mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Trojan Anna-Jak makiem zasial

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Trojan Anna-Jak makiem zasial.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 124 stron)

Jak makiem zasiał Anna Trojan Prószyński Media (2014) Wszystkie ślady prowadzą do pobliskiego szpitala dla obłąkanych... Mazowsze, koniec XIX wieku. Spokój niewielkiego miasta burzą mrożące krew w żyłach wypadki na cmentarzu. Pod osłoną nocy, w miejscu gdzie chowano ofiary cholery i ubogich z przytułku, ktoś rozkopuje groby i okalecza zwłoki. Działaniami policji kieruje doświadczony komisarz Połżniewicz. Mimo wzmożonych wysiłków „oprawca” długo pozostaje nieuchwytny. Dodatkowo pojawia się sprawa zniknięcia Adeli, córki rzeźnika, a niedługo potem osiemnastoletni student popełnia samobójstwo. Komisarza niepokoi dziwna koincydencja wszystkich wydarzeń. Tymczasem śledztwo w sprawie zbezczeszczenia ciał – zamiast zmierzać ku końcowi – poważnie się komplikuje. Wszystkie ślady prowadzą do szpitala dla obłąkanych, gdzie dzieją się przerażające rzeczy. Wkrótce pada kolejny trup. Tym razem chodzi o zabójstwo. Wydaje się jasne, że zbrodnia związana jest z profanacją grobów. Najwyraźniej, ktoś zdesperowany gotów jest mordować, by ukryć prawdę. Tytuł „Jak makiem zasiał” nawiązuje nie tylko do popularnego powiedzenia, oznaczającego martwą ciszę, ale też do dawnego zwyczaju – sypania maku do trumny osób podejrzewanych o to, że mogą straszyć po śmierci… Anna Trojan

===PAg/Cm4IPA0+B2VVbF5pXT5fO1loUWRcZFJmXzoCM1Y=

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

===PAg/Cm4IPA0+B2VVbF5pXT5fO1loUWRcZFJmXzoCM1Y=

Copyright © Anula Trojanowska, 2012 Projekt okładki Dorota Kulawik Zdjęcie na okładce © VintageMedStock.com Redaktor prowadzący Konrad Nowacki Redakcja Irma Iwaszko Korekta Jolanta Kucharska ISBN 978-83-7961-698-5 Warszawa 2012 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl ===PAg/Cm4IPA0+B2VVbF5pXT5fO1loUWRcZFJmXzoCM1Y=

Cienki drut rozciągnięto na wysokości kolan, od kamiennego cokołu, na którym przysiadł czarny anioł śmierci z bukietem maków w dłoni, do kutego w metalu krzyża po drugiej stronie alei. Nieco wyżej umieszczono drugi drut, podobnie jak pierwszy połączony ze strzelbą przemyślnym systemem linek, tak by nawet przy lekkim dotknięciu uruchomić mechanizm samostrzału. Kolejne pułapki ustawiono przy końcu alei, między wysokimi sosnami i dalej na ścieżce prowadzącej do najstarszej części cmentarza Świętego Bartłomieja, nazywanej czarnym cmentarzem. Kiedyś, gdy grzebano tu jedynie ubogich z przytułku i ofiary cholery, teren miał kształt niedużego prostokąta, ukrytego wśród jałowych ugorów. Jednak w miarę jak rozrastało się miasto i on poszerzał swą powierzchnię, rozciągając się aż do urwistego brzegu rzeki. Do starej części przyłączano kolejne parcele, trochę przypadkowo wyszarpnięte z przyległych nieużytków, aż cmentarz sięgnął do sosnowego lasu. Wtedy to zatarła się regularna sieć alejek, układ ciągów powietrznych uległ zakłóceniu, co groziło zastojem szkodliwych miazmatów. Zdawało się jednak, że nikt nie był świadomy niebezpieczeństwa gromadzenia się owych trujących jadów, tłumionych jedynie wonią bzów i jaśminów i przeganianych od czasu do czasu ostrym podmuchem od rzeki. Nikomu też nie przyszło do głowy, że może to być miejsce dramatycznych zdarzeń. – No, tu będzie dobrze. – Niepozorny człowiek w myśliwskiej burce wskazał figurę anioła. – Jakby szedł tą boczną dróżką, to wpadnie – tłumaczył. – I jakby tak od rzeki, to też, psubrat, musi się nadziać. Tylko, synku, porządnie naciągnij ten drut, porządnie, i tu zaraz przywiąż. Ale mocno! Bo jak luz będzie, to za późno wypali i wszystko czort weźmie. A to musi być precyzja. Rozumiesz? – Aha! – przytaknął młody mężczyzna, przyglądając się uważnie myśliwemu, który szykował samostrzały. Przy końcu października zmrok zapadał szybko; najpierw krył się po krzakach, a potem jak mgła spływał na ziemię i groby. Ludziom patrolujących teren cmentarza coraz trudniej było rozróżniać kształty wchłaniane przez szarość. Obeszli alejki i rozchodzące się od nich ścieżki, ginące w wyschłej trawie. Sprawdzili grobowce otoczone wiecznie zielonymi cisami, zbadali uchyłki terenu i zarośla zamierających jeżyn, gdzie można było się schować i przeczekać do nocy. Doszli aż do nadrzecznej skarpy, tam wypalili po papierosie i zawrócili dróżką wzdłuż muru z czerwonej cegły. W końcu zatrzymali się koło niewielkiej kaplicy, za którą rozpalono ognisko z uschłych badyli i liści. – Ale się nam trafiła robota! – mruknął starszy. – Zaraz zrobi się ciemno. Mam tu coś na te smętne godziny – dodał, klepiąc się znacząco po kieszeni znoszonej mundurowej kurtki. – Najlepiej dorwać tego drania, to nie będziemy musieli tu łazić – skwitował drugi. Przed zmrokiem na cmentarzu pojawił się komisarz policji śledczej Połżniewicz. Był to człowiek z niemałym doświadczeniem, wciąż pełen energii i determinacji. Wprawdzie przekroczył już południe życia, zachował jednak wyprostowaną, szczupłą sylwetkę i bujną kędzierzawą czuprynę z kilkoma tylko muśnięciami siwizny, a jego wypielęgnowane, podkręcone wąsy nadal mogły uchodzić za czarne. Komisarz miał słabość do dobrej rosyjskiej herbaty, oczywiście parzonej w samowarze, a ostatnio stał się też amatorem fajki, dzięki której jego głos tracił trochę

