mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Troisi Licia - Dziedziczka smoka 3 - Klepsydra Aldibaha

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Troisi Licia - Dziedziczka smoka 3 - Klepsydra Aldibaha.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 56 osób, 29 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 218 stron)

książki Licii Troisi: Kroniki Świata Wynurzonego: Tom I: Nihal z Krainy Wiatru Tom II: Misja Sennara Tom III: Talizman mocy Wojny Świata Wynurzonego: Tom I: Sekta Zabójców Tom II: Dwie wojowniczki Tom III: Nowe królestwo Dziedziczka smoka: Tom I: Testament Thubana Tom II: Drzewo Idhunn Tom III: Klepsydra Aldibaha Legendy Świata Wynurzonego Tom I: Przeznaczenie Adhary Tom II: Córka krwi Tom III: Ostatni bohaterowie O autorce: Licia Troisi - ur. w 1980 roku w Rzymie, pracuje jako astrofizyk w rzymskim obserwatorium. Jako 6-letnie dziecko napisała swoje pierwsze opowiadanie, a w wieku 10 lat - pierwszą powieść. Mając 21 lat, zaczęła pisać trylogię Kroniki Świata Wynurzonego (Cronache del Mondo Emerso), którą wydało największe włoskie wydawnictwo - Mondadori. Wszystkie części trylogii znalazły się w pierwszej dziesiątce bestsellerów fantasy we Włoszech, wyprzedzając nawet Harry'ego Pottera, a prawa do przekładu nabyło kilkanaście krajów. Jeszcze większe sukcesy odniosła jej kolejna trylogia Wojny Świata Wynurzonego (Le Guerre del Mondo Emerso), której kontynuacja - Legendy Świata Wynurzonego (Leggende del Mondo Emerso)

LICIA TROISI DZIEDZICZKA SMOKA Tom III KLEPSYDRA ALDIBAHA

Prolog była chłodna łutowa noc. Przenikliwy wiatr hulał po opustoszałym placu. Księżyca nie było, tylko gruby płaszcz nisko wiszących chmur szczelnie otulił niebo. Zapalone latar- nie oblewały kostkę chodnikową żałobnym światłem. Na fasa- dzie ratusza, pośród gotyckich fryzów i gargulców, majaczyły ponure cienie. Tej nocy plac Mariacki prezentował się wyjątko- wo złowieszczo. Karl, stojący w samym sercu tej pustej przestrzeni, zapiął koł- nierz ciepłej kurtki dłonią odzianą w rękawiczkę. Był w domu, w rodzinnym mieście, tam, gdzie spędził trzynaście łat swego krótkiego życia. A jednak tej nocy Monachium wydawało mu się dziwnie obce. Ona stała naprzeciw niego, wysoka, wysmukła, prześliczna. Pomimo przenikliwego chłodu miała na sobie jedynie białą ko- szulkę o męskim fasonie. Porywisty wiatr smagał nieosłoniętą,

doskonałą krzywiznę jej nieznacznie umięśnionych ramion. Spodnie z czarnej skóry opinały długie, szczupłe nogi i ginęły w grubych kozakach do kolan. jasne włosy okalały policzki, wokół nosa pstrzyły się piegi. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że to najzwyklejsza dziewczyna w stylu punk, jednak wyraz jej twarzy, a przede wszystkim otulające prawą dłoń czar- ne płomienie, mówiły coś zgoła innego. Karl zamknął oczy zaledwie na moment, ale to wystarczyło, żeby doświadczył jego obecności. Aldibah, mieszkający w nim smok. Czuł go w sobie od najwcześniejszego dzieciństwa, właś- ciwie odkąd pamiętał. Ogromne niebieskie skrzydła wyrosły mu zza pleców i napęczniały na wietrze. Kiedy uniósł powieki, jego oczy nie były bladobłękitne jak zazwyczaj, tylko żółte. Źrenica zmieniła się w wąską szparkę, jak u gadów. — Daj mi owoc — powiedział kategorycznym tonem, stara jąc się udawać animusz, który w rzeczywistości już dawno go opuścił. Nida uśmiechnęła się sarkastycznie. W lewej dłoni ściskała pa- sek aksamitnej torby, zawierającej jakiś kulisty przedmiot. Karl widział go przez moment, zanim Nida wsunęła go do środka. Była to niebieska kula, mieniąca się wszystkimi odcieniami błę- kitu. Promieniująca od niej dobroczynna moc rozgrzała Karla i dodała mu sił. Jednak teraz chłopiec wyczuwał ją o wiele sła- biej, jak gdyby torba tłumiła jej potęgę. — Ależ oczywiście, on na ciebie czeka. Dlaczego po niego nie przyjdziesz? — odparła dziewczyna, patrząc wyzywająco. Karl wzbił się do lotu, a jego prawa ręka w tej samej chwili zmieniła się w niebieską smoczą łapę. Chłopiec rzucił się na Nidę, lecz ona umknęła, zanim wylądował. Czuł jej obecność za plecami. Odwrócił się gwałtownie, raz jeszcze przybierając bojową postawę. Nie zasypiał gruszek w popiele: z jego łapy

