ISBN 978-83-62405-03-9 Warszawa
2010
Wydawca:
Wydawnictwo SOL Monika Szwaja
Mariusz Krzyżanowski 05-600
Grójec, Duży Dół 2a
wydawnictwo@wydawnictwosol.pl
www.wydawnictwosol.pl
Dystrybucja: Grupa A5 sp. z o.o.
92-101 Łódź, ul. Krokusowa 1-3 tel.
42 676 49 29
handlowy@grupaa5.com.pl
Druk i oprawa: opolgraf
www.opolgraf.com.pl
Powieść tę pozwalam sobie
zadedykować Pani, która przyszła do
mnie kiedyś po spotkaniu autorskim i
przedstawiła mi swego ślicznego
kilkuletniego synka, mówiąc, że jest
on dzieckiem „in vitro".
Serdeczne podziękowanie składam
Panu Profesorowi Sławomirowi
Wołczyńskiemu za to, że tak
cierpliwie poszerzał moją wiedzę na
temat zagadnień opisanych w tej
książce. Dziękuję również wszystkim
życzliwym, którzy udzielali mi przy
pisaniu cennych rad.
–A żeby to najjaśniejszy szlag
trafił!
Ta mało oryginalna inwokacja
zabrzmiała wprawdzie niezbyt głośno,
ale naładowana była dużą ekspresją.
Anita Dolina-Grabiszyńska, zwana
również Niteczką, wyjęła z szafki
paczkę olłejsów ze skrzydełkami i,
wzdychając, użyła jednego z nich
zgodnie z przeznaczeniem. Usiadła na
sedesie, usiłując powstrzymać płacz.
Biedny Cypek. Będzie bardzo
rozczarowany.
Dobrze, że teściowa o niczym nie
wie, byłaby wściekła. Ona zresztą
cały czas jest wściekła…
Zaczęło jej się to od momentu,
kiedy poznała nazwisko Anity. Było to
wczesną wiosną dwa tysiące
czwartego roku, podczas uroczystego
śniadania wielkanocnego.
Pierworodny i jedyny syn Kaliny z
Muszyńskich i Bożysława hrabiego
Dolina-Grabiszyńskiego, spadkobiercy
całkowicie wirtualnej fortuny
ziemiańskiej w głębokiej Lodomerii,
Cyprian hrabia Dolina-Grabiszyński,
zwany w kręgach przyjacielskich
Cypkiem, postanowił przyprowadzić
rodzicom swoją narzeczoną, Anitkę,
koleżankę z ostatniego roku studiów
na architekturze. Było to możliwe
między innymi i z tego powodu, że u
państwa D-G śniadanie wielkanocne
jadało się tuż
po powrocie z rezurekcji, czyli
wczesnym rankiem, podczas gdy
zmęczeni życiem zawodowym
państwo Pindelakowie śniadali w
okolicach czternastej. Anita była w
stanie z powodzeniem obskoczyć
obydwie ceremonie. Ostatecznie raz
mogła wstać jak jakiś stuknięty
skowronek.
Żeby tylko nie wyleciała za
wcześnie z tym swoim nazwiskiem –
niepokoił się hrabia Cypek D-G,
przewidując niezadowolenie mamusi.
Mamusia żywiła nadzieję, że on, syn
jedyny, dziecko doskonałej,
arystokratycznej rodziny,
przyprowadzi do domu co najmniej
księżniczkę. Anitka zaś była
proletariuszką z dziada pradziada, a
jej jedyne związki z arystokracją
polegały na tym, że pradziadek po
mieczu był szoferem u pana dziedzica.
Pierwsi wykształceni w rodzinie byli
rodzice, i to tylko dlatego, że tata,
studentem budownictwa będąc,
zaciągnął na te same studia mamę,
szykującą się już do błyskotliwej
kariery barmanki mlecznej w słynnym
szczecińskim barze „Bambino". Bar
ów, jak wiadomo, znajdował się w
bliskim sąsiedztwie Wydziału
Budownictwa i Architektury
Politechniki Szczecińskiej.
