mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Townend Carol - Niepokorna dama

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :675.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Townend Carol - Niepokorna dama.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 44 osób, 38 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 119 stron)

Carol Townend Niepokorna dama Tłumaczenie: Anna Pietraszewska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Październik 1173 roku, wschodnia wieża zamku Ravenshold w hrabstwie Champagne Lucien Vernon, hrabia d’Aveyron, szturchnął ostrzem sztyletu coś, co do złudzenia przypominało wróble truchło. − Oczom własnym nie wierzę – odezwał się, wykrzywiając usta. – Co to jest, u licha? – Obrzucił niechętnym wzrokiem walające się dookoła resztki; garstkę wyschniętych na wiór kości, kupkę motylich skrzydeł na dnie glinianego garnca, oraz moździerz pełen dziwacznie poskręcanej kory, która nikomu przy zdrowych zmysłach nie mogła się do niczego przydać. Tłuczek był wyszczerbiony, a drewniany blat stołu ledwie widoczny pod warstwą kurzu, śniętych much, kasztanów i żołędzi. − Zasuszony nietoperz? – snuł domysły sir Raoul de Courtney. – Albo... ropucha? – Przyjrzał się podejrzliwie słoikowi z jakąś mętną cieczą. Namyślał się przez chwilę, lecz wrodzona dociekliwość w końcu wzięła górę nad obrzydzeniem. Przez zalegające w oknie olbrzymie pajęczyny do wnętrza izby wdarły się właśnie pierwsze promienie słońca. Raoul uniósł naczynie do światła i upuścił je z hukiem, wnet pojąwszy, co jest w środku. − Mon Dieu! – zawołał, marszcząc nos. W jego głosie dało się słyszeć wyraźny niesmak. – Tfu! Święci pańscy! Nie dość się już napatrzyłeś? Powiadam ci, Luc, nic tu po nas. Pora się zabierać. Vernon zerknął na kompana, dotykając dłonią blizny na lewej skroni. Stara rana dokuczała mu, odkąd dotarły do niego wieści o niespodziewanej i zgoła przedwczesnej śmierci Morwenny. Wciąż nie potrafił myśleć o niej bez emocji. − Daruj, przyjacielu. Miałem nadzieję, że może właśnie tu znajdziemy jakąś wskazówkę. Wciąż nie wiem, dlaczego umarła. A przecie musiała być jakaś przyczyna. Ludzie nie odchodzą z tego świata ot, tak sobie. Na psa urok, przyszło mi uciec się do przekupstwa, żeby ojciec Thomas „łaskawie” przyzwolił na godziwy pochówek na cmentarzu. Imaginujesz sobie? De Courtney kiwnął głową i westchnął ze zrozumieniem. − Ponoć znów pojawiły się pogłoski, jakoby odprawiała gusła. Domyślasz się, kto tym razem rozsiewał plotki? − Niestety. Łudziłem się, że się czego dowiemy, ale widać nie było nam pisane... − Hrabia Aveyron zacisnął z żalem powieki. Jego duszę przepełniał nieutulony smutek. Czemu los tak srodze go doświadcza? Gdybyż tylko zjawił się w porę... Sprawy mogłyby potoczyć się zupełnie innym torem... Nie widział jej od tak dawna... Będzie ze dwa lata... A teraz jest już za późno. Nic nie wróci jej światu. – Wyrzuty sumienia ścisnęły go za gardło niczym mosiężna obręcz. – Niech cię nie zwiedzie to, coś tu zobaczył – rzekł, spoglądając wymownie na stół i zgromadzone na nim utensylia. − Żadna z niej była czarownica. − Nie frasuj się. Wiem przecie. − Zadręczała się, ot i wszystko. – Lucien pociągnął nosem i wypuścił głośno powietrze. Całe wnętrze przeniknęła ostra woń stęchlizny i... śmierci. Zdało mu się, że tu, w zachodniej wieży, czas jakby stanął w miejscu, a wszystkie sprzęty pokryły się bielmem rozkładu. – Dawniej taka nie była... Nie poznałbyś jej... − I owszem, słyszałem, że inne dziewki ongiś zazdrościły jej urody. − Nie inaczej. Śliczna była jak z obrazka. Żałuj, żeś jej nie widział, nim poszliśmy do ołtarza. Powiadam ci, panna jak malowanie.

− Znany jesteś z tego, że czarną magię masz za nic, bracie, ale coś mi się widzi, że Morwenna rzuciła na ciebie urok. Vernon parsknął śmiechem. − Byłem wtenczas ledwie chłopięciem. To i nie dziwota. Piętnaście wiosen to jeszcze nie wiek męski. Zresztą, czy to ja jeden dałem się omotać pięknym licom? Ty sam, o ile mię pamięć nie zawodzi... De Courtney uniósł dłoń, aby go powstrzymać. − Cóż, nie mogę zaprzeczyć, ale sza o tym. Po cóż zaraz wywlekać tak stare dzieje? – Wzdrygnął się, spojrzawszy na zebrane przez Morwennę „narzędzia magii”. – Niczego więcej tu nie znajdziemy. Radziłbym ci puścić z dymem cały ten kram. Lady Isobel nie powinna tego oglądać. − Bez obaw. Ma zjechać do Ravenshold dopiero za trzy niedziele z okładem. Dość będzie czasu, aby wszystko uprzątnąć. − Skoro o niej mowa... Zresztą, mniejsza o to, powiem ci, gdy stąd wreszcie wyjdziemy. Hrabia spróbował uporządkować myśli. Na koniec doszedł do wniosku, że trzeba będzie zrobić jeszcze wiele rzeczy, nim zamek będzie jako tako gotowy na przyjęcie nowej pani. Innymi słowy czekało go mnóstwo pracy. − W pierwszej kolejności wolałbym zaprowadzić porządek w westybulu i alkierzach. − I w kuchni, mam nadzieję – przypomniał na wszelki wypadek Raoul. – Chodźmy już. Cuchnie tu jak w piekle. I spal ten chlew, powiadam raz jeszcze. − Spokojna głowa, spalę. Ale najpierw upewnię się, że zgon Morwenny nie był dziełem przypadku. − Tfu! Też wymyśliłeś! − zaoponował gwałtownie de Courtney. − Wiesz przecie, że to był przypadek. Pomnij na to, co mówił Arthur. Nie miał w tym względzie żadnych wątpliwości. I pamiętaj, że nie wszystko zawsze da się wyjaśnić. Są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Tak to już nasz Wszechmogący urządził. I choćbyś wywrócił to miejsce do góry nogami, niczego nie znajdziesz. Chyba tylko nieziszczone marzenia zmarłej. Jako żywo, winieneś skupić swoje wysiłki gdzie indziej. Sam zresztą wiesz najlepiej. Lucien skrzywił się, lecz w duchu przyznał mu rację. Panna, z którą był po słowie, Isobel de Turenne, niebawem zjawi się na zamku, który nie nadaje się na dom nawet dla nędzarza, a co dopiero dla nawykłej do zbytku niewiasty. W zbrojowni i spiżarni należało uzupełnić zapasy, przedsionek trzeba będzie szorować dobrych kilka dni, w stajni zalęgły się szczury, a ogród i sad doszczętnie zmarniały. Nie zaglądał jeszcze do piwnic. Bóg raczy wiedzieć, co tam znajdzie. Wstyd się przyznać, ale w jego zaniedbanych włościach szerzył się chaos. Morwennę zajmowały widać inne ważkie sprawy. W każdym razie było coś, co nie pozwalało jej należycie doglądać gospodarstwa. Rozejrzał się ostatni raz po izbie, którą jego zmarła żona nazywała pracownią. Pod stołem zgromadziła się sterta gruzu. Był to prawdopodobnie tynk, który odpadł ze ścian. Obok połamanego taboretu leżała sterta pożółkłego pergaminu. − To ponure miejsce przyprawia mnie o dreszcze – odezwał się, zamknąwszy za sobą drzwi. – Miałeś rację. Morwenna pozostała wierna swoim marzeniom. Szkoda tylko, że owe pobożne życzenia nie wyszły poza tę komnatę. − I pozostały mrzonkami, które nigdy nie miały szansy się ziścić, dodał w duchu. De Courtney zbiegł pospiesznie po schodach wiodących na dziedziniec. − Przejdźmy się wzdłuż murów – rzucił przez ramię. – Świeże powietrze dobrze nam zrobi.

− Zgoda, ale najpierw czeka nas wyprawa do piwnic i do kuchni. − Słusznie prawisz. Nie zaszkodzi sprawdzić, jak stoimy z zapasami wina. W bezlitosnym świetle poranka otoczenie wydało im się jeszcze bardziej posępne. W drewnianych nieckach z wodą powstały liczne pęknięcia, tu i ówdzie piętrzyły się sterty suchych liści, a w wybrukowanym kamieniami podwórzu z daleka widać było ogromne wyrwy. Raoul pokonał żwawo kilka stopni i podszedł do pełniącego wartę sierżanta Gregora. Hrabia Aveyron ruszył za przyjacielem, ale zatrzymał się na stronie, nie chcąc przeszkadzać w rozmowie. Z tego miejsca rozpościerał się widok na całe Champagne. W oddali rysowały się zabudowania wioski i mury kościoła. Tuż za nimi majaczyły rozległe pola, łąki oraz równiutkie rzędy winorośli. Jakie to szczęście, że rządy Morwenny nie sięgały poza mury Ravenshold. Gdyby powierzył jej także zarządzanie ziemią, ani chybi doprowadziłaby cały majątek do ruiny. Kontrast pomiędzy podupadłym gmaszyskiem a doskonale utrzymanymi gruntami był widoczny gołym okiem. Tego lata podczas żniw zebrano obfite plony. Zbiory z winnic także okazały się więcej niż zadowalające. Nad kępą drzew nieopodal krążyło stado gawronów. Gdy Vernon spojrzał w górę na ptaki, kątem oka uchwycił ruch na gościńcu. Od strony pobliskiego Troyes w tumanie kurzu zbliżała się grupka jeźdźców. Pewnie obwoźni kupcy, przemknęło mu przez myśl. Oparłszy łokieć na blance, pozdrowił milcząco wartownika, który zasalutował i wrócił na posterunek. Zasępiona mina de Courtneya nie wróżyła niczego dobrego. Lucien skrzyżował ramiona na piersi i uniósł brew. − Cóż tam znowu? Złe wieści? – dopytywał się niecierpliwie. Raoul zawahał się. − Niech zgadnę. Kowal nie zdąży załatać na turniej twojej przyłbicy i chcesz, żebym pożyczył ci swoją? − Nie, nie o to idzie. − Nie o to? Więc w czym rzecz? Przyjaciel wciąż nie kwapił się z odpowiedzią. − Raoul...? Mówże, co ci leży na wątrobie. Nie wystawiaj moich nerwów na próbę. − Gregor właśnie przekazał mi nowiny z Troyes. − I? − I... ona już tu jest, Luc. Vernon zamarł. − Ona? Jaka ona? − Jak to jaka? Rozum ci przyćmiło z tego wszystkiego? Twoja narzeczona, rzecz jasna. Hrabia rozdziawił usta ze zdumienia. W jednej chwili stanęła mu przed oczami scena, która swego czasu rozegrała się w opactwie Conques. Był wówczas nieopierzonym piętnastolatkiem i drżał z przerażenia na myśl o tym, jak wielkiego i podłego kłamstwa dopuścił się jego ojciec. Co gorsza, sam był zmuszony potwierdzić owo haniebne oszustwo. Lady Isobel liczyła wtedy zaledwie jedenaście lat. A jemu wstyd i poczucie winy nie pozwalały na nią spojrzeć. Zapamiętał jedynie tyle, że była drobna i szczupła. W obecności świadków przyrzekł jej uroczyście, że gdy oboje dorosną, pojmie ją za żonę. Uczynił to, choć nie był pewien, czy kiedykolwiek zdoła dotrzymać słowa. − Isobel? – zapytał, wciąż nie dowierzając własnym uszom. – Tu? W Troyes? – Przeczesał dłonią włosy. – Nie, nie może to być! Do diaska! Przecie miała przyjechać później! Znacznie później! Za trzy niedziele z okładem! I cóż ja teraz pocznę? − Hm... trudna rada... nie przeczę... – mruknął de Courtney. – Przybyła do wioski wczoraj i, jak mniemam, zechce się z tobą jak najprędzej zobaczyć. Ale nic to, bracie, nie z takich to wychodziliśmy opałów. − Do stu tysięcy diabłów! – zaklął szpetnie Vernon. – To ostatnia rzecz, jakiej mi teraz trzeba. Boże wszechmogący, i za cóż mnie to spotyka? Jakże mam jej pokazać Ravenshold w takim stanie? Nie godzi się, by... − Tętent kopyt przerwał jego ognistą tyradę. – Przeklęci