wystrzelił niebieski promień, który przeciął powietrze i owinął się wokół stojącej na środku placu kolumny. Wydawało się, że dreszcz wstrząsnął ustawioną na jej szczycie złocistą statuą. Podstawa obelisku zamarzła w okamgnieniu. Nida zwinnie uchyliła się przed atakiem i patrzyła teraz na Karla z grzbietu gargulca z rozdziawioną paszczą, który wyglą- dał, jakby z niego szydził. —Nie dorastasz mi do stóp! — oświadczyła, śmiejąc się wzgar- dliwie. —To ty tak myślisz — syknął Karl przez zaciśnięte zęby, a potem bez namysłu cisnął wiązką zmrożonych promieni w giętką postać dziewczyny. Nida uchylała się z wdziękiem baletnicy, ale ostatni, a zarazem najpotężniejszy promień ugodził ją. Gruba warstwa lodu natychmiast okutała jej stopy, przygważdżając ją do ziemi i nie pozwalając uciec. Karl doskoczył do niej błyska- wicznie i zdzielił ją uzbrojoną w szpony łapą. Torba wysunęła się jej z rąk, z brzękiem upadła na ziemię i poturlała kilka me- trów. Chłopiec już miał rzucić się na owoc, kiedy Nida pochyliła się i przytrzymała go za biodra. Jej twarz wykrzywiła się w ok- rutnym uśmiechu... i była to ostatnia rzecz, jaką Karl widział, nim rywalka objawiła mu się w swej rzeczywistej postaci. Jej de- likatna buzia w jednej chwili przekształciła się w pysk gada, zaś miękkie wargi rozwarły się w szatańskim chichocie, odsłaniając gąszcz ostrych jak sztylety kłów. Skóra zlodowaciała, oblekła się w łuski i momentalnie buchnęła czarnymi płomieniami, które otuliły i Nidę, i chłopca. Niechaj cię nie przeraża jej wygląd; ona chce cię wystraszyć, nic więcej. Karl wsłuchał się w słowa Aldibaha i odnalazł utracony wigor; wbił szpony w ramię rywalki, co pozwoliło mu się

oswobodzić i odskoczyć na bezpieczną odległość. Jednak natarcie przypłacił bólem tak silnym, że zaparło mu dech w piersiach. Wytrzymaj, uda ci się. Nie jesteś sam... Głos Aldibaha dochodził teraz z oddali. Karl słyszał, jak Nida się zbliża. Odgłos jej kroków na wyście- łających plac kamieniach był z każdą chwilą głośniejszy. Jednak chłopiec nie był w stanie się podnieść, płomienie zbyt dotkliwie go poparzyły. Otworzywszy oczy, spostrzegł, że niebieska skóra na jego łapie jest postrzępiona i pełna czarnych plam. Potem odgłos kroków ucichł. Karl uniósł wzrok. Nida stała nad nim, uśmiechając się tym samym demonicznym uśmiechem, który nie schodził z jej warg od pierwszej chwili ich starcia. Chłopiec usiłował przypuścić jeszcze jeden atak, ale szpony jakby przyro- sły do kamiennej posadzki. —Jesteś żałosny — syknęła Nida. Kopnęła go z całych sił, a wtedy tępy ból targnął jego szczęką. Pod powiekami wybuchły snopy srebrnych iskier. Karl upadł na plecy i zadygotał z zimna na lodowatym kamieniu. — To koniec, smarkaczu! - wykrzyknęła Nida triumfująco, przygniatając stopą jego pierś. Jej twarz spoważniała; zamknęła oczy. Karl wyczul pod ple- cami głuchy wstrząs. Ziemia drżała, jakby olbrzymi, uwięziony pod placem zwierz budził się i próbował otrzepać z kamieni i budynków. Kari instynktownie spojrzał na ratusz. Dostrzegł coś, co prze- kraczało wszelkie wyobrażenia. Nisko, po prawej stronie fasady, przycupnął mały ołowiany smok. Chłopiec dobrze go znał: Effi wskazywała na niego, ilekroć tamtędy przechodzili. „Jak widzisz, smoki zostawiły ślady wszędzie. Ludzie nie za- pomnieli o nich i wciąż uwieczniają je w dziełach sztuki".

