Rozdział 1
Zeszłej nocy mój świat się zawalił. Teraz uciekam.
**********
Żyłeś sobie kiedyś swoim życiem, w swojej rzeczywistości i nagle stało się coś, co rozerwało twój świat na pół? Coś
zobaczyłeś albo usłyszałeś i w jednej chwili to, kim byłeś, wszystko, co robiłeś, rozprysło się na tysiąc odłamków brutalnej,
gorzkiej rzeczywistości?
Mnie przydarzyło się to zeszłej nocy.
Byłam w Londynie. Z przyjaciółmi, jak zwykle. Jechaliśmy na imprezę, jak zwykle.
- Nie, nie, skręć tu! - Boz pochylił się i chwycił taksówkarza za ramię. - Tutaj!
Taksówkarz - jego ogromne bary ledwie mieściły się w koszulce i pod kamizelką w kratę - odwrócił się i obrzucił Boza
spojrzeniem, które kogoś zwyczajnego usadziłoby na miejscu i kazało mu być bardzo cicho.
Ale Boz pod żadnym względem nie był zwyczajny. Był natomiast nieprzeciętnie przystojny, nieprzeciętnie głośny,
nieprzeciętnie zabawny i, słowo daję, nieprzeciętnie głupi. Dopiero co wyszliśmy z klubu, gdzie nagle wybuchła bójka na
noże. Dwie stuknięte dziewczyny szarpały się za włosy i wrzeszczały jak przekupy, aż w końcu jedna wyciągnęła nóż. Moja
paczka chciała zostać i popatrzeć - uwielbiają takie rzeczy - ale wiecie, wszystkie bójki na noże wyglądają tak samo.
Odciągnęłam ich i wytoczyliśmy się na zewnątrz. Na szczęście złapaliśmy taksówkę, zanim nocny chłód zdążył nas
otrzeźwić.
- Tutaj! Dokładnie tu, na środku przecznicy, dobry człowieku - powiedział Boz.
No i sobie nagrabił. Na widok kolejnego morderczego spojrzenia poczułam ulgę, że w starej dobrej Anglii jest zakaz
posiadania broni.
- Dobry człowieku? - zachichotała Cicely.
Cała nasza szóstka siedziała ściśnięta z tyłu wielkiej czarnej taksówki. Mogło być nas więcej, ale okazało się, że sześcioro
nawalonych nieśmiertelnych to wszystko, co pomieści londyńska taksówka, i to pod warunkiem że nikt nie będzie rzygał.
- Tak, Jeeves - ciągnęła błyskotliwie Cicely. - Zatrzymaj się tutaj.
Taksówkarz ostro zahamował i wszyscy wystrzeliliśmy do przodu. Boz i Katy rąbnęli głowami o szldaną ściankę między
nami a kierowcą. Stratton, Innocencio i ja wyka-tapultowaliśmy z siedzeń i wylądowaliśmy z niemiłosierną czkawką
chichotów na brudnej podłodze.
- Ej! - zawołał Boz, rozcierając czoło. Innocencio wyłowił mnie z plątaniny rąk i nóg.
- Nic ci nie jest, Nas? Skinęłam głową, ciągle się śmiejąc.
- Wypad z mojej taksówki! - wycedził Jeeves. Wygramolił się ze swojego siedzenia, obszedł samochód i szarpnięciem
otworzył nasze drzwi.
Opierałam się o nie plecami, więc od razu wyleciałam na bruk i uderzyłam głową o krawężnik.
- Au! Au! - Bruk był mokry, oczywiście padało. Ból, chłód i wilgoć ledwo docierały do mojej świadomości. Pomijając
bójkę na noże, wieczór ostrego imprezowania owinął mnie ciepłym, mglistym kokonem dobrego samopoczucia.
- Wynocha! - Taksówkarz chwycił mnie za ramiona, spychając sobie z drogi. Rzucił mnie na chodnik, żeby wyciągnąć
Incy'ego.
Zaraz, hej, złość i przebłysk świadomości. Zmarszczyłam brwi, rozcierając ręce, i usiadłam. Przecznicę dalej był
Dungeon, kolejny potwornie obskurny podziemny klub, do którego chodziliśmy. Odległość niby nieduża, ale ulica była
ciemna i wyludniona, a puste garaże stojące na przemian ze zniszczonymi spelunami nadawały jej wygląd szczerbatej
szczęki.
- Dobra, łapy przy sobie! - warknął Innocencio, lądując obok mnie. Na twarzy miał zimną furię i wyglądał na
trzeźwiejszego, niż myślałam.
- Hołota! - prychnął taksiarz. - Nie chcę takich jak wy w swojej taksówce! Bogate gówniarze. Myślicie, że jesteście lepsi
od innych! - Dał nura do samochodu, chwycił kołnierz kurtki Katy, a Boz wygramolił się o własnych siłach.
- Hm... będę wymiotować - oznajmiła Katy, wychylając się z taksówki.
Boz uskoczył, kiedy przewód pokarmowy Katy oczyścił się z wieczornej dawki whisky Jamesom, wprost na buty
taksówkarza.
- Psiakrew! - ryknął facet, otrząsając stopy z odrazą. Boz i ja zachichotaliśmy - nie mogliśmy się powstrzymać. Niedobry
Wielki Pan Taksówkarz.
Taryfiarz złapał Katy, żeby wywlec ją na chodnik, ale nagle Incy coś wymruczał i wyciągnął rozpostartą dłoń.
Miałam ułamek sekundy, żeby pomyśleć: co jest?, bo gość zachwiał się jak rąbnięty siekierą. Puścił Katy i zgiął się
niemal wpół. Rąbnął do tyłu i ciężko wylądował na bruku, z białą twarzą i szeroko otwartymi oczami.
Ogarnęła mnie fala mdłości i zmęczenia - chyba wypiłam więcej, niż przypuszczałam.
- Incy, co zrobiłeś? - spytałam zadziwiona, wstając. -Użyłeś magyi? - Zaśmiałam się cicho, ta myśl wydała mi się
absurdalna. Oparłam się o latarnię i wystawiłam twarz na rześką wilgoć. Kilka głębokich oddechów i poczuję się lepiej.
Katy zamrugała z zamglonymi oczami, a Boz zarechotał.
Innocencio skrzywił się na widok swoich nowych butów od D&G, przemoczonych od deszczu.
Stratton i Cicely wysiedli z drugiej strony i dołączyli do nas. Popatrzyli na taksówkarza - leżał nieruchomo na mokrym
chodniku. Pokręcili głowami.
- Pięknie - powiedział Stratton do Incy'ego. - Imponujące, Panie Magik. Teraz już pozwól temu biednemu sukinsynowi
wstać.
Zerkaliśmy to na siebie, to na faceta. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałam, jak ktoś tak używa
magyi. Owszem, po to, żeby dostać dobry stolik w restauracji albo złapać ostatnie metro...
- Nie sądzę, Strat - odparł Innocencio nadal z napiętą twarzą. - Nie sądzę, że to dobry człowiek.
Stratton i ja spojrzeliśmy sobie w oczy. Chwyciłam Innocencia za ramię. Byliśmy wspólnikami w rozróbach prawie wiek
i znamy się na wylot, ale takiej zimnej wściekłości nie widywałam u niego często.
- Racja, no to go zostaw. Za kilka minut dojdzie do siebie, co? Idziemy, chce mi się pić. I Katy chyba też.
Katy się skrzywiła.
- Uuh...
- Tak, chodźmy - podchwyciła Cicely. - Dzisiaj gra kapela, a ja zamierzam potańczyć.
- Zanim oprzytomnieje, nie będzie po nas śladu. -Pociągnęłam Incy'ego za rękaw.
- Poczekaj - powiedział Incy.
- Zostaw go - powtórzyłam. Czułam się trochę nie w porządku, że mamy tak zostawić gościa na lodowatym deszczu, ale
wiedziałam, że odzyska formę, kiedy zaklęcie przestanie działać.
Innocencio strącił moją dłoń, co mnie zaskoczyło. Przyglądałam się, jak obiema rozpostartymi dłońmi dotyka mężczyzny,
poruszając wargami. Nie słyszałam, co mówi.
Z potwornym hukiem taksówkarz podskoczył i otworzył usta, ale nie zdołał wydobyć z siebie krzyku.
Znów poczułam przypływ mdłości, a przed oczami przewinął mi się szary film. Zamrugałam kilka razy, wyciągając rękę
po dłoń Cicely. Zachichotała, kiedy się zachwiałam, bo oczywiście myślała, że to przez alkohol. Kilka chwil później obraz mi
się wyklarował. Wyprostowałam się i gapiłam to na Incy'ego, to na taryfiarza.
- I co? Co zrobiłeś? - wymamrotałam.
- No, no, Incy. - Stratton pocmokał. - Nieźle. Trochę niepotrzebnie, nie sądzisz? Dobra, zwijajmy się. - Ruszył
chodnikiem w stronę Dungeonu, zapinając płaszcz.
- Co zrobiłeś? - powtórzyłam.
- Drań zasłużył sobie. - Incy wzruszył ramionami. Katy, ciągle zielonkawa na twarzy, popatrzyła tępo na
taksówkarza, potem na Innocencia. Zakaszlała i pokręciła głową, a potem ruszyła za Strattonem. Puściłam Cicely, a ona
wzruszyła ramionami i wzięła Boza za rękę. Poszli za resztą, ich kroki wkrótce ucichły w ciemności.
-Incy... - Byłam zaskoczona, że inni odchodzą. - Czy ty... skręciłeś mu magyą kark? Gdzie się tego nauczyłeś? Nie, nie
zrobiłeś tego, prawda?
Spojrzał na mnie z cieniem rozbawienia na nieziemskiej, ponurej, przystojnej twarzy. Drobne diamenty deszczu
połyskiwały w blasku latarni na jego czarnych lokach.
- Kochanie, widziałaś, jak się zachowywał.
Spojrzałam na niego, potem na taksówkarza - ciągle leżał nieruchomo, z grymasem bólu i przerażenia na twarzy.
- Skręciłeś mu kark? - powtórzyłam, nagle dość trzeźwa i potwornie świadoma tego, co się stało. Mój mózg dreptał
dookoła tej myśli, jakby była gorącą iskrą, której trzeba unikać. - Użyłeś magyi do... o rany. Trudno, teraz go napraw. Chcę
drinka, ale poczekam. - Sama nie potrafiłam pomóc taksówkarzowi. Nie miałam pojęcia, gdzie Incy nauczył się takich
czarów ani jak je odczynić, odwołać... jak zwał, tak zwał. Na ogół unikałam magyi, tej magyi, z którą nieśmiertelni się rodzą.
Za dużo z nią zachodu, i zwykle potem robiłam się dosłownie chora. A i tak sprawiłam co najwyżej, że ktoś wpadł na drzwi
albo wylał na siebie kawę. I to było wieki temu.
Innocencio zignorował mnie i spojrzał z góry na taksówkarza.
- Dobra, koleś - odezwał się cicho. Kierowca z trudem skupił na nim wzrok dziki z przerażenia i bólu.
- Tak to jest, kiedy ktoś niegrzecznie traktuje moich przyjaciół, widzisz? Mam nadzieję, że dostałeś nauczkę.
Kierowca nie mógł nawet mruknąć. Zorientowałam się, że jest pod wpływem zaklęcia pozbawiającego głosu.
Prawdziwego zaklęcia, takiego jakie widziałam wcześniej tylko raz czy dwa w ciągu setek lat. W dodatku...
- No, dalej, odczaruj go - powiedziałam niecierpliwie. Nigdy dotąd Incy nie robił przy mnie niczego podobnego. - Już
dostał za swoje. Czekają na nas. Odczaruj faceta i chodźmy.
Incy skulił się, wzruszył ramionami, chwycił moją dłoń i ścisnął mocno, aż zabolało.
- Nie mogę, kochanie. - Uniósł moją dłoń do ust, żeby ją pocałować, potem pociągnął mnie za sobą w stronę Dungeonu.
Obejrzałam się przez ramię na taksówkarza.
- Nie możesz? Złamałeś mu kręgosłup na dobre? -Gapiłam się na Incy'ego, swojego najlepszego przyjaciela od stu lat.
Uśmiechnął się do mnie promiennie, a jego piękną anielską twarz rozjaśniała aureola światła latarni.
- Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B - oznajmił beztrosko.
Szczęka mi opadła.
- Co dalej? Porąbiesz Strattona na pieńku?! - Podnosiłam głos, kiedy gęstniejąca mgła skraplała się mi na twarzy.
Incy się roześmiał, cmoknął mnie w głowę i pociągnął za sobą. Wtedy dostrzegłam w jego oczach coś innego -coś więcej
niż beztroską obojętność, niż zwykłą chęć zemsty. Incy'emu sprawiło przyjemność to, że skręcił kark temu mężczyźnie,
napawał się widokiem kogoś, kto wił się z bólu i strachu. To go podniecało.
Mózg mi się lasował. Powinnam zadzwonić po pogotowie? Czy dla taksówkarza już za późno? Umrze, już umiera?
Odsunęłam się od Incy'ego, odwróciłam, ale po kilku sekundach poczułam wibracje niskich tonów basowych. Pulsowały w
ziemi, w moich butach. Dungeon wydawał się innym światem, inną rzeczywistością, która mnie wciągała, wabiła hałasem,
pozwalała zapomnieć o potwornym przerażeniu sparaliżowanego taksówkarza. Rozpaczliwie pragnęłam po prostu w nią
wsiąknąć.
- Incy... ale... musisz...
Rzucił mi tylko rozbawione spojrzenie i minutę później zbiegaliśmy po śliskich od deszczu schodach. Czułam
rozdzierającą niepewność, kiedy Incy uniósł pięść i zaczął walić w pomalowane na czerwono drzwi. Nagle odniosłam
wrażenie, że stoimy u wrót piekła i czekamy, aż nas wpuszczą. Drzwi uchyliły się i Guvnor, bramkarz, skinął, żebyśmy
weszli do środka. Nieprawdopodobna fala muzyki wessała nas do ciemności oświetlanej jedynie żarem papierosów. Setki
głosów przekrzykiwały głośne bębnienie, zapach alkoholu wnikał we mnie słodko z każdym oddechem.
Taksówkarz na zewnątrz... To moja ostatnia szansa, żeby coś zdziałać, zareagować i postąpić jak normalna osoba.
- Nasty! - Wielkie ramiona ścisnęły mnie trochę drętwo. - Świetne masz włosy! - z całych sił wrzeszczała mi do ucha
moja przyjaciółka Mai. - Chodź tańczyć! - Objęła mnie ramieniem i pociągnęła do ciemnej sali z niskim sufitem.
Wahałam się tylko sekundę.
I jakby nigdy nic pozwoliłam sobie zapomnieć o zewnętrznym świecie, zatopić się w hałasie i dymie. Byłam
spanikowana, a gdybyście wiedzieli, do jakich numerów jestem zdolna, te słowa znaczyłyby dla was więcej. Odsunęłam się
od Incy'ego niepewna, co myśleć. Zrobił chyba najgorszą rzecz, jaką widziałam. Gorszą niż incydent z koniem burmistrza w
latach czterdziestych. Albo z taką jedną biedną dziewczyną, która chciała wyjść za Incy'ego w latach siedemdziesiątych.
Straszna katastrofa. Ale zdołałam wytłumaczyć sobie tamte zdarzenia, nadać im sens. Tym razem było mi trudniej.
Z ostatnim pięknym uśmiechem skierowanym do mnie Incy wtopił się w tłum i już zaczynał wzbudzać zainteresowanie -
zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Nikt by mu się nie oparł. Przyciągał jak magnes i większość osób, śmiertelnych i
nieśmiertelnych, pozostawała bezradna wobec uroku skrywającego osobowość, która nagle wydała mi się o wiele
ciemniejsza niż kiedyś.
Dwadzieścia minut później obściskiwałam się na lepkiej kanapie z przyjacielem Mai, Jase'em. Zabawny, pijany i
rozkoszny chłopak. Chciałam w niego wniknąć, stać się kimś innym, osobą, jaką Jase widzi z zewnątrz. On - śmiertelny, nie
wiedział, kim jestem naprawdę, ale był miłą rozrywką, której się oddałam z nerwowym zapałem. Dookoła nas ludzie
rozmawiali, palili i pili. Ja błądziłam dłońmi pod jego koszulą, on oplótł mnie nogami. Zanurzył pałce w moich krótkich
czarnych włosach i z nagłym przerażeniem poczułam niespodziewanie ciepły oddech na karku.
- Nas? Co ty tu masz? - spytał Incy. Odsunęłam się i szybko poprawiłam apaszkę na szyi. Spojrzałam przez ramię na
Incy'ego. Stał przy kanapie
z drinkiem i długim papierosem. Jego oczy wyglądały jak czarne dziury, błyskające w ciemności.
Serce biło mi mocno. Nie panikuj, Nasty.
- Nic. - Wzruszyłam ramionami i opadłam na Jase'a.
- Nas? - Incy mówił cicho, ale stanowczo. - Właściwie nie pamiętam, żebym kiedykolwiek oglądał twój kark.
Zmusiłam się do śmiechu i uniosłam głowę, chociaż Jase znów usiłował mnie pocałować.
- Nie bądź głupi, oczywiście, że widziałeś. A teraz spadaj, bo mi przeszkadzasz.
- To tatuaż?
Mocniej zacisnęłam apaszkę na szyi.
- Tak. Napis: „Jeżeli możesz to odczytać, to jesteś o wiele za blisko". Już cię nie ma!
Incy się roześmiał i - ku mojej uldze - dał sobie spokój. Kiedy znikał mi z oczu, piękna, szczupła dziewczyna w satynie
wiła się wokół niego jak wąż.
A ja nie pozwoliłam sobie na to, żeby znów zacząć myśleć o kierowcy taksówki. Kiedy wspomnienia twarzy tego
nieszczęśnika stawały się zbyt natarczywe, zacisnęłam powieki i wypiłam kolejnego drinka. Ale następnego ranka wszystko
wróciło - twarz taksówkarza, wyryte na niej cierpienie. Nigdy już nie będzie chodził, prowadził samochodu, bo Innocencio
rozwalił mu kręgosłup i zostawił go na deszczowej londyńskiej ulicy, gorzej niż martwego.
A ja nie zrobiłam nic. Nic. Odeszłam.
**********
Bycie nieśmiertelnym ma tę zaletę, że nie zapijesz się na śmierć, jak to się zdarza zwykłym ludziom. Bycie nie-
śmiertelnym ma tę wadę, że nie zapijesz się na śmierć, więc budzisz się następnego ranka albo dwa dni później i czujesz
wszystko to, co byłoby ci oszczędzone, gdyby ci się pofarciło i byś umarł.
Na zewnątrz panowała specyficzna jasność, kiedy w końcu otworzyłam oczy na dłużej niż kilka sekund. Mglistym
wzrokiem zmierzyłam pokój. Przez okno wpadało kolorowe światło, co oznaczało świt albo zmierzch. Albo pożar gdzieś w
okolicy. Wszystko było możliwe.
Wiedziałam, że może być źle, jeśli spróbuję się podnieść, więc zrobiłam to pomału, stopniowo. Ostrożnie uniosłam
głowę. Spłowiałe żółte róże materaca powoli zjaśniały i zniknęły. Materac bez pościeli. Okno ze światłem. Pomalowane na
ciemny kolor ceglane ściany jak w fabryce.
Delikatnie odwróciłam głowę i zobaczyłam śpiącego chłopaka z postawionymi zielonymi włosami, grubym srebrnym
łańcuchem na szyi, tatuażem wijącego się smoka na większej części pleców. Hm, Jeff? Jason? Jack? Na pewno jakoś na J.
Kilka minut później osiągnęłam pozycję półsiedzącą i od razu puściłam pawia, bo moje ciało usiłowało uwolnić się od
toksyn.
Nie zdążyłam do toalety. Wybacz, Jeff.
Głodna i roztrzęsiona, marząc o tym, żeby nieśmiertelność nie była tak niewiarygodnie dosłowna, zauważyłam, że cały
czas jestem w ciuchach. A więc albo facet na J albo ja, a może oboje nie mieliśmy siły, żeby kontynuować naszą...
znajomość zeszłej nocy. No i dobrze. Z namysłem poszukałam apaszki i wyczułam, że nadal jest ciasno zawiązana wokół
mojej szyi. Odprężyłam się lekko, a później przypomniałam sobie Incy'ego, jak stoi nade mną i pyta o ślad na karku. Nie do
wiary, że to stało się w tę samą noc, co sprawa z taksówkarzem. Przełknęłam ślinę, skrzywiłam się i postanowiłam pomyśleć
o tym później.
Moja skórzana kurtka i jeden z pięknych zielonych butów do kostki ze skóry jaszczurki zginęły. Dziwne. Cóż, wzięłam
but, który udało mi się znaleźć, i cicho wymknęłam się z domu, chociaż Jaya nie obudziłoby chyba nawet trzęsienie ziemi.
Byłam raczej pewna, że żyje - wydawało mi się, że jego pierś unosiła się i opadała. Ledwie pamiętałam, że wypijałam dwa
drinki na jego jeden.
Wychodząc, przekroczyłam jeszcze kilka innych śpiących osób. Duży, nieotynkowany budynek przypominający
magazyn, pewnie na przedmieściach. Czułam siniaki na ramieniu i na tyłku, a każdy mięsień bolał, kiedy schodziłam po
ceglanych schodach. Na dworze było naprawdę zimno, a wiatr przeganiał drobne śmieci po wyludnionej ulicy.
Przynajmniej nie pada, pomyślałam, i wtedy mimowolnie przypomniałam sobie całą poprzednią noc: deszcz, bójka na
noże, upadek na chodnik, Incy skręca kark taksówkarzowi, ja o mały włos tracę w klubie apaszkę, na oczach tłumu. Znów
ścisnął mi się żołądek. Przystanęłam
na chwilę i wciągnęłam zimne powietrze. Dotarły do mnie przerażające szczegóły. Gdzie Innocencio nauczył się tej sztuczki?