kupcy... Że też zachciało im się wizyt akurat teraz. Tfu! – Zerknął na kompana i dodał stanowczo: − Panna de Turenne nie może zobaczyć tego miejsca. − Naturalnie, twoja wola. Uznałem wszakże, że powinieneś wiedzieć o jej przyjeździe. Zatrzymała się w opactwie Notre-Dame- aux-Nonnains. − Niech ją licho porwie! Czemu tak jej spieszno mnie zobaczyć? – W głosie hrabiego słychać było niejakie przerażenie. Raoul wzruszył ramionami. − Przecie po śmierci Morwenny sam po nią posłałeś. Więc miesiąc w tę czy we w tę, nie robi chyba różnicy. − I owszem, posłałem, ale w piśmie do wicehrabiego Gautiera zaznaczyłem wyraźnie, że Ravenshold będzie gotowe na przyjęcie jego córki nie wcześniej niż z początkiem adwentu. − A mnie się zdaje, że nie tylko zamek nie jest gotowy na jej przyjęcie. Ty sam masz z tym o wiele większy kłopot. Lucien zmrużył powieki i łypnął groźnie na przyjaciela. − Pleciesz banialuki, ot co. − Ja plotę? Zawsze mówię z tobą szczerze, jak na spowiedzi, boś mi droższy niż brat rodzony. Słuchaj tedy, co ci rzeknę. Wypełniłeś swoją powinność wobec Morwenny. Niejeden na twoim miejscu postąpiłby zgoła inaczej. Ale teraz basta. Nie warto rozpamiętywać dawnych dziejów i rozdrapywać starych ran. Zasługujesz na więcej. Zasługujesz na to, aby dokonać żywota w szczęśliwym stadle, na to, by cieszyć się potomstwem z zacną i miłą twemu sercu połowicą u boku. − Wolne żarty. Ty sam nigdy nie byłeś żonaty, a twierdzisz, że życie w małżeństwie to wieczna idylla? Skąd niby możesz to wiedzieć? − Powiadam ci, odpuść sobie wreszcie – rzekł z powagą de Courtney, położywszy hrabiemu rękę na ramieniu. – Zrobiłeś dla niej, co mogłeś. Ba, uczyniłeś więcej, niż każdy inny zwykły śmiertelnik chciałby uczynić. Jak najrychlej ruszaj zatem do Troyes i spotkaj się z panną de Turenne. Nie odkładaj tego na później. Przekonasz się, że twoja przyszła żona w niczym nie przypomina poprzedniej. Wręcz przeciwnie. Lady Isobel wyrosła na uroczą młodą damę. Masz na to moje słowo. Vernon zmarszczył brwi. − Skąd ta pewność? Widziałeś ją? − A jakże, widziałem. W ubiegłym roku w opactwie Conques. Tuż przed śmiercią jej matki. Oj, było na czym oko zawiesić. − Czemuś nic nie powiedział? − Właśnie mówię. A wcześniej nie było po co. Ja nie z tych, co to strzępią język po próżnicy. Wiedziałem, że za nic nie opuścisz Morwenny, to i milczałem. Hrabia miał mętlik w głowie. Rady de Courtneya jak zwykle okazały się słuszne. W istocie potrzebne mu było potomstwo, a zwłaszcza syn, który odziedziczyłby po nim tytuł i majątek ziemski. Czuł, że jest gotów do kolejnego ożenku, nie spodziewał się jednak, że dojdzie do tego tak szybko. Isobel ani chybi będzie oczekiwała wyjaśnień. W końcu od momentu ich zrękowin minęło aż dziewięć lat. Na pewno wielekroć zadawała sobie pytanie, dlaczego kazał jej czekać na siebie tak długo. Nie miał pojęcia, jak w taktowny sposób powiedzieć jej prawdę. Nie spodoba jej się to, co usłyszy, a on będzie miał poczucie, że zdradza Morwennę. − Tak czy owak, miłość nie wchodzi w rachubę – pomyślał na głos. – Raz już zakochał się na umór. Zawierzył wielkiemu uczuciu, a potem cierpiał przez to katusze. Poprzysiągł sobie wówczas, że już nigdy, ale to nigdy nie da się omotać żadnej, nawet najbardziej urodziwej dziewce. – Wypełnię wolę ojca i poślubię pannę, którą dla mnie wybrał. Potrzebuję dziedzica,

więc spłodzimy potomstwo, ale na tym koniec. Nie będzie żadnych amorów ani wielkich obietnic. Raoul przechylił głowę na bok i przyjrzał się uważnie przyjacielowi. − Skoro tak twierdzisz... cóż, przyszłość pokaże. Tymczasem miej na względzie, że Isobel będzie chciała się z tobą zobaczyć. Prawdopodobnie jeszcze dzisiaj. − Dzisiaj?! Zgroza! Morwenna dopiero co ostygła w grobie! ‒ Dzielisz włos na czworo. Pochowałeś ją już jakiś czas temu. Z pewnością nie jest za wcześnie, by myśleć o ponownym ożenku. ‒ Zapominasz, że ją okłamałem, a potem haniebnie zaniedbałem. Co jej powiem, kiedy zapyta, czemu tak długo nie dawałem znaku życia? ‒ Cóż... jakoś jej to wynagrodzisz. Wdzięku ci nie brakuje. ‒ De Courtney posłał mu szeroki uśmiech. ‒ W każdym razie kiedyś miałeś go pod dostatkiem. ‒ Nie pora na zbytki, to poważna sprawa... Jeźdźcy zbliżali się już do wrót. Do licha, pomyślał hrabia, posłyszawszy beztroski, niewieści śmiech. Domokrążca przywlókł ze sobą żonę! Tylko tego brakowało. ‒ Jestem ci ogromnie zobowiązana, Pierre ‒ odezwała się rozentuzjazmowanym głosem. ‒ Ożywcza przejażdżka podziałała na moje nerwy jak balsam. Zwłaszcza po wczorajszym. Kapitan Simund nalegał, byśmy posuwali się w ślimaczym tempie. ‒ Do usług, milady ‒ odpowiedział po chwili jakiś mężczyzna, zapewne Pierre. Milady? Milady?! Masz babo placek. A więc to jednak nie kupiec i jego kompania. ‒ Dotarliśmy do celu? ‒ dopytywała się niecierpliwie nieznajoma. ‒ To właśnie jest Ravenshold? ‒ W rzeczy samej. Raoul spojrzał na przyjaciela. ‒ Zdaje się, że za moment będziesz miał sposobność podejmować pierwszych gości. ‒ Boże uchowaj. Żywej duszy tu nie wpuszczę, choćby mnie mieli przypiekać. W tym chlewie nie godzi się przyjąć nawet świni. De Courtney wychylił się przez blankę. ‒ A niech mnie! ‒ mruknął pod nosem, nie kryjąc rozbawienia. ‒ Co znowu? D’Aveyron wyciągnął szyję i spojrzał w tę samą stronę. Jego gościem okazała się jakaś jasnowłosa młódka, podróżująca w eskorcie czterech zbrojnych. Czwórka uzbrojonych po zęby mężczyzn do pilnowania jednej panny? Musi być jakąś ważną osobistością... Wpatrywała się w zabudowania z taką uwagą, jakby nigdy wcześniej nie widziała murów zamku. Miała na sobie suknię w kolorze burgunda i była więcej niż ładna. Choć głowę zasłaniał jej czepek, kilka złotych pasm wymknęło się spod welonu i ułożyło w urocze loki wokół rumianych policzków i różanych warg. Jej zielone oczy błyszczały niczym szmaragdy w oprawie ciemnych brwi i rzęs. Zajrzał w nie tylko przelotnie, ale z miejsca pomyślał, że można w nich utonąć. Klacz, której dosiadała, wyglądała na czystej krwi araba. Raoul chwycił go za ramię i pociągnął w tył. ‒ Czego się znowu ciskasz? Szaleju się najadłeś? ‒ Próbuję oszczędzić ci wstydu. Jeśli nie jesteś gotów podejmować gości, lepiej się skryj. Nie chcesz chyba, żeby cię spostrzegli? ‒ Pierre ‒ rozległ się ponownie głos przyjezdnej. ‒ Zasięgnijmy języka, wartownik będzie wiedział, czy zastaliśmy lorda d’Aveyrona w domu. ‒ Tak jest, jaśnie pani. Cała grupa zawróciła konie i cofnęła się ku pełniącemu wartę Gregorowi.