na miękkości, ale za to nabierał stosownego dla wieku i stanowiska chropowatego tonu. – Tylko żeby nie było żadnej fuszerki, tak jak ostatnim razem! – strofował swoich ludzi, obserwując ich działania i od czasu do czasu okadzając aromatem nowego tytoniu. – Nie ma mowy, panie komisarzu! Wszystko idzie zgodnie z planem – odpowiedział młody mężczyzna z nutą lizusostwa w głosie. – Zgodnie z planem? Zawsze pan tak mówisz! No, to żebyście tak zgodnie z planem złapali tego drania, bo jak do tej pory… – Sam wszystkiego dopilnuję – zapewniał młody. – Na mnie może pan polegać. – Wystarczy, że będzie pan robił to, co do pana należy, a pilnowanie pozostaw pan innym – odparł komisarz, przyglądając się z rosnącą irytacją swemu asystentowi, którego wszyscy nazywali Trzecim. Komisarz starał się do niego nie uprzedzać, ale to nie było łatwe, a rozmowa z Trzecim najczęściej wywoływała u niego stan rozdrażnienia. A teraz stale czuł się rozdrażniony. Fakt, że przez tyle czasu nie udało się schwytać grasującego na cmentarzu oprawcy, był jak bolący ząb, jak tłusta plama na koszuli, podważał jego autorytet i profesjonalizm, skuteczność podejmowanych działań. Ba, skuteczność działań całej policji. – Do diabła, musimy wreszcie złapać tego drania! – powtarzał komisarz. Jeśli znów się pojawi, dodał w duchu. Jeśli, jeśli… – irytował się coraz bardziej. Właściwie było mu już wszystko jedno, czy złapią oprawcę żywego, czy nadzieje się na któryś z samostrzałów. – Najważniejsze, żeby zakończyć tę parszywą sprawę. Najwyższy czas. Ale mężczyzna, który obserwował cmentarz od strony rzeki, wcale się nie spieszył. Czekał, aż zapadnie zmrok. A potem czekał, aż zmrok przejdzie w noc, coraz głębszą i głębszą. Widział, jak strażnicy z latarnią przesuwają się wzdłuż muru i zatrzymują parę metrów od skraju skarpy. Nawet gdyby podeszli bliżej, i tak by go nie dojrzeli, ale nie podeszli, wypalili po papierosie i zawrócili. Nie, nikt mnie nie wytropi, pomyślał mężczyzna z lekkim zadowoleniem. Wszystko zaczęło się dwa miesiące temu, pod koniec wakacji. Dla policji był to jeden z gorszych okresów roku, a ten sezon, zdaniem komisarza, przewyższał pod tym względem wszystkie poprzednie. Po gorącym lecie pozostał niepokój, który raz po raz wybuchał w gwałtownych ulewach i wichrach. Wzrastała liczba chorych – fiksatów, deliryków i epileptyków zwożonych z okolic na oddział dla obłąkanych. Wśród biedoty szerzyła się dyzenteria, bogatsi cierpieli na melancholię i podagrę. W ludziach pulsowała złość, na rynku częściej dochodziło do bójek i awantur. W powietrzu unosiły się galwaniczne odpryski burzy, w każdej chwili grożąc spięciem. I właśnie pod koniec sierpnia, na świętego Bartłomieja, gdy ludzie tłumnie przybyli na odpust do kościoła Dominikanów, nad miastem rozszalała się nawałnica. Lało niemiłosiernie, a pioruny przeszywały niebo jak złowrogie strzały boskiego gniewu. Zgromadzeni na rynku ludzie rozpierzchli się w takim pośpiechu, że kilku nieszczęśników musiał potem opatrywać miejski chirurg. Następnego dnia Bastek, niemy pomocnik grabarza, wczesnym, jeszcze chłodnym rankiem poszedł dokończyć kopanie grobu dla ofiary tyfusu z miejskiego szpitala. Biedaków zazwyczaj grzebano w kwartale