Nigdy mu nie zależało, żeby znać jakiekolwiek czary, a przez ostatni wiek wiele ich nie używał, a już na pewno nie tak
wielkich i ciemnych. Nikt spośród naszych najbliższych znajomych nie doskonalił zdolności w magyi. Oparłam się o
wymazaną graffiti magazynową ścianę z pustaków i wsunęłam bosą stopę do buta.
Zimne powietrze wypełniło mi nozdrza i wyostrzyło zmysły. Nagle poranek wydał się potwornie jasny, wyraźny. Wczoraj
wieczorem Incy zrobił coś strasznego potężną magyą, ni z tego, ni z owego. A ja zachowałam się równie okrutnie, choć bez
magyi. Patrzyłam, jak Incy łamie facetowi kark, a potem po prostu... się zwinęłam. Poszłam sobie tańczyć w klubie. Co mi
odbiło? Jak mogłam? Czy ktoś go znalazł? Na pewno. Choć było pusto, bardzo późno i padało. Ale ktoś na niego wpadł i
wezwał pomoc. Prawda?
Do tego Incy zauważył znak na moim karku. I całkiem możliwe, że go zapamiętał. Co za ironia. Przez sto czterdzieści
dziewięć lat obsesyjnie pilnowałam, żeby mieć zasłoniętą szyję, i nagle, jednej nocy, cały wysiłek poszedł na marne. Czy
Incy zrozumie znaczenie tego, co zobaczył? Chyba nie. Przecież nikomu to się nie udało. Nikomu, kto jeszcze żyje. Więc
czemu tak się boję?
A wszystkie te potworne, przyprawiające o dreszcze myśli doprowadzają nas do początku.
Zeszłej nocy cały mój świat się zawalił. Teraz uciekam.
Rozdział 2
Po kilku wydarzeniach, których byłam świadkiem -Incy, taksówkarz, magya, złamany kark - noc powinna wydawać mi
się zabawą. Pędziłam już w nocy, uczepiona końskiej grzywy, w jednym ciuchu na grzbiecie, zostawiając za sobą płonące
miasto. Widziałam ciała pokryte jątrzącymi się ranami, pokonane plagą dżumy. Piętrzyły się na ulicach jak kłody, bo nie miał
ich kto pochować. Byłam w Paryżu 14 lipca 1789 roku. Widoku ludzkiej głowy na palu nie zapomina się nigdy.
Ale teraz nie trwała żadna wojna. Żyliśmy zwyczajnie, w każdym razie jak na nieśmiertelnych. To znaczy, zawsze jest
trochę nierealności. Jeżeli przeżyjesz dość wojen, najazdów i ataków najeźdźców z Północy, w końcu zaczynasz się bronić,
czasami aż do przesady. Jeżeli ktoś podchodzi do ciebie z mieczem, a ty trzymasz sztylet zatknięty z tyłu za paskiem, cóż...
To jednak co innego. To bez znaczenia, że napastnik raczej cię nie zabije - jak często ktoś naprawdę odcina ci głowę? - ale
sytuacja przypomina taką na śmierć i życie, więc reagujesz, jakbyś rzeczywiście mógł zginąć. Ale zeszły wieczór był...
zwyczajny. Nie w czasach wojny, szału, walki na śmierć i życie. Po prostu trafił się wkurzony taksiarz.
Skąd Incy wytrzasnął ten czar? Owszem, jesteśmy nieśmiertelni, magyia płynie w naszych żyłach, ale musimy nauczyć
się świadomie jej używać. Poznałam ludzi, którzy poświęcali się studiowaniu magyi, odkrywaniu wszystkiego, co trzeba,
żeby się nią posługiwać. Ale ja dawno temu stwierdziłam, że to nie dla mnie. Widziałam śmierć i zniszczenie, jakie może
spowodować; przekonałam się, do czego ludzie są w stanie się posunąć, żeby ją posiąść, i nie chciałam mieć z tym nic
wspólnego. Wolałam udawać, że nie istnieje. Znalazłam aefrelyffena (stare słowo na określenie nieśmiertelnego) o
podobnych przekonaniach i zaczęliśmy się spotykać.
Dobra, może użyłabym magyi, żeby złapać taksówkę w deszczu. Żeby osoba przede mną nie poprosiła tego ostatniego
pain au chocolat. Takie rzeczy. Ale żeby skręcić komuś kark dla zabawy?
Incy wykorzystuje ludzi, łamie serca dziewczynom i chłopakom, kradnie, zachowuje się bezdusznie - i na tym właśnie
polega jego urok. Jest lekkomyślny, kochliwy i samolubny - ale wobec innych. Dla mnie - słodki, hojny, zabawny i
dowcipny. To on namówił mnie, żebym tak jak stoję pojechała z nim do Maroka. To do niego dzwoniłam, żeby wyciągnął
mnie z tarapatów. Jeżeli do chłopaka nie docierało „nie", pojawiał się Incy, ze swoim wilczym uśmiechem. Jeżeli jakaś
kobieta zrobiła mi złośliwą uwagę, riposta Incy'ego przyszpilała ją na oczach wszystkich. Radził mi, w co się ubrać,
przywoził niesamowite prezenty z jakiejkolwiek podróży, nigdy mnie nie krytykował, nie sprawił mi przykrości.
I ja robiłam to samo dla niego - kiedyś rozbiłam butelkę na głowie babki, która ruszyła na Incy'ego z długim metalowym
pilnikiem do paznokci. Płaciłam bramkarzom, okłamywałam gliniarzy i żandarmów, udawałam jego żonę, siostrę albo
rozwścieczoną kochankę, zależnie od sytuacji. Później pokładaliśmy się i aż płakaliśmy ze śmiechu. Dzięki temu, że nigdy
nie zostaliśmy kochankami, tworzyliśmy idealny związek.
Był moim przyjacielem - najlepszym, jakiego miałam. Trzymaliśmy się razem prawie wiek, więc to niesamowite, że
zeszłego wieczoru zdołał mnie zaszokować. I zadziwiające, że reszty naszych przyjaciół nie zaszokował. I że udało mi się
osiągnąć dno, tym razem obojętności i tchórzostwa. A na domiar złego, Incy widział mój kark. Coraz lepiej.
Kiedy wróciłam do swojego mieszkania w Londynie, wzięłam prysznic. Długo siedziałam na marmurowej posadzce, z
głową pod gorącą wodą, żeby spłukać z siebie zapach alkoholu i magazynu. Nie potrafiłam nawet nazwać tego, co czuję.
Strach? Wstyd? Miałam wrażenie, że ocknęłam się w innym życiu niż to, w którym obudziłam się wczoraj; że jestem inną
osobą. I że życie i ja nagle staliśmy się o wiele mroczniejsi, brutalniejsi i bardziej niebezpieczni, niż przypuszczałam.
Zmywałam to wszystko; wydawało mi się, że alkohol sączy się z moich porów. Myłam włosy, odruchowo omijając... to
nie jest tatuaż. Oczywiście, nieśmiertelni robią sobie tatuaże, dość trwałe - wytrzymują około dziewięćdziesięciu lat czy jakoś
tak. Inne blizny goją się, bledną i znikają o wiele szybciej, inaczej niż u zwykłych ludzi. Po kilku latach nie ma żadnego śladu
po ranie albo oparzeniu.
Z wyjątkiem mnie. Ślad na karku został właśnie po oparzeniu, a doszło do tego, gdy miałam dziesięć lat. Nigdy nie
zniknął ani się nie zmienił, a skóra pozostała lekko wklęsła i naznaczona. Jest okrągły, o średnicy prawie
sześciu centymetrów. Czterysta czterdzieści dziewięć lat temu został przyciśnięty do mojej skóry amulet rozpalony do
czerwoności. Pewnie że od czasu do czasu przez te cztery i pół wieku ten i tamten widział znamię. Ale - o ile mi wiadomo - z
obecnie żyjących nikt go nie zobaczył. Poza Incym, wczoraj wieczorem.
W końcu wyszłam z kąpieli, cała pomarszczona. Owinęłam się grubym ręcznikiem, który zabrałam z jakiegoś hotelu, i
starałam się nie patrzeć na swoje odbicie w lustrze. Jak duch, widmo, przeszłam do salonu i zobaczyłam „London Timesa" na
podłodze przed drzwiami - wcześniej kopnęłam tam gazetę. Zaniosłam ją do aneksu kuchennego, gdzie znalazłam tylko starą
paczkę Mcvitie's i butelkę wódki w zamrażarce. Usiadłam więc na kanapie i zaczęłam jeść stare krakersy, przeglądając
„Timesa". Informację zamieszczono na samym końcu, przed nekrologami, ale po ogłoszeniach o zbiórkach harcerskich:
„Trevor Hollis, lat 48, niezrzeszony taksówkarz, został napadnięty wczoraj wieczorem przez jednego ze swoich pasażerów, w
wyniku czego ma złamany kręgosłup. Przebywa na oddziale intensywnej terapii Szpitala Świętego Jakuba. Lekarze twierdzą,
że prawdopodobnie będzie sparaliżowany od ramion w dół. Nie jest w stanie podać nazwiska ani rysopisu napastnika. Są przy
nim żona i dzieci".
Sparaliżowany od ramion w dół. Czy byłoby inaczej, gdybym zadzwoniła po karetkę, szybciej wezwała pomoc? Ile czasu
leżał na chodniku sztywny z bólu, oniemiały?
Dlaczego nie zadzwoniłam na pogotowie? Co się ze mną stało? Mógł umrzeć. Pewnie by wolał. Już nigdy nie poprowadzi
taksówki. Ma żonę i dzieci. Jakim teraz będzie mężem? Ojcem? Oczy zaszły mi mgłą, a twarde krakersy stanęły w gardle.
I ja się do tego przyczyniłam. Nie pomogłam. I najpewniej mu zaszkodziłam.
Czym się stałam? W co zamienił się Incy?
Zadzwonił telefon, ale nie odebrałam. Domofon odezwał się trzy razy - niech dozorca się tym zajmie. Komórkę zgubiłam
parę dni temu i nie załatwiłam sobie drugiej, więc to miałam z głowy. W końcu o ósmej wstałam, poszłam do sypialni i
wyjęłam tak ogromną walizkę, że zmieściłby się w niej martwy kucyk (zanim zapytacie, wyjaśniam, że nigdy się w niej nie
znalazł).
Szybko, w nagłym pośpiechu, chwytałam naręcza ciuchów oraz innych rzeczy i wrzucałam je do środka. Kiedy walizka
była pełna, zapięłam ją, znalazłam kurtkę i wybiegłam z domu. Gopala, dozorca, zawołał mi taksówkę.
- Pan Bawz i pan Innosaunce pani szukali, panno Na-stalyo - powiedział.
Zawsze mnie dziwiło, że tak przekręca nasze imiona. Pewnie, radził sobie o niebo lepiej, niż ja bym sobie radziła, gdyby
ktoś wyrzucił mnie w środku Bangalore1
i oczekiwał, że znajdę pracę.
- Niedługo wracam - powiedziałam Gopali, gdy taksówkarz wrzucał walizkę do bagażnika.
- Aha, wyjeżdża pani do rodziców, panno Nastalyo?
Jak zwykle wymyśliłam sobie rodziców, żeby wytłumaczyć, jak nastolatka może żyć samodzielnie z nieograniczonych
dochodów.
- Oj, nie, oni jeszcze są w ... - pomyślałam szybko -...Tasmanii. Jadę do Paryża, na małe zakupy.
Może mam załamanie nerwowe? Bałam się, byłam niespokojna, zawstydzona i ostrożna, jakby każdy taksówkarz w
Londynie woził na osłonie przeciwsłonecznej moje zdjęcie z wielkim czerwonym napisem: „Poszukiwana", wydrukowanym
na środku twarzy. Czułam się tak, jakby Innocencio miał zaraz wyskoczyć na mnie zza
wielkiej donicy. Co bym wtedy zrobiła? Pamiętałam jego minę, kiedy patrzył na mnie, stojąc przy sofie. Wyglądał na
zaintrygowanego. Wyrachowanego? Nawet jeżeli nie wiedział, co znaczy moja blizna, wkurzało mnie, że ją zobaczył.
1
Bangalore - miasto w południowych Indiach (przyp. tłum.).
Czułam, że nigdy nie zdołam znieść spotkania z nim, a to przecież mój najlepszy przyjaciel. Wczoraj jednak kogoś okaleczył
i teraz ja się go boję? To było moje życie. Sama doprowadziłam do takiej sytuacji...
Wgramoliłam się na tylne siedzenie taksówki i dałam Gopali duży napiwek.
- Jadę do Paryża. Niedługo wracam!
Dozorca uśmiechnął się i skinął głową, dotykając daszka czapki.
- Więc zawieźć panią na St. Pancras? - spytał taksówkarz i sięgnął po swoją rozpiskę. - Na pociąg przez kanał?
- Nie. - Opadłam na tylne siedzenie. - Zawieź mnie na Heathrow.
**********
Następnego ranka znalazłam się w Bostonie, w Ameryce, i wypożyczałam auto w niepozornej, małej firmie, która w
ogóle chciała wypożyczyć samochód komuś poniżej dwudziestego piątego roku życia.
- Proszę, pani Douglas. - Jeden z pracowników wręczył mi kluczyki. - A jak się pisze pani imię?
- Phillipa - przeliterowałam.
Jak każdy nieśmiertelny, dysponuję plikiem paszportów, dowodów osobistych i praw jazdy. Zawsze ktoś ma przyjaciela,
który zna kogoś, kto może załatwić to, czego potrzebujemy. Przez lata korzystałam z pomocy faceta z Frankfurtu. Był
geniuszem, w czasie II wojny światowej podrobił tysiąc dowodów tożsamości. W moich paszportach są różne nazwiska,
daty urodzenia (mieszczą się w przedziale od osiemnastu do dwudziestu jeden lat), miejsca pochodzenia. Zanim rządy
zaczęły śledzić ludzi, było o wiele łatwiej. Potem pojawiły się różne numery, NIP-y. Co za bzdura.
- Jakie piękne imię. - Mężczyzna posłał mi uśmiech czirlidera.
- Mhm. Do samochodu w tę stronę?
Kiedy tylko wyjechałam z Bostonu, rozłożyłam swoją mapę Massachusetts. Ludzie z wypożyczalni mogli przygotować
dla mnie trasę do West Lowing, ale bałam się, że to sobie przypomną, kiedy ktoś później by ich wypytywał. A w tej chwili
chciałam zniknąć. Czułam się, jakby ścigał mnie diabeł, pochłaniała jakaś katastrofa i jakbym po prostu musiała... uciec.
Miałam siedem godzin na myślenie podczas lotu z Londynu do Bostonu. To niedużo na dogłębną analizę czterystu lat
wzbierającej ciemności i głupoty, ale mnóstwo czasu, żeby przypomnieć sobie całą masę złych rzeczy i poczuć się jak ślimak
pod kamieniem. Albo jeszcze gorzej. Jak galaretowaty szlam.
Trafiłam na West Lowing. To mała plama w środku Massachusetts, przy jeziorze Lowing i po prawej stronie rzeki
Lowing. Domyślam się, że jakiś Lowing był kilkaset lat temu niezłą szychą i odczuwał potrzebę opaćkania swoim
nazwiskiem całej okolicy.
Dojazd tam potrwa ze dwie godziny. W Irlandii po dwóch godzinach jazdy można pokonać trzy czwarte kraju wszerz.
Przez Luksemburg przejeżdża się w pięć minut. Ameryka to wielki, wielki teren. Na tyle wielki, żeby w nim zniknąć?
Miałam taką nadzieję.
**********
No więc, o tej całej nieśmiertelności. Na pewno macie pytania. Ja nie znam wszystkich odpowiedzi. Nie wiem,
ilu nas jest. Poznałam setki przez lata, z prostej matematyki wynika, że nasza liczba cały czas się zwiększa, prawda? Rodzą
się nowi, starzy bardzo rzadko znikają. Sami pewnie wpadliście na paru, nie zdając sobie z tego sprawy. Ogólnie rzecz biorąc,
nieśmiertelni to ludzie, którzy nie umierają wtedy, kiedy powinni.
Większość z nas jest przekonana, że nieśmiertelni istnieją od zawsze - tak jak ludzie, którzy wierzą w wampiry, myślą, że
wampiry są od zawsze (a propos, jeżeli zajrzeć do starych wierzeń wampirów, można się natknąć na wątki „wiecznego
życia"). Nie wiem, jak powstaliśmy ani skąd się wzięliśmy, ani dlaczego, ale poznałam nieśmiertelnych większości ras i grup
etnicznych. Potrzeba dwóch nieśmiertelnych, żeby stworzyć nowych małych nieśmiertelnych. A zatem kiedy nieśmiertelny
zada się z normalną osobą, ich potomek nie będzie nieśmiertelny, ale w wielu przypadkach ci ludzie żyją niezwykle długo.
Słyszałam o takiej kobiecie we Francji i w jednym mieście w Gruzji, gdzie mnóstwo osób dożywa ponad stu lat. Tłumaczą to
zdrowym trybem życia i dietą bogatą w białko. Ha! A to po prostu oznacza, że tam zakręcił się nieśmiertelny.
Owszem, starzejemy się, ale inaczej niż śmiertelni. Do szesnastki jeden nasz odpowiada jednemu zwykłemu rokowi.
Później to jest zwykle rok w stosunku do stu ludzkich lat. Widziałam nieśmiertelnych, co starzeli się o wiele szybciej lub
wolniej. Ale dlaczego? Najstarszy nieśmiertelny, jakiego poznałam, miał około ośmiuset lat. Był potworny, zarozumiały,
skąpy i zły. Ciekawie jest spotkać nieśmiertelnego, który ma dopiero czterdzieści albo pięćdziesiąt lat - jeszcze niezupełnie
dotarła do nich rzeczywistość, czują się jak dorośli, ale nadal wyglądają jak nastolatki. Są w dziwnym stanie zawieszenia, bo
w pewnym sensie nie wiedzą, co ze sobą zrobić.
Ja urodziłam się w 1551 roku, ładna symetryczna liczba. Czterysta pięćdziesiąt lat później nadal sprawdzają mi dowód w
pubach. Zanim pomyślicie: o, super!, wytłumaczę, jaki to kolec w tyłku. Już dawno osiągnęłam pełnoletność, a przy tym
pozostaję zamknięta w wiecznym zmierzchu młodości i nie mogę wyjść poza to, jak wyglądam. Ale wielu nastolatków
chyba czuje się nieśmiertelnymi. Pojęcie niebezpieczeństwa lub śmierci jest im całkiem obce i odległe. Może więc jednak
nadal należę do grupy nastolatków. Dobra, wiem, mam nie przynudzać.
Nie chorujemy na raka, cukrzycę i tym podobne. Ale łapiemy katar, grypę czy choroby zakaźne, tyle że zdrowiejemy. Dla
waszej informacji, blizny po ospie wietrznej znikają po piętnastu latach. Możemy się poparzyć, stracić kończyny, mieć
potworne rany - ale się goją, jak wyjaśniłam wcześniej. Ręce i nogi odrastają. To proces jednocześnie odrażający i
fascynujący. Trwa kilka lat. Mimo tego, jak się nazywamy, można nas zabić. Ale trzeba się trochę namęczyć, więc lepiej nie
próbujcie.
Co robimy? Mniej więcej to co zwykli ludzie. Żyjemy na tej samej planecie, korzystamy z tych samych rzeczy. Jedni są
hulakami (bez nazwisk, no dobra - ja). Inni wykorzystują czas sensowniej - studiują, uczą się, szlifują talenty artystyczne lub
rękodzielnicze, podróżują. Niektórzy ani nie imprezują, ani nie pracują nad sobą. Żyją w stanie permanentnego
niezadowolenia, nie lubią niczego, zawsze znajdą powód do narzekania, nienawidzą nieśmiertelnych i ludzi. Poznałam takich
i zawsze miałam ochotę posadzić ich na krze, a potem wepchnąć do oceanu.
Czy się pobieramy, mamy dzieci? Czasami. Ja miałam męża. To ciekawostka - jeżeli wychodzisz za normalną osobę, bez
względu na to, jak ją kochasz, starzeje się i umiera, a ty nie. Więc w pewnym momencie musisz jej o sobie powiedzieć, bo
inaczej będzie zachodziła w głowę. Albo jedno z was trzyma coś w tajemnicy, albo ' oboje. A jeżeli wychodzisz za mąż za
innego nieśmiertelnego, to wasz związek trwa baaardzo długo. Najgorsze, kiedy twój małżonek nie jest aefrelyffenem i macie
dzieci. Patrzenie, jak one się starzeją i umierają, to jeszcze gorsze niż przyglądanie się starzeniu i umieraniu małżonka. Ale
więcej na ten temat później.
Po czterech godzinach, trzech espresso i torbie czipsów Ahoy zobaczyłam West Lowing. Z jednego końca miasta na drugi
dotarłam w niecałe dziesięć minut. No, to nie metropolia. Zawróciłam i pojechałam z powrotem drogami wijącymi się wokół
przedmieść. Nie wiedziałam, czego szukam. Znaku? W sensie dosłownym: „River's Edge, w lewo", albo metaforycznym:
płonący krzak, błyskawica wskazująca właściwy kierunek.
Dwie minuty później znów znalazłam się za miastem. Zatrzymałam się na poboczu, oparłam głowę o kierownicę i
walnęłam pięściami w deskę rozdzielczą.
- Nastasya, jesteś idiotką. Głupią, pieprzoną kretynką i zasługujesz na to. - Prawdę mówiąc, zasługuję na coś o wiele
gorszego, ale traktuję siebie dość łagodnie.
Po kilku minutach namysłu wysiadłam i weszłam do pobliskiego lasu. Przez dobrą chwilę nie minął mnie żaden samochód.