Karl był oczarowany tym smokjem i za każdym razem, gdy spacerował nieopodal ratusza, przyglądał mu się z wielką uwa- gą. Czasami wyobrażał sobie, że nocą zaczyna żyć własnym ży- ciem i przechadza się po placu. Oczywiście były to tylko naiwne, dziecinne fantazje. A jednak teraz smok naprawdę się poruszał! Karl widział, jak macha ogonem, wykrzywia pysk, węsząc coś w powietrzu, i obrzuca go wzrokiem, jego ślepia, swego czasu tak dobrotliwe, patrzyły nieprzyjaźnie. Smok zbiegł co żywo po fasadzie. Wraz z nim zbudziły się inne zdobiące gmach stwory. Gargulce uwalniały się z kamien- nych płyt i przeciągały leniwie, jak gdyby chciały się otrząsnąć z trwającego wieki odrętwienia, a potem niespiesznie schodziły w dół, czepiając się jak pająki iglic wieżyczek i pinakli. Cały ratusz zmienił się w ohydne kłębowisko rozmaitych krzywulców, które osuwały się na ziemię i zalewały plac niczym chmara owadów. Karl ostatkiem sił próbował się podnieść, jednak Nida nie przesunęła stopy ani o milimetr. Czarniawe płomienie otuliły jej ciało i otarły się o tułów chłopca, zamykając go w lodowatych kleszczach. Karl krzyczał, ile sił w płucach, ale dookoła nie było nikogo, kto mógłby przyjść mu z odsieczą. Nikt nie wyściubiał nosa z domu w środku nocy i przy tak silnym mrozie. Tylko bezduszna szarość niskiego nieba bez księżyca dotrzymywała mu towarzystwa. Ni stąd, ni zowąd Nida otworzyła oczy i uśmiechnęła się zwycięsko. — Żegnaj! — zawołała, odskakując tak daleko, jak żadna ludz- ka istota nie mogłaby odskoczyć. Karl raz jeszcze spróbował się podnieść, ale ponieważ ostatni atak pozbawił go resztek energii, musiał czołgać się po kamie- niu. Skrzydła znikły bez śladu, a ręka znów stała się pulchną

i rumianą dłonią chłopca, którym w rzeczy samej był. W ostat- niej chwili zobaczył, jak Nida podnosi z ziemi torbę i czym prę- dzej czmycha w stronę Kaufingerstrasse. Zaraz potem natarł na niego zastęp gargulców. Wszystko utonęło w mrozie i głuchej ciszy.

1. Pączek dogasa spadło na nich jak grom z jasnego nieba. Silne zawroty głowy, ucisk w piersiach... mieli wrażenie, że świat się wali. Sofia, która była akurat w swoim pokoju, pomyślała, że to trzęsienie ziemi. Lidja nie mogła mieć wątpliwości: siedziała właśnie po turecku, z zamkniętymi oczyma, nieopodal Pączka, aby pełnymi garściami czerpać ze studni jego mocy, kiedy w pewnej chwili uniosła powieki i zobaczyła, że on gaśnie. Pączek Drzewa Świata dogorywał powoli... a w końcu wypalił się do cna. Wyglądał teraz jak najzwyklejszy pod słońcem pąk, jeden z tych, których wiosną pełno było na drzewach w lesie otaczającym willę. Oblane jedynie nikłym światłem zawieszonych na ścianach pochodni pomieszczenie dungeonu prezentowało się dość wid- mowo.

Wszystko to trwało co najwyżej minutę i kompletnie zbiło Lidję z tropu. Narastająca panika sparaliżowała ją, nie po- zwalając zrobić tego, czego wymagała sytuacja: pójść do willi i uderzyć na alarm. Po jakimś czasie Pączek znów zaczął pulsować, najpierw nieśmiało, potem coraz żywiej. Jego blask ponownie opromienił pokój, chociaż nie był już tak intensywny jak przedtem. Zdawało się, że coś nieznacznie przyćmiewa jego lśnienie. Jak gdyby czar prysnął. Lidja poderwała się jak oparzona, a Sofia w tej samej chwili zdobyła się na odwagę i wypadła z pokoiku, żeby pobiec co sił w nogach na niższe piętro. Spotkały się u podnóża królującego w całym domu drzewa. - Też to słyszałaś ? - zapytała Sofia, której serce podeszło do gardła. - Pączek zgasł! - wykrzyknęła Lidja ze wzburzeniem. Krew odpłynęła Sofii z twarzy. Pączek. Zgasł. Nim minęła chwila, przyjaciółki zawołały zgodnym chórem. .. - Profesorze! ... i popędziły szukać Schlafena. Choć pora była późna, za- stały go w szklarni na tyłach willi. Ostatnio profesor pasjonował się uprawą roślin tropikalnych, zwłaszcza kaktusów i orchidei, którym poświęcał znaczną część wolnego czasu. Kiedy Sofia i Lidja go znalazły, był pochłonięty przesadzaniem wspaniałej rośliny o białych kwiatkach w fioletowe cętki. Okaz ten - delikatny i unikatowy -mógł być przesadzany jedynie nocą. - Profesorze, stało się coś strasznego! - Sofia nie owijała w bawełnę.

Schlafen spochmurnial. - Miałem przeczucie, że coś jest nie tak... Udali się do dungeonu i stanęli przed Pączkiem. Profesor gładził w zamyśleniu bródkę, raz po raz poprawiając na nosie okulary. Robił to zawsze, kiedy był nerwowy lub zmartwiony. - Ja również poczułem silne zawroty głowy. Wydawało mi się, że kroi się coś złego, ale wmawiałem sobie, że to tylko wra żenie. .. coś, czym nie warto się przejmować — wyznał, biorąc pod lupę Pączek. Lidja wyłamywała sobie palce. - Co się twoim zdaniem dzieje? Profesor nie śpieszył się z odpowiedzią. - Nie jestem w stanie zrozumieć, co przyćmiło blask Pączka. - Czy to możliwe, że ktoś nas atakuje? — spytała Sofia. - Kiedy Pączek zaczął przygasać, bariera z pewnością do- znała uszczerbku. Tak czy owak, zostanę tutaj i osobiście do- pilnuję, żeby wszystko było w porządku - odparł Schlafen z westchnieniem. — Dziewczynki, nie mam zielonego pojęcia, co się dzieje. Niewykluczone, że chodzi tu o jakąś sztuczkę Nidhoggra... To by oznaczało, że z jakiegoś powodu niewy- obrażalnie urósł w siłę. Pączek jest potężną relikwią, a tutaj dodatkowo znajduje się pod ochroną. Jeśli Nidhoggr potrafi osłabić go na odległość i przedostać się przez mury tej willi... no cóż, to znak, że sprawa jest bardzo poważna. Lidja i Sofia poczuły, że ciarki przebiegają im po plecach. - Jednak Pączek jest też silnie związany z owocami - ciąg nął profesor. - Z każdego czerpie życiowe soki. Możliwe, że coś stało się któremuś z nich... albo któremuś ze Smokończy- ków.