nazwanym czarnym cmentarzem albo cmentarzem czarnego anioła, położonym tuż przy nadrzecznej skarpie. Żeby tam trafić, trzeba było zejść z głównej alei tuż za figurą anioła śmierci sypiącego mak z kamiennych makówek. Na czarnym cmentarzu nie było pomników ani krypt, a większość zwykłych ziemnych grobów zarastały olbrzymie krzewy dzikiego bzu, bujne łopiany i strzeliste pokrzywy. Z daleka miejsce to wydawało się zielonym gąszczem, w którym gdzieniegdzie żółtawe plamy piachu wyznaczały nowe pochówki. Pomocnik grabarza skręcił właśnie w boczną alejkę, pogwizdywał cicho, bo dzień zapowiadał się ładny, niebo błękitniało. Mokre od nocnego deszczu trawy połyskiwały w słońcu. Bastek schylił się, żeby urwać źdźbło. Wtedy ją zobaczył. Leżała za krzakiem bzu, przykryta kawałkami rozbitej trumny. Chłopak stanął jak wryty, źdźbło wypadło mu z ręki. Nie mógł pojąć, co się stało. Po chwili podszedł parę kroków, nie odrywając oczu od trupa, i znowu przystanął. Spod desek wystawały nogi i nienaturalnie ułożona ręka. Ostrożnie podniósł wieko, odsłaniając ciało kobiety, którą kilka dni temu pochował. Ale teraz były to już tylko poszarpane ludzkie szczątki, wydane na pastwę owadów. W rozpłatanej jamie brzucha roiły się muchy, a wokół krążyły nerwowłosy zwabione mdłym zapachem rozkładu. Bastek stał i nie wiedział, co zrobić. To, że pochówki w tej części cmentarza nie były uroczyście obchodzone i często nikt na nich się nie zjawiał, nie oznaczało, że pomocnik grabarza nie przykładał się do pracy. Dla wszystkich kopał groby jak należy, dla dorosłych na siedem stóp głębokie i długie, dla małych dzieci płytsze, tylko na cztery stopy. Dlatego bardzo mu się nie spodobało, że ktoś nocą wygrzebał zwłoki. W jego świadomości powoli kiełkowała myśl: To nie może tak być! Nie może być! – powtarzał z rosnącą złością. Przecież to on będzie musiał pochować je na nowo. A dzień zapowiadał się upalnie, słońce już przeświecało przez konary wysokich sosen, rzucając migotliwe światło na rozbitą trumnę i zmasakrowane ciało. W końcu Bastek zdecydował, że musi kogoś powiadomić o swoim odkryciu. Odwrócił się i ruszył ku bramie, szukając grabarza Józefa. Dojrzał go koło kaplicy i zaczął biec w jego kierunku, rozpaczliwie wymachując rękami. A Józef wiedział, że należy zawiadomić policję. Szymon Drużyński był mężczyzną słusznej postawy o ciemnych, rzednących tu i ówdzie włosach i tubalnym głosie. Od lat pełnił funkcję zastępcy komisarza Połżniewicza i nie miał szansy na dalszy awans. Ale nie narzekał, było mu z tym całkiem nieźle. Drużyński miał również tę zaletę, że był tutejszy i znał niemal wszystkich mieszkańców miasta. W zasadzie poznał też wszelkie brzydkie uczynki bliźnich i wydawało się, że nic już nie może go zaskoczyć. Ale tego ranka, gdy zdyszany grabarz opowiedział mu o odkryciu zwłok na cmentarzu, Drużyński był zdezorientowany. Uznał, że sprawa jest co najmniej dziwna i komisarz musi się o niej natychmiast dowiedzieć. – Mamy trupa na cmentarzu – oświadczył ponuro, gdy wszedł do gabinetu komisarza. Komisarz zaszeleścił gazetą i spojrzał na niego z niepokojem. – Jakiego znowu trupa na cmentarzu? Co pan mówi? – Wykopany z grobu, że tak powiem, i do tego pocięty. – Zaraz, zaraz! Jak to, wykopany? – z niedowierzaniem powtórzył komisarz. – Nie wiadomo. To się stało w nocy, rano grabarz znalazł trupa i przyleciał nas zawiadomić.

– No, wiedziałem, że jakaś parszywa sprawa nam się trafi! – Komisarz zamaszystym ruchem odłożył gazetę. – I kto to zrobił? Co za swołocz? Może dziki wygrzebały? – Raczej nie. Grabarz mówi, że to wygląda, jakby ktoś wykopał zwłoki, a potem porozcinał. – Do diabła, jeszcze tego nam brakowało. Jakieś zabobony czy co. Co to za trup? – Nic nie wiem. Mówił tylko, że kobieta, co ją kilka dni temu pochowano na czarnym cmentarzu, a teraz ją ktoś wyciągnął i rozpłatał jej brzuch. – O, do diabła! Musi ktoś tam pojechać i zobaczyć, jak to wygląda na miejscu. I doktor też powinien rzucić okiem – zadecydował komisarz. – Weźmie pan Trzeciego, niech się chłopak uczy. Chyba że woli pan sam? – Może Trzeci mógłby sam? – wymigiwał się Drużyński. – Bo ja miałem zajrzeć do tych składów za rzeką. Mógłby wziąć Wasyla, on jest dobry w terenie, że tak powiem. – Weźmie pan Trzeciego i Wasyla, to szybko się z tym uwiniecie. Przypilnuje pan, żeby zrobili, co trzeba. Ja tam później też zajrzę. Koło południa komisarz pojawił się na cmentarzu. Masywna metalowa brama była szeroko otwarta, a za nią zielona aleja obsadzona cisami prowadziła wśród okazałych grobowców w dół ku rzece. Ale nikogo tam nie było. Dopiero gdy komisarz skręcił za kaplicą pogrzebową, zobaczył grupkę ludzi. Doktor Werner pochylony koło studni mył ręce. Białe rękawy koszuli miał podciągnięte do łokci. Wasyl stał obok, polewał mu dłonie wodą z wiadra. – A, szanowny pan komisarz – odezwał się na powitanie doktor. – Uszanowanie, doktorze. Już pan skończył? – Komisarz podszedł do studni, patrząc pod nogi na strużkę wody szybko wsiąkającą w piasek. – No i co to było? – To pan jeszcze nie widział ciała? Jest tu, w kaplicy – odparł doktor, z uwagą oglądając swoje dłonie. – To mi nie wygląda na zwierzęta. – To co? Jakieś zabobony, czary czy jak to tam nazwać? – Trudno powiedzieć, ale raczej nie. – Niczego nie wycięto, żadnych organów, palców, skóry, języka? – O ile mogłem w tych warunkach stwierdzić, to niczego. Chociaż uszkodzenia są znaczne, jama brzucha rozcięta. Wszystko to razem wygląda paskudnie. A ten pana asystent nie bardzo odporny na takie widoki. – No cóż, każdy musi się przyzwyczaić. Jeszcze nie takie rzeczy go czekają. – Komisarz ruszył do kaplicy. Był to niewielki murowany budynek z wysmukłą wieżyczką i małymi okienkami, wzniesiony w czasach, gdy obawa przed pogrzebaniem kogoś w letargu zawładnęła silniej ludzką wyobraźnią. Stało się to po niepokojących odkryciach, dokonanych podczas likwidacji jednego z paryskich cmentarzy. Znaleziono tam ludzkie szczątki, których ułożenie wskazywało na zbyt pochopne zakwalifikowanie niektórych osób do zmarłych. Aby zapobiec w przyszłości podobnym pomyłkom, wydano stosowne zarządzenia i przepisy sanitarne, zakazujące pospiesznych pochówków i sekcji zwłok. Na cmentarzach wznoszono domy przedpogrzebowe i kaplice, służące jako swojego rodzaju