Jakieś pięć metrów od drogi uklękłam na ziemi, kładąc dłonie na płask. Wypowiedziałam kilka słów -tak starych, że brzmiały
jak ciąg niepowiązanych ze sobą sylab. Były archaiczne już w czasach, kiedy się urodziłam. Te słowa ujawniają rzeczy
ukryte. Jedno z niewielu zaklęć, jakie znam. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz go używałam. Może żeby
znaleźć klucze w latach dziewięćdziesiątych?
Zamknęłam oczy i zaraz zaczęły się pojawiać obrazy. Droga, zakręt, klon z liśćmi zabarwionymi na jesienne kolory.
Zobaczyłam, dokąd muszę jechać.
Wzięłam głęboki oddech i wstałam. Tam, gdzie znajdowały się moje dłonie, liście i gałązki zamieniły się w proch,
wyschły i się rozsypały. Późna koniczyna zwiędła - została pozbawiona życia, żebym ja mogła przeprowadzić swój
dziecinny czar. W miejscu, z którego wzięłam moc, pozostały dwa ślady zniszczenia. Tak właśnie robią nieśmiertelni - żeby
uprawiać magyię, wydzieramy moc komuś innemu. W każdym razie, większość z nas to robi.
Wróciłam do samochodu i znów pojechałam krętymi drogami, oplatającymi miasteczko. Zaczęłam się uważnie rozglądać.
Starałam się wyczuć, gdzie jestem. Wiedziałam, że przemierzałam tę trasę dziesięć minut temu, ale tym razem
przypatrywałam się każdemu drzewu, każdej polnej ścieżce.
I znalazła się - nieoznaczona droga, klon rozpalony kolorami, z konarami w kształcie litery V, jakby przed laty uderzył w
nie piorun. Skręciłam. Mój mały wynajęty samochód podskakiwał na nieutwardzonej drodze; mogę się założyć, że w czasie
mocnych śnieżyc trudno tędy przebrnąć. Zaczynało mi być zimno, więc podkręciłam ogrzewanie. Po kawie z cukrem byłam
pobudzona i nagle ogarnęła mnie świadomość zupełnej niedorzeczności tego, co robię.
Jestem stuknięta. To najgłupsza rzecz, jaka w życiu przyszła mi do głowy. Przypuszczałam, że w dużej mierze przez
panikę i nerwowe załamanie.
Nagle się zatrzymałam i oparłam czoło o kierownicę. Przyjechałam tu szukać kobiety o imieniu River. To idiotyczne. Co
ja sobie myślałam? Muszę zawrócić, oddać auto i wrócić do domu. Tym razem tam, gdzie zdecyduję, że ma być dom.
Kiedy poznałam River? Chyba w 1920? Albo w 1930? Pamiętam tylko jej gładką, opaloną twarz i dłonie - silne, szczupłe.
Włosy miała siwe, co bardzo nietypowe wśród nieśmiertelnych. Innocencio rozbił swój pierwszy samochód - i dosłownie
pierwszy. Dopiero skonstruowany.
W 1929 roku? Chyba tak. Kupił sobie naprawdę ładny model A, w odcieniu brudnego błękitu. Jeden z pierwszych modeli
A, które Ford przysłał do Francji. Incy cieszył się nim kilka tygodni, potem wylądował w rowie na drodze przy Remis.
Zatrzymał się jakiś kierowca, żeby nam pomóc. Noc. Ja wyleciałam przez przednią szybę i wpadłam do rowu. Miałam
poranioną twarz - jeszcze nie wynaleziono szyb bezpieczeństwa i pasów. Było zimno.
Innocencio i Rebecca też wylecieli z samochodu. Re-becca - zwykła śmiertelniczka - strasznie się połamała. Pewnie
trafiła do szpitala. Imogen zginęła - złamała kręgosłup, uderzając w drzewo. Innocencio i ja byliśmy poturbowani, ale
mogliśmy chodzić. Imogen i Rebeccę poznaliśmy zaledwie dzień wcześniej na imprezie. Obie ładne, bogate i spragnione
zabawy. Niestety, trafiły na nas.
Z pomocą przybiegli nam kobieta i dwóch mężczyzn. Mężczyźni ostrożnie wsadzili Rebeccę na tylne siedzenie ich
samochodu i stwierdzili, że Imogen nie żyje. Kobieta sprawdziła, co z Innocenciem, który już się otrząsnął i zaczął rozpaczać
nad stratą pięknego auta. Zostawiła go i podeszła do mnie - właśnie usiłowałam się wydostać z rowu z lodowatą wodą.
Uklękła i po francusku pocieszała mnie, że wszystko będzie dobrze. Powiedziała, że powinnam leżeć nieruchomo, i
próbowała zbadać mi puls. Odgarnęłam przemoczone włosy z oczu, zacisnęłam sobie wokół szyi kołnierz z lisa i spytałam,
która godzina - jechaliśmy na imprezę sylwestrową. Imogen nie żyła, a ja... co za wstyd, martwiłam się, czy zdążymy.
Zepsucie i obojętność. Ale cóż... przecież Incy nie zabił jej celowo. Czasami ludzie wydają się tacy... krusi.
Wtedy ujęła mój podbródek i spojrzała mi w oczy. Od razu się zorientowałyśmy, że jesteśmy nieśmiertelne. Nie istnieje
żadna szczególna cecha. Nie mamy wielkiego „N" pod siatkówką. Ale potrafimy się rozpoznać.
Usiadła i przyglądała się miejscu katastrofy - rozbitemu samochodowi, martwej dziewczynie. A Innocencio i ja
zaczęliśmy się zbierać.
- Nie musi tak być - odezwała się po francusku.
- Co? - spytałam.
- Możesz mieć o wiele więcej, być kimś więcej. - Pokręciła głową ze smutkiem w ciepłych brązowych oczach.
I tak zrodził się we mnie bunt. Otarłam z oczu krew i wstałam.
- River - przedstawiła się. - Mieszkam w Ameryce. W Massachusetts, na północy. Miasteczko nazywa się West Lowing.
Przyjedź. - Wskazała na rozbity, płonący samochód, na mężczyznę ostrożnie niosącego ciało Imogen. Obrzuciła Incy'ego
badawczym spojrzeniem i natychmiast uznała go za nicponia, imprezowicza, jałową ziemię, na której ziarno mądrości umrze.
- Byłam w Massachusetts - odparłam. - Purytańskie. Snobistyczne. I zimne.
Posłała mi przelotny, smutny uśmiech.
- West Lowing jest inne. Powinnaś tam wpaść, kiedy się tym zmęczysz. - Znów zerknęła na forda, na Incy'e-go. - Jak ci
na imię?
Wzrok miała ostry, inteligentny; odniosłam wrażenie, że zapamiętuje kształt mojej twarzy, zarys ucha. Mocniej otuliłam
się futrzanym kołnierzem.
- Christiane.
- Christiane. - Skinęła głową. - Kiedy się zmęczysz i zapragniesz być kimś więcej, odwiedź West Lowing. Massachusetts.
Mój dom nazywa się River's Edge. Na pewno go znajdziesz.
River wsiadła do samochodu z dwoma mężczyznami, z Rebeccą, martwą Imogen i odjechali, zostawiając mnie,
Incy'ego i jego rozbite piękne niebieskie auto. W końcu zabraliśmy się stopem, później wsiedliśmy w pociąg do Paryża, a
potem do Marsylii i zupełnie wykasowałam z pamięci River i Imogen.
Aż do przedwczoraj. Po osiemdziesięciu latach zdecydowałam się skorzystać z jej propozycji. Cholernych osiemdziesiąt
lat później zakładałam, że ciągle tam jest, a zaproszenie pozostaje aktualne. Jak się domyślacie, nieśmiertelni często się
przemieszczają. Żyć w tej samej mieścinie przez pięćdziesiąt lat i nie zmienić wyglądu - cóż, to wzbudzałoby podejrzenia.
Więc rzadko zatrzymujemy się na dłużej w jednym miejscu. Dlaczego sądziłam, że River nadal tam mieszka? Chyba dlatego,
że wydawała się... taka ponadczasowa. Bezsensowny stereotyp, jeżeli chodzi o nieśmiertelnego, wiem. I... niezwykle stała.
Tak jakby powiedziała, że będzie tam zawsze, że mogę przyjechać w każdej chwili i na pewno ją zastanę.
Od espresso z cukrem zaczęły mi drżeć ręce i burczało mi w brzuchu. Co robić? Co robić?
Nagle ktoś zapukał w szybę. Podskoczyłam, ledwie tłumiąc krzyk.
Moje oszalałe spojrzenie namierzyło mężczyznę - pochylony zaglądał do środka.
W gardle połaskotał mnie niemal histeryczny śmiech. Bóg wikingów patrzył na mnie z troską albo podejrzliwie. Był tak
przystojny, że zaparło mi dech. Wyglądał jak złota mityczna postać, która nagle ożyła, jakby w jej żyłach zaczęła płynąć
ciepła krew.
Przyjrzałam mu się, mrużąc oczy - kogoś mi przypominał. Może jest modelem? Czy widziałam go na reklamie bielizny, z
odległości dwunastu metrów na Times Sąuare? A może to aktor z jakiejś zwykłej opery mydlanej? Nie kojarzyłam.
Opuściłam szybę. Och, bądź spragnionym seksu szaleńcem, który chce mnie porwać i zrobić ze mnie niewolnicę miłości,
błagałam w milczeniu.
- Tak? - wychrypiałam.
- To prywatna droga - oznajmił bóg, spoglądając na mnie z dezaprobatą.
Miał ze dwadzieścia dwa lata albo mniej. Ciekawe, czy lubi nastolatki. Mrugnęłam do niego, znów czując na krańcach
świadomości, że gdzieś już go widziałam.
- A... eee... szukam River. River's Edge.
Jego oczy koloru topazu zapłonęły z zaskoczenia. Może River ukrywa swój dom przed sąsiadami? - przemknęło mi przez
myśl. O ile w ogóle jeszcze tu jest.
- Słyszałeś o kimś takim? - naciskałam.
- Znasz River? - spytał powoli. - Skąd? Kim on jest? Jej ochroniarzem?
- Poznałam ją dawno temu. Zaprosiła mnie do siebie - oświadczyłam pewnym głosem. - Wiesz, czy jej dom, River's
Edge, jest gdzieś tutaj?
Zbyt szybko, żebym zdążyła zareagować, silna dłoń wsunęła się przez okno do samochodu i dotknęła mojego policzka.
Ciepła, mocna, a jednocześnie delikatna, ale ja poczułam, że pod jego dotykiem skóra robi mi się lodowata.
Nieśmiertelny. On też mnie rozpoznał. Przechyliłam głowę.
- Czy ja cię znam? Widziałam już gdzieś? - Gdybym go spotkała, na pewno bym zapamiętała o wiele dokładniej. Nikt nie
zapomniałby takiej twarzy, tego głosu. Jednak przejechałam wszystkie kontynenty tyle razy, że ciężko zliczyć. Może nie jest
aż tak stary. A może...
Należał do tego drugiego rodzaju nieśmiertelnych. A z tymi się nie zadaję, unikam ich jak szarańczy. To osobnicy, z
których drwiłam ze swoimi przyjaciółmi. Gardzę nimi niemal tak bardzo, jak oni mną.
Łudziłam się nadzieją, że mnie... zbawią. Ochronią. Tdhti.
- Nic - odparł i odsunął dłoń, a ja zadrżałam, czując chłód większy niż kiedykolwiek. - Jest tam dalej - powiedział
niechętnie. - Przy tej drodze. Na pierwszym rozwidleniu pojedź w lewo.
- Więc River nadal tam mieszka?
Nic nie mogłam wyczytać z jego miny. Twarz miał nieprzeniknioną.
- Tak.
Rozdział 3
Obserwowałam go we wstecznym lusterku, kiedy szedł drogą. Był wysoki i barczysty, a dżinsy cudownie opinały jego
pośladki. Kiedy patrzyłam na niego od tyłu, cały czas tliło się we mnie wrażenie, że skądś go znam. Zmarszczyłam czoło,
wytężając pamięć. Później zobaczyłam swoje odbicie i jęknęłam na głos - moja skóra miała odcień chorobliwej bladości,
jakbym dopiero co wyszła z nocnego klubu, wargi to samo, oczy wyglądały dziwnie z powodu niebieskich szkieł
kontaktowych, nastroszone czarne włosy były potargane i sztywne. Oto dwa przeciwieństwa - idealny mężczyzna i daleka od
ideału kobieta. Wyniszczona, niezdrowa. No, ale chyba to nie ma dla mnie znaczenia? Nie ma.
Po czterech minutach tłuczenia się po wyboistej drodze, w końcu zajechałam przed długi piętrowy budynek -bardziej
przypominał szkołę lub internat niż dom. Duży i prostokątny, w kolorze surowej, nieskazitelnej bieli, z ciemnozielonymi
okiennicami na każdym oknie. Po bokach stały co najmniej trzy budynki; kamienny mur mógł odgradzać spory ogród.
Zaparkowałam na wysuszonej jesiennej trawie obok zdezelowanej czerwonej ciężarówki. Przeczuwałam, że kolejnych
kilka minut będzie miało historyczne znaczenie, jakby decydowało o mojej przyszłości. Jeżeli nie wysiądę z samochodu,
potwierdzę, że zmarnowałam całe życie. I siebie. Przyznam, że boję się swoich przyjaciół, własnej ciemności, historii.
Pragnęłam zostać w tym samochodzie z zamkniętymi oknami i drzwiami, na zawsze. Gdybym była człowiekiem i „na
zawsze" oznaczałoby kolejnych sześćdziesiąt lat, pewnie bym tak zrobiła. Jednak w moim przypadku, „na zawsze" trwałoby
nieznośnie długo. Nie miałam wyjścia.
Przyjechałam tu z konkretnego powodu. Porzuciłam przyjaciół i zaszyłam się na innym kontynencie. W samolocie dotarło
do mnie, że poza wybrykiem Incy'ego, moją obojętnością, paranoją, że Incy zobaczył bliznę, było jeszcze setki, tysiące
rzeczy, które do tego doprowadziły, wydrążyły moje wnętrze i poczułam się jak pusta muszelka. Nie zabijałam ludzi i nie
podpalałam wiosek, ale wytyczałam ścieżkę zła. Z przyprawiającą o mdłości brutalnością zrozumiałam, że niszczyłam
wszystko, czego dotknęłam. Zranieni ludzie, rozbite domy, roztrzaskane samochody, zrujnowane kariery - wspomnienia
sączyły się jak strużki świeżego kwasu, który wsiąkał w mój mózg, aż chciałam krzyczeć.
Miałam to we krwi, wiem. Ciemność. Tę ciemność. Odziedziczyłam ją razem z nieśmiertelnością i czarnymi oczami.
Opierałam jej się, kiedy byłam młodsza. Udawałam, że jej nie ma. Ale w końcu przestałam walczyć, poddałam się. Przez
długi czas z nią żyłam. Ale tamtej nocy ciemność, która towarzyszyła mi ponad czterysta lat, przytłoczyła mnie swoim
ciężarem i nie mogłam znieść tej potwornej istoty, jaką się stałam.
Gdybym była zwykłym człowiekiem, kusiłoby mnie, żeby popełnić samobójstwo. A tak omal nie wybuchnęłam
histerycznym śmiechem, kiedy pomyślałam, że nawet jeśli zdołałabym odciąć sobie głowę, nie miałabym pewności, czy
znajdzie się na tyle daleko od ciała przez tak długi czas, żebym rzeczywiście zdążyła umrzeć. Zresztą jaki miałam wybór?
Rzucić się pod piłę do drewna? A co, gdyby odchlastała tylko połowę mojej głowy? Wyobrażacie sobie proces odrastania?
Jezu.
Nagłe poczułam się tak, jakbym spadła z klifu i miała lecieć wiecznie w stronę wzbierającej rozpaczy i nigdy już nie
zaznać szczęścia. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio czułam się naprawdę szczęśliwa. Rozbawiona? Tak. Zajęta?
Tak. Szczęśliwa? Nie za bardzo. Nie pamiętałam, jak to jest być szczęśliwym.
Jedyną osobą, która w życiu zaproponowała mi pomoc i jako jedyna sprawiała wrażenie, że rozumie, była River. Zaprosiła
mnie wiele dziesiątek lat temu. No i jestem.
Znów się rozejrzałam i tym razem ją dostrzegłam. Stała na szerokich drewnianych schodach domu. Wyglądała dokładnie
tak samo jak wtedy, kiedy ją widziałam. Niezwykłe. Na ogół często zmieniamy wygląd, i to diametralnie. Ja na pewno się
zmieniłam, pewnie ze dwadzieścia razy, od naszego ostatniego spotkania. Wątpiłam, że mnie rozpozna. Ale przyglądała mi
się uważnie i najwyraźniej czekała, żebym to ja zrobiła pierwszy krok.
Wzięłam głęboki wdech. Miałam nadzieję, że dom jest w środku cieplutki jak grzanka, dostanę herbaty albo drinka i
wezmę gorącą kąpiel. Czy mnie pamięta? Czy jej zaproszenie jest jeszcze aktualne? Wiem, że to niedorzeczne powoływać się
na coś, co powiedziała ponad osiemdziesiąt lat temu. Ale co mi pozostało?
Cóż, robiłam bardziej żałosne rzeczy. Wysiadłam z samochodu i włożyłam skórzaną kurtkę - tę starą, bo tamtą przecież
zgubiłam dwie noce temu. Przedzierałam się przez leżące na ziemi liście i rozmyślałam, co się stanie,
jeżeli mnie odprawi. Na pewno pojadę się ukryć w jakimś miłym miejscu. Na Fidżi albo dokądś indziej. Zostanę tam, dopóki
nie poczuję się lepsza, mniej bezwartościowa. Może kiedyś to nastąpi. Incy w końcu będzie się wydawał mniej przerażający,
a ja zapomnę o taksówkarzu, tak jak do wczoraj nie pamiętałam o Imogen.
- Witaj - powiedziała, kiedy już się zbliżyłam. Miała na sobie spódnicę z miękkiej wełny w prążki, a na ramionach
wełniany szal. Proste siwe włosy spięła klamrą. -Zapraszam.
- Cześć. River?
- Tak. - Usiłowała skojarzyć moją twarz. - Jak ci na imię, dziecko?
Lekko zaśmiałam się z tego, że ktoś nazywa mnie dzieckiem.
- Nastasya. Obecnie.
- Poznałyśmy się. - To było stwierdzenie, nie pytanie. Skinęłam głową, krusząc liście podeszwami.
- Dawno temu. Mówiłaś, że jeżeli kiedykolwiek zechcę zrobić coś więcej, mam przyjechać do West Lowing. -
Spojrzałam w dal i dostrzegłam chmury nadciągające z południowego zachodu.
- Nastasya - powtórzyła.
Patrzyła na moje kruczoczarne włosy i niebieskie źrenice; dzięki szkłom kontaktowym kolor oczu zgadzał się z danymi
mojego amerykańskiego paszportu. Usiłowałam sobie przypomnieć, jak wyglądałam, kiedy po raz pierwszy się spotkałyśmy,
ale nie potrafiłam.
- Christiane. - Wyłoniłam z pamięci jedno ze swoich wielu imion. Ale nie to prawdziwe. - Wtedy miałam na imię
Christiane. Widziałyśmy się we Francji, po wypadku samochodowym. Chyba pod koniec lat dwudziestych.
- Ach, tak. - Pokiwała głową. - To była niedobra noc. Ale cieszę się, że cię poznałam. I że tu jesteś.
- Cóż... - Patrzyłam wszędzie, tylko nie na jej twarz. -Wiem, że to dawne dzieje, ale pomyślałam, że jeżeli...
- Cieszę się, że tu jesteś, Chri... Nastasyo - powtórzyła. - Witam. Masz coś ze sobą?
Przytaknęłam, myśląc o swojej walizie. I oczywiście o całym bagażu emocjonalnym.
- To dobrze. Pokażę ci twój pokój, a później się rozgościsz.
Mam pokój?
- To jest hotel? - spytałam, wchodząc za nią do holu. Na okrągłym stole stał wazon pełen zasuszonych gałęzi klonu.
Piękne szerokie, kręte schody prowadziły na piętro. Wszystko białe, proste, eleganckie. Dziwne, ale jak tylko przekroczyłam
próg tego domu, poczułam się... mniej przerażona? Mniej... bezbronna? A może tylko mi się zdawało.
- Kiedyś to było miejsce spotkań kwakrów - wyjaśniła River, kierując mnie na górę. Wyczuwałam, że w budynku są inni
ludzie, ale wszędzie cisza, spokój. - W XVIII wieku mieszkało tu około czterdziestu przyjaciół. Pracowali na farmie. Ja ją
prowadzę od 1904 roku, pod różnymi postaciami.
To oznaczało, że ona, podobnie jak my wszyscy, musiała zmieniać wcielenia, żeby wytłumaczyć swoje nieprzerwane
istnienie. Zaczęła jako jedna osoba, później udawała, że umarła, potem pojawiła się jako dawno zaginiona córka
poprzedniego właściciela, żeby odziedziczyć dom, i tak dalej. Taki wątek pojawił się chyba w którymś z odcinków Star
Treka.
- A teraz?
River poprowadziła mnie szerokim korytarzem, później skręciła w prawo i tamtędy doszła do kolejnego długiego
korytarza z oknami po jednej stronie i z drzwiami w równych odległościach po drugiej. Uśmiechnęła się. Teraz wyglądała
młodziej.
- To dom dla zbłąkanych nieśmiertelnych.
- A jaką wersję znają miejscowi? - spytałam.
- Mała rodzinna farma, gdzie ludzie przyjeżdżają uczyć się technik prowadzenia organicznych upraw. Co również jest
prawdą. - Przystanęła przed drzwiami dokładnie naprzeciwko okna, rozjaśnionymi jesiennym słonecznym światłem.
Kiedy je otworzyła, zajrzałam do środka.
- Jak organiczna farma mnichów? River się roześmiała.
Pokój był mały i prosty. Stało w nim zaledwie kilka mebli: wąskie łóżko, nieduża szafa, drewniane biurko i krzesło.
