, córeczka w międzyczasie przestała jakoś potrzebować tatusia i chociaż próbował, nigdy już nie udało mu się odbudować więzi, które łączyły ich przed jego wyjazdem do Libii. Joanna (Karolina nie lubiła, kiedy zdrabniał jej imię) miała już wyznaczoną drogę życiowej kariery i ażeby na nią wstąpić, musiała odbyć dodatkowe kursy angielskiego i niemieckiego, zajęcia z baletu i karate, taniec towarzyski i oczywiście treningi w tenisie. Tatuś przegrał z mnogością zajęć.
Co najwyżej mógł córeczkę na te zajęcia odwozić, ewentualnie przywozić po nich - jeśli miał właśnie czas. Robił to z coraz mniejszym zapałem, nie znajdując w sobie dosyć siły, aby przeciwstawić się rozszalałym ambicjom małżonki. Kiedyś, tuż po powrocie, spróbował, ale został bezlitośnie wyszydzony. Dowiedział się, jak dalece miałkim jest człowiekiem, jak niewiele wartym ojcem, jak prymitywną posiada umysłowość, niezdolną poprowadzić go nawet do prostego doktoratu... Sama Karolina doktorat zrobiła pięć lat po studiach, a w ogóle od razu wiadomo było, że zostanie na uczelni jako jej
duma i chluba; asystentką była bardzo krótko, błyskawicznie została wykładowczynią i samodzielnym pracownikiem naukowym. Tytuł profesora nosiła już w trzydziestym szóstym roku życia. Dla córki zaplanowała zapewne jeszcze bardziej błyskawiczną karierę. Prawdziwy Blitzkrieg. Joanna, szykowana na wojownika (Karolina wybaczyła jej glottodydaktyka wyłącznie ze względu na jego ciężką forsę), nie miała prawa zaprzątać sobie głowy takim drobiazgiem jak tatuś. Piotr, którego łagodny charakter był genetycznym spadkiem po rodzicach, przeżył i to.
Od frustracji ratowała go fascynacja własną pracą. Tak naprawdę był człowiekiem równie zdolnym jak Karolina, pasjonatem elektroniki i informatyki. Bawił go błyskawiczny rozwój techniki komputerowej. Kiedy rzucił, prawie z dnia na dzień, swój kierowniczy etat w stoczniowym biurze projektów, zaczął od handlowania sprzętem komputerowym, ale dość szybko przerzucił się na usługi w dziedzinie programowania. Po kilku latach firma Voigt-Soft znana była z doskonałych programów, z których korzystały najpoważniejsze instytucje w kraju, a jej elitę stanowili osobiście wyszukiwani przez Piotra najbardziej
utalentowani hakerzy. Właściwie teraz przyszła pora na jakąś szaloną ekspansję, rozwój firmy, tworzenie jej filii i oddziałów, poszukiwanie nowych dróg, zdobywanie coraz to wyższej pozycji w rankingach najbogatszych Polaków - Karolina bardzo miała za złe swojemu małżonkowi, że nie zdołał się wspiąć nawet na setne miejsce w tabelce najbogatszych - cóż, kiedy Piotr nie miał, niestety, takich ambicji. Uważał, że mają dość pieniędzy, stwierdził, że Karolina jest zabezpieczona, Joanna dostatecznie dobrze ustawiona, siebie też uznał za dobrze ustawionego. Żale Karoliny nie obchodziły go już. Mógł
sobie teraz pozwolić na luksus myślenia o różnych przyjemnościach życiowych. Zastanawiając się, jakim to przyjemnościom życiowym oddałby się teraz najchętniej, niepostrzeżenie dla siebie samego znalazł się w pobliżu Odry, w miejscu, gdzie chętnie fotografowali się przyjezdni turyści i rodowici mieszkańcy Szczecina - przed zdobnym w kotwice, fale morskie zastygłe w brązie i inne morskie utensylia podestem nieistniejącego już pomnika. Lubił ten podest, przerobiony po wojnie na wodotrysk (pomnik stojący tu niegdyś zniknął, jakby go nigdy nie było, może na fali odbudowy stolicy, a może z innej przyczyny -
w każdym razie kiedy rodzina Voigtów przybyła do miasta, na miejscu pomnika szemrała wesoło fontanna). Oczywiście i Piotr miał zdjęcie z fontanną - w obrzydliwym marynarskim ubranku, trzymający się kurczowo jednej z kotwic mały chłopczyk z twarzyczką zastygłą w obowiązkowym uśmiechu. Ten uśmiech maskował jego prawdziwe uczucie, czyli obawę, że zaraz zleci do fontanny i upaćka sobie to świeżo wyprane i wyprasowane ubranko, za co niechybnie dostanie potężne lanie od ojca. Laniem od ojca straszyła go siostrzyczka Trusia, a on dopiero w kilka lat później zorientował się, że jego ojciec jest człowiekiem gołębiego serca i nigdy w życiu nie uderzyłby dziecka. W
najbardziej nawet upapranym ubranku. Teraz Piotr z przyjemnością stwierdził, że fontanna jest taka, jaka być powinna, czyli jak zawsze. Oblane prawdziwą wodą fale z brązu połyskują w słońcu, wąskie strumyczki śpiewają swoją piosenkę, a przy kotwicy - tak! - stoi jakiś mały nieszczęśnik, cały w strachu, zaś jego głupia matka właśnie robi mu zdjęcia, biegając dookoła fontanny i przybierając coraz to dziwniejsze pozycje - zapewne w celu uzyskania niebanalnych ujęć. - Ślicznie, Jacusiu - zawołała w pewnej chwili matka-fotografka, okrążając kłusem fontannę po raz trzeci. - A teraz stań przodem do mnie, tylko nie trzymaj