mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Szwaja Monika - Nie dla mięczaków

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :668.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Szwaja Monika - Nie dla mięczaków.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 255 osób, 181 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 389 stron)

Monika Szwaja Nie dla mięczaków Historia krótkiej wolności Piotra V. empik, Warszawa 2011 - Czy pani zna... miasteczko Chattanooga Choo Choo... Parararam... Starsza pani zatrzymała się na rogu ulicy i z przyjemnością popatrzała na młodego mężczyznę czekającego na zmianę świateł i swingującego pod nosem z wigorem godnym całej orkiestry Glenna Millera. Jaki młody! Jaki piękny! I taki... promienny. Musiało mu się coś cudownego przytrafić... wprawdzie

najwyraźniej stara się nie wybuchnąć radością w miejscu publicznym, ale ta radość tkwi gdzieś w nim głęboko... Mój Boże, pewnie się zakochał, może (tu dama aż westchnęła) wraca od ukochanej, pora nie jest wprawdzie najwcześniejsza, dochodzi dziesiąta, ale zakochani godzin nie liczą, a może mają dzisiaj wolne oboje... pospali dłużej, potem on zrobił kawę ze śmietanką i przyniósł świeże bułeczki ze sklepiku... - Czy pani wie... gdzie tutaj można... paparira... Światło zmieniło się i mężczyzna odszedł krokiem bez mała tanecznym. Starsza pani posłała za nim ostatnie

rozmarzone spojrzenie i udała się w swoją stronę, to jest do gmachu sądów. Gdyby miała na nosie swoje okulary, których nie nosiła, powodowana niezrozumiałą u osób tak krótkowzrocznych kokieterią, zauważyłaby, że mężczyzna, któremu dawała jakieś dwadzieścia pięć lat, ma ich co najmniej czterdzieści. Może zresztą zwiodła ją jego doskonała sylwetka i zgrabne ruchy, a także znakomicie dopasowany garnitur, który na pewno nie pochodził z haka w supermarkecie. Urocza historyjka o śniadaniu z damą serca tyle miała wspólnego z rzeczywistością, że mężczyzna w istocie

rozstał się przed chwilą z kobietą swego życia. Przed kwadransem zakończyła się ich ostatnia rozprawa rozwodowa i żona Piotra Voigta, Karolina, powróciła do swego panieńskiego nazwiska, stając się byłą żoną Piotra Voigta, Karoliną Szuszko. To właśnie wydarzenie napełniło jej eks męża radością życia i sprawiło, że podśpiewywał wdzięcznie pod sygnalizatorem świetlnym, w polu widzenia starszej pani pracującej jako kurator sądowy w Wydziale II Rodzinnym Sądu Wojewódzkiego miasta Szczecina. Od razu sprecyzujmy: Piotr Voigt nie był

nieczułym potworem. Swoją byłą żonę kochał naprawdę, ale ta miłość skończyła się jakieś siedem czy osiem lat po ślubie, kiedy stwierdził, że Karolina zdradza go beztrosko z połową asystentów pracujących wraz z nią na Wydziale Budownictwa, Urbanistyki i Architektury. Przebolał swoje, o rozwodzie nie myśląc, dopóki uznawał, że jego i Karoliny córka, Joanna, potrzebuje obecności ojca w domu. Joanna wyrosła na piękną kobietę, bardzo podobną do matki, rozpoczęła studia filologiczne i na drugim roku zrezygnowała z nich, uwodząc starszawego, ale dobrze ustawionego

finansowo (mamusia z butikiem i małym zoo) wykładowcę glottodydaktyki i wyszła za niego za mąż. Piotr kupił młodej parze w prezencie ślubnym potężny zestaw audio-wideo, odczekał jeszcze poprawiny, a potem bezzwłocznie wniósł pozew o rozwód. Karolina walczyła jak lwica, dzielnie udając kochającą i zrozpaczoną małżonkę, ale Piotr złożył sobie samemu solenne przyrzeczenie, że nie da się już nigdy więcej wziąć na żadne takie plewy. Po kilku miesiącach dość nieprzyjemnej szarpaniny udowodnił sądowi, co było do udowodnienia, i oto znowu był wolnym człowiekiem.