Sofia skamieniała z trwogi. Fabio! Od czasu, kiedy widziała go po raz ostatni, słuch po nim zaginął. Ona jednak nie była w stanie wymazać z pamięci tego, jak pomachał do niej z chodnika w Benewencie, gdy jechała samochodem profesora w kierunku Castel Gandolfo. Nie zapomniała o nim ani na chwilę. Jego obraz przemykał po obrzeżach jej wyobraźni, towarzyszył jej jak cień i wypełniał dni słodką tęsknotą. Czasami Fabio pojawiał się w jej snach. Zastanawiała się, gdzie przebywa, co porabia i czy kiedykolwiek do nich dołączy. Jakkolwiek by było, dzielili ten sam los. Smokończycy powinni trzymać się razem. Na samą myśl o tym, że mogło mu się przydarzyć coś złego, żołądek podchodził jej do gardła. - Tak czy inaczej, nie ma sensu snuć domysłów — profesor wyrwał ją z zadumy. - Jest późna noc, a sami nic nie zdziała my. Musimy poczekać do rana. Wzmocnię bariery wokół willi i będę czuwał aż do świtu. Jutro postaramy się jakoś temu za radzić. Jednak ani Lidja, ani Sofia nie wyglądały na przekonane. - A my? Co mamy robić? - zapytała Sofia. Głos wiązł jej w gardle. Odkąd zaczęła współpracować z Lidją i profesorem, Pączek lśnił ciepłym, krzepiącym światłem. W chwilach zmę czenia czy zniechęcenia mogli liczyć na jego dobroczynną moc. Świadomość, że nawet ona zaczyna się chwiać, napełnia ła Sofię bezbrzeżnym smutkiem. Profesor uśmiechnął się do dziewczynek, próbując dodać im otuchy. - Idźcie do łóżek i postarajcie się zasnąć. Jutro rano będzie cie potrzebować sił, by stawić czoło temu problemowi. Bądźcie spokojne, tej nocy sam się wszystkim zajmę.

Lidja i Sofia udały się do swoich pokoi. Ostatnimi czasy Sofia często przebywała u siebie. Egzamin, do którego miała podejść jako uczennica kształcąca się indywidualnie, śmiertel- nie ją przerażał, toteż całymi dniami, a często również nocą, siedziała z nosem w książkach. Lidja po powrocie z Benewentu otrzymała pokoik na pod- daszu, który do tamtej chwili nie miał lokatora. Thomas wy- czyścił go do połysku, a Lidja ozdobiła afiszem Cirque du Soleil, zdjęciami przyjaciół z ukochanego cyrku i olbrzymimi plakatami Tokio Hotel. Jakiś czas temu zakochała się na zabój w tym właśnie zespole. Sofia nie mogła tego zrozumieć. Mu- zyka Tokio Hotel nie wprawiała jej bynajmniej w zachwyt, a ci ekscentryczni, ubrani na czarno młodzieńcy, na czele z woka- listą o nienaturalnie wyprostowanych włosach, trochę ją nawet przerażali. — Bo ty nie patrzysz głębiej! Oni śpiewają dokładnie to, co ja czuję, rozumiesz? Gdybym miała talent, grałabym tak jak oni. No i Bill jest zabójczo przystojny, chyba nie zaprzeczysz - trajkotała Lidja, a oczy jej błyszczały. Sofia wpatrywała się w plakaty, nadal jednak ani w ząb nie rozumiała entuzjazmu przyjaciółki. Pożegnały się przed pokojem Sofii. —Chce ci się spać? — zapytała dziewczynka przed zamknię- ciem drzwi. —Ani trochę - odparła Lidja. - Nie masz pojęcia, jak się poczułam, kiedy Pączek zgasł. Mam nadzieję, że już nigdy czegoś podobnego nie przeżyję. Jednak profesor ma rację: teraz nic nie wskóramy. Sofia wbiła wzrok w podłogę. Korciło ją, aby o coś zapytać, lecz za bardzo się wstydziła. W takim momencie jak ten po- trafiła myśleć jedynie o Fabiu, chociaż oczywiście miała świa-