poczekalnie, w których przez trzy dni przechowywano ciała na wypadek pozornej śmierci. Jakieś piętnaście lat temu taka kaplica powstała też na cmentarzu Świętego Bartłomieja, jednak od początku swego istnienia stała prawie nieużywana. Tylko kilka razy do roku odprawiano tam żałobne nabożeństwa, a przez resztę czasu zasiedlały ją pająki i polne myszy, szukając resztek niedopalonej świecy albo nieopatrznie zostawionej pogrzebowej chorągwi. Wchodząc do środka, komisarz wyczuł niczym nieprzytłumiony zapach stęchlizny i martwoty. Od razu podszedł do drewnianego katafalku, na którym ułożono zwłoki. Ktoś przykrył je starym konopnym workiem, jak prowizorycznym całunem. Komisarz ściągnął worek i wstrzymał oddech. Właściwie mógł się spodziewać takiego widoku, ale i tak musiał się przemóc, żeby przyjrzeć się temu dokładnie. Od śmierci kobiety minęło zaledwie kilka dni, ale brutalne uszkodzenia zadane ręką oprawcy zmieniły ciało w krwawy manekin. Rozcięcie wargi, szramy na policzkach i potężne cięcie biegnące od mostka aż do łona z pewnością nie były dziełem chirurga. Poszarpane brzegi wskazywały, że nie użyto noża chirurgicznego; lecz jakieś inne narzędzie, jakby potężny pazur, z dziką siłą rozpruło brzuch kobiety. Komisarz patrzył na to z niesmakiem, potem odwrócił się i wyszedł. Przy drzwiach kaplicy czekał na niego Trzeci. Szczupły, wysoki, ale nieco nieproporcjonalnie zbudowany, wydawał się niepokojąco niezgrabny, jakby za chwilę miał o coś zawadzić. Na dodatek jego ruchliwa twarz nie odznaczała się symetrią i nie robiła dobrego wrażenia. Trzeci zazwyczaj miał dużo do powiedzenia, za dużo zdaniem komisarza, ale teraz najwidoczniej jeszcze nie przyszedł do siebie, bo ledwo coś bąkał. Komisarz sięgnął do wewnętrznej kieszeni surduta i wyciągnął srebrną piersiówkę z ziołową nalewką, której łyk zawsze przywracał nadwątlone siły. – Łyknij pan – powiedział, podając Trzeciemu. – Ma pan zeznania grabarza? To możemy kończyć. Znaleziono jakieś ślady? – Było kilka śladów butów – odparł Trzeci, ocierając usta wierzchem dłoni. – Tak po prawdzie wyraźny był tylko odcisk prawego buta. Tam koło grobu, gdzie jest świeżo wykopana ziemia. No, ale z tym śladem to nic pewnego, panie komisarzu, bo widzi mi się, że to mogli być grabarze. Przecież ciągle się tu kręcą, no nie? I kopali tam niedawno. – Trzeba by zrobić odlewy. Ta wczorajsza burza wszystkie stare ślady zmyła, więc ten, jeśli jest wyraźny, musi być świeży. – Zrobiliśmy gipsowe; ale ziemia mokra, wszystko się rozlewa. – Głos Trzeciego odzyskiwał zwykły ton gorliwości, który tak drażnił komisarza. – Mamy coś jeszcze – dodał. – Co mianowicie? – Przy tej rozwalonej trumnie znalazłem nitkę. Była zaczepiona o jedną z desek. To może być z ubrania oprawcy. Pewnie zahaczył rękawem o drzazgi i wyszarpnął kawałek. Taka ciemna, granatowa chyba. Mam ją tu. – Wyciągnął z kieszeni małe zawiniątko. – Wie pan, panie komisarzu, można by ją obejrzeć pod mikroskopem, to zobaczymy, z jakiego jest włókna – mówił, zapalając się do swego pomysłu.

Ale komisarz nie podchwycił tej propozycji. – A daj pan spokój z jakąś tam nitką! Za dużo się pan literatury naczytał. Może to oprawcy, a może grabarza albo jeszcze tam kogoś – powiedział bez przekonania, ale w końcu się zreflektował. – Na razie trzeba zabezpieczyć, później, jak będzie potrzeba, przekażemy wszystko do badania. I niech pan nie zapomni, że trzeba sporządzić dokładny protokół. – Wiem, wiem, panie komisarzu. Przecież dobrze znam procedurę i zawsze robię, co do mnie należy. Co do tej ostatniej wypowiedzi komisarz podejrzewał, że nie jest w pełni zgodna z prawdą, jednak nie miał ochoty na dalsze dyskusje. Znalezienie na cmentarzu rozszarpanych zwłok było wydarzeniem tak niepokojącym, że komisarz zarządził wystawienie nocnych straży. Dwóch uzbrojonych ludzi od zmroku do świtu miało patrolować teren cmentarza. Co godzina obchodzili z latarniami alejki i sprawdzali miejsca nowych pochówków. Ale oprawca się nie pojawił. I tak było przez tydzień. Nic się nie działo. Na dodatek ludzie nie byli zadowoleni z takiej służby. Komisarz podejrzewał nawet, że większość czasu spędzali w zaciszu kaplicy, grając w karty. W końcu uznał, że cała ta pożałowania godna sprawa to pojedynczy incydent, jednorazowy wybryk jakiegoś włóczęgi. Odwołał więc strażników, tylko patrol miał częściej zaglądać w okolice cmentarza. A kolejna noc była taka spokojna, otulona wrześniową mgłą, że chyba nic nie mogło jej zakłócić. Wszystko złagodniało, pochowało się w głębokich ciemnościach. Zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. Nawet mężczyzna, który przyczaił się koło cmentarza, poruszał się tak ostrożnie, jakby bał się rozproszyć mrok. Zręcznie wspiął się na mur i lekko zeskoczył na drugą stronę, tuż przy wielkiej sośnie. Schylił się i zza pnia wyciągnął stary szpadel. A potem ruszył wąską ścieżką, kierując się w ku figurze anioła. Nie doszedł jednak do niej, zatrzymał się koło świeżego kopca. Trącił go nogą, sprawdzając, czy ziemia łatwo się osypuje. Potem podszedł do drugiego grobu i znowu roztrącił butem piasek. Ziemia wydawała się miękka, łopata wchodziła w nią bez trudu. Mężczyzna kopał szybko, miarowo odrzucał piach na ścieżkę. Wreszcie łopata zastukała o deski. Wtedy zaczął kopać szybciej. Nie zważał na osypujący się piasek. W końcu nachylił się i z zadziwiającą siłą podważył trumnę. Mimo chłodu nocy pot spływał mu strużką po twarzy. Był lepki jak strach. Oprawca wydobył trumnę, zamachnął się i rąbnął łopatą w sam środek wieka. I jeszcze raz, aż deski odskoczyły. Nikt nie usłyszał tych uderzeń, rozpłynęły się w ciemności. Oprawca schylił się nad trumną i zobaczył w niej ciało kobiety; na małe zawiniątko u jej boku nie zwrócił nawet uwagi. Bez zastanowienia złapał trupa za nogi i wyciągnął. Drżał przy tym cały, ale tego nikt nie mógłby dostrzec. Cmentarz zakryła gęsta mgła. Następnego dnia rano policjant, który pełnił służbę w pobliżu kościoła Świętego Bartłomieja, wszczął alarm. Wszystko wyglądało tak jak za pierwszym razem. To znów Bastek trafił na ciało i znów na czarnym cmentarzu. Tym razem były to właściwie dwa ciała. Jedno, kobiece, leżało kilka metrów od grobu, wyglądało jak zniszczona szmaciana lalka z rozprutym brzuchem. Drugie, szczątki dziecka w małym zawiniątku, spoczywało obok trumny.