Ostatnim razem, kiedy przebywałam poza londyńskim mieszkaniem, zatrzymałam się w Jerzym V w Paryżu. A wcześniej w
St. Regis w Nowym Jorku. Zazwyczaj wybieram ekstremalny luksus.
- Nie, nie mnichów. - River weszła do pokoju. - Po prostu ludzi, nieśmiertelnych, którzy chcą się skupić na innych
rzeczach w tym momencie ich życia. Oczywiście możesz porozstawiać tu swoje rzeczy, żeby było przytulniej.
Pomyślałam o typowym „wystroju wnętrz" w swoim mieszkaniu - porozrzucane ciuchy, puste butelki po alkoholu, pełne
popielniczki, książki, gazety, pudełka po pizzy i tak dalej. Może jednak nie, stwierdziłam w duchu.
- Więc jest nas tu więcej? - Usiadłam na łóżku na próbę. Ale niewygodny materac.
- W tej chwili czworo nauczycieli i ośmioro uczniów -wyjaśniła River. Zamknęła drzwi i oparła się o nie z poważną
miną. - Daję ci tydzień na zastanowienie, czy chcesz zostać, Nastasyo. Mam nadzieję, że tak. Sądzę, że wiele tu dostaniesz i
że zdołasz odnaleźć szczęście, o ile będziesz na nie otwarta. Ale pamiętaj, to nie hotel ani spa. To pewnego rodzaju
połączenie kibucu i ośrodka rehabilitacyjnego. Jest do zrobienia praca i wykonujemy ją wszyscy. Będziesz musiała się
nauczyć pewnych ciężkich i bolesnych rzeczy. Przez lata wypracowaliśmy dobry system i każdy, kto tu przyjeżdża, musi się
stosować do naszych zasad.
- Aha. - Może posiedzę kilka dni, wymyślę plan B i znowu prysnę, pomyślałam.
River się uśmiechnęła. Wydawała się tak szczerze ciepła i gościnna, że żałowałam, iż nie jestem dla niej lepszym
materiałem. Ale to było raczej przesądzone.
- Nikt cię nie będzie zmuszał, żebyś została. Ani przekonywał, że powinnaś uratować swoje życie. Jeśli jeszcze nie
dorosłaś po... dwustu latach?
- Czterystu. Czterystu pięćdziesięciu dziewięciu -uściśliłam.
W jej oczach rozbłysło zaskoczenie, a ja odniosłam nieprzyjemne wrażenie, że to raczej z powodu mojego zachowania niż
wyglądu wzięła mnie za młodszą osobę.
- Dobrze, czterystu pięćdziesięciu dziewięciu latach. Ale jeżeli do tej pory nie stałaś się dużą dziewczynką, nie
zamierzamy trzymać cię tu siłą. Będziemy ci pomagać, jak tylko możemy, pod warunkiem że ty też dasz coś z siebie. Jeżeli
chcesz się prześlizgnąć, to miejsce nie jest dla ciebie.
- Jasne - mruknęłam.
River się roześmiała, potem podeszła do łóżka, pochyliła się i mnie przytuliła. Czułam ciepło, mocne wsparcie i
pocieszenie. Nie mogłam sobie przypomnieć takiego uścisku. Dziwne, ale odwzajemniłam go, poklepując ją delikatnie jedną
ręką.
- Nie mam zamiaru cię odstraszyć - powiedziała. -Chcę, żebyś została. Ale nie życzymy sobie pokazów niedojrzałości.
Rozumiesz?
- Mhm. - Przytaknęłam. Nie przychodziła mi do głowy żadna błyskotliwa riposta. Teraz, bardziej niż wcześniej, nie
miałam pojęcia, co tu robię. Może przesadnie na wszystko zareagowałam? To jakaś komiczna pomyłka. W każdym razie na
pewno kiedyś będę się z tego śmiała. Za dziesiątki lat. Wielka ucieczka. Ha, ha, ha. Chyba aż taka zła to nie jestem. A później
przypomniałam sobie taksówkarza z twarzą dokładnie oświetloną przez latarnię i to, jak odeszłam, i coś we mnie pękło.
- Ile masz lat? - spytałam mimowolnie. Przystanęła w drzwiach.
- Cóż, więcej niż ty - odparła smutno, odgarniając kosmyki włosów z twarzy.
- To znaczy? - Nie wiedziałam, dlaczego to mnie interesuje. Pewnie nie chciałam, żeby ktoś młodszy ode mnie
zachowywał się, jakby pozjadał wszystkie rozumy?
- Urodziłam się w 718 roku w Genui, w Królestwie Italii. - Jej wzrok napotkał mój. Uśmiechnęła się. - Niewiele się tam
zmieniło.
- Och. - Skinęłam głową, a ona uśmiechnęła się po raz ostatni i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Dobrze, że nie
wypaliłam: „O Boże, ale jesteś stara".
Położyłam się na łóżku niewiarygodnie zmęczona. To nie moje miejsce - ciepło, spokój, życiowe zasady, zmiana i
niezmienność jednocześnie. Byłam japońską gwiazdą origami, fruwającą po świecie. Byłam problemem. Lodowata rozpacz
rozsadzała mi pierś - to komicznie absurdalny obraz, a jednak jedyny, jaki przyszedł mi do głowy. O Boże, mam przerąbane.
Mały grzejnik przy ścianie dawał przyjemne ciepło. Zdjęłam znoszoną skórzaną kurtkę, ciężkie buty motocyklowe i
poczułam się wolna, lekka. Szczelniej otuliłam się męskim welurowym swetrem i dokładnie zasłoniłam kark.
Oczy mi się kleiły, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi.
- Otwarte - zawołałam, tęsknie myśląc o obsłudze pokojowej. Już zauważyłam, że żadne drzwi nie mają zamka.
Oryginalnie.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich bóg wikingów. Spojrzałam na jego twarz spod przymkniętych powiek, wysilając
umysł, znów zaniepokojony mglistym wspomnieniem, które zniknęło, gdy tylko chciałam je uchwycić. W jednej ręce trzymał
moją walizkę - z pewnością ważyła więcej niż ja. Postawił ją na podłodze.
- Proszę.
- Sama bym ją wniosła. - Usiadłam skrępowana, bo wiedziałam, jak wyglądam. Bywało, że wyglądałam naprawdę
pięknie. Mam regularne rysy twarzy, ładne oczy, pełne usta, wysokie kości policzkowe i tak dalej. Wtedy, kiedy trzymam się
w garści, wiem, że mogę się prezentować naprawdę atrakcyjnie. Tyle że nie trzymam się w garści od jakichś czterdziestu lat.
Mniej więcej. Teraz brutalnie i boleśnie uświadamiałam sobie, że jestem chuda jak kościotrup, mam skołtunione włosy
pofarbowane na jaskrawą, sztuczną czerń. Pewnie wyglądam, jakbym została zabalsamowana albo właśnie wyleczyła się z
cholery. Miałam na sobie to, co udało mi się znaleźć bez plam. Krótko mówiąc, obraz nędzy i rozpaczy.
Bóg wiking był olśniewający: pełna blasku złocista skóra, doskonale ułożone brązowe włosy i złote oczy koloru sherry,
którą piłam raz w Gruzji. Wysoki, ale nie do nieba; silny i umięśniony, a jednak nie wydawało się, jakby tym nadrabiał inne
braki; męskie rysy, ani za ostre, ani za miękkie. Nos z małym wzgórkiem i lekko zakrzywiony, jakby po złamaniu, co
oczywiście dopełniało doskonałego wizerunku, w japońskim rozumieniu tego pojęcia. Gdzieś już widziałam jego twarz.
Nieważne - i tak zapierał mi dech w piersiach.
Wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć, żebym mu nie zawracała głowy podziękowaniami za pomoc. Niestety to tylko
dodawało mu uroku.
- Jak masz na imię? - spytałam możliwie obojętnym tonem.
- Reyn.
Rain? Regin? Rane?
- A ja jestem Nastasya.
- Wiem.
Był nieprzyjemny, odpychający. Zastanawiałam się, dlaczego tu jest. Czy wszyscy w River's Edge są przegrani jak ja?
Czy ktoś jeszcze się ukrywa? Chciałam poznać historię tego faceta. Może okaże się jeszcze gorsza niż moja.
- Dobra, dzięki - rzuciłam krótko, zdenerwowana jego zachowaniem.
- River prosiła, żebym ci przekazał, że kolacja o siódmej.
Wycofał się i niemal bezszelestnie zamknął drzwi. Chciałam zapytać, gdzie się jada kolacje, ale stwierdziłam, że pewnie
mi powie, abym po prostu kierowała się nosem.
Położyłam się na łóżku, znów śniąc na jawie. Serce mi się ścisnęło, kiedy zrozumiałam, że nic z tego nie wyjdzie. Jeżeli
potrzeba mi więcej dowodów - choć na razie nie miałam żadnych - ten Reyn był nim. Tutaj ludzie pewnie zajęci są wyłącznie
robieniem dobrych uczynków i najlepszym wykorzystywaniem niekończącego się życia. Ja jedynie staram się uciec od
ciemności, która spowija wszystko, czego dotknę. Chcę się ukryć - przed Incym, przed samą sobą, przed swoją przeszłością i
teraźniejszością, a nawet przed przyszłością.
Incy. Znów zadrżałam i roztarłam ręce przez puszyste rękawy. Na pewno zaczął się już zastanawiać, gdzie się podziałam.
Rzadko nie widzieliśmy się albo nie rozmawialiśmy ze sobą przez cały dzień. Martwi się? Co myślą inni? Ruszą na
poszukiwania?
Nie mogłam wrócić. Tego byłam pewna. I nie mogłam tu zostać. Dobra. Parę posiłków, parę nocy i ucieknę. I tak niewiele
zostało we mnie tego, co można by zbawić.
Rozdział 4
San Francisco, Ka fifornia, 1967
Chodź, chcę mieć z tobą zdjęcie - powiedziała Jennifer, ciągnąc mnie za rękaw kaftana.
Przerzuciłam swoje blond włosy za ramię.
- Oczywiście.
Jennifer i ja stanęłyśmy na szerokich schodach i uśmiechnęłyśmy się do polaroidu Rogera. W salonie na niższym
poziomie ludzie zanosili się od śmiechu. Na drogim gramofonie grało Eight Miles High. Płonęły świece i kadzidła, a nowy
aparat świetlny rzucał na ściany psychodeliczne wzory.
Wiedziałam, że wyglądam niesamowicie - miałam mocno podkreślone oczy w stylu egipskim, jasnoróżową szminkę,
jedwabny kaftan ze stójką, który przywiozłam z Indii, w niespokojne, pastelowe wiry. Dla bezpieczeństwa szyję
przewiązałam jedwabną apaszką od Petera Maksa. Uwielbiałam lata sześćdziesiąte. Czterdzieste były przytłaczające, szare i
ponure. Pięćdziesiątych nienawidziłam, bo wszyscy nabierali się na amerykański sen i marzyli o samochodach wielkości
słonia ze zderzakiem w kształcie rakiety.
Ale sześćdziesiąte, dla nas, nieśmiertelnych, dla moich przyjaciół i mnie, wydawały się idealne. Totalny luz, szaleństwo.
Każdego, kto się z tym nie zgadzał lub nie pochwalał takiego stylu życia, wykluczano, uznawano za sztywniaka. A imprezy...
Ostatni raz tak wszechogarniającej zabawowej atmosfery doświadczyłam na Long Island w Nowym Jorku, tuż przed wielkim
kryzysem w 1929 roku.
- Hope! - Ktoś wcisnął mi kieliszek szampana do ręki i pocałował mnie w oba policzki. Później znowu zniknął,
wymachując w tłumie fioletową marynarką.
- Hm... - Upiłam łyk szampana, a Roger cały czas pstrykał zdjęcia. W pewnym momencie zmienił lampę błyskową, a tę
poprzednią wyrzucił przez ramię. Wylądowała w fontannie w holu, a my się śmialiśmy.
- Hope.
- Cześć, Max - powiedziałam z promiennym uśmiechem. Czułam się lekka, piękna i apetyczna, szumiało mi w głowie.
- Masz już tyle lat, żeby to pić? - Jego słowa brzmiały prawie poważnie.
Max to producent filmów w Los Angeles, gwiazdor. Nie był nieśmiertelny. Na tym przyjęciu bawiło się nas tylko kilkoro.
- Boisz się nalotu glin za podawanie alkoholu nieletnim? - odparłam rezolutnie. Zamrugałam, bo nagle moje powieki
stały się strasznie ciężkie. I zaczęłam przeżywać najfajniejsze chwile w życiu, histerycznie, strasznie zabawne. Czułam się
najszczęśliwszą osobą na ziemi. Tobyła najlepsza impreza w historii.
- Mniej więcej. - Max poprawił okulary na nosie i posłał mi długie spojrzenie.
- O Jezu - westchnęłam, przyglądając się bąbelkom szampana. Bardzo powoli dryfowały ku powierzchni złotego wina. -
Boże, widzę każdy bąbelek. Piękne. - Czy Max powiedział coś, co wymagało odpowiedzi? Nie wiedziałam. W tej chwili
liczyło się to, że obserwuję każdy bąbelek, dopóki nie wypłynie na powierzchnię. Gdybym mogła całkowicie się w tym
zanurzyć, zgłębiłabym tajemnice świata. Na pewno.
- O cholera - mruknął Max. - Roger? Rog! Czy ktoś ochrzcił szampana?
Roger zachichotał. Cały czas pstrykał aparatem, który nie przestawał wypluwać na podłogę szarych kwadratów w białej
ramce. Na karteczkach powoli pojawiały się twarze, uśmiechy i kolory. To dopiero magia!
- Tak, chłopie! - zawołał Roger. - Najlepszą berkeley! Max jęknął. Zabrał mi alkohol.
- Nie! - krzyknęłam w panice. - Muszę oglądać bąbelki! - Świat się zawali, jeżeli nie wypełnię bąbelkowej misji. -
Oddawaj!
Max wyciągnął kieliszek nad moją głową.
- Hope, nie. Jesteś za młoda. Nie powinno cię tutaj być. Jezu, jeżeli nas nakryją...
- Oddawaj! - Usiłowałam doskoczyć do kieliszka, ale zachwiałam się jak wierzba w czasie huraganu. - Och, och, patrz!
Widzę wszystkie swoje ręce. - Kiedy machnęłam dłonią, powstały ciemne migawki dłoni, jakby ktoś puścił film w
zwolnionym tempie. Niesamowite.
- Hope, jesteś odjazdowa. - Jennifer znów stała obok, obejmując mnie w talii.
- Wiem! Spójrz na moje dłonie.
- Hope! Hope! Tutaj! - Ktoś pomachał do mnie z pomarańczowej zamszowej sofy.
Buty wydawały mi się za ciężkie, żeby tam w nich dojść, więc je zrzuciłam. Poruszyłam palcami na białym dywanie z
alpaki. Dotyk wełny był zbyt intensywny.
- Nie, muszę mieć buty - stwierdziłam na głos. Usiadłam na podłodze, żeby znowu je włożyć. Najwidoczniej
pociągnęłam ze sobą Jennifer, bo obie leżałyśmy na białym dywanie, uśmiechając się do sufitu.
- Hope, jesteś taka piękna - wyznała Jennifer.
- Hope, dlaczego leżysz na ziemi? Aleś ty głupia. -Incy uśmiechnął się do mnie z góry, a później też położył się na
dywanie.
W trójkę wpatrywaliśmy się w kryształowy żyrandol Maksa nad naszymi głowami.
- Cześć, Michael - powiedziałam dumna, że zapamiętałam jego obecne imię.
- Hope jest taka piękna - powtórzyła Jennifer.
Incy uśmiechnął się szeroko, a Jennifer oczarowana wstrzymywała oddech.
- Hope? Może podrzuciłbym ciebie i innych do domu? - zaproponował Max. Jego oczy za okularami w rogowych
oprawach wydawały się miłe, ale był spięty i sztywny w kasztanowym golfie i prostych garniturowych spodniach. Jakby się
wywyższał. - Dobra? Robert nie powinien cię zapraszać. Może za parę lat, co?
- Hope musi być zawsze! - upierała się Jennifer. - Bez Hope nie ma imprezy!
Z uśmiechem spojrzałam na Maksa. Czułam, jakbym patrzyła w długi tunel.
- Beze mnie nie ma imprezy - przypomniałam mu beztrosko.
- Tak! - krzyknął Incy. - Potrzebujemy Hope!
Dziewczyna stojąca parę kroków dalej usłyszała to i powtórzyła, jakby te słowa stały się jej nową mantrą. Po minucie
wszyscy na dole olbrzymiego domu Maksa skandowali:
- Potrzebujemy Hope! Potrzebujemy Hope! Czułam się piękna, kochana, pożądana, popularna,
szczęśliwa - to było takie zabawne i miłe. Chciałam, żeby trwało wiecznie.
- Dobra, Max - wymamrotałam sennie. - Mam czterysta lat i... - policzyłam z trudem - szesnaście. Jestem zupełnie
pełnoletnia.
Incy się poderwał, Jennifer uśmiechnęła się rozbrajająco, z lekkim zmieszaniem, a Max westchnął i przewrócił oczami.
Nie pamiętam, jak dotarłam do domu po tej imprezie.
Max zmarł dwa lata temu, widziałam w wiadomościach. Dożył siedemdziesięciu czterech lat.
Ja nadal wyglądam na szesnaście.
I owszem, jak się nad tym zastanowić, to chyba wtedy po raz ostatni czułam się szczęśliwa.
**********
Otworzyłam oczy. W oddali bił dzwon. Niemal spodziewałam się, że zobaczę młodego Maksa, pochylającego się nade
mną z troską, że poczuję na ciele cienki indyjski jedwab. Zaczynałam się już nawet zastanawiać, na czyją imprezę dzisiaj
pójdę.
Zamiast tego zobaczyłam gładki biały sufit z cienkim pęknięciem, rozchodzącym się od rogu w kształcie pajęczyny.
Zmarzłam, leżąc na twardym, wąskim łóżku.
O Boże. To było pięćdziesiąt lat temu. River's Edge. Ciągle tu jestem. A dzwon na pewno wzywa na kolację.
Odwróciłam się na bok, owijając się welurowym swetrem. Nie mam siły tam iść. Mój żołądek zaprotestował głośnym
burknięciem, dając mi znać, żebym zbierała tyłek w troki. Nie miałam nic w ustach od porannej kawy i czipsów Ahoj!
Z trudem wstałam i wzięłam jeden ciężki motocyklowy but. Zerknęłam na drzwi i nasłuchiwałam, ale z korytarza nie
dochodził żaden odgłos. Nikt tamtędy nie przechodził. Szybko wyjęłam cienką metalową szpilkę z języka buta i wsunęłam ją
w niemal niewidoczną dziurę z. tyłu. Przytrzymałam piętą, pociągnęłam i znów zerknęłam na drzwi. Góra buta rozsunęła się
na boki, ukazując otwór. Ciężkie, antyczne złoto lśniło ponuro. Nie mogłam się powstrzymać i pogładziłam palcem jego
powierzchnię, wyczuwając runy i inne symbole, których nazwy ani znaczenia nie znałam.
Z powrotem zatrzasnęłam piętę i wsadziłam szpilkę na miejsce. Włożyłam buty i wstałam. Był nadal bezpieczny, ukryty -
mój amulet. Właściwie połowa. Jedyna, jaką mam i która pasuje do znaku na mojej szyi.
Na korytarzu nie potrafiłam sobie przypomnieć, którędy przyszłam, więc ruszyłam w prawo, potem zawróciłam i
znalazłam jakieś schody. Z dołu unosił się zapach jedzenia; mój żołądek znów się odezwał.
Wspomnienie o San Francisco było podniecające. Schodziłam tam po szerokich drewnianych schodach, niewiele się
różniących od tych tutaj. Ale wtedy miałam jedwabny kaftan i złote sandałki, a nie męski sweter, obdarte czarne spodnie i
ciężkie buty.
Węsząc jak świnia za truflami, podążyłam za ciepłym zapachem jedzenia, aż znalazłam się w jadalni -długim, prostym
pomieszczeniu z drewnianą podłogą. Przy drewnianym stole zmieściłoby się ze dwadzieścia osób. Wysokie okna bez zasłon
ukazywały ciemność na zewnątrz. Wielkie, stare lustro w pozłacanej ramie nad kominkiem i dwanaście osób patrzących na
mnie z zaskoczeniem, ciekawością. A twarz River wyrażała gościnność.
- Witaj, Nastasyo - odezwała się z uśmiechem. Rozpostarła serwetkę z materiału i położyła sobie na kolanach. - Cieszę
się, że nie przespałaś kolacji. Na pewno jesteś głodna. Proszę, usiądź obok Neli, tutaj. - Wskazała miejsce między dwiema
osobami, na, a jakże - drewnianej ławce.
Jak niezdarna uczennica w XVIII wieku wgramoliłam się za ławę, starając się nie kopnąć nikogo motocyklowym butem.
- Poznajcie Nastasyę - powiedziała River, sięgając po białą wazę pełną czegoś parującego. - Zostanie z nami przez jakiś
czas. - Jej wzrok napotkał mój. - Dopóki będzie chciała.
- Cześć, Nastasyo. - Dziewczyna po drugiej stronie stołu sprawiała wrażenie ponurej i poważnej. Miała okulary w
drucianych oprawkach, bezsensowną fryzurę na pazia i oliwkową cerę. - Jestem Rachel. Skąd przybywasz?
Pyta, skąd naprawdę się wzięłam? Zerknęłam na Ri-ver w poszukiwaniu wskazówki, a wtedy ktoś podał mi wielką misę...
duszonych łodyg. No, nieźle. Wrzuciłam sobie trochę na talerz i podałam salaterkę Neli, po prawej stronie.
- Albo skąd przyjechałaś, albo skąd pochodzisz. Zależy od ciebie - wyjaśniła River.
Nie zostanę tu długo. Nie zamierzam się wywnętrz-niać.