Cieszyło go to. Lubił poczucie wolności. Między innymi dlatego właśnie zrezygnował swojego czasu z posady w potężnym zakładzie, stanowiącym filar krajowego przemysłu okrętowego, i założył własną, niewielką firmę informatyczną. Karolina nie mogła mu tego wybaczyć, ceniła sobie bowiem poczucie bezpieczeństwa, jakie dawała jej małżonkowi owa posada. Oczywiście chodziło jej głównie o bezpieczeństwo finansowe; stanowisko, jakie zajmował Piotr, znajdowało się bardzo blisko samej góry i przynosiło całkiem spore apanaże. Rezygnując z tego wszystkiego, Piotr szedł na niepewny chleb... Karolina,

mówiąc bez ogródek, uważała swojego męża za nieodpowiedzialnego idiotę, czemu chętnie dawała wyraz, wybierając do tego najmniej spodziewane momenty i najbardziej liczne grona; wszystko jedno znajomych czy nieznajomych osób. Wtedy to również intensywniej zaczęła szukać pociechy w ramionach podległych sobie asystentów. Mniej więcej rok przed zaślubinami własnej córki ze starszawym wykładowcą glottodydaktyki zauważyła jednak, że mężowska firma rozrosła się, zaczęła dawać zupełnie przyzwoite zyski, a nawet przyniosła Piotrowi prestiżową nagrodę przyznawaną przez

biznesowe tuzy najbardziej obiecującym małym firmom w kraju. Jednocześnie filar krajowego przemysłu okrętowego zachwiał się, zwichrował, a wreszcie runął z trzaskiem. Karolina postanowiła zatem przywrócić męża do łask. Niestety, mąż nie docenił swego szczęścia. Nie powrócił spontanicznie do opuszczonego przez się łoża, mało tego - po weselu Joanny i glottodydaktyka wyprowadził się na dobre z domu i zamieszkał w kilkupokojowym apartamencie na poddaszu dwupiętrowego domu tuż obok budynku zajmowanego przez swoją

firmę. A co najgorsze, przypomniał Karolinie o sporządzonym kiedyś przez nią w ciężkim ataku furii dokumencie, w którym - będąc pewną, że mąż zbankrutuje najdalej po roku - zażądała ścisłego rozgraniczenia majątkowego. Kilka lat później dokument ten pozwolił mu zachować firmę w stanie nienaruszonym: rozjuszona do białości Karolina nie uzyskała w sądzie prawa nawet do najmniejszej cząstki tego, od czego sama tak stanowczo odżegnała się w przeszłości. Piotr zostawił jej zajmowany dotychczas domek w willowej dzielnicy i wszystko, co się w tym domku znajdowało, z wyjątkiem sporego obrazu przedstawiającego dość skomplikowaną scenę rodzajową:

niewiasta w białym gieźle, siedząca na grzbiecie białego jednorożca, uciekała przed rycerzem zakutym w czarną zbroję i na czarnym rumaku; mieszkańcy jakiegoś średniowiecznego miasteczka wylegli na pole i przypatrywali się pogoni, wymachując trzymanymi w rękach przedmiotami - pewnie był czas sianokosów, bo przeważały kosy i grabie. Malowidło było dość stare, Piotr odziedziczył je po swojej matce, która z kolei odziedziczyła je po babce. Karolina nie znosiła go, twierdząc, że to okropny bohomaz. Wprawdzie przy rozwodzie zażądała ekspertyzy i wyceny, na wypadek gdyby

bohomaz okazał się bezcennym dziełem, ale Piotr odmówił. Odmówił też podzielenia się z Karoliną świeżo nabytym, lekko tylko używanym lexusem, udowadniając, że jest on własnością firmy. Sędzia i tak był pod wrażeniem jego wspaniałomyślności: o wiele więcej warta była willa zapchana antykami, które Karolina namiętnie kolekcjonowała w czasach małżeńskiej wspólnoty. Piotr za nimi nie przepadał. Lubił proste, wygodne meble, funkcjonalne stoły, pakowne szafy i kanapy, na których można było rozkładać się