I oto stała śliczna jak kwiatek
Anitka, córka dwojga budowlańców
lądowych, studentka tego samego
wydziału (a bar zlikwidowano!) – stała
przed swoją przyszłą teściową i wcale
się nie trzęsła, w przeciwieństwie do
narzeczonego.
–Anita Pindelak – powiedziała
swobodnie, wyciągając rękę do pani
Kaliny.
–O matko! – Z umalowanych
usteczek wyrwało się coś jakby
zduszony jęk i hrabina omal nie
cofnęła ręki.
Tu nadmieńmy może nieco
złośliwie, że arystokratyczna
wrażliwość madame była
charakterystyczna dla nuworyszy…
pochodzeniem własnych rodziców nie
mogłaby się specjalnie pochwalić; jej
matka była sprzedawczynią w sklepie
meblowym, którego kierownikiem był
z kolei ojciec. Matka Bożysława,
Dobrochna Grabiszyńska, miała tam
przody i załatwiała meble wszystkim
znajomym w zamian za produkty
spożywcze z pegeeru męża, stary
Bożydar bowiem, jak wielu byłych
ziemian, ukończył SGGW i był
świetnym dyrektorem wielkiego
gospodarstwa rolnego. Któregoś dnia
syn rodu, Bożysław, odbierał
tapczanik i spotkał w sklepie urocze
dziewczę – tak im się zaczęło, ku
cichej zgrozie Dobrochny. Podobna
zgroza stała się teraz udziałem
Kaliny.
Pohamowała się jednak i
przywołała na twarz nieco wymuszony
uśmiech.
–Bardzo nam przyjemnie, drogie
dziecko.
Śniadanie minęło bez wielkich burz,
w dużej mierze dzięki panu
Bożysławowi (nie znosił swego imienia
i kazał się nazywać Sławkiem),
któremu przyszła synowa nadzwyczaj
spodobała się z urody. Po śniadaniu
nadeszła jednak pora poszukiwania w
ogrodzie jajeczek z prezentami – pani
Kalina była wielce przywiązana do
podobnych tradycji – i zanim Cyprian
zdążył znaleźć jakiekolwiek jajko,
matka zaciągnęła go w cień
ogromnego krzaka zimozielonej
laurowiśni.
–Cyprianie – wyszeptała
dramatycznie, chwytając syna żelazną
ręką za nadgarstek. – Czy ty
poważnie myślisz o tej dziewczynie?
–Poważnie, mamusiu – odrzekł syn
grzecznie, zastanawiając się, czy
mamusia zacznie od nazwiska, czy od
manier. Zastanawiał się też, czyby
profilaktycznie nie strzelić w
rodzicielkę historią jej własnej
rodziny, ale dał sobie spokój. Reakcja
matki była nieprzewidywalna.
W matce przez chwilę coś
bulgotało, jakby nie mogła się
zdecydować, co bardziej ją
zaszokowało w potencjalnej synowej.
–Pindelak – powiedziała wreszcie z
rozpaczą. – Pindelak. Hrabina Dolina-
Grabiszyńska de domo Pindelak.
–Mamusiu – odezwał się nieśmiało.
– Nie wiem, czy zauważyłaś, ale
mamy wiek dwudziesty pierwszy. Dla
mnie nie ma najmniejszego znaczenia,
czy Anita jest…
Nie dokończył, spiorunowany
wzrokiem o wielkiej sile rażenia.
–Czy jest kim?! Majstrem
budowlanym? Jak ona mówi? Ty
słyszałeś, jak ona mówi?
–Słyszałem – mruknął syn, który
posługiwał się dokładnie tą samą
współczesną polszczyzną kulturalną,
co jego dziewczyna.
Tylko przy mamusi starał się
uzasadnić jakoś swoje imię, które
dostał na cześć Norwida. – Mamusiu,
zapewniam cię, że Anita jest bardzo
wartościową osobą, najlepszą
studentką na roku, a w ogóle na
wydziale też…
–No i co z tego, co z tego? Przy
poziomie tych waszych studiów to też
nic dziwnego. Mówiłam ci, że
powinieneś jechać na studia do
Warszawy albo do Krakowa…
nieważne. Ona mi się nie podoba,
synku! Ona nie da ci szczęścia!