– Co takiego?! Drugi trup? – powtarzał komisarz z niedowierzaniem, jakby przekraczało to dopuszczalne granice prawdopodobieństwa. – No wybornie! A co z tymi dwoma, co tam mieli zaglądać podczas nocnego obchodu? Widzieli kogoś? – Nie, nic nie widzieli. Mówią, że coś tam słyszeli, jakby pukanie koło kaplicy – relacjonował Trzeci. – Poszli sprawdzić, ale nic nie zauważyli. – No oczywiście, nikt nic nie widział! W ogóle tam pewnie nie zajrzeli! Wybornie, następny trup, a my co?! – Komisarz nie krył irytacji, w końcu zdecydował: – Trzeci, pan pojedzie ze mną! Zabierze pan kilku ludzi i dokładnie przeszukacie to miejsce. Może tym razem będziemy mieli więcej szczęścia. – Spojrzał podejrzliwie na swojego asystenta. – A doktor już wie? To trzeba go szybko zawiadomić! – zarządził. – No, na co pan jeszcze czeka?! Jednak ani oględziny zwłok, ani przeszukanie czarnego cmentarza nie przyniosły przełomu w śledztwie. Nie znaleziono żadnych śladów, które mogłyby naprowadzić na trop przestępcy. Tylko rozkopany grób i ciało kobiety świadczyły, że oprawca był tam w nocy. Jeszcze tego samego dnia, po powrocie z cmentarza, komisarz sięgnął do poprzednich notatek, złożonych do zielonej tekturowej teczki z napisem Sprawa oprawcy zwłok z cmentarza parafialnego Świętego Bartłomieja. Może znajdzie w nich jakieś wskazówki, które rzucą nieco światła na postać oprawcy? Jeszcze raz przeczytał protokół z autopsji, precyzyjny i beznamiętny niczym spis inwentarza. – Na prawym policzku, ukośnie od kości żuchwy rozcięcie długości dwóch cali; rozcięte powłoki brzuszne… – odczytywał. – Do diabła, co za drań! Co on tam wyczynia? Po co to robi? Nic dziwnego, że mówią już o wampirze – zauważył. – Wyraźnie widać, że działa w furii, w jakiejś niepohamowanej złości, nie potrafi nad tym zapanować. Jak zwierzę, jak dzikie zwierzę – co, według komisarza, wskazywało, że jest to osobnik prymitywny, o ograniczonych możliwościach intelektualnych. – To musi być szaleniec! – stwierdził, odkładając na bok zieloną teczkę. – Może jeden z tych nieszczęśników z domu dla obłąkanych? – zasugerował Drużyński. – Ale nikt chyba stamtąd się nie wymknął. Doktor dobrze pilnuje tych swoich podopiecznych. – A może to ten pomocnik grabarza? – Myśli pan, że oprócz upośledzenia mowy ma inne niedoskonałości umysłu? – zastanawiał się komisarz. – Może i tak, ale on nie byłby na tyle głupi, żeby dodawać sobie roboty. – No tak, ma pan rację – przyznał Drużyński. – A jeśli już, to nie zostawiłby trupa na wierzchu. – Nie, nie, to nie on. Zresztą może to szaleństwo ujawnia się tylko w nocy? – rozważał komisarz. – Do diabła, może coś w tym jest? Na co dzień to na przykład spokojny człowiek, ojciec rodziny, wzorowy parafianin. No nie, nie! – z takim rozumowaniem też nie mógł się zgodzić. – W tym człowieku musi tkwić jakaś skaza, nierzucający się w oczy, ale dostrzegalny dla bystrego obserwatora defekt. Doświadczony znawca ludzkich słabości jest w stanie to wychwycić. To kwestia podejścia i czasu – stwierdził komisarz, który nieskromnie uważał, że właśnie on jest takim znawcą. Jednak w tym niespokojnym okresie prawie każdy dzień przynosił nowe zdarzenie i komisarzowi