spokojnie, bez obawy o wytrzymałość cienkich, antycznych nóżek. Wracał teraz do swojego jasnego, przestronnego apartamentu na poddaszu, do lodówki zapchanej mrożonkami, do regałów zapchanych książkami, do ogromnej kolekcji płyt z różnymi rodzajami muzyki (królował tu stary dobry jazz) i do rozłożystej kanapy, nad którą wisiało od jakiegoś czasu wyżej wzmiankowane malowidło. Wracał piechotą, bo lexus stał właśnie w stacji serwisowej na okresowym przeglądzie. Poza tym był kwiecień, słońce prześwietlało pierwsze, jasnozielone

listki na drzewach, wiał miły, ciepły wietrzyk, a Piotr miał świadomość, że doskonale prosperująca firma może się z powodzeniem obejść przez jeden dzień bez pryncypała. Niechże to będzie prawdziwy pierwszy dzień wolności - pomyślał beztrosko, a ponieważ ostatnio wolność pojmował jako samotność, postanowił odbyć długi, samotny spacer po mieście. Kochał Szczecin od zawsze, tu się urodził i rósł praktycznie razem z miastem, które wyłaniało się właśnie z morza gruzów, w jakie zamieniły je alianckie bombardowania. Jego rodzina sprowadziła się tu ze Śląska na początku

lat pięćdziesiątych. Mieszkali w poniemieckiej willi, stanowiącej własność Dyrekcji Dróg, w której ojciec objął kierownicze stanowisko. Matka wtedy nie pracowała, zajmując się rodziną i domem. Rodzina była czteroosobowa, bowiem Piotr miał siostrę trochę starszą od siebie. Siostra, Gertruda, nazywana w domu Trusią - zupełnie bez sensu, bo temperament miała po babce, wybuchowy niczym Włoszka z południowych Włoch - decyzją rodzinną otrzymała willę w posagu, kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych wychodziła za mąż. Była to zresztą pierwsza

drobinka soli w oku Karoliny, podówczas narzeczonej Piotra - zauroczenie przystojnym studentem elektroniki nie przeszkodziło jej w wygłoszeniu kilku uszczypliwych uwag na ten temat. Narzeczony przyjął to jako żart i obiecał jej, że za kilka lat sama zamieszka w willi. Słowa dotrzymał po ośmiu latach małżeństwa, kiedy udało mu się złapać dwuletnie saksy w dalekim kraju, gdzie za pracę płacono dolarami. Nie bardzo dobrze czuł się w Afryce, ale nie miał wyjścia, bo Karolina przypomniała mu obietnicę. Kiedy wrócił, asystenci byli już w obiegu, o czym dowiedział się stosunkowo szybko, początkowo jednak

zbagatelizował to, postawił domek i miał nadzieję, że to wystarczy. Bardzo przy tym chciał być dobrym tatusiem, blisko jedynej córeczki, za którą przepadał. Niestety, córeczka w międzyczasie przestała jakoś potrzebować tatusia i chociaż próbował, nigdy już nie udało mu się odbudować więzi, które łączyły ich przed jego wyjazdem do Libii. Joanna (Karolina nie lubiła, kiedy zdrabniał jej imię) miała już wyznaczoną drogę życiowej kariery i ażeby na nią wstąpić, musiała odbyć dodatkowe kursy angielskiego i niemieckiego, zajęcia z baletu i karate, taniec towarzyski i oczywiście treningi w tenisie. Tatuś przegrał z mnogością zajęć.

Co najwyżej mógł córeczkę na te zajęcia odwozić, ewentualnie przywozić po nich - jeśli miał właśnie czas. Robił to z coraz mniejszym zapałem, nie znajdując w sobie dosyć siły, aby przeciwstawić się rozszalałym ambicjom małżonki. Kiedyś, tuż po powrocie, spróbował, ale został bezlitośnie wyszydzony. Dowiedział się, jak dalece miałkim jest człowiekiem, jak niewiele wartym ojcem, jak prymitywną posiada umysłowość, niezdolną poprowadzić go nawet do prostego doktoratu... Sama Karolina doktorat zrobiła pięć lat po studiach, a w ogóle od razu wiadomo było, że zostanie na uczelni jako jej

duma i chluba; asystentką była bardzo krótko, błyskawicznie została wykładowczynią i samodzielnym pracownikiem naukowym. Tytuł profesora nosiła już w trzydziestym szóstym roku życia. Dla córki zaplanowała zapewne jeszcze bardziej błyskawiczną karierę. Prawdziwy Blitzkrieg. Joanna, szykowana na wojownika (Karolina wybaczyła jej glottodydaktyka wyłącznie ze względu na jego ciężką forsę), nie miała prawa zaprzątać sobie głowy takim drobiazgiem jak tatuś. Piotr, którego łagodny charakter był genetycznym spadkiem po rodzicach, przeżył i to.