- Pochodzę z Północy. A przyjechałam z Anglii.
- Ja pochodzę z Meksyku - poinformowała Rachel.
- Fajnie. - Wzięłam następną salaterkę z pomarańczowymi bryłkami. Słodkie ziemniaki.
- Niech każdy się przedstawi - zaproponowała Ri-ver. - Przy okazji, Nastasyo, wszystko co jemy, wyrosło tutaj, na naszej
farmie. Jesteśmy bardzo dumni z naszych ogrodów. Zobaczysz je jutro. To produkty organiczne i zbilansowane, jeżeli chodzi
o kalorie.
Cokolwiek te bzdety znaczą.
Skinęłam głową i spojrzałam na małe wzgórki jedzenia na swoim talerzu. Fasola, jakaś mieszanka ziaren (może
komosa?), pomarańczowe kulki i miękkie, ciemne łodygi. To chyba do żucia, nie do gryzienia.
Tiernan Cate Ukochany Nieśmiertelny Przekład Ewa Ratajczak Amber
Rozdział 1 Zeszłej nocy mój świat się zawalił. Teraz uciekam. ********** Żyłeś sobie kiedyś swoim życiem, w swojej rzeczywistości i nagle stało się coś, co rozerwało twój świat na pół? Coś zobaczyłeś albo usłyszałeś i w jednej chwili to, kim byłeś, wszystko, co robiłeś, rozprysło się na tysiąc odłamków brutalnej, gorzkiej rzeczywistości? Mnie przydarzyło się to zeszłej nocy. Byłam w Londynie. Z przyjaciółmi, jak zwykle. Jechaliśmy na imprezę, jak zwykle. - Nie, nie, skręć tu! - Boz pochylił się i chwycił taksówkarza za ramię. - Tutaj! Taksówkarz - jego ogromne bary ledwie mieściły się w koszulce i pod kamizelką w kratę - odwrócił się i obrzucił Boza spojrzeniem, które kogoś zwyczajnego usadziłoby na miejscu i kazało mu być bardzo cicho. Ale Boz pod żadnym względem nie był zwyczajny. Był natomiast nieprzeciętnie przystojny, nieprzeciętnie głośny, nieprzeciętnie zabawny i, słowo daję, nieprzeciętnie głupi. Dopiero co wyszliśmy z klubu, gdzie nagle wybuchła bójka na noże. Dwie stuknięte dziewczyny szarpały się za włosy i wrzeszczały jak przekupy, aż w końcu jedna wyciągnęła nóż. Moja paczka chciała zostać i popatrzeć - uwielbiają takie rzeczy - ale wiecie, wszystkie bójki na noże wyglądają tak samo. Odciągnęłam ich i wytoczyliśmy się na zewnątrz. Na szczęście złapaliśmy taksówkę, zanim nocny chłód zdążył nas otrzeźwić. - Tutaj! Dokładnie tu, na środku przecznicy, dobry człowieku - powiedział Boz. No i sobie nagrabił. Na widok kolejnego morderczego spojrzenia poczułam ulgę, że w starej dobrej Anglii jest zakaz posiadania broni. - Dobry człowieku? - zachichotała Cicely. Cała nasza szóstka siedziała ściśnięta z tyłu wielkiej czarnej taksówki. Mogło być nas więcej, ale okazało się, że sześcioro nawalonych nieśmiertelnych to wszystko, co pomieści londyńska taksówka, i to pod warunkiem że nikt nie będzie rzygał. - Tak, Jeeves - ciągnęła błyskotliwie Cicely. - Zatrzymaj się tutaj. Taksówkarz ostro zahamował i wszyscy wystrzeliliśmy do przodu. Boz i Katy rąbnęli głowami o szldaną ściankę między nami a kierowcą. Stratton, Innocencio i ja wyka-tapultowaliśmy z siedzeń i wylądowaliśmy z niemiłosierną czkawką chichotów na brudnej podłodze. - Ej! - zawołał Boz, rozcierając czoło. Innocencio wyłowił mnie z plątaniny rąk i nóg. - Nic ci nie jest, Nas? Skinęłam głową, ciągle się śmiejąc.
- Wypad z mojej taksówki! - wycedził Jeeves. Wygramolił się ze swojego siedzenia, obszedł samochód i szarpnięciem otworzył nasze drzwi. Opierałam się o nie plecami, więc od razu wyleciałam na bruk i uderzyłam głową o krawężnik. - Au! Au! - Bruk był mokry, oczywiście padało. Ból, chłód i wilgoć ledwo docierały do mojej świadomości. Pomijając bójkę na noże, wieczór ostrego imprezowania owinął mnie ciepłym, mglistym kokonem dobrego samopoczucia. - Wynocha! - Taksówkarz chwycił mnie za ramiona, spychając sobie z drogi. Rzucił mnie na chodnik, żeby wyciągnąć Incy'ego. Zaraz, hej, złość i przebłysk świadomości. Zmarszczyłam brwi, rozcierając ręce, i usiadłam. Przecznicę dalej był Dungeon, kolejny potwornie obskurny podziemny klub, do którego chodziliśmy. Odległość niby nieduża, ale ulica była ciemna i wyludniona, a puste garaże stojące na przemian ze zniszczonymi spelunami nadawały jej wygląd szczerbatej szczęki. - Dobra, łapy przy sobie! - warknął Innocencio, lądując obok mnie. Na twarzy miał zimną furię i wyglądał na trzeźwiejszego, niż myślałam. - Hołota! - prychnął taksiarz. - Nie chcę takich jak wy w swojej taksówce! Bogate gówniarze. Myślicie, że jesteście lepsi od innych! - Dał nura do samochodu, chwycił kołnierz kurtki Katy, a Boz wygramolił się o własnych siłach. - Hm... będę wymiotować - oznajmiła Katy, wychylając się z taksówki. Boz uskoczył, kiedy przewód pokarmowy Katy oczyścił się z wieczornej dawki whisky Jamesom, wprost na buty taksówkarza. - Psiakrew! - ryknął facet, otrząsając stopy z odrazą. Boz i ja zachichotaliśmy - nie mogliśmy się powstrzymać. Niedobry Wielki Pan Taksówkarz. Taryfiarz złapał Katy, żeby wywlec ją na chodnik, ale nagle Incy coś wymruczał i wyciągnął rozpostartą dłoń. Miałam ułamek sekundy, żeby pomyśleć: co jest?, bo gość zachwiał się jak rąbnięty siekierą. Puścił Katy i zgiął się niemal wpół. Rąbnął do tyłu i ciężko wylądował na bruku, z białą twarzą i szeroko otwartymi oczami. Ogarnęła mnie fala mdłości i zmęczenia - chyba wypiłam więcej, niż przypuszczałam. - Incy, co zrobiłeś? - spytałam zadziwiona, wstając. -Użyłeś magyi? - Zaśmiałam się cicho, ta myśl wydała mi się absurdalna. Oparłam się o latarnię i wystawiłam twarz na rześką wilgoć. Kilka głębokich oddechów i poczuję się lepiej. Katy zamrugała z zamglonymi oczami, a Boz zarechotał. Innocencio skrzywił się na widok swoich nowych butów od D&G, przemoczonych od deszczu. Stratton i Cicely wysiedli z drugiej strony i dołączyli do nas. Popatrzyli na taksówkarza - leżał nieruchomo na mokrym chodniku. Pokręcili głowami. - Pięknie - powiedział Stratton do Incy'ego. - Imponujące, Panie Magik. Teraz już pozwól temu biednemu sukinsynowi wstać. Zerkaliśmy to na siebie, to na faceta. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałam, jak ktoś tak używa magyi. Owszem, po to, żeby dostać dobry stolik w restauracji albo złapać ostatnie metro...
- Nie sądzę, Strat - odparł Innocencio nadal z napiętą twarzą. - Nie sądzę, że to dobry człowiek. Stratton i ja spojrzeliśmy sobie w oczy. Chwyciłam Innocencia za ramię. Byliśmy wspólnikami w rozróbach prawie wiek i znamy się na wylot, ale takiej zimnej wściekłości nie widywałam u niego często. - Racja, no to go zostaw. Za kilka minut dojdzie do siebie, co? Idziemy, chce mi się pić. I Katy chyba też. Katy się skrzywiła. - Uuh... - Tak, chodźmy - podchwyciła Cicely. - Dzisiaj gra kapela, a ja zamierzam potańczyć. - Zanim oprzytomnieje, nie będzie po nas śladu. -Pociągnęłam Incy'ego za rękaw. - Poczekaj - powiedział Incy. - Zostaw go - powtórzyłam. Czułam się trochę nie w porządku, że mamy tak zostawić gościa na lodowatym deszczu, ale wiedziałam, że odzyska formę, kiedy zaklęcie przestanie działać. Innocencio strącił moją dłoń, co mnie zaskoczyło. Przyglądałam się, jak obiema rozpostartymi dłońmi dotyka mężczyzny, poruszając wargami. Nie słyszałam, co mówi. Z potwornym hukiem taksówkarz podskoczył i otworzył usta, ale nie zdołał wydobyć z siebie krzyku. Znów poczułam przypływ mdłości, a przed oczami przewinął mi się szary film. Zamrugałam kilka razy, wyciągając rękę po dłoń Cicely. Zachichotała, kiedy się zachwiałam, bo oczywiście myślała, że to przez alkohol. Kilka chwil później obraz mi się wyklarował. Wyprostowałam się i gapiłam to na Incy'ego, to na taryfiarza. - I co? Co zrobiłeś? - wymamrotałam. - No, no, Incy. - Stratton pocmokał. - Nieźle. Trochę niepotrzebnie, nie sądzisz? Dobra, zwijajmy się. - Ruszył chodnikiem w stronę Dungeonu, zapinając płaszcz. - Co zrobiłeś? - powtórzyłam. - Drań zasłużył sobie. - Incy wzruszył ramionami. Katy, ciągle zielonkawa na twarzy, popatrzyła tępo na taksówkarza, potem na Innocencia. Zakaszlała i pokręciła głową, a potem ruszyła za Strattonem. Puściłam Cicely, a ona wzruszyła ramionami i wzięła Boza za rękę. Poszli za resztą, ich kroki wkrótce ucichły w ciemności. -Incy... - Byłam zaskoczona, że inni odchodzą. - Czy ty... skręciłeś mu magyą kark? Gdzie się tego nauczyłeś? Nie, nie zrobiłeś tego, prawda? Spojrzał na mnie z cieniem rozbawienia na nieziemskiej, ponurej, przystojnej twarzy. Drobne diamenty deszczu połyskiwały w blasku latarni na jego czarnych lokach. - Kochanie, widziałaś, jak się zachowywał. Spojrzałam na niego, potem na taksówkarza - ciągle leżał nieruchomo, z grymasem bólu i przerażenia na twarzy. - Skręciłeś mu kark? - powtórzyłam, nagle dość trzeźwa i potwornie świadoma tego, co się stało. Mój mózg dreptał dookoła tej myśli, jakby była gorącą iskrą, której trzeba unikać. - Użyłeś magyi do... o rany. Trudno, teraz go napraw. Chcę drinka, ale poczekam. - Sama nie potrafiłam pomóc taksówkarzowi. Nie miałam pojęcia, gdzie Incy nauczył się takich czarów ani jak je odczynić, odwołać... jak zwał, tak zwał. Na ogół unikałam magyi, tej magyi, z którą nieśmiertelni się rodzą.
Za dużo z nią zachodu, i zwykle potem robiłam się dosłownie chora. A i tak sprawiłam co najwyżej, że ktoś wpadł na drzwi albo wylał na siebie kawę. I to było wieki temu. Innocencio zignorował mnie i spojrzał z góry na taksówkarza. - Dobra, koleś - odezwał się cicho. Kierowca z trudem skupił na nim wzrok dziki z przerażenia i bólu. - Tak to jest, kiedy ktoś niegrzecznie traktuje moich przyjaciół, widzisz? Mam nadzieję, że dostałeś nauczkę. Kierowca nie mógł nawet mruknąć. Zorientowałam się, że jest pod wpływem zaklęcia pozbawiającego głosu. Prawdziwego zaklęcia, takiego jakie widziałam wcześniej tylko raz czy dwa w ciągu setek lat. W dodatku... - No, dalej, odczaruj go - powiedziałam niecierpliwie. Nigdy dotąd Incy nie robił przy mnie niczego podobnego. - Już dostał za swoje. Czekają na nas. Odczaruj faceta i chodźmy. Incy skulił się, wzruszył ramionami, chwycił moją dłoń i ścisnął mocno, aż zabolało. - Nie mogę, kochanie. - Uniósł moją dłoń do ust, żeby ją pocałować, potem pociągnął mnie za sobą w stronę Dungeonu. Obejrzałam się przez ramię na taksówkarza. - Nie możesz? Złamałeś mu kręgosłup na dobre? -Gapiłam się na Incy'ego, swojego najlepszego przyjaciela od stu lat. Uśmiechnął się do mnie promiennie, a jego piękną anielską twarz rozjaśniała aureola światła latarni. - Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B - oznajmił beztrosko. Szczęka mi opadła. - Co dalej? Porąbiesz Strattona na pieńku?! - Podnosiłam głos, kiedy gęstniejąca mgła skraplała się mi na twarzy. Incy się roześmiał, cmoknął mnie w głowę i pociągnął za sobą. Wtedy dostrzegłam w jego oczach coś innego -coś więcej niż beztroską obojętność, niż zwykłą chęć zemsty. Incy'emu sprawiło przyjemność to, że skręcił kark temu mężczyźnie, napawał się widokiem kogoś, kto wił się z bólu i strachu. To go podniecało. Mózg mi się lasował. Powinnam zadzwonić po pogotowie? Czy dla taksówkarza już za późno? Umrze, już umiera? Odsunęłam się od Incy'ego, odwróciłam, ale po kilku sekundach poczułam wibracje niskich tonów basowych. Pulsowały w ziemi, w moich butach. Dungeon wydawał się innym światem, inną rzeczywistością, która mnie wciągała, wabiła hałasem, pozwalała zapomnieć o potwornym przerażeniu sparaliżowanego taksówkarza. Rozpaczliwie pragnęłam po prostu w nią wsiąknąć. - Incy... ale... musisz... Rzucił mi tylko rozbawione spojrzenie i minutę później zbiegaliśmy po śliskich od deszczu schodach. Czułam rozdzierającą niepewność, kiedy Incy uniósł pięść i zaczął walić w pomalowane na czerwono drzwi. Nagle odniosłam wrażenie, że stoimy u wrót piekła i czekamy, aż nas wpuszczą. Drzwi uchyliły się i Guvnor, bramkarz, skinął, żebyśmy weszli do środka. Nieprawdopodobna fala muzyki wessała nas do ciemności oświetlanej jedynie żarem papierosów. Setki głosów przekrzykiwały głośne bębnienie, zapach alkoholu wnikał we mnie słodko z każdym oddechem. Taksówkarz na zewnątrz... To moja ostatnia szansa, żeby coś zdziałać, zareagować i postąpić jak normalna osoba.
- Nasty! - Wielkie ramiona ścisnęły mnie trochę drętwo. - Świetne masz włosy! - z całych sił wrzeszczała mi do ucha moja przyjaciółka Mai. - Chodź tańczyć! - Objęła mnie ramieniem i pociągnęła do ciemnej sali z niskim sufitem. Wahałam się tylko sekundę. I jakby nigdy nic pozwoliłam sobie zapomnieć o zewnętrznym świecie, zatopić się w hałasie i dymie. Byłam spanikowana, a gdybyście wiedzieli, do jakich numerów jestem zdolna, te słowa znaczyłyby dla was więcej. Odsunęłam się od Incy'ego niepewna, co myśleć. Zrobił chyba najgorszą rzecz, jaką widziałam. Gorszą niż incydent z koniem burmistrza w latach czterdziestych. Albo z taką jedną biedną dziewczyną, która chciała wyjść za Incy'ego w latach siedemdziesiątych. Straszna katastrofa. Ale zdołałam wytłumaczyć sobie tamte zdarzenia, nadać im sens. Tym razem było mi trudniej. Z ostatnim pięknym uśmiechem skierowanym do mnie Incy wtopił się w tłum i już zaczynał wzbudzać zainteresowanie - zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Nikt by mu się nie oparł. Przyciągał jak magnes i większość osób, śmiertelnych i nieśmiertelnych, pozostawała bezradna wobec uroku skrywającego osobowość, która nagle wydała mi się o wiele ciemniejsza niż kiedyś. Dwadzieścia minut później obściskiwałam się na lepkiej kanapie z przyjacielem Mai, Jase'em. Zabawny, pijany i rozkoszny chłopak. Chciałam w niego wniknąć, stać się kimś innym, osobą, jaką Jase widzi z zewnątrz. On - śmiertelny, nie wiedział, kim jestem naprawdę, ale był miłą rozrywką, której się oddałam z nerwowym zapałem. Dookoła nas ludzie rozmawiali, palili i pili. Ja błądziłam dłońmi pod jego koszulą, on oplótł mnie nogami. Zanurzył pałce w moich krótkich czarnych włosach i z nagłym przerażeniem poczułam niespodziewanie ciepły oddech na karku. - Nas? Co ty tu masz? - spytał Incy. Odsunęłam się i szybko poprawiłam apaszkę na szyi. Spojrzałam przez ramię na Incy'ego. Stał przy kanapie z drinkiem i długim papierosem. Jego oczy wyglądały jak czarne dziury, błyskające w ciemności. Serce biło mi mocno. Nie panikuj, Nasty. - Nic. - Wzruszyłam ramionami i opadłam na Jase'a. - Nas? - Incy mówił cicho, ale stanowczo. - Właściwie nie pamiętam, żebym kiedykolwiek oglądał twój kark. Zmusiłam się do śmiechu i uniosłam głowę, chociaż Jase znów usiłował mnie pocałować. - Nie bądź głupi, oczywiście, że widziałeś. A teraz spadaj, bo mi przeszkadzasz. - To tatuaż? Mocniej zacisnęłam apaszkę na szyi. - Tak. Napis: „Jeżeli możesz to odczytać, to jesteś o wiele za blisko". Już cię nie ma! Incy się roześmiał i - ku mojej uldze - dał sobie spokój. Kiedy znikał mi z oczu, piękna, szczupła dziewczyna w satynie wiła się wokół niego jak wąż. A ja nie pozwoliłam sobie na to, żeby znów zacząć myśleć o kierowcy taksówki. Kiedy wspomnienia twarzy tego nieszczęśnika stawały się zbyt natarczywe, zacisnęłam powieki i wypiłam kolejnego drinka. Ale następnego ranka wszystko
wróciło - twarz taksówkarza, wyryte na niej cierpienie. Nigdy już nie będzie chodził, prowadził samochodu, bo Innocencio rozwalił mu kręgosłup i zostawił go na deszczowej londyńskiej ulicy, gorzej niż martwego. A ja nie zrobiłam nic. Nic. Odeszłam. ********** Bycie nieśmiertelnym ma tę zaletę, że nie zapijesz się na śmierć, jak to się zdarza zwykłym ludziom. Bycie nie- śmiertelnym ma tę wadę, że nie zapijesz się na śmierć, więc budzisz się następnego ranka albo dwa dni później i czujesz wszystko to, co byłoby ci oszczędzone, gdyby ci się pofarciło i byś umarł. Na zewnątrz panowała specyficzna jasność, kiedy w końcu otworzyłam oczy na dłużej niż kilka sekund. Mglistym wzrokiem zmierzyłam pokój. Przez okno wpadało kolorowe światło, co oznaczało świt albo zmierzch. Albo pożar gdzieś w okolicy. Wszystko było możliwe. Wiedziałam, że może być źle, jeśli spróbuję się podnieść, więc zrobiłam to pomału, stopniowo. Ostrożnie uniosłam głowę. Spłowiałe żółte róże materaca powoli zjaśniały i zniknęły. Materac bez pościeli. Okno ze światłem. Pomalowane na ciemny kolor ceglane ściany jak w fabryce. Delikatnie odwróciłam głowę i zobaczyłam śpiącego chłopaka z postawionymi zielonymi włosami, grubym srebrnym łańcuchem na szyi, tatuażem wijącego się smoka na większej części pleców. Hm, Jeff? Jason? Jack? Na pewno jakoś na J. Kilka minut później osiągnęłam pozycję półsiedzącą i od razu puściłam pawia, bo moje ciało usiłowało uwolnić się od toksyn. Nie zdążyłam do toalety. Wybacz, Jeff. Głodna i roztrzęsiona, marząc o tym, żeby nieśmiertelność nie była tak niewiarygodnie dosłowna, zauważyłam, że cały czas jestem w ciuchach. A więc albo facet na J albo ja, a może oboje nie mieliśmy siły, żeby kontynuować naszą... znajomość zeszłej nocy. No i dobrze. Z namysłem poszukałam apaszki i wyczułam, że nadal jest ciasno zawiązana wokół mojej szyi. Odprężyłam się lekko, a później przypomniałam sobie Incy'ego, jak stoi nade mną i pyta o ślad na karku. Nie do wiary, że to stało się w tę samą noc, co sprawa z taksówkarzem. Przełknęłam ślinę, skrzywiłam się i postanowiłam pomyśleć o tym później. Moja skórzana kurtka i jeden z pięknych zielonych butów do kostki ze skóry jaszczurki zginęły. Dziwne. Cóż, wzięłam but, który udało mi się znaleźć, i cicho wymknęłam się z domu, chociaż Jaya nie obudziłoby chyba nawet trzęsienie ziemi. Byłam raczej pewna, że żyje - wydawało mi się, że jego pierś unosiła się i opadała. Ledwie pamiętałam, że wypijałam dwa drinki na jego jeden. Wychodząc, przekroczyłam jeszcze kilka innych śpiących osób. Duży, nieotynkowany budynek przypominający magazyn, pewnie na przedmieściach. Czułam siniaki na ramieniu i na tyłku, a każdy mięsień bolał, kiedy schodziłam po ceglanych schodach. Na dworze było naprawdę zimno, a wiatr przeganiał drobne śmieci po wyludnionej ulicy.