Synek powstrzymał się od
zawiadomienia mamusi, że Anita
owszem, JUŻ daje mu szczęście… od
jakiegoś roku. Bystre matczyne oko
dostrzegło jednak, co miało dostrzec.
–Matko Najświętsza! Wy jesteście
razem? Tylko mi tego nie mów! Ona
jest w ciąży? Będziesz musiał się z nią
ożenić? Przecież ona złamie ci życie!
Jest w ciąży?
Pani Kalina przerwała wydawanie
przeraźliwych szeptów i
znieruchomiała, hipnotycznie
wpatrzona w synowskie oblicze.
–Mam dwa jaja!
Z tym nieco frywolnym
komunikatem w cieniu rozrośniętej
laurowiśni pojawił się znienacka sam
pan hrabia. Wypada nam w tym
momencie napomknąć, że profesor
doktor Bożysław, czyli Sławek
Grabiszyński, nie znosił nie tylko
swojego imienia, ale też tytułu
hrabiowskiego, którego starał się
nigdy nie używać, oraz przydomka
Dolina, który też konsekwentnie
pomijał. Był o wiele mniejszym
snobem niż własna małżonka,
największa miłość jego życia, dla
której zostawił drugą największą
miłość, czyli chirurgię dziecięcą.
Przerzucił się na chirurgię plastyczną,
bo dawała o wiele większe dochody.
Pani Kalina miała nieliche wymagania.
Ostatnio jednak coraz częściej
profesor myślał z pewną niechęcią o
modelowaniu kolejnych damskich
cycków i podbródków. Być może nigdy
nie przepadał za tym naprawdę, tylko
dorabiał ideologię do zarobków – a po
drugiej operacji plastycznej
wykonanej na własnej żonie może i
motywacja tego dorabiania mu
sklęsła.
Potencjalna synowa ujęła go
wdziękiem, jak najbardziej. Podczas
wspólnego szukania jajeczek
opowiedział jej dwa tłuste dowcipy
chirurgiczne, ona zrewanżowała mu
się dwoma soczystymi budowlanymi
(ulubione taty Pindelaka) i przyjaźń
między nimi została przypieczętowana
gromkim, choć mało wytwornym
śmiechem. Zostawił ją teraz (Anitę,
nie przyjaźń) na ogrodowej huśtawce
i udał się na poszukiwanie rodziny.
Oraz na odsiecz synowi. Znał żonę i
wiedział, jaką sytuację znajdzie za
laurowiśnią.
–Sławku! – wyszeptała
dramatycznie małżonka. – Ta
dziewczyna jest w cią…
Tu zatchnęło ją ostatecznie, ale pan
Sławek bez trudu dopowiedział sobie
resztę i rozpromienił się jak
wielkanocne słońce.
–Gratulacje, synu! Jakże się
cieszę! Chodź, chrzanić jajeczka,
musimy wznieść toast! Który to
miesiąc?
–Jaki toast, chyba zajzajerem! –
warknęła małżonka. – Chcesz mieć
jakąś Pindelaczkę za synową?
Oszalałeś?
–Pindelaczka jest śliczna –
oświadczył hrabia małżonek i ojciec
rodu. – I ma głowę na swoim miejscu.
Bardzo się cieszę, Cypek, naprawdę.
Który miesiąc, mówiłeś?
–Nie mówiłem. – Cyprian pozwolił
się uściskać i wydobył z ramion ojca. –
Tato, mamo, ona nie jest w ciąży. A
pobieramy się w maju. Wszystko już
załatwione. Ślub konkordatowy, w
kościele. Skromny i cichy, tu, na
Wyspiańskiego.
Mama D-G przez chwilę
wpatrywała się ponuro w kępę
fiołków. Znała Cypriana od
dwudziestu czterech lat i wiedziała
doskonale, że jeśli synuś na coś się
uprze, to ona mu tego z pewnością nie
wyperswaduje. Wykonała
błyskawiczną pracę myślową.