Vernon wyprostował się i popatrzył za nimi. Dziewczyna, o dziwo, jeździła konno okrakiem, po męsku, a w dodatku sprawiała wrażenie urodzonej w siodle. ‒ Całe szczęście, że zawczasu kazałem odprawiać wszystkich z kwitkiem ‒ mruknął z zadowoleniem hrabia. ‒ Bardzo rozważne posunięcie ‒ odparł z kpiną de Courtney. ‒ Zwłaszcza w tych okolicznościach... ‒ dodał, na próżno usiłując zachować powagę. ‒ Jakich niby okolicznościach? Nie pojmuję, o co ci idzie... ‒ D’Aveyron zerknął podejrzliwie na kompana, a potem jeszcze raz na niedoszłych gości, którzy właśnie wyruszali z powrotem ku Troyes. ‒ Hm... trzeba przyznać, że to wyjątkowej urody dziewka... Tak, w rzeczy samej. W odpowiedzi usłyszał za plecami głośny chichot. ‒ Coś ty taki wesół? Nie spodobała ci się? ‒ Najważniejsze, żeby tobie przypadła do serca. ‒ Pleciesz androny. Nic a nic z tego nie rozumiem. Mówże otwarcie, nie jestem w nastroju do błazeństw. ‒ Ty naprawdę jej nie pamiętasz! A to ci dopiero. Nie poznałeś jej! ‒ Nie poznałem? Bredzisz jak w gorączce. ‒ Owa panna, której uroda wprawiła cię w taki zachwyt, to nie jakaś tam panna, ale prawdziwa dama. ‒ Zaraz, twierdzisz, że ją znasz? ‒ Naturalnie, że ją znam. Ty zresztą też ją znasz. W każdym razie powinieneś znać. Lucien miał nieodparte przeczucie, że nie spodoba mu się to, co za moment usłyszy. ‒ Luc, przecie to twoja pani, Isobel de Turenne. Widziałem ją tylko raz, ale od razu pomyślałem, że to niepokorna dusza. Hrabia popatrzył jeszcze raz na drogę, ale zobaczył jedynie tuman kurzu. Po jeźdźcach nie było już śladu. ‒ Isobel... ‒ wymamrotał niewyraźnie. ‒ Diabli nadali. Mówisz, że gdzie się zatrzymała? ‒ W opactwie Notre-Dame-aux-Nonnains. Sam widzisz, jak bardzo jej spieszno cię poznać. Wypada się z tego cieszyć. Porzuć tedy ponure myśli i chwyć byka za rogi. Te twoje wyrzuty sumienia nikomu nie przyniosą żadnego pożytku, a panna dość się już na ciebie naczekała. Dziewięć lat to kawał czasu. Vernon pogładził się dłonią po karku. ‒ Wyznam, że mocno zbiła mnie z pantałyku. Nie spodziewałem się... ujrzeć jej tak prędko. Teraz wszystkie moje plany wezmą w łeb. Miałeś rację, chyba nie jestem gotów... Co też jej strzeliło do głowy? ‒ Cóż, przypuszczam, że ojciec wyprawił ją z domu zaraz po otrzymaniu twojego listu. Chciał się jej jak najrychlej pozbyć. Zresztą nie dziwota. D’Aveyron poderwał głowę i spojrzał na przyjaciela. ‒ Jakże to? Czyżby coś z nią było nie tak? ‒ Zmiłuj się, Ojcze Przenajświętszy, i nie skazuj mnie na kolejną „felerną” żonę, pomyślał gorączkowo. Nie chcę następnej Morwenny... ‒ Ależ skąd. Jak na mój gust, dziewka ma wszystko na swoim miejscu. Tyle że od jakiegoś czasu stoi ojcu na zawadzie. Gdybyś pisywał do de Turenne’a regularnie, pewno byś wiedział, że stary niedawno się ożenił. Jego nowa żonka, jak mniemam, pragnie mieć całe gospodarstwo dla siebie... A może zwyczajnie nie przepada za pasierbicą? Któż to może wiedzieć? ‒ Ach tak... pojmuję. Raoul cmoknął ze współczuciem. ‒ Bidulka, przegnana z domu przez nieczułą macochę. Żal serce ściska. A teraz jeszcze i ty przepędziłeś ją na cztery wiatry, boś sobie ubrdał, że Ravenshold odrobinę podupadło. ‒ Odrobinę podupadło?! Dobre sobie! Mówisz, jakby to była błahostka, zwykła igraszka! ‒

Luc nie posiadał się ze złości. Nie znosił czuć się przyparty do muru, a tak właśnie się czuł, za sprawą narzeczonej, która umyśliła sobie zjawić się w jego życiu trzy tygodnie za wcześnie. ‒ Domyślam się, że wybierzesz się do Troyes jeszcze dzisiaj? ‒ Idź do diabła, de Courtney! Po co pytasz, skoro znasz odpowiedź? ‒ Hrabia odwrócił się na pięcie i pomaszerował na dziedziniec. Nie musiał się nawet odwracać. I bez tego wiedział, że Raoul szczerzy się jak głupi do sera. Nie ma to jak pośmiać się kosztem przyjaciela.

ROZDZIAŁ DRUGI ‒ Nie pozwolę, aby karano cię za moje przewiny ‒ szepnęła lady de Turenne na użytek swej towarzyszki, Elise. ‒ W końcu to nie ty opuściłaś potajemnie mury opactwa i oddaliłaś się samowolnie z Troyes. Dziewczęta pochylały się z igłami w dłoniach nad sfatygowanym obrusem ołtarzowym. Niebieskie sukno było duże, ciężkie i wyszywane nad wyraz zawiłymi ściegami, które tu i ówdzie wymagały skomplikowanych poprawek. Przeorysza wyznaczyła Isobel to arcyniemiłe i żmudne zadanie w ramach pokuty za krnąbrność. Wciąż próbowała wpoić jej dyscyplinę. Najwyraźniej łudziła się, że oduczy protegowaną nieposłuszeństwa. ‒ Powinnaś była zawczasu poprosić mnie o zgodę na wyjazd, młoda damo ‒ oznajmiła na powitanie rozsierdzona siostra Ursula. ‒ Nie zapominaj, że pozostajesz pod moją opieką, drogie dziecko. Wypada, byś okazywała mi pewne względy. A ty nie dość, że czmychnęłaś bez mojej wiedzy z klasztoru, to jeszcze wypuściłaś się poza mury miasta. Wykazałaś kompletny brak szacunku, że nie wspomnę o bezprzykładnym braku rozwagi. Pomyślałaś, jakie czyhają tam na ciebie niebezpieczeństwa? Bóg jeden wie, co ci się mogło przytrafić. Święto zimy i doroczny jarmark za pasem, w całym Champagne roi się od złodziei i żebraków! Na nic zdały się tłumaczenia i zapewnienia, że skoro jechała z eskortą, nie groziło jej nic złego. Zresztą w głębi duszy Isobel nie poczuwała się do winy. W swoim mniemaniu nie zrobiła niczego zdrożnego. Znalazła się w Troyes za sprawą hrabiego d’Aveyrona. To on ją tu zawezwał. Była jego narzeczoną, cóż więc dziwnego, że chciała go jak najszybciej poznać? Niestety matka przełożona miała w tej materii zgoła odmienne zdanie. Według niej „nie godziło się”, aby niezamężna panna „uganiała się po okolicy” za mężczyzną. Nawet jeśli ów mężczyzna miał wkrótce zostać jej mężem. Należało spokojnie czekać na jego przyjazd, pędząc czas na medytacjach, modlitwie, względnie na robótkach. Wielebna Ursula prowadziła szkółkę dla młodych dam i dawała im schronienie, lecz trzymała swoje wychowanki żelazną ręką. Dlatego za swój „nieprzystojny” postępek Turenne’ówna musiała ponieść należytą karę. Nie pojmowała tylko, dlaczego wraz z nią cierpi także Bogu ducha winna Elise. Kilkugodzinne szycie mocno dawało się im obu we znaki. Choć Isobel miała wyrzuty sumienia, cieszyła się, że nie musi znosić tych katuszy w samotności. Jej pokojówka, Girande, nie mogła jej towarzyszyć z powodu tajemniczej przypadłości, na którą zapadła podczas długiej podróży do Troyes. ‒ Wybacz, Elise, nie przypuszczałam, że każą ci pokutować za moje grzechy. ‒ To nic, milady. Szycie koi nerwy i uczy cierpliwości. Panna de Turenne nie znalazła na to odpowiedzi. Sama nie cierpiała szycia, a zwłaszcza długiego siedzenia w jednym miejscu. Przeorysza kazała jej wykorzystać czas spędzony na robótkach na refleksję nad własnym postępowaniem oraz nad powinnościami narzeczonej. Nie omieszkała także przypomnieć jej gromkim, proroczym tonem, że po ślubie mąż będzie oczekiwał od niej bezwzględnego posłuszeństwa. Zamiast deliberować nad własnymi przewinami, Isobel zaczęła jednak rozmyślać o naturze hrabiego. Jaki był? I dlaczego nie posłał po nią wcześniej? Czekała na niego dziewięć lat. Może nie przypadłam mu do gustu, kiedy dawno temu ujrzał mnie po raz pierwszy? – zastanawiała się. Nie, to raczej mało prawdopodobne, zamieniliśmy ze sobą nie więcej niż

dwa słowa. Próbowała sobie jakoś wytłumaczyć jego pobudki, lecz nic rozsądnego nie przychodziło jej do głowy. Wartownik twierdził, że jego pana nie ma w domu, a jednak wyraźnie widziała kogoś na blankach. Naturalnie mógł to być inny członek straży zamkowej, a nie Lucien... ale skoro Vernon z całą pewnością przebywa w hrabstwie... Dlaczego jeszcze po mnie nie przyjechał? Kiedy wreszcie się zjawi? Myśli kłębiły jej się w głowie jak supły na tym przeklętym obrusie, który cerowały od samego rana. Czyżby był kompletnie bez serca? Przecie nietrudno się domyślić, co czuje panna, którą zaniedbuje narzeczony. Jak mógł tak długo nie dawać znaku życia? A może dotarły do niego wieści o tym, że matka nie zdołała wydać na świat męskiego potomka? Może się obawia, że i ona także nie urodzi mu syna? Elise. ‒ Spotkałaś się z lordem Vernonem, pani? ‒ zapytała szeptem ‒ Nie, nie widziałam go od lat ‒ odparła Turenne’ówna, przewlekając igłę przez sukno. ‒ Zatem zaręczyliście się w dzieciństwie... ‒ Nie inaczej, miałam wówczas zaledwie jedenaście lat. ‒ Pewno ucieszyłaś się, że wybrał cię na żonę okryty sławą rycerz, który triumfował w licznych turniejach? ‒ Podówczas hrabia nie był jeszcze sławny, a ów mariaż skojarzyli nasi ojcowie. ‒ Isobel westchnęła i rozprostowała odrętwiałe palce. ‒ Ale nie mylisz się, byłam zachwycona prospektem życia u jego boku. W każdym razie na początku. ‒ Na początku? A teraz? Nie odpowiedziała od razu. Nie miała ochoty zwierzać się komukolwiek z uczuć, jakie żywiła do przyszłego małżonka ‒ uczuć, które z czasem uległy przeobrażeniu. Tuż po zrękowinach odesłano ją do klasztoru St. Foye. Mieściła się przy nim żeńska szkoła, która przygotowywała panny z zamożnych i szanowanych rodów do roli żon i matek. Pozostałe adeptki nie zagrzały tam miejsca zbyt długo, wydawano je za mąż w bardzo młodym wieku. Ona jedna utkwiła w zakonie na całe lata. Choć pewne aspekty małżeńskiego pożycia budziły w niej niejaki lęk, pragnęła wyjść za mąż i raz na zawsze wyrwać się spod opieki rygorystycznych i wszechobecnych duchownych. Miała też szczerze dość codziennych upokorzeń. ‒ Jedna z moich przyjaciółek, lady Jeanne de Maurs wyszła za mąż w wieku dwunastu lat i rychło opuściła szkołę. Inną mąż zabrał do siebie, gdy skończyła trzynasty rok życia. Naturalnie związki skonsumowano o wiele później, ale obie zyskały przynajmniej status mężatek. Były też panny, które wyjechały z klasztoru jako piętnasto- czy szesnastolatki. ‒ Chcesz powiedzieć, pani, że hrabia Vernon zwlekał dość długo... być może nazbyt długo? ‒ Owszem, Elise. O to właśnie mi idzie. Zresztą, wystarczy na mnie spojrzeć. Niedawno skończyłam dwadzieścia lat. Byłam najstarszą panną w St. Foye, która nie przygotowuje się do nowicjatu. Jednym słowem, hańba i sromota. Nie brakło takich, którzy nieustannie się ze mnie naśmiewali. ‒ Isobel umilkła i na moment popadła w zadumę. Wstyd nie był wówczas jej największą zgryzotą. Nade wszystko czuła się bowiem odrzucona, niechciana, niekochana i zapomniana. Co dzień zadawała sobie pytanie, czego poskąpił jej Stwórca. Co takiego mają inne dziewczęta, czego ona nie ma? Po jakimś czasie zaczęła wierzyć, że ma jakiś feler. Dyskretne chrząknięcie oderwało ją od niewesołych myśli. ‒ Lady Isobel? Na progu izby stała jedna z zakonnic. ‒ Tak, siostro Christine? ‒ Masz gościa, pani. Czeka w przedsionku z siostrą furtianką.