Przynajmniej nie pada, pomyślałam, i wtedy mimowolnie przypomniałam sobie całą poprzednią noc: deszcz, bójka na noże, upadek na chodnik, Incy skręca kark taksówkarzowi, ja o mały włos tracę w klubie apaszkę, na oczach tłumu. Znów ścisnął mi się żołądek. Przystanęłam na chwilę i wciągnęłam zimne powietrze. Dotarły do mnie przerażające szczegóły. Gdzie Innocencio nauczył się tej sztuczki? Nigdy mu nie zależało, żeby znać jakiekolwiek czary, a przez ostatni wiek wiele ich nie używał, a już na pewno nie tak wielkich i ciemnych. Nikt spośród naszych najbliższych znajomych nie doskonalił zdolności w magyi. Oparłam się o wymazaną graffiti magazynową ścianę z pustaków i wsunęłam bosą stopę do buta. Zimne powietrze wypełniło mi nozdrza i wyostrzyło zmysły. Nagle poranek wydał się potwornie jasny, wyraźny. Wczoraj wieczorem Incy zrobił coś strasznego potężną magyą, ni z tego, ni z owego. A ja zachowałam się równie okrutnie, choć bez magyi. Patrzyłam, jak Incy łamie facetowi kark, a potem po prostu... się zwinęłam. Poszłam sobie tańczyć w klubie. Co mi odbiło? Jak mogłam? Czy ktoś go znalazł? Na pewno. Choć było pusto, bardzo późno i padało. Ale ktoś na niego wpadł i wezwał pomoc. Prawda? Do tego Incy zauważył znak na moim karku. I całkiem możliwe, że go zapamiętał. Co za ironia. Przez sto czterdzieści dziewięć lat obsesyjnie pilnowałam, żeby mieć zasłoniętą szyję, i nagle, jednej nocy, cały wysiłek poszedł na marne. Czy Incy zrozumie znaczenie tego, co zobaczył? Chyba nie. Przecież nikomu to się nie udało. Nikomu, kto jeszcze żyje. Więc czemu tak się boję? A wszystkie te potworne, przyprawiające o dreszcze myśli doprowadzają nas do początku. Zeszłej nocy cały mój świat się zawalił. Teraz uciekam. Rozdział 2 Po kilku wydarzeniach, których byłam świadkiem -Incy, taksówkarz, magya, złamany kark - noc powinna wydawać mi się zabawą. Pędziłam już w nocy, uczepiona końskiej grzywy, w jednym ciuchu na grzbiecie, zostawiając za sobą płonące miasto. Widziałam ciała pokryte jątrzącymi się ranami, pokonane plagą dżumy. Piętrzyły się na ulicach jak kłody, bo nie miał ich kto pochować. Byłam w Paryżu 14 lipca 1789 roku. Widoku ludzkiej głowy na palu nie zapomina się nigdy. Ale teraz nie trwała żadna wojna. Żyliśmy zwyczajnie, w każdym razie jak na nieśmiertelnych. To znaczy, zawsze jest trochę nierealności. Jeżeli przeżyjesz dość wojen, najazdów i ataków najeźdźców z Północy, w końcu zaczynasz się bronić, czasami aż do przesady. Jeżeli ktoś podchodzi do ciebie z mieczem, a ty trzymasz sztylet zatknięty z tyłu za paskiem, cóż... To jednak co innego. To bez znaczenia, że napastnik raczej cię nie zabije - jak często ktoś naprawdę odcina ci głowę? - ale sytuacja przypomina taką na śmierć i życie, więc reagujesz, jakbyś rzeczywiście mógł zginąć. Ale zeszły wieczór był... zwyczajny. Nie w czasach wojny, szału, walki na śmierć i życie. Po prostu trafił się wkurzony taksiarz. Skąd Incy wytrzasnął ten czar? Owszem, jesteśmy nieśmiertelni, magyia płynie w naszych żyłach, ale musimy nauczyć się świadomie jej używać. Poznałam ludzi, którzy poświęcali się studiowaniu magyi, odkrywaniu wszystkiego, co trzeba, żeby się nią posługiwać. Ale ja dawno temu stwierdziłam, że to nie dla mnie. Widziałam śmierć i zniszczenie, jakie może
spowodować; przekonałam się, do czego ludzie są w stanie się posunąć, żeby ją posiąść, i nie chciałam mieć z tym nic wspólnego. Wolałam udawać, że nie istnieje. Znalazłam aefrelyffena (stare słowo na określenie nieśmiertelnego) o podobnych przekonaniach i zaczęliśmy się spotykać. Dobra, może użyłabym magyi, żeby złapać taksówkę w deszczu. Żeby osoba przede mną nie poprosiła tego ostatniego pain au chocolat. Takie rzeczy. Ale żeby skręcić komuś kark dla zabawy? Incy wykorzystuje ludzi, łamie serca dziewczynom i chłopakom, kradnie, zachowuje się bezdusznie - i na tym właśnie polega jego urok. Jest lekkomyślny, kochliwy i samolubny - ale wobec innych. Dla mnie - słodki, hojny, zabawny i dowcipny. To on namówił mnie, żebym tak jak stoję pojechała z nim do Maroka. To do niego dzwoniłam, żeby wyciągnął mnie z tarapatów. Jeżeli do chłopaka nie docierało „nie", pojawiał się Incy, ze swoim wilczym uśmiechem. Jeżeli jakaś kobieta zrobiła mi złośliwą uwagę, riposta Incy'ego przyszpilała ją na oczach wszystkich. Radził mi, w co się ubrać, przywoził niesamowite prezenty z jakiejkolwiek podróży, nigdy mnie nie krytykował, nie sprawił mi przykrości. I ja robiłam to samo dla niego - kiedyś rozbiłam butelkę na głowie babki, która ruszyła na Incy'ego z długim metalowym pilnikiem do paznokci. Płaciłam bramkarzom, okłamywałam gliniarzy i żandarmów, udawałam jego żonę, siostrę albo rozwścieczoną kochankę, zależnie od sytuacji. Później pokładaliśmy się i aż płakaliśmy ze śmiechu. Dzięki temu, że nigdy nie zostaliśmy kochankami, tworzyliśmy idealny związek. Był moim przyjacielem - najlepszym, jakiego miałam. Trzymaliśmy się razem prawie wiek, więc to niesamowite, że zeszłego wieczoru zdołał mnie zaszokować. I zadziwiające, że reszty naszych przyjaciół nie zaszokował. I że udało mi się osiągnąć dno, tym razem obojętności i tchórzostwa. A na domiar złego, Incy widział mój kark. Coraz lepiej. Kiedy wróciłam do swojego mieszkania w Londynie, wzięłam prysznic. Długo siedziałam na marmurowej posadzce, z głową pod gorącą wodą, żeby spłukać z siebie zapach alkoholu i magazynu. Nie potrafiłam nawet nazwać tego, co czuję. Strach? Wstyd? Miałam wrażenie, że ocknęłam się w innym życiu niż to, w którym obudziłam się wczoraj; że jestem inną osobą. I że życie i ja nagle staliśmy się o wiele mroczniejsi, brutalniejsi i bardziej niebezpieczni, niż przypuszczałam. Zmywałam to wszystko; wydawało mi się, że alkohol sączy się z moich porów. Myłam włosy, odruchowo omijając... to nie jest tatuaż. Oczywiście, nieśmiertelni robią sobie tatuaże, dość trwałe - wytrzymują około dziewięćdziesięciu lat czy jakoś tak. Inne blizny goją się, bledną i znikają o wiele szybciej, inaczej niż u zwykłych ludzi. Po kilku latach nie ma żadnego śladu po ranie albo oparzeniu. Z wyjątkiem mnie. Ślad na karku został właśnie po oparzeniu, a doszło do tego, gdy miałam dziesięć lat. Nigdy nie zniknął ani się nie zmienił, a skóra pozostała lekko wklęsła i naznaczona. Jest okrągły, o średnicy prawie sześciu centymetrów. Czterysta czterdzieści dziewięć lat temu został przyciśnięty do mojej skóry amulet rozpalony do czerwoności. Pewnie że od czasu do czasu przez te cztery i pół wieku ten i tamten widział znamię. Ale - o ile mi wiadomo - z obecnie żyjących nikt go nie zobaczył. Poza Incym, wczoraj wieczorem. W końcu wyszłam z kąpieli, cała pomarszczona. Owinęłam się grubym ręcznikiem, który zabrałam z jakiegoś hotelu, i starałam się nie patrzeć na swoje odbicie w lustrze. Jak duch, widmo, przeszłam do salonu i zobaczyłam „London Timesa" na podłodze przed drzwiami - wcześniej kopnęłam tam gazetę. Zaniosłam ją do aneksu kuchennego, gdzie znalazłam tylko starą
paczkę Mcvitie's i butelkę wódki w zamrażarce. Usiadłam więc na kanapie i zaczęłam jeść stare krakersy, przeglądając „Timesa". Informację zamieszczono na samym końcu, przed nekrologami, ale po ogłoszeniach o zbiórkach harcerskich: „Trevor Hollis, lat 48, niezrzeszony taksówkarz, został napadnięty wczoraj wieczorem przez jednego ze swoich pasażerów, w wyniku czego ma złamany kręgosłup. Przebywa na oddziale intensywnej terapii Szpitala Świętego Jakuba. Lekarze twierdzą, że prawdopodobnie będzie sparaliżowany od ramion w dół. Nie jest w stanie podać nazwiska ani rysopisu napastnika. Są przy nim żona i dzieci". Sparaliżowany od ramion w dół. Czy byłoby inaczej, gdybym zadzwoniła po karetkę, szybciej wezwała pomoc? Ile czasu leżał na chodniku sztywny z bólu, oniemiały? Dlaczego nie zadzwoniłam na pogotowie? Co się ze mną stało? Mógł umrzeć. Pewnie by wolał. Już nigdy nie poprowadzi taksówki. Ma żonę i dzieci. Jakim teraz będzie mężem? Ojcem? Oczy zaszły mi mgłą, a twarde krakersy stanęły w gardle. I ja się do tego przyczyniłam. Nie pomogłam. I najpewniej mu zaszkodziłam. Czym się stałam? W co zamienił się Incy? Zadzwonił telefon, ale nie odebrałam. Domofon odezwał się trzy razy - niech dozorca się tym zajmie. Komórkę zgubiłam parę dni temu i nie załatwiłam sobie drugiej, więc to miałam z głowy. W końcu o ósmej wstałam, poszłam do sypialni i wyjęłam tak ogromną walizkę, że zmieściłby się w niej martwy kucyk (zanim zapytacie, wyjaśniam, że nigdy się w niej nie znalazł). Szybko, w nagłym pośpiechu, chwytałam naręcza ciuchów oraz innych rzeczy i wrzucałam je do środka. Kiedy walizka była pełna, zapięłam ją, znalazłam kurtkę i wybiegłam z domu. Gopala, dozorca, zawołał mi taksówkę. - Pan Bawz i pan Innosaunce pani szukali, panno Na-stalyo - powiedział. Zawsze mnie dziwiło, że tak przekręca nasze imiona. Pewnie, radził sobie o niebo lepiej, niż ja bym sobie radziła, gdyby ktoś wyrzucił mnie w środku Bangalore1 i oczekiwał, że znajdę pracę. - Niedługo wracam - powiedziałam Gopali, gdy taksówkarz wrzucał walizkę do bagażnika. - Aha, wyjeżdża pani do rodziców, panno Nastalyo? Jak zwykle wymyśliłam sobie rodziców, żeby wytłumaczyć, jak nastolatka może żyć samodzielnie z nieograniczonych dochodów. - Oj, nie, oni jeszcze są w ... - pomyślałam szybko -...Tasmanii. Jadę do Paryża, na małe zakupy. Może mam załamanie nerwowe? Bałam się, byłam niespokojna, zawstydzona i ostrożna, jakby każdy taksówkarz w Londynie woził na osłonie przeciwsłonecznej moje zdjęcie z wielkim czerwonym napisem: „Poszukiwana", wydrukowanym na środku twarzy. Czułam się tak, jakby Innocencio miał zaraz wyskoczyć na mnie zza wielkiej donicy. Co bym wtedy zrobiła? Pamiętałam jego minę, kiedy patrzył na mnie, stojąc przy sofie. Wyglądał na zaintrygowanego. Wyrachowanego? Nawet jeżeli nie wiedział, co znaczy moja blizna, wkurzało mnie, że ją zobaczył. 1 Bangalore - miasto w południowych Indiach (przyp. tłum.).
Czułam, że nigdy nie zdołam znieść spotkania z nim, a to przecież mój najlepszy przyjaciel. Wczoraj jednak kogoś okaleczył i teraz ja się go boję? To było moje życie. Sama doprowadziłam do takiej sytuacji... Wgramoliłam się na tylne siedzenie taksówki i dałam Gopali duży napiwek. - Jadę do Paryża. Niedługo wracam! Dozorca uśmiechnął się i skinął głową, dotykając daszka czapki. - Więc zawieźć panią na St. Pancras? - spytał taksówkarz i sięgnął po swoją rozpiskę. - Na pociąg przez kanał? - Nie. - Opadłam na tylne siedzenie. - Zawieź mnie na Heathrow. ********** Następnego ranka znalazłam się w Bostonie, w Ameryce, i wypożyczałam auto w niepozornej, małej firmie, która w ogóle chciała wypożyczyć samochód komuś poniżej dwudziestego piątego roku życia. - Proszę, pani Douglas. - Jeden z pracowników wręczył mi kluczyki. - A jak się pisze pani imię? - Phillipa - przeliterowałam. Jak każdy nieśmiertelny, dysponuję plikiem paszportów, dowodów osobistych i praw jazdy. Zawsze ktoś ma przyjaciela, który zna kogoś, kto może załatwić to, czego potrzebujemy. Przez lata korzystałam z pomocy faceta z Frankfurtu. Był geniuszem, w czasie II wojny światowej podrobił tysiąc dowodów tożsamości. W moich paszportach są różne nazwiska, daty urodzenia (mieszczą się w przedziale od osiemnastu do dwudziestu jeden lat), miejsca pochodzenia. Zanim rządy zaczęły śledzić ludzi, było o wiele łatwiej. Potem pojawiły się różne numery, NIP-y. Co za bzdura. - Jakie piękne imię. - Mężczyzna posłał mi uśmiech czirlidera. - Mhm. Do samochodu w tę stronę? Kiedy tylko wyjechałam z Bostonu, rozłożyłam swoją mapę Massachusetts. Ludzie z wypożyczalni mogli przygotować dla mnie trasę do West Lowing, ale bałam się, że to sobie przypomną, kiedy ktoś później by ich wypytywał. A w tej chwili chciałam zniknąć. Czułam się, jakby ścigał mnie diabeł, pochłaniała jakaś katastrofa i jakbym po prostu musiała... uciec. Miałam siedem godzin na myślenie podczas lotu z Londynu do Bostonu. To niedużo na dogłębną analizę czterystu lat wzbierającej ciemności i głupoty, ale mnóstwo czasu, żeby przypomnieć sobie całą masę złych rzeczy i poczuć się jak ślimak pod kamieniem. Albo jeszcze gorzej. Jak galaretowaty szlam. Trafiłam na West Lowing. To mała plama w środku Massachusetts, przy jeziorze Lowing i po prawej stronie rzeki Lowing. Domyślam się, że jakiś Lowing był kilkaset lat temu niezłą szychą i odczuwał potrzebę opaćkania swoim nazwiskiem całej okolicy. Dojazd tam potrwa ze dwie godziny. W Irlandii po dwóch godzinach jazdy można pokonać trzy czwarte kraju wszerz. Przez Luksemburg przejeżdża się w pięć minut. Ameryka to wielki, wielki teren. Na tyle wielki, żeby w nim zniknąć? Miałam taką nadzieję.
********** No więc, o tej całej nieśmiertelności. Na pewno macie pytania. Ja nie znam wszystkich odpowiedzi. Nie wiem, ilu nas jest. Poznałam setki przez lata, z prostej matematyki wynika, że nasza liczba cały czas się zwiększa, prawda? Rodzą się nowi, starzy bardzo rzadko znikają. Sami pewnie wpadliście na paru, nie zdając sobie z tego sprawy. Ogólnie rzecz biorąc, nieśmiertelni to ludzie, którzy nie umierają wtedy, kiedy powinni. Większość z nas jest przekonana, że nieśmiertelni istnieją od zawsze - tak jak ludzie, którzy wierzą w wampiry, myślą, że wampiry są od zawsze (a propos, jeżeli zajrzeć do starych wierzeń wampirów, można się natknąć na wątki „wiecznego życia"). Nie wiem, jak powstaliśmy ani skąd się wzięliśmy, ani dlaczego, ale poznałam nieśmiertelnych większości ras i grup etnicznych. Potrzeba dwóch nieśmiertelnych, żeby stworzyć nowych małych nieśmiertelnych. A zatem kiedy nieśmiertelny zada się z normalną osobą, ich potomek nie będzie nieśmiertelny, ale w wielu przypadkach ci ludzie żyją niezwykle długo. Słyszałam o takiej kobiecie we Francji i w jednym mieście w Gruzji, gdzie mnóstwo osób dożywa ponad stu lat. Tłumaczą to zdrowym trybem życia i dietą bogatą w białko. Ha! A to po prostu oznacza, że tam zakręcił się nieśmiertelny. Owszem, starzejemy się, ale inaczej niż śmiertelni. Do szesnastki jeden nasz odpowiada jednemu zwykłemu rokowi. Później to jest zwykle rok w stosunku do stu ludzkich lat. Widziałam nieśmiertelnych, co starzeli się o wiele szybciej lub wolniej. Ale dlaczego? Najstarszy nieśmiertelny, jakiego poznałam, miał około ośmiuset lat. Był potworny, zarozumiały, skąpy i zły. Ciekawie jest spotkać nieśmiertelnego, który ma dopiero czterdzieści albo pięćdziesiąt lat - jeszcze niezupełnie dotarła do nich rzeczywistość, czują się jak dorośli, ale nadal wyglądają jak nastolatki. Są w dziwnym stanie zawieszenia, bo w pewnym sensie nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Ja urodziłam się w 1551 roku, ładna symetryczna liczba. Czterysta pięćdziesiąt lat później nadal sprawdzają mi dowód w pubach. Zanim pomyślicie: o, super!, wytłumaczę, jaki to kolec w tyłku. Już dawno osiągnęłam pełnoletność, a przy tym pozostaję zamknięta w wiecznym zmierzchu młodości i nie mogę wyjść poza to, jak wyglądam. Ale wielu nastolatków chyba czuje się nieśmiertelnymi. Pojęcie niebezpieczeństwa lub śmierci jest im całkiem obce i odległe. Może więc jednak nadal należę do grupy nastolatków. Dobra, wiem, mam nie przynudzać. Nie chorujemy na raka, cukrzycę i tym podobne. Ale łapiemy katar, grypę czy choroby zakaźne, tyle że zdrowiejemy. Dla waszej informacji, blizny po ospie wietrznej znikają po piętnastu latach. Możemy się poparzyć, stracić kończyny, mieć potworne rany - ale się goją, jak wyjaśniłam wcześniej. Ręce i nogi odrastają. To proces jednocześnie odrażający i fascynujący. Trwa kilka lat. Mimo tego, jak się nazywamy, można nas zabić. Ale trzeba się trochę namęczyć, więc lepiej nie próbujcie. Co robimy? Mniej więcej to co zwykli ludzie. Żyjemy na tej samej planecie, korzystamy z tych samych rzeczy. Jedni są hulakami (bez nazwisk, no dobra - ja). Inni wykorzystują czas sensowniej - studiują, uczą się, szlifują talenty artystyczne lub rękodzielnicze, podróżują. Niektórzy ani nie imprezują, ani nie pracują nad sobą. Żyją w stanie permanentnego niezadowolenia, nie lubią niczego, zawsze znajdą powód do narzekania, nienawidzą nieśmiertelnych i ludzi. Poznałam takich i zawsze miałam ochotę posadzić ich na krze, a potem wepchnąć do oceanu.