domość, że nawet gdyby coś mu się przydarzyło, to pierwszeń- stwo mieli Pączek i zagrożenie ze strony Nidhoggra. Lidja posłała jej wymuszony uśmiech. - Postarajmy się zasnąć. Dochodzi druga, a ja ziewałam, jeszcze zanim to się zdarzyło. Sofia przytaknęła bez zbytniego entuzjazmu i zamknęła za sobą drzwi. Zaledwie została sama w mroku swojego pokoju, oparła się plecami o ścianę i westchnęła. Wystarczyło, że za- mknęła oczy, a on znów pojawił się w jej myślach. Widziała, jak stoi na chodniku, odziany w wymiętą koszulę w kratę, zbyt szeroką na jego szczupłą sylwetkę, i uśmiecha się po raz pierw- szy, od kiedy się spotkali. „Spraw, żeby nic mu się nie stało - pomyślała żarliwie. - Spraw, żeby nic mu się nie stało". Zgodnie z tym, czego można się było spodziewać, Sofia przez całą noc nie zmrużyła oka. Rozmyślała o bramie willi, przy której Ratatoskr przypuścił na nich atak. Doskonale pa- miętała, jak się zmienił po zetknięciu z nią, objawiając swoją rzeczywistą naturę. Rozmyślała o Pączku w dungeonie i zasta- nawiała się, czy on nadal lśni, czy może już zgasł. I rozmyślała o Fabiu, o tym, jak na moment zjednoczyli się ze sobą, kiedy przed miesiącem zdołała go oswobodzić ze wszczepów i zwró- cić mu wolność. Miała wrażenie, że nadal czuje bicie jego serca pod dłonią i na wspomnienie tej chwili omdlewająca fala ciepła zalewała jej brzuch. Gdy nazajutrz zeszła na śniadanie, wyglądała jak siedem nieszczęść. W lustrze w toalecie zobaczyła splątany gąszcz rudych włosów i gigantyczne worki pod oczami, krótko mó- wiąc: twarz kogoś, kto przez całą noc przewracał się bezsennie z boku na bok. Zresztą Lidja wcale nie prezentowała się lepiej;

na pierwszy rzut oka było widać, że ona również nie zasnęła ani na chwilę. Tylko profesor wydawał się wypoczęty, co i Lidję, i Sofię wprawiło w nie lada zdumienie. Mimo że spędził noc na czuwaniu w dungeonie, przywitał dziewczynki energicznym „dzień dobry", popijając ciepłe mleko i skubiąc precelek. Tho- mas przygotowywał niekiedy ten typowo niemiecki smakołyk, a wówczas w całym domu roznosił się rozkoszny zapach świe- żo upieczonego chleba. —Jakieś nowiny? — spytała Lidja bez ogródek, zanim jesz- cze zabrała się za swoje kakao. —Nie zauważyłem nic, co wzbudziłoby moją czujność - od- parł profesor. - Bariery działają bez zarzutu, a Pączek lśni jak zwykle. Przez całą noc nie zmienił się ani odrobinę. Zatem tajemnicze zdarzenie nadal pozostawało zagadką. — Co to oznacza? Co się mogło stać? - dociekała Sofia, wierzchem dłoni ścierając z wargi mleko. —Właśnie tego musimy się dowiedzieć — odpowiedział profesor lakonicznie. Z roztargnieniem przeglądał w swoim laptopie tytułowe strony gazet codziennych on-line. Ostatnio robił to dość regularnie, skupiając się również na czołowych dziennikach niemieckich, co pozwalało mu utrzymywać łącz ność z ojczystym krajem. Sofia umoczyła precelek w mleku, spięta i zmartwiona. I właśnie kiedy malutki kawałek oderwał się od reszty i miękko spłynął na dno kubka, profesor zadrżał od stóp do głów. W tej samej chwili wszedł Thomas. Profesor odezwał się do niego po niemiecku, a on odpowiedział i podszedł do monitora, nie zapominając ukłonić się przedtem Lidji i Sofii. Jako idealny majordomus przykładał dużą wagę do spraw etykiety. Zarówno on, jak i profesor byli rodowitymi Niemcami i nie-

kiedy Sofia przyłapywała ich na tym, że rozmawiali ze sobą w ojczystym języku, który w jej uszach brzmiał twardo i gar- dłowo. W miarę lektury Thomas coraz bardziej marszczył brwi. —Co piszą? — chciała wiedzieć Lidja. Wychyliła się, by rzu- cić okiem na tekst, ale był on dla niej kompletnie niezrozu- miały. —To niemiecki artykuł - wyjaśnił profesor, nie odrywając wzroku od monitora. -A dlaczego wyglądacie, jakbyście zobaczyli ducha? - Lidja nie dawała za wygraną. Profesor naprędce przetłumaczył tekst. — Dziś o świcie w Monachium znaleziono ciało chłopca, którego tożsamość pozostaje na razie tajemnicą. Okoliczności jego śmierci budzą liczne wątpliwości. Do zdarzenia doszło w samym centrum miasta, na placu Mariackim. Na razie nie udało się ustalić przyczyn zgonu. Wyjaśnienie tej sprawy po winna przynieść odbywająca się właśnie sekcja zwłok. Wiado mo tylko, że na ciele znaleziono ślady niespotykanych oparzeń. Lekarz medycyny sądowej, który obejrzał zwłoki, stwierdził, że nigdy nie miał z czymś podobnym do czynienia i nie jest w stanie określić, jaka substancja mogła spowodować tego typu urazy. — Zadumał się na moment, po czym podjął: —Wyjaśnił ponadto, że tkanki organiczne najprawdopodobniej obumarły pod wpływem bardzo wysokiej temperatury, która jednak nie naruszyła ubrań ofiary. Skóra wokół oparzeń przybrała czarny odcień, z jakim lekarz nie zetknął się przy żadnej z dotychczas oglądanych ran. Schlafen dopiero w tym momencie uniósł wzrok i spojrzał na Sofię i Lidję. Połączyła ich wspólna myśl. Płomienie. Czar- ny blask. Nida lub Ratatoskr, dwa sługusy Nidhoggra, jego