Gościa? Turenne’ówna zamarła. Czyżby to on? Z wrażenia odjęło jej mowę. Odezwała się dopiero, gdy poczuła na sobie wyczekujący wzrok pozostałych kobiet. ‒ Kto... kto to taki? ‒ wykrztusiła, przyciskając rękę do piersi. ‒ Twój narzeczony, milady. Hrabia Lucien d’Aveyron. Nareszcie! Ściskało ją w dołku i wyschło jej w gardle, lecz, o dziwo, zdołała zapanować nad nerwami. Nie była nawet pewna, czy go rozpozna. Zapamiętała tylko jego wyraziste, intensywnie niebieskie oczy. ‒ Zechcesz mi towarzyszyć? ‒ zwróciła się do Elise. ‒ Jesteś pewna, pani? Będzie z tobą siostra Christine. ‒ Twoja obecność podniosłaby mnie na duchu. ‒ W takim razie pójdę. Odłożyły obrus do kufra z przyborami do szycia i podniosły się z miejsca. Isobel poprawiła welon i zajrzała do izby furtianki przez wycięty w murze ornament w kształcie czteroliścia[1]. Lord Vernon maszerował niespokojnie tam i z powrotem, jakby nie był w stanie ustać w miejscu. Jego ciężkie buty uderzały miarowo o kamienną posadzkę. Był wysoki, smukły i miał bujne, kruczoczarne włosy. Niecierpliwił się. Widać nie zwykł na nikogo czekać. Jedno spojrzenie wystarczyło, by przypomniała sobie jego przystojne oblicze: mocno zarysowaną szczękę oraz idealnie regularne, niczym wykute w marmurze rysy. Nie pamiętała tylko nierównej blizny, która przecinała teraz lewą skroń hrabiego. To pewnie pamiątka po którymś turnieju... Nie miał jej w dniu, w którym się zaręczaliśmy, przemknęło jej przez myśl. Co dziwne, owa szrama wcale go nie szpeciła. Wręcz przeciwnie, przydawała mu męskiego wdzięku. Nie był już chłopięciem, lecz dojrzałym, urodziwym mężczyzną w sile wieku. Przyglądała mu się jak zaczarowana, dopóki siostra Christine nie popchnęła jej lekko do przodu. Chwilę później panna de Turenne stanęła oko w oko z przyszłym mężem. ‒ Lordzie Vernon... ‒ przywitała go dworskim dygnięciem. Lucien pokonał dzielący ich dystans i pochylił się nad jej dłonią. Gdy ją ucałował, poczuła na plecach ciarki. Wreszcie. Czekałam na tę chwilę dziewięć długich lat... ‒ Dowódca straży doniósł mi o twej wizycie, pani ‒ poinformował na wstępie. ‒ Wybacz, że zostałaś odprawiona z kwitkiem. Spodziewałem się twego przyjazdu nie wcześniej niż za trzy niedziele. Zarumieniła się, usłyszawszy w jego głosie przyganę. ‒ Ojciec wyprawił mnie z domu natychmiast po otrzymaniu twego listu, panie ‒ wyjaśniła tonem usprawiedliwienia. Przyjrzał jej się badawczo. ‒ Ufam, że zdążyłaś wypocząć po trudach podróży? ‒ O tak, lecz nie utrudziłam się zanadto. Lubię jeździć wierzchem. ‒ Czy on zawsze był taki wysoki? Przez moment miała wrażenie, że spogląda na zupełnie obcego człowieka, lecz gdy ich spojrzenia się spotkały, poczuła się pewniej. Takich oczu się nie zapomina. Rozpoznałaby je wszędzie. Jego źrenice przypominały barwą błękit nieba latem. Dostrzegła w nich niekłamane ciepło, o którym dawno zdążyła zapomnieć. ‒ Upłynęło wiele czasu od naszego ostatniego spotkania ‒ rzekła śmiało. ‒ Zbyt wiele. Żałuję, że kazałem ci tak długo na siebie czekać, pani. Mam nadzieję, że darujesz mi winy. Wiedz, że rad jestem cię widzieć. ‒ Ujął ją za ramię i poprowadził w stronę okna. ‒ Przyjechałbym wcześniej, ale... ‒ Byłeś zajęty doglądaniem swoich włości oraz potyczkami w turniejach ‒ dokończyła pospiesznie. Starała się wytrzymać jego spojrzenie, lecz przychodziło jej to z niemałym

trudem. Gdy jego wzrok przesunął się z wolna po jej twarzy, piersiach i talii, oblała się ognistym rumieńcem. Przecież to mój narzeczony, próbowała sobie tłumaczyć. Dlaczego sama jego obecność sprawia, że czuje się niepewnie i jest skrępowana? Zastanawiała się, o czym myślał, niestety z jego oczu niewiele dało się wyczytać. Czemu Elise została w tyle? Nie weszła nawet do izby... ‒ Wyrosłaś na urodziwą pannę, pani ‒ odezwał się z uśmiechem hrabia. ‒ Zaczynam żałować, że obowiązki nie pozwoliły mi posłać po ciebie wcześniej. Uniosła brew i spojrzała na niego, nie kryjąc wyrzutu. Powinien wiedzieć, że nie podobało jej się to, jak ją potraktował. ‒ Obowiązki, milordzie? ‒ zapytała ściszonym głosem, by nie ściągnąć na siebie uwagi siostry Christine. ‒ Minęło dziewięć lat. Wiem, że zyskałeś sławę jako niedościgniony w bojach rycerz, panie, ale nie musiałeś chyba potykać się we wszystkich bez wyjątku turniejach, które odbywają się w chrześcijańskim świecie? Jego usta wykrzywiły się w nieznacznym grymasie. ‒ Wybacz, pani. Jeszcze raz proszę o wyrozumiałość. Sęk w tym, że ani król Henryk, ani Ludwik nie pochwalają urządzania potyczek ku uciesze gawiedzi. Czasem trzeba się nietęgo natrudzić, ba, przemierzyć kraj wzdłuż i wszerz, aby stanąć w szranki w turnieju. Warto wszakże zadać sobie trud, bo jeśli człek zaprawiony w rzemiośle, to może solidnie nabić kabzę. Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Wiedziała, że jest w posiadaniu rozległych włości, więc trudno jej było uwierzyć, że zmaga się z niedostatkiem i musi zabiegać o dodatkowe dochody. Miał majątki ziemskie w Szampanii, Normandii i Owernii. Z pewnością nie cierpiał biedy. A skoro jest aż tak ambitny albo zachłanny, że musi koniecznie wygrywać we wszystkich turniejach, czemu nie ożenił się z nią wcześniej? Jest przecie zasobną dziedziczką, jej ojciec nie ma bowiem męskiego potomka. Później. Wypytam go o to później. Siostra Christine cały czas nadstawiała ucha. Tylko czekała, aż usłyszy coś, o czym będzie mogła donieść matce przełożonej. Hrabia posłał jej uśmiech, który przyprawił ją o drżenie. Jego oczy nie były całkiem niebieskie. Miały też czarne i szare plamki. I były niepokojąco przenikliwe... Dziewięć lat temu nie wydawały jej się tak groźne. Niełatwo było spoglądać na niego ze świadomością, że zupełnie o nią nie dba i... nigdy nie dbał. Wprawdzie ich związek zaaranżowali ojcowie, lecz dla niej nie miało to większego znaczenia. Od samego początku, od chwili gdy ujrzała go po raz pierwszy, czuła do niego nieodparty pociąg ‒ pociąg, który mimo długiej rozłąki bynajmniej nie osłabł. Kiedy całymi latami wypatrywała jego przyjazdu do St. Foye, w końcu zrozumiała, że narzeczony nie podziela jej uczuć. Postanowiła odgrodzić się od niego niewidzialnym murem. Im wcześniej, tym lepiej. Nie mogła dopuścić do tego, by odkrył, że ma do niego słabość. Już za młodu hrabia roztaczał wokół siebie aurę śmiałości i nieprzeciętnej tężyzny. Teraz zmężniał jeszcze bardziej i sprawiał wrażenie o wiele silniejszego niż przedtem. Jego uśmiech i spojrzenie odbierały jej pewność siebie, onieśmielały ją, choć z całą pewnością nie należała do osób wstydliwych. Zakonnice nie wspominały w swoich naukach o tym, że mężczyźni są tak potężni i... niepokojący. Tym bardziej należy mieć się przy nich na baczności... Nie pozwolę, by moim umysłem zawładnął człowiek, który okrył mnie hańbą. To przez niego tak długo znosiłam upokorzenia – powtarzała sobie. – Zapomniał o mnie na dziewięć lat, niech więc nie oczekuje, że podporządkuję mu całe swoje życie.

Był jej narzeczonym od bardzo dawna. Przywykła do myśli, że jej los zwiąże się z jego losem na zawsze. Nie zamierzała próbować wykręcić się od tego małżeństwa, niemniej resztki dumy kazały jej chronić serce. Jako mąż Lucien wkrótce będzie miał prawo do jej ciała. Nie mogłaby trzymać go od siebie z daleka, nawet gdyby chciała. Ale to nie znaczy, że odda mu całą siebie. Jej dusza pozostanie nietknięta. ‒ Zapewne domyślasz się, pani, że posłałem po ciebie, albowiem nadeszła pora, byśmy się pobrali. ‒ Gdy ścisnął mocniej jej palce, poczuła, że oblewa się gorącem. ‒ Niebawem poprowadzę cię do ołtarza. W tym momencie do izby wkroczyła siostra Ursula. Wielki rubin, który zdobił krzyż na jej piersi, połyskiwał niczym rozżarzony węgiel. Za plecami przeoryszy dreptała Elise. ‒ Hrabio d’Aveyron. ‒ Zakonnica skłoniła głowę. ‒ Jak mniemam, przybywasz, panie, aby ustalić datę ślubu. Wybrałeś już jakiś konkretny dzień? Przypuszczam, że zaraz po Nowym Roku. ‒ Po Nowym Roku?! ‒ zaprotestował gwałtownie. ‒ Dalibóg, nie! Po cóż zwlekać? Skoro panna de Turenne jest na miejscu, możemy załatwić sprawę od ręki. Matka przełożona popatrzyła na niego, jakby postradał zmysły. ‒ Ależ hrabio, adwent za pasem, wiesz przecie, że to czas oczekiwania narodzin Pana. W tym szczególnym okresie nie udziela się sakramentu małżeństwa. Wiem, że lady Isobel nie w smak życie w odosobnieniu, ale przed adwentem nie zdążymy poczynić odpowiednich przygotowań. My także nie spodziewaliśmy się jej przyjazdu tak prędko. Wyznam, że zburzyła nam codzienny porządek. ‒ Tak, naturalnie. Jestem tego świadom. Dlatego zamierzam jak najszybciej przejąć nad nią pieczę. Dołożę wszelkich starań, aby nasze zaślubiny odbyły się jeszcze przed adwentem. ‒ Vernon spojrzał na narzeczoną. ‒ Zechcesz wyznaczyć datę, pani? ‒ Przeddzień święta zimy ‒ rzuciła bez zastanowienia. Był to pierwszy termin, jaki przyszedł jej do głowy. ‒ Przeddzień święta zimy? ‒ powtórzył z namysłem. ‒ Wprawdzie nazajutrz walczę w turnieju, lecz ufam, że przy odrobinie dobrych chęci zdołamy pogodzić jedno i drugie. ‒ Ależ hrabio, to niedorzeczne! ‒ Siostra Ursula była co najmniej zgorszona. ‒ Nie mamy dość czasu. Nie zdążymy niczego przygotować! ‒ Gruba przesada, wielebna matko. Pewien jestem, że biskup zechce pójść nam na rękę. Zwłaszcza jeśli użyje siostra swoich wpływów jako kuzynka króla Ludwika... Turenne’ówna nie wierzyła własnym uszom. Myśli kłębiły jej się w głowie bez ładu i składu. Nie okazywał jej najmniejszego zainteresowania przez niemal dekadę. Zaniedbywał ją tak długo, że zdążyła do tego przywyknąć. Przez jakiś czas wątpiła nawet, czy kiedykolwiek się z nią ożeni. Teraz okazało się, że mimo wszystko pragnie uczynić ją swoją żoną. Szkoda tylko, że postanowił wcisnąć tę tak doniosłą ceremonię pomiędzy swoje arcyważne potyczki. Przeorysza westchnęła zapewne po to, żeby im przypomnieć, jak bardzo jest niezadowolona. ‒ Wigilia święta zimy to niezbyt szczęśliwy wybór ‒ oznajmiła cierpko. ‒ Być może żadne z was o tym nie wie, ale w niektórych stronach nazywają ten dzień dniem czarownic. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zechciałby pójść w taki czas do ołtarza, by składać śluby. ‒ Dzień czarownic, powiada siostra? ‒ Hrabia raptem znieruchomiał i wyprostował plecy. Albo mi się zdaje, pomyślała Isobel, albo nie spodobało mu się to, co powiedziała matka przełożona. Zwłaszcza lekceważenie w jej głosie. Czyżby chciał zostać moim wybawicielem?