nie starczało czasu na wnikliwe zbadanie przypadku oprawcy. Jeszcze pod koniec sierpnia, zaraz po świętym Bartłomieju, zgłoszono zaginięcie szesnastoletniej Adeli, córki rzeźnika. Ostatnio widziano ją nad rzeką, początkowo podejrzewano więc, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Przeszukano oba brzegi rzeki, mieliznę za przystanią, gdzie prąd wynosił gałęzie i wszelkie nieczystości. Kijami zbadano głębię przy moście. I nic. Wyłowionotylko stary wózek handlarki zieleniną. Po dwóch dniach okazało się, że dziewczyna uciekła z bratem organisty. Rzeźnik pił przez tydzień, a każdego, kto przy nim wspomniał coś o Adeli, walił potężną pięścią w głowę, jakby ogłuszał wołu. Dopiero w areszcie wytrzeźwiał na tyle, że przyjął ze zrozumieniem i pokorą łagodny zresztą wyrok. Ale policja miała już inne zadania, właśnie zgłoszono samobójstwo osiemnastoletniego studenta, Tomasza Mayera. – Mamy coś na nich, Drużyński? Na tego samobójcę albo kogoś z rodziny? – dopytywał się komisarz. Drużyński wykazywał tę przydatną zdolność, że wiedział niemal wszystko o mieszkańcach miasta. Mógł więc zapewnić szefa: – Nic nie ma. Spokojny chłopak, z porządnej rodziny. Studiował medycynę w Krakowie i przyjechał tu na wakacje do rodziców. Tak jakoś po Zielonych Świątkach. Musiał go pan kiedyś widzieć. Przyjaźnił się z nauczycielem przyrody z gimnazjum. Razem zbierali jakieś tam rośliny czy motyle – przypominał Drużyński. – No, tak, tak. Pamiętam, robił wrażenie całkiem rozsądnego. No to co się stało? – Podobno nieszczęśliwie się zakochał. Wie pan, w tej małej Adeli, co to niedawno uciekła z bratem organisty. – W Adeli? – powtórzył komisarz z lekkim zdziwieniem, a potem dodał: – W tym wieku często robi się głupstwa, ale szkoda chłopaka. W tej sprawie właściwie wszystko wydawało się jasne, chociaż samobójca nie zostawił żadnego listu. Jednak ludzie dobrze wiedzieli, w czym rzecz. Nie bez podstaw gadali, że w ostatnich tygodniach przyrodnicze zainteresowanie Tomasza skupiało się na pięknej Adeli. Nie było się nad czym zastanawiać. Komisarz rutynowo polecił wykonanie sekcji. Przeprowadził ją doktor Werner, obduktant z miejskiego szpitala. Zgodnie z procedurą z ciała wydobyto żołądek i jelita wraz z zawartością i przesłano do badań toksykologicznych. Mniej więcej po miesiącu poznano wyniki dochodzenia. Asesor gubernialny wykazał, że przyczyną zgonu było zatrucie arszenikiem. Duża ilość zażytej trucizny świadczyła, iż raczej nie było to zatrucie przypadkowe. Skąd pochodziła trucizna, tego komisarzowi nie udało się wyjaśnić. A co do motywu, to wszyscy powtarzali, że chłopak nieszczęśliwie się zakochał. – No tak, to jest prawdopodobne wyjaśnienie – zgodził się komisarz. Sprawa samobójstwa wydawała się więc nieskomplikowana i komisarz szybko się z nią uporał, może nawet za szybko, bo później wciąż powracała do niego i drażniła. Zbieżność w czasie, niezrozumiałe współistnienie obu zdarzeń, samobójstwa i pojawienia się oprawcy, nie dawały mu spokoju.

– Może jednak coś przeoczyłem? – zastanawiał się, wracając pamięcią do tamtych zdarzeń. W połowie września na cmentarzu znaleziono kolejne ciało. Tym razem była to kobieta w średnim wieku, która zmarła tydzień wcześniej na oddziale doktora Wernera. Komisarz, zazwyczaj opanowany, z dystansem traktujący przestępców i ich wyczyny, tym razem nawet nie starał się ukryć wzburzenia. – Co, do diabła? Znowu! Przecież kazałem, żeby nocny patrol tam zaglądał! Więc jak to możliwe, że ten drań znowu się zakradł?! – Zirytowany wstał zza biurka i podszedł do okna. Drużyński, do którego w znacznej części skierowane były te uwagi, nie wiedział co odpowiedzieć. – Mamy za mało ludzi, to duży teren – stwierdził w końcu. – A tego drania trudno wyczuć, nie wiadomo kiedy znowu się pojawi. Komisarz stał zapatrzony w krajobraz za szybą. Po chwili odwrócił się, spojrzał na Drużyńskiego i pokiwał głową. – Rzeczywiście, w jego poczynaniach nie sposób dopatrzyć się żadnej regularności – przyznał już łagodniej. – Nie można przewidzieć kolejnych odwiedzin. Zastanawiałem się nad tym i nic mi nie przychodzi do głowy. Nie wiem, czym on się kieruje. Widocznie działa pod wpływem nagłego impulsu, jakiegoś nieprzewidywalnego splotu zdarzeń. Jednak takie wytłumaczenie wcale nie uspokoiło komisarza, nadal nie mógł uwolnić się od tej ponurej sprawy. Powracała do niego w ciągu dnia i bezsennych nocy. Rozstrajała nerwy w czasie obiadu i niedzielnych spacerów, nie mówiąc już o godzinach pełnienia służby. Wiedział, że prędzej czy później oprawca znowu da o sobie znać. Do diabła, kto to jest? Przecież to może być każdy, nawet ktoś, kogo znam, kogo na co dzień widuję, rozmyślał, bacznie obserwując ludzi i szukając w nich śladów szaleństwa, podwójnej natury czy niepokojących symptomów. Przyszło mu do głowy, że oprawca działa w stanie odurzenia albo upojenia alkoholem. Przecież już nieraz spotykał furiatów przywiedzionych do szaleństwa przez wino albo wódkę. Widział deliryków, którzy zamordowali kogoś, a potem niczego nie pamiętali. Może trzeba iść tym tropem? Może ten drań po pijanemu zakrada się na cmentarz i tam daje ujście swej złości? Ta myśl, będąca owocem późnowieczornych rozważań komisarza, na jakiś czas ukierunkowała poszukiwania policji. Trzeba sprawdzić wszystkich tych pieniaczy, co to wszczynają burdy w mieście i awanturują się w domach, postanowił. Można przejrzeć policyjne akta albo popytać w gospodzie. Drużyński załatwi to najlepiej, uznał komisarz. Zna tu prawie wszystkich, z każdym się dogada. Do takich rzeczy to on ma prawdziwy talent. Drużyński miał już za sobą ponad dwadzieścia lat służby w policji i uważał, że pochopne wypowiadanie opinii na temat poleceń przełożonego nie jest najlepszą taktyką przetrwania. Dlatego, mimo że nie zapałał zbytnim entuzjazmem do nowego zlecenia, nie dał nic po sobie poznać. Wolał nie dzielić się również swymi uwagami na temat pomysłu komisarza, gdy ten w skrócie wyłożył mu