Od frustracji ratowała go fascynacja własną pracą. Tak naprawdę był człowiekiem równie zdolnym jak Karolina, pasjonatem elektroniki i informatyki. Bawił go błyskawiczny rozwój techniki komputerowej. Kiedy rzucił, prawie z dnia na dzień, swój kierowniczy etat w stoczniowym biurze projektów, zaczął od handlowania sprzętem komputerowym, ale dość szybko przerzucił się na usługi w dziedzinie programowania. Po kilku latach firma Voigt-Soft znana była z doskonałych programów, z których korzystały najpoważniejsze instytucje w kraju, a jej elitę stanowili osobiście wyszukiwani przez Piotra najbardziej

utalentowani hakerzy. Właściwie teraz przyszła pora na jakąś szaloną ekspansję, rozwój firmy, tworzenie jej filii i oddziałów, poszukiwanie nowych dróg, zdobywanie coraz to wyższej pozycji w rankingach najbogatszych Polaków - Karolina bardzo miała za złe swojemu małżonkowi, że nie zdołał się wspiąć nawet na setne miejsce w tabelce najbogatszych - cóż, kiedy Piotr nie miał, niestety, takich ambicji. Uważał, że mają dość pieniędzy, stwierdził, że Karolina jest zabezpieczona, Joanna dostatecznie dobrze ustawiona, siebie też uznał za dobrze ustawionego. Żale Karoliny nie obchodziły go już. Mógł

sobie teraz pozwolić na luksus myślenia o różnych przyjemnościach życiowych. Zastanawiając się, jakim to przyjemnościom życiowym oddałby się teraz najchętniej, niepostrzeżenie dla siebie samego znalazł się w pobliżu Odry, w miejscu, gdzie chętnie fotografowali się przyjezdni turyści i rodowici mieszkańcy Szczecina - przed zdobnym w kotwice, fale morskie zastygłe w brązie i inne morskie utensylia podestem nieistniejącego już pomnika. Lubił ten podest, przerobiony po wojnie na wodotrysk (pomnik stojący tu niegdyś zniknął, jakby go nigdy nie było, może na fali odbudowy stolicy, a może z innej przyczyny -

w każdym razie kiedy rodzina Voigtów przybyła do miasta, na miejscu pomnika szemrała wesoło fontanna). Oczywiście i Piotr miał zdjęcie z fontanną - w obrzydliwym marynarskim ubranku, trzymający się kurczowo jednej z kotwic mały chłopczyk z twarzyczką zastygłą w obowiązkowym uśmiechu. Ten uśmiech maskował jego prawdziwe uczucie, czyli obawę, że zaraz zleci do fontanny i upaćka sobie to świeżo wyprane i wyprasowane ubranko, za co niechybnie dostanie potężne lanie od ojca. Laniem od ojca straszyła go siostrzyczka Trusia, a on dopiero w kilka lat później zorientował się, że jego ojciec jest człowiekiem gołębiego serca i nigdy w życiu nie uderzyłby dziecka. W

najbardziej nawet upapranym ubranku. Teraz Piotr z przyjemnością stwierdził, że fontanna jest taka, jaka być powinna, czyli jak zawsze. Oblane prawdziwą wodą fale z brązu połyskują w słońcu, wąskie strumyczki śpiewają swoją piosenkę, a przy kotwicy - tak! - stoi jakiś mały nieszczęśnik, cały w strachu, zaś jego głupia matka właśnie robi mu zdjęcia, biegając dookoła fontanny i przybierając coraz to dziwniejsze pozycje - zapewne w celu uzyskania niebanalnych ujęć. - Ślicznie, Jacusiu - zawołała w pewnej chwili matka-fotografka, okrążając kłusem fontannę po raz trzeci. - A teraz stań przodem do mnie, tylko nie trzymaj