Tak, wszystko wskazuje na to, że zamierza wziąć moją stronę przeciwko przeoryszy. W jednej chwili zaczęła żywić do niego cieplejsze uczucia. Głupia gęś, skarciła się w duchu. Niczego się nie nauczyłaś przez te wszystkie lata? Nic dla niego nie znaczysz... ‒ Czy zabroniono udzielania ślubów tego dnia, wielebna matko? ‒ zapytał Vernon. Zakonnica potrząsnęła głową. ‒ Nie, ale... ‒ Tedy nie ma o czym dysputować. Pobierzemy się w przeddzień święta zimy, tak sobie tego życzy moja narzeczona. Rada nierada przełożona musiała ustąpić. ‒ Będzie, jak zechcesz, panie. Lucien spojrzał na pannę de Turenne. ‒ Zdajesz sobie sprawę, pani, że wieść o naszym ślubie nie zdąży dotrzeć na czas do twego ojca? Nie będzie mógł uczestniczyć w uroczystościach. ‒ Tak, jestem tego świadoma ‒ odparła spokojnie. ‒ Pogodziłam się z tym już jakiś czas temu. ‒ Jakże to? Spodziewałaś się, że nie będzie obecny na ślubie? ‒ Cóż... ojciec nie cieszy się już tak dobrym zdrowiem jak dawniej. Popatrzył na nią ze współczuciem. ‒ Przykro mi to słyszeć, pani. Wiadomość o śmierci twej matki bardzo mnie zasmuciła. Nie wiedziałem, że hrabia Gautier także niedomaga. Skinęła głową i pospiesznie odwróciła wzrok. Oczy zaszły jej mgłą. Niewiele brakowało, a zalałaby się łzami. Nie pogodziła się jeszcze ze stratą matki, która odeszła z tego świata zaledwie kilka miesięcy temu. Stanowczo zbyt wcześnie. Rana w jej sercu jeszcze się nie zabliźniła. Dlatego nie potrafiła mówić o tych smutnych wydarzeniach ze spokojem. ‒ Ojciec wziął sobie kolejną żonę. Zapewne wspominał o tym w listach... ‒ W istocie, przypominam sobie... Wciąż nie mogła tego przeboleć. Jak to zwykle w takich razach bywa, nie przepadała za macochą i miała ojcu za złe, że ożenił się ponownie tak szybko. Uważała, że oboje dopuścili się zdrady wobec zmarłej i zbrukali pamięć po niej. Rozdrażniło ją również to, że kazano jej przybiec na pierwsze skinienie d’Aveyrona, choć wykręcał się od ślubu tak długo. Nowa małżonka ojca, ladyAngelina, nie traciła czasu. Nakazała pasierbicy wyruszyć w drogę do Szampanii nazajutrz po otrzymaniu pisma od Vernona. Isobel mogła pozostać w St. Foye, ale widać hrabina Gautier uznała, że szkoła znajduje się stanowczo zbyt blisko domu. Nie chciała widywać córki męża w Turenne, więc jak najprędzej odprawiła ją do Troyes. Turenne’ówna nie skarżyła się na swój los, choć w głębi duszy ubolewała nad tym, że ojciec nawet się z nią nie pożegnał. Być może był zbyt słaby, aby przybyć do klasztoru, lecz nie miała co do tego pewności. Niewykluczone, że zwyczajnie nie miał ochoty się z nią widzieć. Tak czy owak liczyła na to, że osobiście pobłogosławi jej na nową drogę życia. On jednak ograniczył się do przesłania stosownych dyspozycji siostrze Edinie, przełożonej St. Foye. Ta zaś przekazała wieści Isobel, po czym kazała jej niezwłocznie spakować dobytek i ruszyć na spotkanie eskorcie, która oczekiwała jej na dziedzińcu. Odchrząknęła i zwróciła się ponownie do narzeczonego: ‒ Ojciec jest zbyt słaby, aby odbyć tak daleką podróż. Nie będzie więc uczestniczył w naszym ślubie. ‒ Mam nadzieję, że rychło wydobrzeje ‒ odparł hrabia. Miał przy tym tak ponurą minę, że i ją ogarnęły posępne myśli. Raptem zaczęła ją dręczyć obawa, że pomimo słabego stanu zdrowia ojcu uda się spłodzić męskiego potomka. Nie było

to niemożliwe. SynAngeliny zyska prawo do tytułu i majątku hrabiego Gautiera. Ona tym samym zostanie z niczym. Nie będzie już bogatą dziedziczką z pokaźnym wianem. Czyżby Vernon żałował, że przystał na małżeństwo z panną, która może nigdy nie dostać spadku? Chcę, żeby pragnął mnie przy sobie zatrzymać dla mnie samej! Nie przeżyję, jeśli uzna mnie za złą partię i odeśle z powrotem do klasztoru, pomyślała. Uczynił tak niejeden rozczarowany żoną mąż. Cóż za upokorzenie! ‒ Proszę o słowo na osobności, hrabio, jeśli łaska ‒ odezwała się siostra Ursula. Odeszli na stronę. Przeorysza miała niezwykle donośny i władczy głos. Choć starała się mówić szeptem, Isobel słyszała dokładnie każde jej słowo. ‒ Trzeba ci wiedzieć, panie, że panna de Turenne to... wyjątkowo harda sztuka. Spostrzegłam to od razu, na samiuśkim początku i, Bóg mi świadkiem, próbowałam wybić jej ową krnąbrność z głowy. Niestety, na nauki potrzeba czasu, a ja nie miałam go zbyt wiele. Czuję się tedy w obowiązku przestrzec cię, panie, przed bezprzykładną samowolą narzeczonej. Przypuszczam, że ojciec zanadto jej pobłażał. Krótko mówiąc, dziewka jest nieznośna i trzeba ją nauczyć moresu. Lucien uniósł brew i zmierzył przełożoną wzrokiem niepozbawionym niechęci. ‒ Przypominam, że lady Isobel spędziła połowę życia w klasztorze w St. Foye, pod opieką sióstr zakonnych. A zatem to nie wicehrabia Gautier, lecz tamtejsze zakonnice ponoszą winę za rzekome braki w jej wychowaniu ‒ o ile takowe braki rzeczywiście istnieją. Na razie trudno mi orzec cokolwiek w tej kwestii, a nie zwykłem polegać na opinii osób postronnych. Pozwolisz zatem, wielebna matko, że wstrzymam się z wyrażaniem pochopnych osądów. Moja narzeczona niebawem opuści twoje progi, nie ma więc powodu, byś zaprzątała sobie dłużej głowę jej edukacją. Od dziś to ja sprawuję nad nią pieczę. Zamierzam umieścić ją wkrótce w pałacu hrabiego Henry’ego. ‒ Obawiam się, że będzie z tym niejaki kłopot. Jej pokojówka nagle zaniemogła. Biedaczka od wczoraj nie wstaje z łóżka. Panna de Turenne nie będzie mogła opuścić klasztoru, dopóki służąca nie wydobrzeje. Isobel nie wytrzymała. Postanowiła dłużej nie zwlekać i zabrała głos. ‒ Nie jestem niedołęgą, wielebna matko ‒ rzekła rozeźlona. ‒ Potrafię sama spakować dobytek. ‒ A ja chętnie przyjdę ci z pomocą, pani ‒ dodała milcząca dotąd Elise. Siostra Ursula wykrzywiła usta, jakby najadła się dziegciu. ‒ Cóż, można się było tego po tobie spodziewać, moja panno. Nie będę się sprzeciwiać. ‒ Można się było tego po mnie spodziewać? Niby czego? ‒ Odkąd pojawiłaś się w moim klasztorze, wykazujesz zatrważający brak rozwagi. Na każdym kroku postępujesz nieobyczajnie, by nie powiedzieć, haniebnie, i nic sobie z tego nie robisz. Na domiar złego jesteś harda i nawet nie poczuwasz się do winy. Nie słuchasz dobrych rad osób starszych i mądrzejszych od siebie. Twoje zuchwalstwo nie ma sobie równych. Widać nie wpojono ci elementarnych zasad przyzwoitości i dobrego wychowania. Wiedz, że nie zamierzam znosić takiego postępowania w swoim domu! ‒ Umilkła gwałtownie, wyłącznie dlatego, że zabrakło jej tchu. ‒ Hm... a mnie się zdawało, że to miejsce to dom Boży ‒ zauważył trzeźwo Vernon. ‒ Naturalnie, że dom Boży ‒ poprawiła się pospiesznie siostra Ursula. ‒ Tak czy owak, twoją narzeczoną, panie, należy trzymać krótko jak na postronku. Nie dalej jak dzisiaj rano ośmieliła się opuścić mury klasztoru bez mojej wiedzy i zgody. Włóczyła się po okolicy, jak