ziemskie wcielenia. Oni używali czarnych płomieni i z całą pewnością byli w stanie zadać rany podobne do tych, jakie od- niósł ów tajemniczy młody Niemiec. —Z jakiej przyczyny Nidhoggr miałby przypuścić atak na tego chłopca? - odezwała się Lidja, ubierając w słowa to, co każdemu z nich kołatało się po głowie. —Pamiętasz Mattię, Zniewolonego, z którym stoczyliśmy walkę w trakcie poszukiwań pierwszego owocu? Niewyklu- czone, że próbowali zniewolić kogoś innego, ale ten ktoś po- krzyżował im plany - rozważała Sofia. Mattia zapadł jej w pamięć. Był pierwszym nieprzyjacielem, któremu musiała stawić czoło. Czasami zastanawiała się, jak potoczyło się jego życie i czy dobrze mu się teraz wiedzie. — Skoro znaleźli go dzisiaj rano, najprawdopodobniej zmarł wczorajszej nocy — stwierdził profesor Schlafen. W oczach Sofii i Lidji zapaliło się światło. —Wczorajszej nocy... —Akurat kiedy przygasł Pączek... — I doznaliśmy tego dziwnego uczucia. Profesor przytaknął. —Jest oczywiste, że nie mamy wystarczających poszlak do wyciągania ostatecznych wniosków, a ten chłopiec równie do- brze mógł umrzeć z innych powodów... —.. .jednak nie może być kwestią przypadku, że jego obra- żenia tak bardzo przypominają rany zadawane przez płomienie Nidy i Ratatoskra - dokończyła Lidja. —Ale jeśli to, co wczoraj stało się z Pączkiem, wiąże się z lo- sem tego chłopca... to kim on, do jasnej anielki, jest? Odpowiedź zawisła nad nimi jak miecz Damoklesa. Profesor wyłączył laptop.

— Właśnie tego musimy się dowiedzieć — podsumował. - Poznanie jego tożsamości jest teraz naszym najważniejszym zadaniem. A nic nie ułatwi go tak, jak udanie się prosto na miejsce zbrodni.

2. Monachium ofia wbiła paznokcie w podłokietniki fotela. Silniki zaryczały wściekle, a potem coś przy- gwoździło ją plecami do oparcia. Za oknem śmigały zabudowania lotniska Fiumicino i asfalt pasa startowego. Przez chwilę, która zdawała się trwać wieczność, dziew- czynka miała wrażenie, że samolot nie zdoła oderwać się od podłoża. Przemierzał pas chwiejnie, a skrzydła zatrważająco falowały. Później żołądek fiknął koziołka i ziemia zaczęła się oddalać. Oczom ukazała się blada zieleń morza. Profesor Schlafen, siedzący w sąsiednim fotelu, najspokoj- niej w świecie czytał gazetę. — A oto i artykuł dotyczący tego chłopca — zawołał. - Od- kryto już jego tożsamość. Nazywa się Karl Lehmann. Sofia, która była napięta jak struna, nie zdołała wykrztusić ani słowa.

-Widzisz? - profesor usiłował dodać jej animuszu. - Latanie wcale nie jest takie złe. No i spójrz, jaki piękny widok! Dziewczynka, trupio blada i spocona jak mysz, przytaknęła niespokojnie i przywołała na wargi uśmiech, który z pewnością przypominał nerwowy grymas. Zgoda, udało jej się pokonać lęk wysokości i kiedy wychodziła na balkon, umiała utrzymać w karbach strach, ale przebywanie dziesięć tysięcy metrów nad ziemią przez ponad godzinę, a do tego w tej dziwacznej tubce na pastę do zębów, stanowczo przekraczało jej możliwości. - Jak znosisz lot, Sofio? — zapytała Lidja. Sofia bąknęła coś w odpowiedzi i natychmiast odwróciła twarz, zażenowana. Ona, Smokonka, cudowne stworzenie urodzone po to, by latać, bała się samolotu... To tak, jakby Batman spał przy zapalonym świetle! - To normalne, że jesteś przejęta — zapewniła przyjaciółka, uśmiechając się ze zrozumieniem. - Po raz pierwszy wsiadłaś do samolotu... - To samo dotyczy ciebie. A jednak sprawiasz wrażenie spo- kojnej. - Co ma piernik do wiatraka? Każdy z nas jest inny. Spę- dziłam połowę życia zawieszona na trapezie! Jak mogłabym się bać latania? Ale ty radzisz sobie bardzo dobrze. Sofia bardzo zaprzyjaźniła się z Lidją i nauczyła się nie ulegać zazdrości za każdym razem, gdy porównywała się ze swoją nienaganną w każdej sytuacji towarzyszką. Lidja z kolei pokochała Sofię za jej ujmujący brak pewności siebie i za to, że w sytuacjach awaryjnych potrafiła wykrzesać z siebie siły, o których żaden inny Smokończyk nie mógł nawet marzyć. Z początku Sofia nie posiadała się z radości na myśl o po- dróży. Profesor opowiadał jej czasami o Monachium, swoim rodzinnym mieście, a ona wysnuła z tych gawęd wizję cudow-