Czy się pobieramy, mamy dzieci? Czasami. Ja miałam męża. To ciekawostka - jeżeli wychodzisz za normalną osobę, bez względu na to, jak ją kochasz, starzeje się i umiera, a ty nie. Więc w pewnym momencie musisz jej o sobie powiedzieć, bo inaczej będzie zachodziła w głowę. Albo jedno z was trzyma coś w tajemnicy, albo ' oboje. A jeżeli wychodzisz za mąż za innego nieśmiertelnego, to wasz związek trwa baaardzo długo. Najgorsze, kiedy twój małżonek nie jest aefrelyffenem i macie dzieci. Patrzenie, jak one się starzeją i umierają, to jeszcze gorsze niż przyglądanie się starzeniu i umieraniu małżonka. Ale więcej na ten temat później. Po czterech godzinach, trzech espresso i torbie czipsów Ahoy zobaczyłam West Lowing. Z jednego końca miasta na drugi dotarłam w niecałe dziesięć minut. No, to nie metropolia. Zawróciłam i pojechałam z powrotem drogami wijącymi się wokół przedmieść. Nie wiedziałam, czego szukam. Znaku? W sensie dosłownym: „River's Edge, w lewo", albo metaforycznym: płonący krzak, błyskawica wskazująca właściwy kierunek. Dwie minuty później znów znalazłam się za miastem. Zatrzymałam się na poboczu, oparłam głowę o kierownicę i walnęłam pięściami w deskę rozdzielczą. - Nastasya, jesteś idiotką. Głupią, pieprzoną kretynką i zasługujesz na to. - Prawdę mówiąc, zasługuję na coś o wiele gorszego, ale traktuję siebie dość łagodnie. Po kilku minutach namysłu wysiadłam i weszłam do pobliskiego lasu. Przez dobrą chwilę nie minął mnie żaden samochód. Jakieś pięć metrów od drogi uklękłam na ziemi, kładąc dłonie na płask. Wypowiedziałam kilka słów -tak starych, że brzmiały jak ciąg niepowiązanych ze sobą sylab. Były archaiczne już w czasach, kiedy się urodziłam. Te słowa ujawniają rzeczy ukryte. Jedno z niewielu zaklęć, jakie znam. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz go używałam. Może żeby znaleźć klucze w latach dziewięćdziesiątych? Zamknęłam oczy i zaraz zaczęły się pojawiać obrazy. Droga, zakręt, klon z liśćmi zabarwionymi na jesienne kolory. Zobaczyłam, dokąd muszę jechać. Wzięłam głęboki oddech i wstałam. Tam, gdzie znajdowały się moje dłonie, liście i gałązki zamieniły się w proch, wyschły i się rozsypały. Późna koniczyna zwiędła - została pozbawiona życia, żebym ja mogła przeprowadzić swój dziecinny czar. W miejscu, z którego wzięłam moc, pozostały dwa ślady zniszczenia. Tak właśnie robią nieśmiertelni - żeby uprawiać magyię, wydzieramy moc komuś innemu. W każdym razie, większość z nas to robi. Wróciłam do samochodu i znów pojechałam krętymi drogami, oplatającymi miasteczko. Zaczęłam się uważnie rozglądać. Starałam się wyczuć, gdzie jestem. Wiedziałam, że przemierzałam tę trasę dziesięć minut temu, ale tym razem przypatrywałam się każdemu drzewu, każdej polnej ścieżce. I znalazła się - nieoznaczona droga, klon rozpalony kolorami, z konarami w kształcie litery V, jakby przed laty uderzył w nie piorun. Skręciłam. Mój mały wynajęty samochód podskakiwał na nieutwardzonej drodze; mogę się założyć, że w czasie mocnych śnieżyc trudno tędy przebrnąć. Zaczynało mi być zimno, więc podkręciłam ogrzewanie. Po kawie z cukrem byłam pobudzona i nagle ogarnęła mnie świadomość zupełnej niedorzeczności tego, co robię. Jestem stuknięta. To najgłupsza rzecz, jaka w życiu przyszła mi do głowy. Przypuszczałam, że w dużej mierze przez panikę i nerwowe załamanie.
Nagle się zatrzymałam i oparłam czoło o kierownicę. Przyjechałam tu szukać kobiety o imieniu River. To idiotyczne. Co ja sobie myślałam? Muszę zawrócić, oddać auto i wrócić do domu. Tym razem tam, gdzie zdecyduję, że ma być dom. Kiedy poznałam River? Chyba w 1920? Albo w 1930? Pamiętam tylko jej gładką, opaloną twarz i dłonie - silne, szczupłe. Włosy miała siwe, co bardzo nietypowe wśród nieśmiertelnych. Innocencio rozbił swój pierwszy samochód - i dosłownie pierwszy. Dopiero skonstruowany. W 1929 roku? Chyba tak. Kupił sobie naprawdę ładny model A, w odcieniu brudnego błękitu. Jeden z pierwszych modeli A, które Ford przysłał do Francji. Incy cieszył się nim kilka tygodni, potem wylądował w rowie na drodze przy Remis. Zatrzymał się jakiś kierowca, żeby nam pomóc. Noc. Ja wyleciałam przez przednią szybę i wpadłam do rowu. Miałam poranioną twarz - jeszcze nie wynaleziono szyb bezpieczeństwa i pasów. Było zimno. Innocencio i Rebecca też wylecieli z samochodu. Re-becca - zwykła śmiertelniczka - strasznie się połamała. Pewnie trafiła do szpitala. Imogen zginęła - złamała kręgosłup, uderzając w drzewo. Innocencio i ja byliśmy poturbowani, ale mogliśmy chodzić. Imogen i Rebeccę poznaliśmy zaledwie dzień wcześniej na imprezie. Obie ładne, bogate i spragnione zabawy. Niestety, trafiły na nas. Z pomocą przybiegli nam kobieta i dwóch mężczyzn. Mężczyźni ostrożnie wsadzili Rebeccę na tylne siedzenie ich samochodu i stwierdzili, że Imogen nie żyje. Kobieta sprawdziła, co z Innocenciem, który już się otrząsnął i zaczął rozpaczać nad stratą pięknego auta. Zostawiła go i podeszła do mnie - właśnie usiłowałam się wydostać z rowu z lodowatą wodą. Uklękła i po francusku pocieszała mnie, że wszystko będzie dobrze. Powiedziała, że powinnam leżeć nieruchomo, i próbowała zbadać mi puls. Odgarnęłam przemoczone włosy z oczu, zacisnęłam sobie wokół szyi kołnierz z lisa i spytałam, która godzina - jechaliśmy na imprezę sylwestrową. Imogen nie żyła, a ja... co za wstyd, martwiłam się, czy zdążymy. Zepsucie i obojętność. Ale cóż... przecież Incy nie zabił jej celowo. Czasami ludzie wydają się tacy... krusi. Wtedy ujęła mój podbródek i spojrzała mi w oczy. Od razu się zorientowałyśmy, że jesteśmy nieśmiertelne. Nie istnieje żadna szczególna cecha. Nie mamy wielkiego „N" pod siatkówką. Ale potrafimy się rozpoznać. Usiadła i przyglądała się miejscu katastrofy - rozbitemu samochodowi, martwej dziewczynie. A Innocencio i ja zaczęliśmy się zbierać. - Nie musi tak być - odezwała się po francusku. - Co? - spytałam. - Możesz mieć o wiele więcej, być kimś więcej. - Pokręciła głową ze smutkiem w ciepłych brązowych oczach. I tak zrodził się we mnie bunt. Otarłam z oczu krew i wstałam. - River - przedstawiła się. - Mieszkam w Ameryce. W Massachusetts, na północy. Miasteczko nazywa się West Lowing. Przyjedź. - Wskazała na rozbity, płonący samochód, na mężczyznę ostrożnie niosącego ciało Imogen. Obrzuciła Incy'ego badawczym spojrzeniem i natychmiast uznała go za nicponia, imprezowicza, jałową ziemię, na której ziarno mądrości umrze. - Byłam w Massachusetts - odparłam. - Purytańskie. Snobistyczne. I zimne. Posłała mi przelotny, smutny uśmiech.
- West Lowing jest inne. Powinnaś tam wpaść, kiedy się tym zmęczysz. - Znów zerknęła na forda, na Incy'e-go. - Jak ci na imię? Wzrok miała ostry, inteligentny; odniosłam wrażenie, że zapamiętuje kształt mojej twarzy, zarys ucha. Mocniej otuliłam się futrzanym kołnierzem. - Christiane. - Christiane. - Skinęła głową. - Kiedy się zmęczysz i zapragniesz być kimś więcej, odwiedź West Lowing. Massachusetts. Mój dom nazywa się River's Edge. Na pewno go znajdziesz. River wsiadła do samochodu z dwoma mężczyznami, z Rebeccą, martwą Imogen i odjechali, zostawiając mnie, Incy'ego i jego rozbite piękne niebieskie auto. W końcu zabraliśmy się stopem, później wsiedliśmy w pociąg do Paryża, a potem do Marsylii i zupełnie wykasowałam z pamięci River i Imogen. Aż do przedwczoraj. Po osiemdziesięciu latach zdecydowałam się skorzystać z jej propozycji. Cholernych osiemdziesiąt lat później zakładałam, że ciągle tam jest, a zaproszenie pozostaje aktualne. Jak się domyślacie, nieśmiertelni często się przemieszczają. Żyć w tej samej mieścinie przez pięćdziesiąt lat i nie zmienić wyglądu - cóż, to wzbudzałoby podejrzenia. Więc rzadko zatrzymujemy się na dłużej w jednym miejscu. Dlaczego sądziłam, że River nadal tam mieszka? Chyba dlatego, że wydawała się... taka ponadczasowa. Bezsensowny stereotyp, jeżeli chodzi o nieśmiertelnego, wiem. I... niezwykle stała. Tak jakby powiedziała, że będzie tam zawsze, że mogę przyjechać w każdej chwili i na pewno ją zastanę. Od espresso z cukrem zaczęły mi drżeć ręce i burczało mi w brzuchu. Co robić? Co robić? Nagle ktoś zapukał w szybę. Podskoczyłam, ledwie tłumiąc krzyk. Moje oszalałe spojrzenie namierzyło mężczyznę - pochylony zaglądał do środka. W gardle połaskotał mnie niemal histeryczny śmiech. Bóg wikingów patrzył na mnie z troską albo podejrzliwie. Był tak przystojny, że zaparło mi dech. Wyglądał jak złota mityczna postać, która nagle ożyła, jakby w jej żyłach zaczęła płynąć ciepła krew. Przyjrzałam mu się, mrużąc oczy - kogoś mi przypominał. Może jest modelem? Czy widziałam go na reklamie bielizny, z odległości dwunastu metrów na Times Sąuare? A może to aktor z jakiejś zwykłej opery mydlanej? Nie kojarzyłam. Opuściłam szybę. Och, bądź spragnionym seksu szaleńcem, który chce mnie porwać i zrobić ze mnie niewolnicę miłości, błagałam w milczeniu. - Tak? - wychrypiałam. - To prywatna droga - oznajmił bóg, spoglądając na mnie z dezaprobatą. Miał ze dwadzieścia dwa lata albo mniej. Ciekawe, czy lubi nastolatki. Mrugnęłam do niego, znów czując na krańcach świadomości, że gdzieś już go widziałam. - A... eee... szukam River. River's Edge. Jego oczy koloru topazu zapłonęły z zaskoczenia. Może River ukrywa swój dom przed sąsiadami? - przemknęło mi przez myśl. O ile w ogóle jeszcze tu jest. - Słyszałeś o kimś takim? - naciskałam.
- Znasz River? - spytał powoli. - Skąd? Kim on jest? Jej ochroniarzem? - Poznałam ją dawno temu. Zaprosiła mnie do siebie - oświadczyłam pewnym głosem. - Wiesz, czy jej dom, River's Edge, jest gdzieś tutaj? Zbyt szybko, żebym zdążyła zareagować, silna dłoń wsunęła się przez okno do samochodu i dotknęła mojego policzka. Ciepła, mocna, a jednocześnie delikatna, ale ja poczułam, że pod jego dotykiem skóra robi mi się lodowata. Nieśmiertelny. On też mnie rozpoznał. Przechyliłam głowę. - Czy ja cię znam? Widziałam już gdzieś? - Gdybym go spotkała, na pewno bym zapamiętała o wiele dokładniej. Nikt nie zapomniałby takiej twarzy, tego głosu. Jednak przejechałam wszystkie kontynenty tyle razy, że ciężko zliczyć. Może nie jest aż tak stary. A może... Należał do tego drugiego rodzaju nieśmiertelnych. A z tymi się nie zadaję, unikam ich jak szarańczy. To osobnicy, z których drwiłam ze swoimi przyjaciółmi. Gardzę nimi niemal tak bardzo, jak oni mną. Łudziłam się nadzieją, że mnie... zbawią. Ochronią. Tdhti. - Nic - odparł i odsunął dłoń, a ja zadrżałam, czując chłód większy niż kiedykolwiek. - Jest tam dalej - powiedział niechętnie. - Przy tej drodze. Na pierwszym rozwidleniu pojedź w lewo. - Więc River nadal tam mieszka? Nic nie mogłam wyczytać z jego miny. Twarz miał nieprzeniknioną. - Tak. Rozdział 3 Obserwowałam go we wstecznym lusterku, kiedy szedł drogą. Był wysoki i barczysty, a dżinsy cudownie opinały jego pośladki. Kiedy patrzyłam na niego od tyłu, cały czas tliło się we mnie wrażenie, że skądś go znam. Zmarszczyłam czoło, wytężając pamięć. Później zobaczyłam swoje odbicie i jęknęłam na głos - moja skóra miała odcień chorobliwej bladości, jakbym dopiero co wyszła z nocnego klubu, wargi to samo, oczy wyglądały dziwnie z powodu niebieskich szkieł kontaktowych, nastroszone czarne włosy były potargane i sztywne. Oto dwa przeciwieństwa - idealny mężczyzna i daleka od ideału kobieta. Wyniszczona, niezdrowa. No, ale chyba to nie ma dla mnie znaczenia? Nie ma. Po czterech minutach tłuczenia się po wyboistej drodze, w końcu zajechałam przed długi piętrowy budynek -bardziej przypominał szkołę lub internat niż dom. Duży i prostokątny, w kolorze surowej, nieskazitelnej bieli, z ciemnozielonymi okiennicami na każdym oknie. Po bokach stały co najmniej trzy budynki; kamienny mur mógł odgradzać spory ogród. Zaparkowałam na wysuszonej jesiennej trawie obok zdezelowanej czerwonej ciężarówki. Przeczuwałam, że kolejnych kilka minut będzie miało historyczne znaczenie, jakby decydowało o mojej przyszłości. Jeżeli nie wysiądę z samochodu, potwierdzę, że zmarnowałam całe życie. I siebie. Przyznam, że boję się swoich przyjaciół, własnej ciemności, historii.
Pragnęłam zostać w tym samochodzie z zamkniętymi oknami i drzwiami, na zawsze. Gdybym była człowiekiem i „na zawsze" oznaczałoby kolejnych sześćdziesiąt lat, pewnie bym tak zrobiła. Jednak w moim przypadku, „na zawsze" trwałoby nieznośnie długo. Nie miałam wyjścia. Przyjechałam tu z konkretnego powodu. Porzuciłam przyjaciół i zaszyłam się na innym kontynencie. W samolocie dotarło do mnie, że poza wybrykiem Incy'ego, moją obojętnością, paranoją, że Incy zobaczył bliznę, było jeszcze setki, tysiące rzeczy, które do tego doprowadziły, wydrążyły moje wnętrze i poczułam się jak pusta muszelka. Nie zabijałam ludzi i nie podpalałam wiosek, ale wytyczałam ścieżkę zła. Z przyprawiającą o mdłości brutalnością zrozumiałam, że niszczyłam wszystko, czego dotknęłam. Zranieni ludzie, rozbite domy, roztrzaskane samochody, zrujnowane kariery - wspomnienia sączyły się jak strużki świeżego kwasu, który wsiąkał w mój mózg, aż chciałam krzyczeć. Miałam to we krwi, wiem. Ciemność. Tę ciemność. Odziedziczyłam ją razem z nieśmiertelnością i czarnymi oczami. Opierałam jej się, kiedy byłam młodsza. Udawałam, że jej nie ma. Ale w końcu przestałam walczyć, poddałam się. Przez długi czas z nią żyłam. Ale tamtej nocy ciemność, która towarzyszyła mi ponad czterysta lat, przytłoczyła mnie swoim ciężarem i nie mogłam znieść tej potwornej istoty, jaką się stałam. Gdybym była zwykłym człowiekiem, kusiłoby mnie, żeby popełnić samobójstwo. A tak omal nie wybuchnęłam histerycznym śmiechem, kiedy pomyślałam, że nawet jeśli zdołałabym odciąć sobie głowę, nie miałabym pewności, czy znajdzie się na tyle daleko od ciała przez tak długi czas, żebym rzeczywiście zdążyła umrzeć. Zresztą jaki miałam wybór? Rzucić się pod piłę do drewna? A co, gdyby odchlastała tylko połowę mojej głowy? Wyobrażacie sobie proces odrastania? Jezu. Nagłe poczułam się tak, jakbym spadła z klifu i miała lecieć wiecznie w stronę wzbierającej rozpaczy i nigdy już nie zaznać szczęścia. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio czułam się naprawdę szczęśliwa. Rozbawiona? Tak. Zajęta? Tak. Szczęśliwa? Nie za bardzo. Nie pamiętałam, jak to jest być szczęśliwym. Jedyną osobą, która w życiu zaproponowała mi pomoc i jako jedyna sprawiała wrażenie, że rozumie, była River. Zaprosiła mnie wiele dziesiątek lat temu. No i jestem. Znów się rozejrzałam i tym razem ją dostrzegłam. Stała na szerokich drewnianych schodach domu. Wyglądała dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy ją widziałam. Niezwykłe. Na ogół często zmieniamy wygląd, i to diametralnie. Ja na pewno się zmieniłam, pewnie ze dwadzieścia razy, od naszego ostatniego spotkania. Wątpiłam, że mnie rozpozna. Ale przyglądała mi się uważnie i najwyraźniej czekała, żebym to ja zrobiła pierwszy krok. Wzięłam głęboki wdech. Miałam nadzieję, że dom jest w środku cieplutki jak grzanka, dostanę herbaty albo drinka i wezmę gorącą kąpiel. Czy mnie pamięta? Czy jej zaproszenie jest jeszcze aktualne? Wiem, że to niedorzeczne powoływać się na coś, co powiedziała ponad osiemdziesiąt lat temu. Ale co mi pozostało? Cóż, robiłam bardziej żałosne rzeczy. Wysiadłam z samochodu i włożyłam skórzaną kurtkę - tę starą, bo tamtą przecież zgubiłam dwie noce temu. Przedzierałam się przez leżące na ziemi liście i rozmyślałam, co się stanie,
jeżeli mnie odprawi. Na pewno pojadę się ukryć w jakimś miłym miejscu. Na Fidżi albo dokądś indziej. Zostanę tam, dopóki nie poczuję się lepsza, mniej bezwartościowa. Może kiedyś to nastąpi. Incy w końcu będzie się wydawał mniej przerażający, a ja zapomnę o taksówkarzu, tak jak do wczoraj nie pamiętałam o Imogen. - Witaj - powiedziała, kiedy już się zbliżyłam. Miała na sobie spódnicę z miękkiej wełny w prążki, a na ramionach wełniany szal. Proste siwe włosy spięła klamrą. -Zapraszam. - Cześć. River? - Tak. - Usiłowała skojarzyć moją twarz. - Jak ci na imię, dziecko? Lekko zaśmiałam się z tego, że ktoś nazywa mnie dzieckiem. - Nastasya. Obecnie. - Poznałyśmy się. - To było stwierdzenie, nie pytanie. Skinęłam głową, krusząc liście podeszwami. - Dawno temu. Mówiłaś, że jeżeli kiedykolwiek zechcę zrobić coś więcej, mam przyjechać do West Lowing. - Spojrzałam w dal i dostrzegłam chmury nadciągające z południowego zachodu. - Nastasya - powtórzyła. Patrzyła na moje kruczoczarne włosy i niebieskie źrenice; dzięki szkłom kontaktowym kolor oczu zgadzał się z danymi mojego amerykańskiego paszportu. Usiłowałam sobie przypomnieć, jak wyglądałam, kiedy po raz pierwszy się spotkałyśmy, ale nie potrafiłam. - Christiane. - Wyłoniłam z pamięci jedno ze swoich wielu imion. Ale nie to prawdziwe. - Wtedy miałam na imię Christiane. Widziałyśmy się we Francji, po wypadku samochodowym. Chyba pod koniec lat dwudziestych. - Ach, tak. - Pokiwała głową. - To była niedobra noc. Ale cieszę się, że cię poznałam. I że tu jesteś. - Cóż... - Patrzyłam wszędzie, tylko nie na jej twarz. -Wiem, że to dawne dzieje, ale pomyślałam, że jeżeli... - Cieszę się, że tu jesteś, Chri... Nastasyo - powtórzyła. - Witam. Masz coś ze sobą? Przytaknęłam, myśląc o swojej walizie. I oczywiście o całym bagażu emocjonalnym. - To dobrze. Pokażę ci twój pokój, a później się rozgościsz. Mam pokój? - To jest hotel? - spytałam, wchodząc za nią do holu. Na okrągłym stole stał wazon pełen zasuszonych gałęzi klonu. Piękne szerokie, kręte schody prowadziły na piętro. Wszystko białe, proste, eleganckie. Dziwne, ale jak tylko przekroczyłam próg tego domu, poczułam się... mniej przerażona? Mniej... bezbronna? A może tylko mi się zdawało. - Kiedyś to było miejsce spotkań kwakrów - wyjaśniła River, kierując mnie na górę. Wyczuwałam, że w budynku są inni ludzie, ale wszędzie cisza, spokój. - W XVIII wieku mieszkało tu około czterdziestu przyjaciół. Pracowali na farmie. Ja ją prowadzę od 1904 roku, pod różnymi postaciami.