nie przymierzając, córka domokrążcy. Lucien popatrzył ze współczuciem na Turenne’ównę. Na jej policzkach pojawił się rumieniec złości. Nie wyrzekła jednak ani słowa. Zamiast tego wpatrywała się beznamiętnie w wiszący na ścianie krzyż. Nie zrobiła nic złego, pomyślał. Chciała się tylko ze mną zobaczyć. To przecie nie zbrodnia. Nie pozwolę, aby ta bezduszna despotka w habicie bezkarnie się nad nią znęcała. ‒ Nie włóczyła się, lecz złożyła mi wizytę w Ravenshold ‒ oznajmił głosem nieznoszącym sprzeciwu. ‒ Przykazałem warcie nikogo nie wpuszczać, więc niestety się nie widzieliśmy. ‒ Mimo wszystko nie powinna była oddalać się bez mojego przyzwolenia. Tym razem Isobel postanowiła się odezwać. ‒ Wzięłam ze sobą eskortę ‒ przypomniała stanowczo. ‒ Towarzyszyli mi zbrojni mego ojca. Ci sami, którzy przywieźli mnie z Turenne. Ufam im. Nie odstępują mnie na krok ani na moment. Zakonnica zbyła ją lekceważącym prychnięciem. ‒ Powtarzam raz jeszcze, dopuściłaś się karygodnego nieposłuszeństwa, moja panno. Nie wiem, jak hrabia, ale ja nie toleruję takiej samowoli. Jak żyję, nie spotkałam się z taką niesfornością! ‒ Gruba przesada, wielebna matko ‒ skwitował Lucien. Nie podzielał obaw przeoryszy. Wręcz przeciwnie. Narzeczona bardzo przypadła mu do gustu. Jak dotąd podobało mu się w niej dosłownie wszystko. I to tak bardzo, że zaczynał wierzyć w swoją szczęśliwą gwiazdę. Może los się wreszcie odmieni... Panna de Turenne okazała się śliczna, nie, słowo „śliczna” nie oddaje w pełni jej niezwykłej urody. Była naprawdę piękna. W dodatku zachowywała się statecznie i powściągliwie, a jej skromna szata zadawała kłam słowom siostry Ursuli, która bez wątpienia oceniała ją zbyt surowo. Vernon był przekonany, że Isobel ma zadatki na dobrą i potulną żonę. Żonę, której w przeciwieństwie do Morwenny, wpojono lojalność oraz bezwzględne posłuszeństwo. Żonę, która urodzi mu dzieci, wychowa je i zajmie się domem, tak aby on mógł żyć własnym życiem i doglądać bez przeszkód rozległych włości. Nie mógł wprost nacieszyć nią oczu. Przyglądał się z przyjemnością częściowo ukrytym pod welonem pszenicznym lokom i rumianym ustom. Na pewno są w dotyku mięciutkie jak jedwab. Czy smakują równie słodko, jak wyglądają? ‒ Nie mam skłonności do przesady ‒ rzekła tymczasem zakonnica. ‒ Wspomnisz moje słowa, hrabio. Przynajmniej nie będziesz mógł mi zarzucić, że cię nie ostrzegałam. Zapewne rad będziesz usłyszeć, że znalazłam sposób na to, aby ukrócić owe nieobyczajne wybryki ‒ dodała dumna z siebie. ‒ Właśnie odprawiłam jej eskortę. Vernona zamurowało. Lady Isobel nie była dzieckiem. Niebawem miała zostać hrabiną d’Aveyron. Przeorysza mogła ją strofować, dopóki sprawowała nad nią pieczę, ale żeby odsyłać ludzi Gautiera? ‒ Co takiego? Czy ja aby dobrze słyszę? ‒ Owszem. Wyprawiłam ich do zamku Troyes. ‒ Nie miałaś prawa tego uczynić, wielebna matko. Wicehrabia nakazał im chronić pannę de Turenne. ‒ Moje opactwo to dom Boży, a nie koszary! ‒ Tak czy owak, nie wolno ci swobodnie dysponować cudzymi ludźmi. Ojciec mojej narzeczonej powierzył im bezpieczeństwo swojej jedynej córki. Jestem pewien, że doskonale wywiązywali się ze swojego zadania i czyniliby to dalej, gdyby nie twoja „interwencja”, wielebna matko. Z nimi u boku panna de Turenne, gdyby miała takie życzenie, mogłaby zwiedzić całą Szampanię.

Zakonnica posłała podopiecznej skwaszone spojrzenie. ‒ Skoro tak stawiasz sprawę, panie, ja umywam ręce. Możesz ją zabrać choćby dzisiaj. Twoja pani ma zgubny wpływ na moje wychowanki. Im szybciej opuści nasz klasztor, tym lepiej dla wszystkich. Nikt tu nie będzie po niej płakał, a już najmniej ja. ‒ Z tymi słowy odwróciła się na pięcie i podeszła do drzwi. ‒ Pójdźmy, siostro Christine. Chcę z tobą omówić kwestię naszego straganu na jarmarku z okazji święta zimy. ‒ Stara wiedźma ‒ wymamrotał Lucien, gdy zniknęła w korytarzu. Isobel sądziła, że się przesłyszała. ‒ Co powiedziałeś, panie? ‒ Za niespełna tydzień będziemy sobie zaślubieni. Byłbym uszczęśliwiony, gdybyś zechciała zwracać się do mnie po imieniu. Jeśli pozwolisz, ja także będę zwracał się do ciebie mniej oficjalnie. ‒ Tak... jak sobie życzysz... naturalnie ‒ Turenne’ówna była cokolwiek zaskoczona. Niektórym żonom nigdy niedane było dostąpić tego przywileju. Na tyle lat zapomniał o moim istnieniu, a teraz raptem każe mi mówić do siebie Lucien? Nic z tego nie pojmowała. Hrabia zatrzymał wzrok na Elise, która wstydliwie spuściła głowę. ‒ Któż to taki? ‒ Moja znajoma. Nazywa się Elise. Elise, poznaj mojego narzeczonego, hrabiego d’Aveyrona. Dziewczyna dygnęła, ale nadal nie śmiała spojrzeć Vernonowi w oczy. ‒ Czy stan twojej pokojówki jest bardzo poważny? ‒ zapytał Lucien. ‒ Nie sądzę. Wiadomo mi tylko tyle, że znalazła się w izbie chorych. Widocznie siostry uznały, że należy trzymać ją w odosobnieniu. ‒ Co jej dolega? ‒ Przypuszczam, że zjadła coś, co jej nie posłużyło, ale pewności nie mam. ‒ Sądzisz, że można ją przewieźć? Jeżeli nie, przyślę po nią ludzi, jak tylko wydobrzeje. Turenne’ówna niemal wyskoczyła ze skóry. ‒ Czy to znaczy, że zabierzesz mnie stąd przed ślubem? ‒ spytała podekscytowana. ‒ Choćby i dziś. Nie ma powodu, byś miała tu zostać. Trzeba ci jednak wiedzieć, że Ravenshold nie jest gotowe na twoje przybycie. Dlatego pozwoliłem sobie poprosić hrabiego Henry’ego, aby udzielił ci gościny u siebie. Poczuła, że się uśmiecha. Nie chciała dać po sobie poznać, jak bardzo ucieszyły ją jego odwiedziny. Zamierzała przywitać go raczej chłodno, lecz zupełnie ją zaskoczył. Była mu szczerze wdzięczna za to, że chce niezwłocznie zabrać ją z opactwa. Nareszcie. Tyle czasu spędziłam, tułając się od klasztoru do klasztoru. A od dziś znów będę wolna... Cóż za radość! Spokój! – przywołała się do porządku. Muszę za wszelką cenę zachować spokój. On nie może się domyślić, z jak wielkim utęsknieniem wypatrywałam tego dnia, tej chwili. Co nie znaczy, że mam go odepchnąć. Nie wolno mi go od siebie odstręczać. Powinnam zrobić i zrobię, co w mej mocy, aby go zadowolić. Nagle przypomniała sobie, jaki koniec spotkał jej matkę, i w jednej chwili posmutniała. Jeśli nie chcę podzielić jej losu, trudno mi będzie przywitać go w łożnicy z otwartymi ramionami. Pamiętała także o tym, co się przytrafiło ladyAnnie, jednej z wychowanek szkoły w St. Foye. Zaledwie miesiąc po ślubie Anna uciekła od męża i wróciła do znienawidzonego klasztoru. Chorobliwie blada i wymizerowana opowiadała wstrząśniętym przyjaciółkom o okropnościach małżeńskiego pożycia i dzielenia łoża z mężczyzną. Jakiś czas potem zjawił się

jej rozsierdzony małżonek i zabrał ją do domu. Nigdy więcej już jej nie zobaczyły. Po roku dowiedziały się, że Anna zmarła, wydając na świat potomka. Tak jak niegdyś matka Isobel. Być może nigdy nie zdołam urodzić Lucienowi syna. Matka próbowała na próżno wiele razy, aż w końcu ją to zabiło. Czy i ja dokonam w ten sposób żywota? – powróciły do niej dawne lęki. ‒ Jeśli przyjaciółka zgodzi się ci towarzyszyć, obie będziecie mogły niezwłocznie opuścić opactwo. ‒ Hrabia posłał Elise czarujący uśmiech. ‒ Nawet matka przełożona złego słowa nie powie na takie załatwienie sprawy. A zatem, moje panie? Isobel otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale nim zdążyła się odezwać, do izby wpadła zaaferowana nowicjuszka. ‒ Matko przełożona! Gdzie matka przełożona?! ‒ zawołała zdyszana. Na jej twarzy malowało się przerażenie. ‒ Muszę z nią natychmiast pomówić. ‒ Tu jej siostra nie znajdzie ‒ odezwał się Vernon. ‒ Jakiś czas temu wyszła z siostrą Christine. A o co idzie, jeśli łaska? ‒ O relikwię! ‒ młoda zakonnica trzęsła się od stóp do głów jak osika. ‒ Nie ma jej! Panno de Turenne, ktoś ją zabrał! ‒ Zabrał? ‒ Isobel nie kryła zdumienia. To ona przywiozła z St. Foye rzeczoną relikwię. W rzeczywistości był to skrawek sukna, rzekomo pochodzącego z szaty świętej Foye. Dla zakonnic z południa kraju ów strzępek odzieży stanowił prawdziwą świętość. To że został powierzony właśnie jej, poczytywała za zaszczyt. ‒ Ktoś zdewastował ołtarz w kaplicy Najświętszej Panienki i... ‒ rzuciła na odchodne siostra. ‒ Wybacz, pani, ale muszę odnaleźć przeoryszę... Hrabia spojrzał wyczekująco na narzeczoną. ‒ Cóż to za relikwia? ‒ zapytał zdziwiony. ‒ Fragment sukni świętej Foye. ‒ Ty ją przywiozłaś? Skinęła głową. ‒ Na czas dorocznego święta zimy. Ojciec zapewnił mi eskortę, uznałam więc, że zdołam ją bezpiecznie przewieźć. Miała przydać klasztorowi splendoru i... ‒ Przysporzyć nielichego dochodu ‒ dokończył beznamiętnie Lucien. ‒ Cóż, nie przeczę... ‒ Popatrzyła na niego z powagą. ‒ Wybacz, panie... to jest... Lucienie, ale nie mogę pozostać obojętna. Wypada mi coś zrobić... Może uda mi się pomóc schwytać złodzieja... ‒ Z tymi słowy podwinęła spódnice i wybiegła z komnaty. D’Aveyron bez namysłu ruszył za nią. Zastanawiał się, czemu tak bardzo przejęła się kradzieżą jakiejś starej szmatki, która być może, choć to wielce wątpliwe, należała ongiś do od dawna nieżyjącej świętej. Cóż, widać dało o sobie znać klasztorne wychowanie... Musiał przyznać, że intrygowała go coraz bardziej. Z niemałą przyjemnością przyglądał jej się z tyłu, gdy obydwoje przemierzali pospiesznie wewnętrzny dziedziniec, a potem szeroki, podpierany kolumnami korytarz. Miała idealną, apetycznie zaokrągloną figurę. Poruszała się lekko, niemal zwiewnie i z ogromnym wdziękiem. Jej widok bez wątpienia radował oko każdego mężczyzny. Niebawem przestąpili próg dużego, niezbyt przytulnego kościoła. W jego bocznych nawach znajdowało się kilka mniejszych kapliczek. Turenne’ówna przystanęła przed jedną z nich, wyraźnie wstrząśnięta tym, co zobaczyła. Jej dłoń spoczęła bezwiednie na pobliskiej ściance, ozdobionej płaskorzeźbą anioła. Lucien nigdy dotąd nie zwracał większej uwagi na damskie dłonie, ale dłonie Isobel wydały mu się niezwykłe. Były delikatne, drobne i bardzo kobiece. Z miejsca przykuwały uwagę. Nagle zapragnął ich dotknąć. Zakonnice z pewnością nie pochwalały umizgów, mimo to nie potrafił oprzeć się pokusie. Podszedł bliżej i musnął palcami jej palce.