Pindelaczka. Budowlaniec. Sposób
bycia budowlany, jak najbardziej.
Uroda, no, owszem, ujdzie. Nawet
pasuje do Cypriana.
Westchnęła.
Może im będzie dobrze razem, kto
to wie? Nazwisko dziewczyna w
końcu przyjmie po mężu, nie będzie
denerwować porządnych ludzi
panieńskim.
Ślub.
No, to jest coś. Oczywiście żadne
tajniaczenie nie wchodzi w grę. I nie
na Pogodnie. Ślub zaplanuje się w
katedrze, zaprosi rodzinę, przyjaciół,
skromnie, góra sto osób. Miejmy
nadzieję, że państwo Pindelactwo nie
narobi kłopotów. No nie, będą się
przedstawiać tym strasznym
nazwiskiem. Boże, już niczym nie
można się cieszyć tak po prostu!
Będzie za to okazja do włożenia
olśniewającej, zielonosrebrnej kiecki
od Versace, do której zakupu zmusiła
Bożysława podczas zeszłorocznego
pobytu w Mediolanie… Sławek
podziwiał katedrę, a ona sklepy.
Każdy miał to, co lubił. Ach, no i chyba
można wyjąć z kuferka szmaragdowy
naszyjnik prababci Grabiszyńskiej
(pradziadek szarpnął się na prezent,
kiedy wygrał w Monte Carlo… zanim
przerżnął tam w ruletkę i bakarata
dużą część rodowych posiadłości).
Naszyjnik sam w sobie jest dość
ostentacyjny, wymaga wielkich
uroczystości… No więc będzie
uroczystość.
Myśl o ślubie i weselu pocieszyła
znacznie panią Kalinę, która
ostatecznie pogodziła się z losem.
Dała swoim mężczyznom znak do
opuszczenia krzaków i wszyscy troje
udali się w stronę huśtawki. Jajeczka i
inne niespodzianki pochowane w
zakamarkach ogrodu poszły chwilowo
w niepamięć.
Kiedy Anita usłyszała o skromnym
weselu na sto osób, omal się nie
udusiła. Oczami duszy zobaczyła
natychmiast tę kupę pieniędzy, które
trzeba będzie wydać na przystawkę z
MONIKA SZWAJA Zupa z ryby Fugu
Wydawnictwo SOL 1 SOL OMNIU1 OMNIBUS LfCET Copyright © Monika Szwaja 2010 www.monikaszwaja.pl Redakcja: Elżbieta Tyszkiewicz Redakcja techniczna, typografia, skład, łamanie Dominik Trzebiński Du Chdteawc atelier@duchateaux.pl Korekta: Elżbieta Lipińska Okładka: Leszek Żebrowski
ISBN 978-83-62405-03-9 Warszawa 2010 Wydawca: Wydawnictwo SOL Monika Szwaja Mariusz Krzyżanowski 05-600 Grójec, Duży Dół 2a wydawnictwo@wydawnictwosol.pl www.wydawnictwosol.pl Dystrybucja: Grupa A5 sp. z o.o. 92-101 Łódź, ul. Krokusowa 1-3 tel. 42 676 49 29 handlowy@grupaa5.com.pl Druk i oprawa: opolgraf www.opolgraf.com.pl
Powieść tę pozwalam sobie zadedykować Pani, która przyszła do mnie kiedyś po spotkaniu autorskim i przedstawiła mi swego ślicznego kilkuletniego synka, mówiąc, że jest on dzieckiem „in vitro". Serdeczne podziękowanie składam Panu Profesorowi Sławomirowi Wołczyńskiemu za to, że tak cierpliwie poszerzał moją wiedzę na temat zagadnień opisanych w tej książce. Dziękuję również wszystkim życzliwym, którzy udzielali mi przy pisaniu cennych rad. –A żeby to najjaśniejszy szlag trafił!