nego zakątka, w którym życie płynie bez trosk i który zimową porą spoczywa pod pierzynką śniegu. Nęcąca była również perspektywa pierwszego wyjazdu poza granice kraju. Zresztą, Bogiem a prawdą, Sofia nawet we Włoszech nie podróżowała zbyt wiele. Jeżeli smokońskie perypetie miały jakiekolwiek do- bre strony, to bez wątpienia należało do nich zaliczyć otwarcie się bram do większego świata, którego sekrety dziewczynka zgłębiała od niedawna. Schody zaczęły się w momencie, kiedy profesor wkroczył do domu z biletami na samolot w ręku. — Latanie to wspaniałe przeżycie, zobaczysz — powiedział wibrującym emocjami głosem. Jednak Sofia nie podzielała tego entuzjazmu. Na lotnisko Fiumicino dotarła, oględnie mówiąc, blada z trwogi, a kiedy jeszcze ogłoszono opóźnienie samolotu z powodu bliżej nie- określonych problemów technicznych, miała wrażenie, że za chwilę zemdleje. Starała się co prawda uśmiechać do profesora i Lidji, ale zdradliwa fantazja już podsuwała jej wizje porzu- conego na pasie startowym gruchota. Sofia wyobrażała sobie dialog pomiędzy pilotem i mecha- nikiem. „Mamy problem ze skrzydłem". „Zgoda, ale czy zdołamy polecieć?". „Jeśli dopisze nam szczęście...". „Więc w czym problem? Startujmy!". Jakby tego było mało, kiedy wreszcie łaskawie zakończono odprawę, Sofia zauważyła, że samolot był naprawdę niewielki. W porównaniu z kolorowymi gigantami, które kręciły się tu i tam na płycie lotniska, wyglądał jak liliput. — Ależ to istne cacko! — wykrzyknęła Lidja, wysiadając z au tobusu.

Sofia wzniosła oczy do nieba i poprosiła Thubana i Boga — bez względu na to, kim On był — o zmiłowanie. W okolice Monachium dotarli w godzinach przedpołudnio- wych. Przywitało ich szare, monotonne niebo. Podchodząc do lądowania, przelecieli nad miastem. Profesor dosłownie stracił głowę na jego widok. - Spójrz, to jest właśnie plac Mariacki! A widzisz tę impo nującą wieżę gotycką? To Neues Rathaus, czyli nowy ratusz. A tamte dwie wieże? To dzwonnice katedry Najświętszej Ma rii Panny, pradawnego symbolu miasta — szczebiotał, pokazu jąc kościoły i zabytki tak prędko, że Sofia z trudem nadążała za jego sunącym po okienku palcem. Kiedy w końcu wylądowali, odetchnęła z ulgą. Jej ręce i nogi były miękkie jak galareta, a uszy raz po raz się zatykały. Bez wątpienia mniej by się zmęczyła, gdyby doszła tu piechotą. W Monachium było o wiele chłodniej niż w Rzymie, a miej- scowe niebo zdawało się powleczone ponurym płaszczem, ja- kiego Sofia nigdy dotąd nie widziała. Kiedy nad jej miastem kłębiły się chmury, niebo przypominało wielki zlepek wszyst- kich możliwych odcieni szarości i błękitu. Tutaj wyglądało tak, jakby ktoś przykrył je warstewką tynku, zamazując kolory. Nawet roznoszący się w powietrzu zapach był inny. Wdychając tę osobliwą, bliżej nieokreśloną mieszankę, Sofia z całą mocą zdała sobie sprawę, że dzieli ją od domu wiele, wiele mil. Profesor odetchnął pełną piersią i uśmiechnął się z roz- rzewnieniem. - Zapach domu... - wymamrotał. - Od jak dawna tu nie bywasz? — zapytała Lidja. - Od sześciu lat. Kiedy uświadomiłem sobie, że jestem Stróżem, porzuciłem rodzinne strony, by podróżować po świe-