Choć przez moment nie reagowała, natychmiast wyczuł jej opór. Najpierw zastygła, a potem powoli, lecz stanowczo cofnęła rękę. Hrabia pojął, że narzeczona chowa do niego urazę. Prawdopodobnie długo nie wybaczy mu tego, że pozostawił ją samą sobie na dziewięć lat. Zapewne wciąż zadaje sobie pytanie, dlaczego nie ożenił się z nią wcześniej. Ech, niełatwo będzie zyskać jej przychylność, pomyślał. Przyjdzie mu stoczyć ciężki bój o jej względy... Westchnął i spojrzał pond głowami zgorszonych wiernych w kierunku ołtarza, a raczej tego, co z niego zostało. Ktoś wyrąbał w kamiennej konstrukcji z piaskowca ogromną dziurę. Na ziemi wciąż leżał porozrzucany gruz oraz pozostawiony przez sprawcę łom. Turenne’ówna przecisnęła się przez ciżbę i obejrzała dokładnie pobojowisko. ‒ Relikwiarz zniknął ‒ powiedziała, odwróciwszy się ku narzeczonemu. Jej wzrok powędrował dalej i zatrzymał się na jednym z gapiów. ‒ Tam! ‒ krzyknęła na cały głos, unosząc rękę. ‒ To on! Złodziej! Świętokradca! Kilkanaście kroków za plecami Luciena, tuż przy drzwiach, jakiś mężczyzna w zniszczonej brązowej tunice zawiązywał w pośpiechu skórzaną sakwę. Vernon błyskawicznie się obrócił. Kątem oka dostrzegł w torbie nieznajomego pozłacane niebieskie puzderko z Limoges. Nawet bez relikwii w środku przedmiot wart był fortunę. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, intruz czmychnął. ‒ Widziałeś, panie? ‒ Isobel jednym susem dopadła hrabiego. Skinął głową. ‒ To on wyniósł relikwiarz. ‒ Zuchwalec! Okradł klasztor, udając pielgrzyma. ‒ Minęła narzeczonego i ruszyła w stronę wyjścia. ‒ Muszę go schwytać! D’Aveyron zmarszczył brwi i popędził za nią. ‒ Ty?! ‒ zawołał, chwyciwszy ją za rękę. ‒ Ty musisz go schwytać?! Ściganie złodziei to nie twoje zadanie ‒ oznajmił stanowczo. Wzmocnił uścisk, gdy posłała mu rozeźlone spojrzenie. ‒ Isobel... Nie odpowiedziała. Wyswobodziła dłoń i nie oglądając się za siebie, wybiegła z kościoła.

ROZDZIAŁ TRZECI Lucien oniemiał. Był tak zaskoczony, że przez chwilę tkwił w miejscu jak słup soli. Nie posłuchała go! Postąpiła wbrew jego woli. Niesłychane! Przywykł do tego, że wszyscy bez wyjątku wykonują jego rozkazy. Dla swojego własnego dobra. Mimo ostrzeżeń siostry Ursuli nie spodziewał się po narzeczonej jawnego nieposłuszeństwa. Przecie miała być powściągliwa, uległa i usłużna. A przynajmniej taką ją sobie wymarzył. Żywił nadzieję, że druga żona całkowicie mu się podporządkuje. Wyobrażał sobie, że przejmie pieczę nad domem, a później także nad dziećmi, jemu zaś pozwoli zająć się wojaczką i turniejami. Zamierzał dotrzymać słowa i się z nią ożenić, bo chciał wypełnić wolę ojca. Wcześniej nie mógł postąpić zgodnie z jego życzeniem i gorzko tego żałował. Pochopna decyzja o ślubie z Morwenną na zawsze poróżniła go z rodzicem. Teraz, kiedy wreszcie nic nie stało na przeszkodzie, by wezwać do siebie Turenne’ównę, okazało się, że panna daleka jest od ideału. W istocie potrzebowała silnej ręki. Będzie się musiała sporo nauczyć, głównie posłuchu, którego nie potrafiły jej wpoić zakonnice. Zobaczył ją natychmiast po wyjściu na dziedziniec. Biegła przed siebie jak oszalała, tylko cudem nie zaplątując się w spódnice. Niech to piekło pochłonie! Co za krnąbrna dziewucha! – zaklął pod nosem, zacisnął zęby i pognał za nią. Isobel wybiegła na ulicę. Prawdę mówiąc, sama nie wiedziała, co robi. Wiedziała jedynie, że takie zachowanie nie przystoi pannie z dobrego domu. W tej chwili nie miało to jednak większego znaczenia. Chciała schwytać złodzieja i tylko to się liczyło. Sprawy potoczyły się tak szybko, że nie miała czasu zastanowić się nad konsekwencjami swego lekkomyślnego postępku. Serce tłukło jej się w piersi jak oszalałe. To ona przywiozła do Szampanii relikwię. Czuła się za nią odpowiedzialna. Po obchodach święta zimy bezcenna szkatułka miała wrócić do St. Foye. Jeśli tamtejsze siostry jej nie odzyskają, ich dom podupadnie. Pielgrzymi zjeżdżali się z bardzo daleka, aby obejrzeć skrawek sukni świętej patronki klasztoru. Składali też hojne datki. Owe zakonnice opiekowały się nią przez lata, nie mogła ich teraz zawieść. Nigdy by sobie tego nie darowała. Usłyszała za plecami kroki. Lord Vernon. Powinna się zatrzymać i zaczekać, aż narzeczony do niej dołączy, ale złodziej właśnie skręcił za węgieł. Jeśli zniknie jej z oczu, nigdy go nie odnajdzie... Niewiele myśląc, ruszyła w ślad za nim. Uliczka była bardzo wąska i zastawiona straganami. Trafiła na targowisko. Przekupnie i ich liczna klientela głośno targowali się o ceny. Próbowała przedrzeć się przez tłum i doścignąć zakapturzonego uciekiniera, lecz ten był daleko z przodu. ‒ Stój! ‒ zawołała rozpaczliwie. ‒ Łapcie go! Trzymajcie złodzieja! Ludzie zaczęli odwracać się w jej stronę i spoglądać na nią, jakby postradała rozum. Zyskała przynajmniej tyle, że rozsunęli się i zrobili jej miejsce. Znów zaczęła swobodnie biec, lecz niestety nie zdołała dogonić zbiega. Nieznajomy dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Gdy przystanęła, aby uspokoić oddech, u jej boku pojawił się Lucien. ‒ Którędy dalej? ‒ zaczęła bez wstępów. ‒ Widzisz go, panie? Jesteś ode mnie wyższy, może...

D’Aveyron złapał ją za ramię i odwrócił twarzą ku sobie. ‒ Isobel, na litość boską, co ty najlepszego wyczyniasz?! ‒ Pytam, w którą pobiegł stronę ‒ odparła rzeczowo. ‒ Zauważyłeś go? Ścisnął ją mocniej i posłał jej rozgniewane spojrzenie. ‒ Nie życzę sobie, byś pałętała się samopas po mieście, moja pani. O tej porze roku to szczególnie niebezpieczne. ‒ Ale przecie złodziej... ‒ Usiłowała oswobodzić dłoń, ale był od niej znacznie silniejszy. Spojrzała w alejkę, która rozciągała się tuż obok. Zamiast złoczyńcy zobaczyła parę kochanków splecionych w miłosnym uścisku. Dziewczyna sprawiała wrażenie rozanielonej, a spod jej uniesionej spódnicy wyzierał kawałek śnieżnobiałego uda. Panna de Turenne zarumieniła się i odwróciła wzrok. Zakonnice twierdziły, że tylko mężczyźni czerpią z tego aktu przyjemność. Kobiety natomiast cierpią w milczeniu i z niecierpliwością wyczekują końca. ‒ Zechcesz mnie wreszcie puścić, panie? ‒ odezwała się zrzędliwie. ‒ Owszem, puszczę cię, lecz dopiero gdy zyskam pewność, że nie popełnisz kolejnego głupstwa. Dalibóg, w zakonie niczego się nie nauczyłaś? Zdumiewa mnie twój brak rozwagi. O tej porze roku w mieście pełno jest złodziei i innych podejrzanych typów. Za jednym z nich przed chwilą goniłaś. Nie przyszło ci do głowy, że narażasz na szwank swoje bezpieczeństwo? Szarpnęła się, ale on jeszcze nie skończył. ‒ Święto zimy przyciąga nie tylko prawych obywateli, lecz także wszelkiej maści złoczyńców i rzezimieszków. Nie ustąpię dopóty, dopóki mi nie obiecasz, że będziesz ostrożniejsza i zaczniesz postępować, jak przystało na damę. I moją małżonkę. Rad byłbym również usłyszeć, że w przyszłości będziesz postępowała zgodnie z moją wolą. Obiecaj mi to. ‒ Ale... ‒ Pomnij, com rzekł w kościele. Niebawem zostaniesz hrabiną d’Aveyron, moją żoną. Chwytanie złodziei to nie twoja powinność. Pozostaw to innym. ‒ Daruj, panie ‒ powiedziała skruszona, przygryzając wargę. Jego błękitne oczy błyszczały niczym szafiry i wpatrywały się w nią, jakby chciały przeniknąć do jej duszy. Naturalnie słyszała, co mówił kilka minut wcześniej, ale w ferworze chwili dała się ponieść emocjom. Przyświecał jej tylko jeden cel: złapać złodzieja. Święta panienko, oby tylko Lucien nie okazał się bezdusznym okrutnikiem jak mąż biednej Anny – pomodliła się w duchu. Unikając jego oskarżycielskiego wzroku, jeszcze raz rozejrzała się na boki. ‒ Uszedł. Już go nie dogonimy... ‒ Isobel, powiadam ci, daj temu pokój. Pojmą go przyboczni hrabiego Henry’ego. ‒ Jesteś pewien, panie? A jeśli go nie odnajdą? ‒ Cóż, pewności mieć nie mogę... ‒ Zatem musimy coś zrobić. St. Foye to ubogi klasztor. Relikwia powinna do niego wrócić. Lucien poczuł, że jego gniew topnieje. Nie miał pojęcia dlaczego. Zapewne za sprawą zielonych oczu panny de Turenne. Można było w nich utonąć. Kiedy spoglądała na niego w taki sposób, gotów był przychylić jej nieba. Jej pierś unosiła się i opadała o wiele szybciej niż zwykle, a policzki zarumieniły się od biegu. Odrobinę zdyszana wydała mu się jeszcze piękniejsza i powabniejsza niż przedtem. Wyglądała także o wiele przystępniej niż podczas rozmowy w klasztorze. Jest moja, pomyślał z dumą. Wyobraził ją sobie w chwili miłosnych uniesień i poczuł, że robi mu się gorąco. Nawet się temu nie dziwił. Narzeczona obudziła w nim z dawna uśpione uczucia i cielesne żądze. Zbyt długo odmawiał sobie ziemskich uciech. Zapragnął jej, jak nie pragnął dotąd