Ta mało oryginalna inwokacja zabrzmiała wprawdzie niezbyt głośno, ale naładowana była dużą ekspresją. Anita Dolina-Grabiszyńska, zwana również Niteczką, wyjęła z szafki paczkę olłejsów ze skrzydełkami i, wzdychając, użyła jednego z nich zgodnie z przeznaczeniem. Usiadła na sedesie, usiłując powstrzymać płacz. Biedny Cypek. Będzie bardzo rozczarowany. Dobrze, że teściowa o niczym nie wie, byłaby wściekła. Ona zresztą cały czas jest wściekła… Zaczęło jej się to od momentu,
kiedy poznała nazwisko Anity. Było to wczesną wiosną dwa tysiące czwartego roku, podczas uroczystego śniadania wielkanocnego. Pierworodny i jedyny syn Kaliny z Muszyńskich i Bożysława hrabiego Dolina-Grabiszyńskiego, spadkobiercy całkowicie wirtualnej fortuny ziemiańskiej w głębokiej Lodomerii, Cyprian hrabia Dolina-Grabiszyński, zwany w kręgach przyjacielskich Cypkiem, postanowił przyprowadzić rodzicom swoją narzeczoną, Anitkę, koleżankę z ostatniego roku studiów na architekturze. Było to możliwe między innymi i z tego powodu, że u państwa D-G śniadanie wielkanocne
jadało się tuż po powrocie z rezurekcji, czyli wczesnym rankiem, podczas gdy zmęczeni życiem zawodowym państwo Pindelakowie śniadali w okolicach czternastej. Anita była w stanie z powodzeniem obskoczyć obydwie ceremonie. Ostatecznie raz mogła wstać jak jakiś stuknięty skowronek. Żeby tylko nie wyleciała za wcześnie z tym swoim nazwiskiem – niepokoił się hrabia Cypek D-G, przewidując niezadowolenie mamusi. Mamusia żywiła nadzieję, że on, syn jedyny, dziecko doskonałej,
arystokratycznej rodziny, przyprowadzi do domu co najmniej księżniczkę. Anitka zaś była proletariuszką z dziada pradziada, a jej jedyne związki z arystokracją polegały na tym, że pradziadek po mieczu był szoferem u pana dziedzica. Pierwsi wykształceni w rodzinie byli rodzice, i to tylko dlatego, że tata, studentem budownictwa będąc, zaciągnął na te same studia mamę, szykującą się już do błyskotliwej kariery barmanki mlecznej w słynnym szczecińskim barze „Bambino". Bar ów, jak wiadomo, znajdował się w bliskim sąsiedztwie Wydziału Budownictwa i Architektury
Politechniki Szczecińskiej. I oto stała śliczna jak kwiatek Anitka, córka dwojga budowlańców lądowych, studentka tego samego wydziału (a bar zlikwidowano!) – stała przed swoją przyszłą teściową i wcale się nie trzęsła, w przeciwieństwie do narzeczonego. –Anita Pindelak – powiedziała swobodnie, wyciągając rękę do pani Kaliny. –O matko! – Z umalowanych usteczek wyrwało się coś jakby zduszony jęk i hrabina omal nie cofnęła ręki.