teorię o zgubnym wpływie trunków na równowagę umysłu i morale. – Zrobi się, panie komisarzu – mruknął tylko i około trzeciej po południu z właściwym sobie stoickim spokojem udał się do knajpy Pod Truposzem na śledzia i kieliszek wódki, a przy okazji wypytał o kłopotliwych klientów. Gospoda Pod Truposzem mieściła się przy drodze do cmentarza, w starym drewnianym domu, który z każdym rokiem wydawał się niższy, jakby coraz głębiej zapadał się w ziemię. W dni powszednie zazwyczaj już od południa było tam tłoczno i gwarno. Zdrożeni żałobnicy wpadali na kielicha, by potem szybkim marszem dogonić kondukt pogrzebowy. Wyprawiano tu uroczyste stypy, suto zakrapiając smutek i pijąc za pomyślność nieboszczyków. Gęsty dym z ćmionych przy tym fajek przenikał całe wnętrze, mieszając się z zapachem gorzałki, śledzi, cebuli i kiszonych ogórków; wchodzącym zapierał wprost dech; podobno miał też działanie odkażające. Wśród tych aromatów królował imponującej postury, lecz małomówny Anzelm. Pomagały mu mrukliwa żona i córka Jadwisia, postawna i krzepka jak ojciec. W dni świąteczne ruch był mniejszy, gospoda ożywała dopiero wieczorem, gdy ludzie wychodzili z cmentarza, ale wówczas działała na zwolnionych obrotach i często jakby wraz ze swymi klientami zapadała w drzemkę. Wtedy robiło się tak cicho, że słychać było niemrawe brzęczenie much na lepie wiszącym tuż nad kontuarem albo chrobotanie myszy pod podłogą. Taką drzemkę przerwało wejście Drużyńskiego. Trzech mężczyzn siedziało na ławie pod ścianą. Jeden z nich zerknął na wchodzącego, a w jego oczach na chwilę zamigotał niepokój. Pozostali nawet nie podnieśli głów znad pustych już szklaneczek. W przyćmionym świetle, przefiltrowanym przez zakurzone szyby, rozmowa z Anzelmem podziałała na Drużyńskiego niemal kojąco. Anzelm nie miał wiele do powiedzenia, a może po prostu nie chciał dzielić się swoją wiedzą. – A kogo to ja mogę znać, panie policmajster? – dziwił się. – Tu przychodzą po to, żeby wypić i zjeść, uhonorować nieboszczyka. Każdemu wolno. No i różni przychodzą, i krewni, i powinowaci. I ci, co groby odwiedzają. A wiadomo, na cmentarzu człowiek zmarznie, to i rozgrzać się czymś mocniejszym musi. Jeden się napije, posiedzi sobie i pójdzie, a drugi po wódce czasem się zdrzemnie albo trochę pogada. Ale żeby zaraz jakieś niepokoje, to nie. – No, tak spokojnie to u was nie jest – przypomniał Drużyński. – W zeszłym tygodniu spisaliśmy przecież czterech za bójkę pod knajpą. – To pod knajpą, to nie u mnie! – odrzekł Anzelm. – Przecież pili u was – Drużyński nie dawał się zbić z tropu. – Może i pili, ale czy ja słucham, o czym to przy wódce gadają, czy kłócą się o co? – Czasami dobrze posłuchać – zauważył Drużyński. – Ja słyszałem na przykład, że tę anyżówkę, niby zacnej firmy panów Bordyczewskich, zresztą całkiem niezłą, pędzi wasz szwagier. – Kto to powiedział? – zaprotestował Anzelm. – Nieważne kto powiedział, ważne komu ja mogę powiedzieć – szepnął Drużyński. Dalsza rozmowa przebiegała już w pełnym zrozumieniu interesu obu stron. Anzelm powoli przypominał sobie bardziej zajadłych klientów, których dla uniknięcia awantury często sam wyrzucał

za drzwi. Wyłuskiwał z pamięci miejscowych pieniaczy, na co dzień łagodnych jak owieczki, którzy jednak po paru kieliszkach dostawali małpiego rozumu. Przypomniał sobie też kilku żołnierzy, wesołych i pełnych animuszu, chętnych do bitki i do wypitki. Te uwagi zdawały się potwierdzać obserwacje Drużyńskiego, on znał przecież niemal wszystkich mieszkańców miasta. Właściwie nie dowiedział się niczego nowego, usłyszał tylko kilka świeżych plotek. – No, Bogiem a prawdą, to słyszałem też, że nauczyciel rosyjskiego, ten z gimnazjum, tęgo pije i jakieś brewerie potem wyczynia. Ludzie tak gadają, ja tam świadkiem nie byłem – zarzekał się Anzelm. – U mnie nie bywa. Pewnie u siebie, na kwaterze popija. Ale ja tam nie wiem – odsapnął, przecierając ścierką kontuar. – No i jeszcze krawiec, ten co to mu żona utopiła się latem, upija się co niedziela, gdy wraca z cmentarza. Rzeźnik, to zalał się w trupa, jak mu uciekła córka. Takie to tam gadanie. Przecież wiadomo, że jak bieda przyjdzie, to niejeden robaka musi zalać – podsumował Anzelm. – Nic szczególnego – westchnął Drużyński i połknął ostatnie dzwonko śledzia. – Nic tu nie znajdziemy. Jak przewidywał, jego poszukiwania, podczas których odwiedził jeszcze gospodę przy Dużym Rynku oraz dwa skromniejsze szynki, nie przyniosły nadzwyczajnych rezultatów, oprócz tego że szumiało mu w głowie, ale w tym też nie było nic niezwykłego. Trzeba się czymś wykazać, stwierdził jednak i wytypował pięciu mężczyzn, którzy mieli się zgłosić w piątek na policję, żeby komisarz mógł ich przesłuchać. Na pierwszy ogień powinni wystarczyć, ocenił. Przyszło tylko czterech z pięciu podejrzanych, bo nauczyciel rosyjskiego złamał nogę i od tygodnia był przykuty do łóżka. Przyglądając się zebranym, komisarz nie obiecywał sobie wiele po tym badaniu, zwłaszcza że wszyscy, oprócz ciągle pocącego się grubasa, wyglądali dość pospolicie. Komisarz wypytywał o kolejne wieczory i noce poprzedzające odkrycie zwłok, choć z góry zakładał, że nikt nie będzie miał doskonałego alibi. Sam przecież w podobnym przypadku mógłby liczyć tylko na świadectwo swojej żony. Skupił się więc nie tylko na tym, co badani mu powiedzieli; słuchał też, jak mówili. Spod lekko przymkniętych powiek bacznie obserwował rozmówców. Ich twarze i dłonie mogły więcej powiedzieć niż oni sami. Grubas, kancelista z urzędu pocztowego i podpora kościelnego chóru, pocił się i nerwowo zaciskał dłonie. Na pytania odpowiadał niezbyt chętnie, jakby pot zrosił mu nie tylko czoło, ale i umysł. – Czy to człowiek może pamiętać, gdzie był wieczorem? Pewnie w domu, bo gdzieżby indziej – sapał. – Zazwyczaj wieczorami siedzę w domu i to potwierdzi moja matka. Mieszka ze mną i prowadzi dom. O której wracam do domu? A co to kogo obchodzi? Lepiej żeby policja zajęła się tą szulernią przy Świńskim Rynku, zamiast gnębić porządnych ludzi! – rzucił z pasją. – Chce pan złożyć donos?