To oznaczało, że ona, podobnie jak my wszyscy, musiała zmieniać wcielenia, żeby wytłumaczyć swoje nieprzerwane istnienie. Zaczęła jako jedna osoba, później udawała, że umarła, potem pojawiła się jako dawno zaginiona córka poprzedniego właściciela, żeby odziedziczyć dom, i tak dalej. Taki wątek pojawił się chyba w którymś z odcinków Star Treka. - A teraz? River poprowadziła mnie szerokim korytarzem, później skręciła w prawo i tamtędy doszła do kolejnego długiego korytarza z oknami po jednej stronie i z drzwiami w równych odległościach po drugiej. Uśmiechnęła się. Teraz wyglądała młodziej. - To dom dla zbłąkanych nieśmiertelnych. - A jaką wersję znają miejscowi? - spytałam. - Mała rodzinna farma, gdzie ludzie przyjeżdżają uczyć się technik prowadzenia organicznych upraw. Co również jest prawdą. - Przystanęła przed drzwiami dokładnie naprzeciwko okna, rozjaśnionymi jesiennym słonecznym światłem. Kiedy je otworzyła, zajrzałam do środka. - Jak organiczna farma mnichów? River się roześmiała. Pokój był mały i prosty. Stało w nim zaledwie kilka mebli: wąskie łóżko, nieduża szafa, drewniane biurko i krzesło. Ostatnim razem, kiedy przebywałam poza londyńskim mieszkaniem, zatrzymałam się w Jerzym V w Paryżu. A wcześniej w St. Regis w Nowym Jorku. Zazwyczaj wybieram ekstremalny luksus. - Nie, nie mnichów. - River weszła do pokoju. - Po prostu ludzi, nieśmiertelnych, którzy chcą się skupić na innych rzeczach w tym momencie ich życia. Oczywiście możesz porozstawiać tu swoje rzeczy, żeby było przytulniej. Pomyślałam o typowym „wystroju wnętrz" w swoim mieszkaniu - porozrzucane ciuchy, puste butelki po alkoholu, pełne popielniczki, książki, gazety, pudełka po pizzy i tak dalej. Może jednak nie, stwierdziłam w duchu. - Więc jest nas tu więcej? - Usiadłam na łóżku na próbę. Ale niewygodny materac. - W tej chwili czworo nauczycieli i ośmioro uczniów -wyjaśniła River. Zamknęła drzwi i oparła się o nie z poważną miną. - Daję ci tydzień na zastanowienie, czy chcesz zostać, Nastasyo. Mam nadzieję, że tak. Sądzę, że wiele tu dostaniesz i że zdołasz odnaleźć szczęście, o ile będziesz na nie otwarta. Ale pamiętaj, to nie hotel ani spa. To pewnego rodzaju połączenie kibucu i ośrodka rehabilitacyjnego. Jest do zrobienia praca i wykonujemy ją wszyscy. Będziesz musiała się nauczyć pewnych ciężkich i bolesnych rzeczy. Przez lata wypracowaliśmy dobry system i każdy, kto tu przyjeżdża, musi się stosować do naszych zasad. - Aha. - Może posiedzę kilka dni, wymyślę plan B i znowu prysnę, pomyślałam. River się uśmiechnęła. Wydawała się tak szczerze ciepła i gościnna, że żałowałam, iż nie jestem dla niej lepszym materiałem. Ale to było raczej przesądzone. - Nikt cię nie będzie zmuszał, żebyś została. Ani przekonywał, że powinnaś uratować swoje życie. Jeśli jeszcze nie dorosłaś po... dwustu latach?
- Czterystu. Czterystu pięćdziesięciu dziewięciu -uściśliłam. W jej oczach rozbłysło zaskoczenie, a ja odniosłam nieprzyjemne wrażenie, że to raczej z powodu mojego zachowania niż wyglądu wzięła mnie za młodszą osobę. - Dobrze, czterystu pięćdziesięciu dziewięciu latach. Ale jeżeli do tej pory nie stałaś się dużą dziewczynką, nie zamierzamy trzymać cię tu siłą. Będziemy ci pomagać, jak tylko możemy, pod warunkiem że ty też dasz coś z siebie. Jeżeli chcesz się prześlizgnąć, to miejsce nie jest dla ciebie. - Jasne - mruknęłam. River się roześmiała, potem podeszła do łóżka, pochyliła się i mnie przytuliła. Czułam ciepło, mocne wsparcie i pocieszenie. Nie mogłam sobie przypomnieć takiego uścisku. Dziwne, ale odwzajemniłam go, poklepując ją delikatnie jedną ręką. - Nie mam zamiaru cię odstraszyć - powiedziała. -Chcę, żebyś została. Ale nie życzymy sobie pokazów niedojrzałości. Rozumiesz? - Mhm. - Przytaknęłam. Nie przychodziła mi do głowy żadna błyskotliwa riposta. Teraz, bardziej niż wcześniej, nie miałam pojęcia, co tu robię. Może przesadnie na wszystko zareagowałam? To jakaś komiczna pomyłka. W każdym razie na pewno kiedyś będę się z tego śmiała. Za dziesiątki lat. Wielka ucieczka. Ha, ha, ha. Chyba aż taka zła to nie jestem. A później przypomniałam sobie taksówkarza z twarzą dokładnie oświetloną przez latarnię i to, jak odeszłam, i coś we mnie pękło. - Ile masz lat? - spytałam mimowolnie. Przystanęła w drzwiach. - Cóż, więcej niż ty - odparła smutno, odgarniając kosmyki włosów z twarzy. - To znaczy? - Nie wiedziałam, dlaczego to mnie interesuje. Pewnie nie chciałam, żeby ktoś młodszy ode mnie zachowywał się, jakby pozjadał wszystkie rozumy? - Urodziłam się w 718 roku w Genui, w Królestwie Italii. - Jej wzrok napotkał mój. Uśmiechnęła się. - Niewiele się tam zmieniło. - Och. - Skinęłam głową, a ona uśmiechnęła się po raz ostatni i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Dobrze, że nie wypaliłam: „O Boże, ale jesteś stara". Położyłam się na łóżku niewiarygodnie zmęczona. To nie moje miejsce - ciepło, spokój, życiowe zasady, zmiana i niezmienność jednocześnie. Byłam japońską gwiazdą origami, fruwającą po świecie. Byłam problemem. Lodowata rozpacz rozsadzała mi pierś - to komicznie absurdalny obraz, a jednak jedyny, jaki przyszedł mi do głowy. O Boże, mam przerąbane. Mały grzejnik przy ścianie dawał przyjemne ciepło. Zdjęłam znoszoną skórzaną kurtkę, ciężkie buty motocyklowe i poczułam się wolna, lekka. Szczelniej otuliłam się męskim welurowym swetrem i dokładnie zasłoniłam kark. Oczy mi się kleiły, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. - Otwarte - zawołałam, tęsknie myśląc o obsłudze pokojowej. Już zauważyłam, że żadne drzwi nie mają zamka. Oryginalnie.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich bóg wikingów. Spojrzałam na jego twarz spod przymkniętych powiek, wysilając umysł, znów zaniepokojony mglistym wspomnieniem, które zniknęło, gdy tylko chciałam je uchwycić. W jednej ręce trzymał moją walizkę - z pewnością ważyła więcej niż ja. Postawił ją na podłodze. - Proszę. - Sama bym ją wniosła. - Usiadłam skrępowana, bo wiedziałam, jak wyglądam. Bywało, że wyglądałam naprawdę pięknie. Mam regularne rysy twarzy, ładne oczy, pełne usta, wysokie kości policzkowe i tak dalej. Wtedy, kiedy trzymam się w garści, wiem, że mogę się prezentować naprawdę atrakcyjnie. Tyle że nie trzymam się w garści od jakichś czterdziestu lat. Mniej więcej. Teraz brutalnie i boleśnie uświadamiałam sobie, że jestem chuda jak kościotrup, mam skołtunione włosy pofarbowane na jaskrawą, sztuczną czerń. Pewnie wyglądam, jakbym została zabalsamowana albo właśnie wyleczyła się z cholery. Miałam na sobie to, co udało mi się znaleźć bez plam. Krótko mówiąc, obraz nędzy i rozpaczy. Bóg wiking był olśniewający: pełna blasku złocista skóra, doskonale ułożone brązowe włosy i złote oczy koloru sherry, którą piłam raz w Gruzji. Wysoki, ale nie do nieba; silny i umięśniony, a jednak nie wydawało się, jakby tym nadrabiał inne braki; męskie rysy, ani za ostre, ani za miękkie. Nos z małym wzgórkiem i lekko zakrzywiony, jakby po złamaniu, co oczywiście dopełniało doskonałego wizerunku, w japońskim rozumieniu tego pojęcia. Gdzieś już widziałam jego twarz. Nieważne - i tak zapierał mi dech w piersiach. Wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć, żebym mu nie zawracała głowy podziękowaniami za pomoc. Niestety to tylko dodawało mu uroku. - Jak masz na imię? - spytałam możliwie obojętnym tonem. - Reyn. Rain? Regin? Rane? - A ja jestem Nastasya. - Wiem. Był nieprzyjemny, odpychający. Zastanawiałam się, dlaczego tu jest. Czy wszyscy w River's Edge są przegrani jak ja? Czy ktoś jeszcze się ukrywa? Chciałam poznać historię tego faceta. Może okaże się jeszcze gorsza niż moja. - Dobra, dzięki - rzuciłam krótko, zdenerwowana jego zachowaniem. - River prosiła, żebym ci przekazał, że kolacja o siódmej. Wycofał się i niemal bezszelestnie zamknął drzwi. Chciałam zapytać, gdzie się jada kolacje, ale stwierdziłam, że pewnie mi powie, abym po prostu kierowała się nosem. Położyłam się na łóżku, znów śniąc na jawie. Serce mi się ścisnęło, kiedy zrozumiałam, że nic z tego nie wyjdzie. Jeżeli potrzeba mi więcej dowodów - choć na razie nie miałam żadnych - ten Reyn był nim. Tutaj ludzie pewnie zajęci są wyłącznie robieniem dobrych uczynków i najlepszym wykorzystywaniem niekończącego się życia. Ja jedynie staram się uciec od ciemności, która spowija wszystko, czego dotknę. Chcę się ukryć - przed Incym, przed samą sobą, przed swoją przeszłością i teraźniejszością, a nawet przed przyszłością.
Incy. Znów zadrżałam i roztarłam ręce przez puszyste rękawy. Na pewno zaczął się już zastanawiać, gdzie się podziałam. Rzadko nie widzieliśmy się albo nie rozmawialiśmy ze sobą przez cały dzień. Martwi się? Co myślą inni? Ruszą na poszukiwania? Nie mogłam wrócić. Tego byłam pewna. I nie mogłam tu zostać. Dobra. Parę posiłków, parę nocy i ucieknę. I tak niewiele zostało we mnie tego, co można by zbawić. Rozdział 4 San Francisco, Ka fifornia, 1967 Chodź, chcę mieć z tobą zdjęcie - powiedziała Jennifer, ciągnąc mnie za rękaw kaftana. Przerzuciłam swoje blond włosy za ramię. - Oczywiście. Jennifer i ja stanęłyśmy na szerokich schodach i uśmiechnęłyśmy się do polaroidu Rogera. W salonie na niższym poziomie ludzie zanosili się od śmiechu. Na drogim gramofonie grało Eight Miles High. Płonęły świece i kadzidła, a nowy aparat świetlny rzucał na ściany psychodeliczne wzory. Wiedziałam, że wyglądam niesamowicie - miałam mocno podkreślone oczy w stylu egipskim, jasnoróżową szminkę, jedwabny kaftan ze stójką, który przywiozłam z Indii, w niespokojne, pastelowe wiry. Dla bezpieczeństwa szyję przewiązałam jedwabną apaszką od Petera Maksa. Uwielbiałam lata sześćdziesiąte. Czterdzieste były przytłaczające, szare i ponure. Pięćdziesiątych nienawidziłam, bo wszyscy nabierali się na amerykański sen i marzyli o samochodach wielkości słonia ze zderzakiem w kształcie rakiety. Ale sześćdziesiąte, dla nas, nieśmiertelnych, dla moich przyjaciół i mnie, wydawały się idealne. Totalny luz, szaleństwo. Każdego, kto się z tym nie zgadzał lub nie pochwalał takiego stylu życia, wykluczano, uznawano za sztywniaka. A imprezy... Ostatni raz tak wszechogarniającej zabawowej atmosfery doświadczyłam na Long Island w Nowym Jorku, tuż przed wielkim kryzysem w 1929 roku. - Hope! - Ktoś wcisnął mi kieliszek szampana do ręki i pocałował mnie w oba policzki. Później znowu zniknął, wymachując w tłumie fioletową marynarką. - Hm... - Upiłam łyk szampana, a Roger cały czas pstrykał zdjęcia. W pewnym momencie zmienił lampę błyskową, a tę poprzednią wyrzucił przez ramię. Wylądowała w fontannie w holu, a my się śmialiśmy. - Hope. - Cześć, Max - powiedziałam z promiennym uśmiechem. Czułam się lekka, piękna i apetyczna, szumiało mi w głowie. - Masz już tyle lat, żeby to pić? - Jego słowa brzmiały prawie poważnie. Max to producent filmów w Los Angeles, gwiazdor. Nie był nieśmiertelny. Na tym przyjęciu bawiło się nas tylko kilkoro.
- Boisz się nalotu glin za podawanie alkoholu nieletnim? - odparłam rezolutnie. Zamrugałam, bo nagle moje powieki stały się strasznie ciężkie. I zaczęłam przeżywać najfajniejsze chwile w życiu, histerycznie, strasznie zabawne. Czułam się najszczęśliwszą osobą na ziemi. Tobyła najlepsza impreza w historii. - Mniej więcej. - Max poprawił okulary na nosie i posłał mi długie spojrzenie. - O Jezu - westchnęłam, przyglądając się bąbelkom szampana. Bardzo powoli dryfowały ku powierzchni złotego wina. - Boże, widzę każdy bąbelek. Piękne. - Czy Max powiedział coś, co wymagało odpowiedzi? Nie wiedziałam. W tej chwili liczyło się to, że obserwuję każdy bąbelek, dopóki nie wypłynie na powierzchnię. Gdybym mogła całkowicie się w tym zanurzyć, zgłębiłabym tajemnice świata. Na pewno. - O cholera - mruknął Max. - Roger? Rog! Czy ktoś ochrzcił szampana? Roger zachichotał. Cały czas pstrykał aparatem, który nie przestawał wypluwać na podłogę szarych kwadratów w białej ramce. Na karteczkach powoli pojawiały się twarze, uśmiechy i kolory. To dopiero magia! - Tak, chłopie! - zawołał Roger. - Najlepszą berkeley! Max jęknął. Zabrał mi alkohol. - Nie! - krzyknęłam w panice. - Muszę oglądać bąbelki! - Świat się zawali, jeżeli nie wypełnię bąbelkowej misji. - Oddawaj! Max wyciągnął kieliszek nad moją głową. - Hope, nie. Jesteś za młoda. Nie powinno cię tutaj być. Jezu, jeżeli nas nakryją... - Oddawaj! - Usiłowałam doskoczyć do kieliszka, ale zachwiałam się jak wierzba w czasie huraganu. - Och, och, patrz! Widzę wszystkie swoje ręce. - Kiedy machnęłam dłonią, powstały ciemne migawki dłoni, jakby ktoś puścił film w zwolnionym tempie. Niesamowite. - Hope, jesteś odjazdowa. - Jennifer znów stała obok, obejmując mnie w talii. - Wiem! Spójrz na moje dłonie. - Hope! Hope! Tutaj! - Ktoś pomachał do mnie z pomarańczowej zamszowej sofy. Buty wydawały mi się za ciężkie, żeby tam w nich dojść, więc je zrzuciłam. Poruszyłam palcami na białym dywanie z alpaki. Dotyk wełny był zbyt intensywny. - Nie, muszę mieć buty - stwierdziłam na głos. Usiadłam na podłodze, żeby znowu je włożyć. Najwidoczniej pociągnęłam ze sobą Jennifer, bo obie leżałyśmy na białym dywanie, uśmiechając się do sufitu. - Hope, jesteś taka piękna - wyznała Jennifer. - Hope, dlaczego leżysz na ziemi? Aleś ty głupia. -Incy uśmiechnął się do mnie z góry, a później też położył się na dywanie. W trójkę wpatrywaliśmy się w kryształowy żyrandol Maksa nad naszymi głowami. - Cześć, Michael - powiedziałam dumna, że zapamiętałam jego obecne imię. - Hope jest taka piękna - powtórzyła Jennifer. Incy uśmiechnął się szeroko, a Jennifer oczarowana wstrzymywała oddech.
- Hope? Może podrzuciłbym ciebie i innych do domu? - zaproponował Max. Jego oczy za okularami w rogowych oprawach wydawały się miłe, ale był spięty i sztywny w kasztanowym golfie i prostych garniturowych spodniach. Jakby się wywyższał. - Dobra? Robert nie powinien cię zapraszać. Może za parę lat, co? - Hope musi być zawsze! - upierała się Jennifer. - Bez Hope nie ma imprezy! Z uśmiechem spojrzałam na Maksa. Czułam, jakbym patrzyła w długi tunel. - Beze mnie nie ma imprezy - przypomniałam mu beztrosko. - Tak! - krzyknął Incy. - Potrzebujemy Hope! Dziewczyna stojąca parę kroków dalej usłyszała to i powtórzyła, jakby te słowa stały się jej nową mantrą. Po minucie wszyscy na dole olbrzymiego domu Maksa skandowali: - Potrzebujemy Hope! Potrzebujemy Hope! Czułam się piękna, kochana, pożądana, popularna, szczęśliwa - to było takie zabawne i miłe. Chciałam, żeby trwało wiecznie. - Dobra, Max - wymamrotałam sennie. - Mam czterysta lat i... - policzyłam z trudem - szesnaście. Jestem zupełnie pełnoletnia. Incy się poderwał, Jennifer uśmiechnęła się rozbrajająco, z lekkim zmieszaniem, a Max westchnął i przewrócił oczami. Nie pamiętam, jak dotarłam do domu po tej imprezie. Max zmarł dwa lata temu, widziałam w wiadomościach. Dożył siedemdziesięciu czterech lat. Ja nadal wyglądam na szesnaście. I owszem, jak się nad tym zastanowić, to chyba wtedy po raz ostatni czułam się szczęśliwa. ********** Otworzyłam oczy. W oddali bił dzwon. Niemal spodziewałam się, że zobaczę młodego Maksa, pochylającego się nade mną z troską, że poczuję na ciele cienki indyjski jedwab. Zaczynałam się już nawet zastanawiać, na czyją imprezę dzisiaj pójdę. Zamiast tego zobaczyłam gładki biały sufit z cienkim pęknięciem, rozchodzącym się od rogu w kształcie pajęczyny. Zmarzłam, leżąc na twardym, wąskim łóżku. O Boże. To było pięćdziesiąt lat temu. River's Edge. Ciągle tu jestem. A dzwon na pewno wzywa na kolację. Odwróciłam się na bok, owijając się welurowym swetrem. Nie mam siły tam iść. Mój żołądek zaprotestował głośnym burknięciem, dając mi znać, żebym zbierała tyłek w troki. Nie miałam nic w ustach od porannej kawy i czipsów Ahoj! Z trudem wstałam i wzięłam jeden ciężki motocyklowy but. Zerknęłam na drzwi i nasłuchiwałam, ale z korytarza nie dochodził żaden odgłos. Nikt tamtędy nie przechodził. Szybko wyjęłam cienką metalową szpilkę z języka buta i wsunęłam ją w niemal niewidoczną dziurę z. tyłu. Przytrzymałam piętą, pociągnęłam i znów zerknęłam na drzwi. Góra buta rozsunęła się
na boki, ukazując otwór. Ciężkie, antyczne złoto lśniło ponuro. Nie mogłam się powstrzymać i pogładziłam palcem jego powierzchnię, wyczuwając runy i inne symbole, których nazwy ani znaczenia nie znałam. Z powrotem zatrzasnęłam piętę i wsadziłam szpilkę na miejsce. Włożyłam buty i wstałam. Był nadal bezpieczny, ukryty - mój amulet. Właściwie połowa. Jedyna, jaką mam i która pasuje do znaku na mojej szyi. Na korytarzu nie potrafiłam sobie przypomnieć, którędy przyszłam, więc ruszyłam w prawo, potem zawróciłam i znalazłam jakieś schody. Z dołu unosił się zapach jedzenia; mój żołądek znów się odezwał. Wspomnienie o San Francisco było podniecające. Schodziłam tam po szerokich drewnianych schodach, niewiele się różniących od tych tutaj. Ale wtedy miałam jedwabny kaftan i złote sandałki, a nie męski sweter, obdarte czarne spodnie i ciężkie buty. Węsząc jak świnia za truflami, podążyłam za ciepłym zapachem jedzenia, aż znalazłam się w jadalni -długim, prostym pomieszczeniu z drewnianą podłogą. Przy drewnianym stole zmieściłoby się ze dwadzieścia osób. Wysokie okna bez zasłon ukazywały ciemność na zewnątrz. Wielkie, stare lustro w pozłacanej ramie nad kominkiem i dwanaście osób patrzących na mnie z zaskoczeniem, ciekawością. A twarz River wyrażała gościnność. - Witaj, Nastasyo - odezwała się z uśmiechem. Rozpostarła serwetkę z materiału i położyła sobie na kolanach. - Cieszę się, że nie przespałaś kolacji. Na pewno jesteś głodna. Proszę, usiądź obok Neli, tutaj. - Wskazała miejsce między dwiema osobami, na, a jakże - drewnianej ławce. Jak niezdarna uczennica w XVIII wieku wgramoliłam się za ławę, starając się nie kopnąć nikogo motocyklowym butem. - Poznajcie Nastasyę - powiedziała River, sięgając po białą wazę pełną czegoś parującego. - Zostanie z nami przez jakiś czas. - Jej wzrok napotkał mój. - Dopóki będzie chciała. - Cześć, Nastasyo. - Dziewczyna po drugiej stronie stołu sprawiała wrażenie ponurej i poważnej. Miała okulary w drucianych oprawkach, bezsensowną fryzurę na pazia i oliwkową cerę. - Jestem Rachel. Skąd przybywasz? Pyta, skąd naprawdę się wzięłam? Zerknęłam na Ri-ver w poszukiwaniu wskazówki, a wtedy ktoś podał mi wielką misę... duszonych łodyg. No, nieźle. Wrzuciłam sobie trochę na talerz i podałam salaterkę Neli, po prawej stronie. - Albo skąd przyjechałaś, albo skąd pochodzisz. Zależy od ciebie - wyjaśniła River. Nie zostanę tu długo. Nie zamierzam się wywnętrz-niać. - Pochodzę z Północy. A przyjechałam z Anglii. - Ja pochodzę z Meksyku - poinformowała Rachel. - Fajnie. - Wzięłam następną salaterkę z pomarańczowymi bryłkami. Słodkie ziemniaki. - Niech każdy się przedstawi - zaproponowała Ri-ver. - Przy okazji, Nastasyo, wszystko co jemy, wyrosło tutaj, na naszej farmie. Jesteśmy bardzo dumni z naszych ogrodów. Zobaczysz je jutro. To produkty organiczne i zbilansowane, jeżeli chodzi o kalorie. Cokolwiek te bzdety znaczą. Skinęłam głową i spojrzałam na małe wzgórki jedzenia na swoim talerzu. Fasola, jakaś mieszanka ziaren (może komosa?), pomarańczowe kulki i miękkie, ciemne łodygi. To chyba do żucia, nie do gryzienia.