Tu nadmieńmy może nieco złośliwie, że arystokratyczna wrażliwość madame była charakterystyczna dla nuworyszy… pochodzeniem własnych rodziców nie mogłaby się specjalnie pochwalić; jej matka była sprzedawczynią w sklepie meblowym, którego kierownikiem był z kolei ojciec. Matka Bożysława, Dobrochna Grabiszyńska, miała tam przody i załatwiała meble wszystkim znajomym w zamian za produkty spożywcze z pegeeru męża, stary Bożydar bowiem, jak wielu byłych ziemian, ukończył SGGW i był świetnym dyrektorem wielkiego gospodarstwa rolnego. Któregoś dnia
syn rodu, Bożysław, odbierał tapczanik i spotkał w sklepie urocze dziewczę – tak im się zaczęło, ku cichej zgrozie Dobrochny. Podobna zgroza stała się teraz udziałem Kaliny. Pohamowała się jednak i przywołała na twarz nieco wymuszony uśmiech. –Bardzo nam przyjemnie, drogie dziecko. Śniadanie minęło bez wielkich burz, w dużej mierze dzięki panu Bożysławowi (nie znosił swego imienia i kazał się nazywać Sławkiem),
któremu przyszła synowa nadzwyczaj spodobała się z urody. Po śniadaniu nadeszła jednak pora poszukiwania w ogrodzie jajeczek z prezentami – pani Kalina była wielce przywiązana do podobnych tradycji – i zanim Cyprian zdążył znaleźć jakiekolwiek jajko, matka zaciągnęła go w cień ogromnego krzaka zimozielonej laurowiśni. –Cyprianie – wyszeptała dramatycznie, chwytając syna żelazną ręką za nadgarstek. – Czy ty poważnie myślisz o tej dziewczynie? –Poważnie, mamusiu – odrzekł syn grzecznie, zastanawiając się, czy
mamusia zacznie od nazwiska, czy od manier. Zastanawiał się też, czyby profilaktycznie nie strzelić w rodzicielkę historią jej własnej rodziny, ale dał sobie spokój. Reakcja matki była nieprzewidywalna. W matce przez chwilę coś bulgotało, jakby nie mogła się zdecydować, co bardziej ją zaszokowało w potencjalnej synowej. –Pindelak – powiedziała wreszcie z rozpaczą. – Pindelak. Hrabina Dolina- Grabiszyńska de domo Pindelak. –Mamusiu – odezwał się nieśmiało. – Nie wiem, czy zauważyłaś, ale
mamy wiek dwudziesty pierwszy. Dla mnie nie ma najmniejszego znaczenia, czy Anita jest… Nie dokończył, spiorunowany wzrokiem o wielkiej sile rażenia. –Czy jest kim?! Majstrem budowlanym? Jak ona mówi? Ty słyszałeś, jak ona mówi? –Słyszałem – mruknął syn, który posługiwał się dokładnie tą samą współczesną polszczyzną kulturalną, co jego dziewczyna. Tylko przy mamusi starał się uzasadnić jakoś swoje imię, które
dostał na cześć Norwida. – Mamusiu, zapewniam cię, że Anita jest bardzo wartościową osobą, najlepszą studentką na roku, a w ogóle na wydziale też… –No i co z tego, co z tego? Przy poziomie tych waszych studiów to też nic dziwnego. Mówiłam ci, że powinieneś jechać na studia do Warszawy albo do Krakowa… nieważne. Ona mi się nie podoba, synku! Ona nie da ci szczęścia! Synek powstrzymał się od zawiadomienia mamusi, że Anita owszem, JUŻ daje mu szczęście… od jakiegoś roku. Bystre matczyne oko
dostrzegło jednak, co miało dostrzec. –Matko Najświętsza! Wy jesteście razem? Tylko mi tego nie mów! Ona jest w ciąży? Będziesz musiał się z nią ożenić? Przecież ona złamie ci życie! Jest w ciąży? Pani Kalina przerwała wydawanie przeraźliwych szeptów i znieruchomiała, hipnotycznie wpatrzona w synowskie oblicze. –Mam dwa jaja! Z tym nieco frywolnym komunikatem w cieniu rozrośniętej laurowiśni pojawił się znienacka sam
pan hrabia. Wypada nam w tym momencie napomknąć, że profesor doktor Bożysław, czyli Sławek Grabiszyński, nie znosił nie tylko swojego imienia, ale też tytułu hrabiowskiego, którego starał się nigdy nie używać, oraz przydomka Dolina, który też konsekwentnie pomijał. Był o wiele mniejszym snobem niż własna małżonka, największa miłość jego życia, dla której zostawił drugą największą miłość, czyli chirurgię dziecięcą. Przerzucił się na chirurgię plastyczną, bo dawała o wiele większe dochody. Pani Kalina miała nieliche wymagania. Ostatnio jednak coraz częściej