żadnej innej kobiety. Cieszył się na myśl o tym, że wkrótce zacznie dzielić z nią łoże, lecz było coś, co nie dawało mu spokoju. Gnębiły go niepewność i obawa. Nie sposób było przewidzieć, jak Isobel przyjmie prawdę o Morwennie. ‒ Isobel ‒ zaczął spokojnie, postanowiwszy przemówić jej do rozsądku. ‒ Powiedz sama, czy to uchodzi, aby dama uganiała się po mieście za złodziejami? W dodatku samopas? Mamy w Troyes rycerzy odpowiedzialnych za pilnowanie porządku. To do nich należy ściganie złoczyńców. Gwardziści hrabiego Henry’ego to zaprawieni w bojach wojownicy... ‒ Gwardziści? ‒ I owszem. Na czas obchodów święta zimy władca Szampanii powołał do życia jednostkę conroi, czyli oddział najlepiej wyszkolonych dziesięciu zbrojnych. To rzadka rzecz. Bezpieczeństwo ludu to dla niego kwestia najwyższej wagi. Byłby niepocieszony, gdyby doszły do niego słuchy, że niewiasta wyręcza w obowiązkach jego najlepszych wartowników. Spuściła wzrok. ‒ Wybacz, panie, postąpiłam pochopnie. Vernon puścił jej rękę, lecz nadal nie spuszczał jej z oka. Obawiał się, że znów czmychnie. Odetchnął z niewysłowioną ulgą, gdy tego nie zrobiła. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że wstrzymuje oddech. Niemal uśmiechnął się na myśl o tym, jak pędziła ulicami Troyes. Cóż to było za widowisko! Nie sądził, że dziewka może być chyża niczym łania, zwłaszcza że dziewki nie noszą portek. Jak w ogóle można biegać, kiedy plączą ci się między nogami spódnice? Pokręcił głową. ‒ Naprawdę chcesz, żeby go schwytano ‒ stwierdził po chwili milczenia. ‒ Ta relikwia to jedyny skarb zakonnic z St. Foye. Bez niej nie przetrwają zimy. Oparł się plecami o ścianę najbliższego domu i obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Zależało jej. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Los sióstr, które ją wychowywały, leżał jej na sercu. Przypuszczał jednak, że nade wszystko pragnęła wyrwać się spod skrzydeł surowej przeoryszy, a kradzież relikwii była dobrym pretekstem do tego, aby opuścić opactwo. Czyż można było mieć jej to za złe? Z pewnością nie. Stanowczo zbyt wiele czasu spędziła w klasztorach. Z jego winy. To on skazał ją na życie w odosobnieniu. ‒ Ponoć gościsz w Troyes od niedawna ‒ zaczął ostrożnie. ‒ Tak, zjechaliśmy do opactwa wczoraj wieczorem. ‒ A przedtem? Dużo czasu spędzałaś w domu? ‒ Mieszkałam w St. Foye, jeśli o to ci idzie, panie. ‒ Zachmurzyła się raptem. ‒ Do Turenne wezwano mnie ledwie kilka razy... gdy byłam potrzebna matce... Teraz miał już całkowitą pewność. Isobel pragnęła uciec z klasztoru. To dlatego ruszyła w pościg za złodziejem. Na jej miejscu postąpiłby tak samo. Pojął także, że jego narzeczona wciąż opłakuje matkę. Nie potrafił ulżyć jej w żałobie, ale przynajmniej mógł raz na zawsze uwolnić ją od zakonnic. ‒ Skoro zwierzyna nam się wymknęła ‒ rzekł, podając jej ramię ‒ pozwól, że pokażę ci miasto. W odpowiedzi posłała mu promienny uśmiech. Pomyślał, że ten uśmiech już zawsze będzie rozpalał mu zmysły. ‒ Chętnie poznam okolicę. Nigdy przedtem nie byłam w tych stronach. Lubię tę krnąbrną pannicę, pomyślał zaskoczony. Naprawdę przypadła mi do gustu. Rzecz jasna trzeba będzie nauczyć ją moresu i ogłady, ale to przecie niewielki kłopot. Czuł, że po dziewięciu latach piekła na ziemi los się wreszcie odmieni. Oby to była prawda, oby szczęście znów się do niego uśmiechnęło.

Zerknął na nią ukradkiem. Stąpała z wolna u jego boku i znowu była damą w każdym calu. Wiele sobie po tym obiecywał. Gdyby nie widział jej na własne oczy w szalonej pogoni za złodziejem, nigdy by nie uwierzył, że jest zdolna do takich wyczynów. Widać było, że jej powściągliwość i opanowanie są wyuczone. W rzeczywistości pod układną powłoką miała nieokiełznaną, kto wie, może nawet dziką naturę. Była prostolinijna i zapewne nigdy niczego nie udawała. Nie umiała udawać. A jemu zupełnie to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Dotarli do końca alejki i znaleźli się na skwerze w pobliżu jednego z kanałów. ‒ Woda z tych kanałów napędza młyny ‒ wyjaśnił Lucien. ‒ Mamy ich w Troyes co najmniej kilka. Powinnaś zobaczyć także pałac hrabiego Henry’ego. ‒ O tak, koniecznie! Nie miałam dotąd sposobności niczego obejrzeć... Niesforny lok, który opadł jej na ramię, świecił w słońcu jak szczere złoto, a całuśne usta miały kolor dojrzałych malin. ‒ Przeorysza zamierzała zamknąć mnie w murach opactwa po tym jak... ‒ zawahała się ‒ wyprawiłam się sama do Ravenshold. ‒ Hm... ‒ Nie dała mi przyzwolenia na opuszczenie klasztoru. ‒ Zarumieniła się uroczo. ‒ Po prawdzie to wcale nie prosiłam jej o przyzwolenie. Uznałam, że szkoda gadać po próżnicy. I tak by się sprzeciwiła. Widziałam mury twego zamku tylko od zewnątrz. Chętnie obejrzałabym domostwo od środka. Hrabia mruknął pod nosem coś niezobowiązującego, po czym dodał pospiesznie, że wyszedłby jej na spotkanie, gdyby tylko uprzedziła go o swoim przedwczesnym przyjeździe. Przeszli przez mostek nad kanałem. ‒ Jak mniemam, to właśnie wówczas matka przełożona odprawiła twoją eskortę? ‒ Nie inaczej. Ledwie wróciliśmy, odesłała moich ludzi do koszar w zamku Troyes. Niektórzy nigdy wcześniej nie wyjeżdżali z rodzinnego domu. Ckni im się za Turenne. ‒ A tobie? Też tęskno za domem? Popatrzyła na niego nieprzeniknionym wzrokiem. ‒ Mnie, panie? Ani trochę. Przez większą część mojego życia przygotowywano mnie do roli twojej żony. Mój dom jest przy tobie. ‒ Choć wypowiedziała te słowa przyjaznym tonem, w jego uszach zabrzmiały jak reprymenda. Jako że nie przywykł do krytyki, natychmiast spochmurniał. Naturalnie miała wszelkie prawo czuć się zawiedziona i rozżalona. Kazał jej na siebie czekać niemal całą dekadę. Postanowił znaleźć bezpieczniejszy temat do rozmowy. ‒ Spójrz, to właśnie pałac hrabiego ‒ rzekł, skinąwszy głową w stronę okazałej trzypiętrowej budowli z kamienia, która rozciągała się wzdłuż kanału. ‒ Zatrzymasz się tam do dnia naszych zaślubin. Spojrzała we wskazanym kierunku. ‒ Jest nawet pomost... Obserwował ją, gdy przyglądała się z zaciekawieniem najznamienitszej rezydencji hrabstwa Szampanii. I nagle nabrał nieodpartej ochoty, aby ją pocałować. ‒ Wprost nie mogę się doczekać ‒ powiedziała z wyraźną ulgą. ‒ Chętnie przeniosłabym się tam już zaraz. Jestem ci wdzięczna, panie. Odchrząknął, nim zdobył się na odpowiedź. Żałował, że znów sprawi jej zawód. ‒ Rozpytałem, czy znajdzie się dla ciebie miejsce, ale na obchody święta zimy do miasta przybyły tabuny podróżnych. Pewno trzeba będzie trochę zaczekać, aż zwolni się dla ciebie odpowiednia kwatera.

‒ Och, nie trzeba mi całej kwatery. Sama jestem sobie winna, bom przyjechała o wiele wcześniej, niż się mnie spodziewano. Nie wzbraniam się przed dzieleniem izby z innymi niewiastami. Nie pierwszy byłby to raz. ‒ Skoro tak, być może da się coś zaradzić już dzisiaj. Jeśli masz ochotę, zabiorę cię do koszar. To ledwie kilka minut drogi stąd. ‒ Naprawdę, pozwoliłbyś, abym odwiedziła swoich ludzi? Bardzoś wielkoduszny, panie, ale... powinnam wracać do klasztoru. Przeorysza... ‒ Pewien jestem, że nie będzie miała nic przeciwko temu, że wybraliśmy się razem na przechadzkę po mieście. Koniec końców, jestem twoim narzeczonym. ‒ Wielka to szkoda, że nie zdołaliśmy odzyskać relikwii. Mówiono ci, panie, że czyni cuda? Niewiele brakowało, a hrabia stanąłby jak wryty. Jej słowa, choć zupełnie niewinne, zmroziły go do szpiku kości. Nie zniósłby, gdyby się okazało, że druga żona także wierzy w cuda i magię. Morwenna obrzydziła mu doszczętnie temu podobne głupstwa. ‒ Nie dalej jak onegdaj ‒ ciągnęła z entuzjazmem ‒ przywiedziono przed ołtarz pewną młódkę. Niebożątko nie władała nogami. Lecz gdy zdjęła z szyi szal i na krótką chwilę włożyła go do relikwiarza, niespodziewanie wydobrzała. Na oczach gawiedzi podniosła się z miejsca i zaczęła chodzić. ‒ Dalibóg, uwierzyłaś w owo cudowne ozdrowienie?‒ zapytał, próbując ukryć zaniepokojenie. Na próżno się starał. Turenne’ówna bez trudu wychwyciła w jego głosie obawę. Była znacznie bardziej wyczulona na subtelne zmiany nastroju niż Morwenna. ‒ Cóż, chora z pewnością przybyła do klasztoru z głęboką wiarą w uzdrawiającą moc relikwii. I wyszła zeń na własnych nogach. Wiem, bom widziała. Czy to cud? Trudno orzec. Tak czy owak, siostry w St. Foye robią z relikwii ogromny pożytek, a używają jej wyłącznie w zbożnych celach. Pomogły dzięki niej niejednej zbłąkanej owieczce, która popadła w niedolę. Jej odpowiedź nie do końca przekonała Vernona. Był rozdarty. Na pierwszy rzut oka panna de Turenne miała wszystko, czego zwykle pragnął widzieć w żonie mężczyzna. Była urodziwa, pochodziła z szanowanego rodu i dysponowała niebagatelnym posagiem. Na dobitkę roztaczała wokół siebie tę oszałamiającą aurę niepokorności. Była niczym dzika sarna, która rwie się na swobodę. Wiedział, że niełatwo będzie utrzymać ją w ryzach, ale, o dziwo, wcale go to nie martwiło. Prawdę mówiąc, przydawało jej to uroku. O niewiastach takich jak ona bardowie wyśpiewywali miłosne pieśni. Niemniej to, co przed chwilą usłyszał, napawało go lękiem. ‒ A mnie się widzi ‒ oznajmił dobitnie ‒ że wiara w cuda to pomieszanie ułudy i pobożnych życzeń. Zdradliwe i zatruwające duszę. ‒ Zdradliwe i zatruwające duszę? ‒ zdziwiła się. ‒ Pobożne życzenia bywają pożyteczne. ‒ Doprawdy? Śmiem wątpić. ‒ Przemawia przez ciebie zgorzknienie, panie. To właśnie pobożne życzenie pomogło kalekiej dziewce stanąć na nogi po latach, które spędziła przykuta do łóżka. Jej niewiarygodna naiwność była urocza, ale mogła przywieść ją do zguby. ‒ Skąd pewność, że w istocie nie chodziła tak długo? ‒ Mam pewność, bom ją o to zapytała. ‒ Powiedziała ci, że od dawna cierpi na paraliż, a ty uwierzyłaś jej na słowo? Zmarszczyła czoło. ‒ Cóż... owszem, zdawało mi się, że mówi prawdę... To nie była ułuda... ‒ Skoro tak twierdzisz... Uczepiła się jego rękawa. ‒ Nie pojmuję, co w tym złego, panie. Czy to ważne, czy wierzyła w cudowną moc relikwii? Nie twierdzę, że uzdrowił ją skrawek starej sukni. Uzdrowiła ją wiara.