cie w poszukiwaniu was i owoców. Nasza natura i misja, jaką nam powierzono, wymagają poświęceń. Gdy zmierzali w stronę postoju taksówek, Sofia ciaśniej otuliła się płaszczykiem. Miała wrażenie, że ktoś katapultował ją z wiosny prosto w środek zimy. Jadąc samochodem, przypatrywała się przez szybę bawar- skiej wsi. Minęła nieomal godzina, zanim na horyzoncie po- jawiły się pierwsze zabudowania Monachium. Najwyraźniej lotnisko było usytuowane dość daleko od centrum. Tutaj wszystko było inne niż w świecie, z którego się wy- wodziła; od drogowskazów pełnych kilometrowych, niezro- zumiałych napisów poczynając, przez rejestracje aut, a na kształcie budynków o wysokich, prostych oknach kończąc. Nie wspominając o nazwach ulic, zapisanych gotyckim pismem na niebieskich tabliczkach. Sofii nie mieściło się w głowie, że naprawdę jest tak daleko od domu. Niezliczone różnice pomiędzy rodzinnym miastem a tym miejscem uświadamiały jej, jak olbrzymia i pełna pułapek jest Ziemia. Taksówka zatrzymała się przed białą kwadratową budowlą. Szyld głosił: HOSTEL-coś-tam. Profesor zapłacił za kurs, a Sofia rozejrzała się tymczasem dookoła. W pewnym momencie zadźwięczał dzwonek i nieopodal przemknął niebie-sko-śmietankowy tramwaj. Dziewczynka przyglądała mu się bacznie przez kilka chwil. - Sofio? - z zadumy wyrwała ją Lidja. Sofia ujęła w dłonie walizkę i powlokła się w kierunku drzwi wejściowych. — No i co mi powiesz? — zagadnęła przyjaciółka, pod czas gdy profesor Schlafen załatwiał formalności z pewnym przystojnym, siedzącym za kontuarem młodym człowiekiem o sympatycznym sposobie bycia.

- Na jaki temat? - Na temat miasta. Wprost pożerasz je wzrokiem! - Nie wiem... dziwnie się tutaj czuję... Wszystko jest takie... inne. Lidja uśmiechnęła się. - A przez to ekscytujące, prawda ? Sofia uspokoiła się nieco, kiedy weszli do przydzielonego im pokoju. To był przestronny, przytulny pokój, wyposażony w trzy pojedyncze łóżka z jasnego drewna. Miał wyczyszczoną do połysku łazienkę oraz obszerne okno wychodzące na ulicę, po której bez przerwy przemykały tramwaje. - Mylę się, czy tramwaje przypadły ci do gustu? - zapytał profesor. Sofia, która stała właśnie z nosem przyklejonym do szyby, otrząsnęła się z zadumy. - Intrygują mnie. W tym mieście aż się od nich roi! - Możemy pojechać jednym z nich na pogrzeb. Przejażdżka tramwajem to najlepszy sposób na zaznajomienie się z miastem, kiedy przyjeżdża się do niego po raz pierwszy. No tak. Pogrzeb. Właśnie dlatego zawitali do Monachium. Musieli się dowiedzieć, co spotkało tego chłopca, a wzięcie udziału w pogrzebie było na to dobrym sposobem. Obiad zjedli w czymś w rodzaju pubu, w którym serwowano specjalności miejscowej kuchni, a także cały wachlarz piw. Profesor cieszył się jak dziecko. Zaczepiał każdą napotkaną osobę — od hotelowego portiera poczynając, a na kelnerach kończąc — i wdawał się z nią w długie rozmowy po niemiecku. Było widać gołym okiem, że bardzo tęsknił za rodzinnymi stronami i stara się jakoś odzyskać stracony czas.

—Musicie koniecznie skosztować Weisswtirste. To typowe monachijskie kiełbaski. Podane z kapustą kiszoną i knedlem są naprawdę wyśmienite. Palce lizać! - podpowiedział, kiedy postawiono mu przed nosem ogromny kufel, pełen jasnego piwa.- —Wypijesz to wszystko? — zapytała Sofia z konsternacją. —W czasach, gdy tu mieszkałem, piłem więcej piwa niż wody. To kwestia przyzwyczajenia - odparł Schlafen, wzru- szając ramionami. - Poza tym to tylko pół litra, czyli dużo po- niżej średniej! Wolę jednak nie rzucać się od razu na głęboką wodę. Sofia posłuchała rady profesora, chociaż musiała wykrzesać z siebie trochę odwagi, by stawić czoło ostremu zapachowi kapusty kiszonej i uszczknąć kęs z białych, pływających w wodzie kiełbasek. Na szczęście pierwsze lody szybko zostały przełamane. Jej podniebienie nie przywykło wprawdzie do tego rodzaju specjałów, ale smakowało jej to, co jadła, a pogryzany pomiędzy jednym a drugim kęsem Brezel był wprost wyborny. Wystrój lokalu był bardzo charakterystyczny. Goście sie- dzieli przy drewnianych lawach, sztućce tkwiły w kuflach z ceramiki i wszystko wokół do złudzenia przypominało górskie schronisko w stylu retro. — W gruncie rzeczy w nas, Bawarczykach, kryje się góralska dusza — oznajmił profesor żartobliwym tonem, jak gdyby czy tając w myślach Sofii. Dziewczynka w końcu poczuła się nieco swobodniej. Profesor się nie mylił, podróż tramwajem była niezwykle przyjemna. Pojazd, do którego wsiedli, miał olbrzymie okna i Sofia z Lidją usadowiły się przy nich, przyklejając nosy do szyby. Miasto przepływało leniwie przed ich oczami w kalej-