profesor myślał z pewną niechęcią o modelowaniu kolejnych damskich cycków i podbródków. Być może nigdy nie przepadał za tym naprawdę, tylko dorabiał ideologię do zarobków – a po drugiej operacji plastycznej wykonanej na własnej żonie może i motywacja tego dorabiania mu sklęsła. Potencjalna synowa ujęła go wdziękiem, jak najbardziej. Podczas wspólnego szukania jajeczek opowiedział jej dwa tłuste dowcipy chirurgiczne, ona zrewanżowała mu się dwoma soczystymi budowlanymi (ulubione taty Pindelaka) i przyjaźń między nimi została przypieczętowana
gromkim, choć mało wytwornym śmiechem. Zostawił ją teraz (Anitę, nie przyjaźń) na ogrodowej huśtawce i udał się na poszukiwanie rodziny. Oraz na odsiecz synowi. Znał żonę i wiedział, jaką sytuację znajdzie za laurowiśnią. –Sławku! – wyszeptała dramatycznie małżonka. – Ta dziewczyna jest w cią… Tu zatchnęło ją ostatecznie, ale pan Sławek bez trudu dopowiedział sobie resztę i rozpromienił się jak wielkanocne słońce. –Gratulacje, synu! Jakże się
cieszę! Chodź, chrzanić jajeczka, musimy wznieść toast! Który to miesiąc? –Jaki toast, chyba zajzajerem! – warknęła małżonka. – Chcesz mieć jakąś Pindelaczkę za synową? Oszalałeś? –Pindelaczka jest śliczna – oświadczył hrabia małżonek i ojciec rodu. – I ma głowę na swoim miejscu. Bardzo się cieszę, Cypek, naprawdę. Który miesiąc, mówiłeś? –Nie mówiłem. – Cyprian pozwolił się uściskać i wydobył z ramion ojca. – Tato, mamo, ona nie jest w ciąży. A
pobieramy się w maju. Wszystko już załatwione. Ślub konkordatowy, w kościele. Skromny i cichy, tu, na Wyspiańskiego. Mama D-G przez chwilę wpatrywała się ponuro w kępę fiołków. Znała Cypriana od dwudziestu czterech lat i wiedziała doskonale, że jeśli synuś na coś się uprze, to ona mu tego z pewnością nie wyperswaduje. Wykonała błyskawiczną pracę myślową. Pindelaczka. Budowlaniec. Sposób bycia budowlany, jak najbardziej. Uroda, no, owszem, ujdzie. Nawet pasuje do Cypriana.
Westchnęła. Może im będzie dobrze razem, kto to wie? Nazwisko dziewczyna w końcu przyjmie po mężu, nie będzie denerwować porządnych ludzi panieńskim. Ślub. No, to jest coś. Oczywiście żadne tajniaczenie nie wchodzi w grę. I nie na Pogodnie. Ślub zaplanuje się w katedrze, zaprosi rodzinę, przyjaciół, skromnie, góra sto osób. Miejmy nadzieję, że państwo Pindelactwo nie narobi kłopotów. No nie, będą się przedstawiać tym strasznym
nazwiskiem. Boże, już niczym nie można się cieszyć tak po prostu! Będzie za to okazja do włożenia olśniewającej, zielonosrebrnej kiecki od Versace, do której zakupu zmusiła Bożysława podczas zeszłorocznego pobytu w Mediolanie… Sławek podziwiał katedrę, a ona sklepy. Każdy miał to, co lubił. Ach, no i chyba można wyjąć z kuferka szmaragdowy naszyjnik prababci Grabiszyńskiej (pradziadek szarpnął się na prezent, kiedy wygrał w Monte Carlo… zanim przerżnął tam w ruletkę i bakarata dużą część rodowych posiadłości). Naszyjnik sam w sobie jest dość ostentacyjny, wymaga wielkich
uroczystości… No więc będzie uroczystość. Myśl o ślubie i weselu pocieszyła znacznie panią Kalinę, która ostatecznie pogodziła się z losem. Dała swoim mężczyznom znak do opuszczenia krzaków i wszyscy troje udali się w stronę huśtawki. Jajeczka i inne niespodzianki pochowane w zakamarkach ogrodu poszły chwilowo w niepamięć. Kiedy Anita usłyszała o skromnym weselu na sto osób, omal się nie udusiła. Oczami duszy zobaczyła natychmiast tę kupę pieniędzy, które trzeba będzie wydać na przystawkę z