– Co? Ja, donos? Nic takiego nie powiedziałem – zżymał się grubas. Komisarz przyjrzał mu się uważnie. Co to za typ! – pomyślał i powoli wyciągał z niego banalną historię, poznając wstydliwe namiętności tęgiego jegomościa. I nie było w tym nic interesującego. Następny był niepozorny mężczyzna o wyłupiastych oczach, przypominający nieco nieudolnie wypchane trofeum myśliwskie. Komisarz znał jego historię. Stary pijak i nieudacznik. Kogo ten Drużyński mi tu przysłał! – zirytował się. Bez przesłuchania można go skreślić z listy. Ledwo się trzyma na nogach. Nawet nie doszedłby do cmentarza, westchnął, spoglądając na przygarbioną postać. Kolejne badanie również nie przyniosło żadnych efektów. Wysoki, szczupły brunet o zezujących oczach był stróżem w jednym z domów przy ulicy Szewskiej. Okazał się pospolitym draniem, który co sobota regularnie urządza awantury i bije żonę i dzieci. Pozostawiony na koniec krawiec, u którego komisarz zamówił niegdyś pół tuzina koszul, wydawał się najbardziej obiecujący. Jeszcze do niedawna był spokojnym, porządnym rzemieślnikiem, prowadzącym wraz z ojcem pracownię krawiecką. Zmienił się po stracie żony, która tego lata, w sierpniu utonęła w rzece. Od tego czasu na policję wpłynęło już na niego kilka skarg za nieprzystojne zachowanie i awantury. Maglowany przez komisarza początkowo nie chciał odpowiadać. Szary i niepozorny, siedział sztywny i martwym wzrokiem wpatrywał się w zdarte czubki swoich odświętnych butów. Jednak gdy komisarz zapytał go o zmarłą żonę, mężczyźnie zaszkliły się oczy, a cała postać oklapła, jakby uszło z niej powietrze. W końcu, wzrokiem szukając zrozumienia, zaczął opowiadać o nieboszczce żonie, o tym, jak dobrze im było razem. Komisarz pokiwał współczująco głową i zapytał. – Często chodzicie na mogiłę żony? – Jak tylko mam czas. Zawsze idę w niedzielę po południu, czasami też w sobotę. Latem zanosiłem jej kwiaty z ogródka, tak lubiła ostróżki. Albo tak idę, żeby trochęposiedzieć przy niej – opowiadał, miętosząc w dłoniach czapkę. – W której części cmentarza jest pochowana? – W tej, jak to mawiają, za czarnym aniołem – wyjaśnił krawiec – bo skręca się z głównej alei za taką dużą figurą anioła. – I chodziliście tam w każdą niedzielę? – A jakże, w każdą niedzielę tam zachodziłem. Ale raz, to chyba tak jakoś na początku września było, może po Siewnej, jak zaczął grasować ten wampir, co to o nim wszyscy gadają, to policja nikogo nie wpuszczała. – No i co wtedy zrobiliście? Po tym pytaniu zapadła cisza. Młody człowiek znowu spuścił wzrok i zaczął skubać czapkę. – Co się wtedy stało? – powtórzył spokojnie komisarz. – Bałem się – jęknął krawiec. – Już wtedy gadali, że ktoś wyciąga i zjada trupy. Tak się bałem… bałem się, żeby nie ruszył mojej Rozalki. I wtedy nie pozwolili mi iść i zobaczyć. A ja tak się bałem. Musiałem sprawdzić, czy jej nic nie zrobił. Musiałem… – przerwał, jakby zbierając siły.

– Poszliście w nocy? – Najpierw pobiegłem do knajpy Pod Truposzem. Tam zawsze można się wszystkiego dowiedzieć – zaczął i zaraz zawiesił głos. Ale komisarz wiedział, że krawiec teraz zacznie mówić, wyrzuci w końcu to, co nie daje mu spokoju. Nie ponaglał swego rozmówcy, czekał. – Było dużo ludzi, szum – po krótkiej przerwie krawiec ciągnął dalej. – Jacyś wojskowi już podpici głośno rozmawiali. Słyszałem, jak mówili, że ten wampir wyciągnął topielicę. To zaraz zrobiło mi się tak strasznie na duszy, tak ciężko, że musiałem wrócić na cmentarz. Już się tak nie bałem, wypiłem trochę i już tak się nie trzęsłem jak osika. Polazłem tam od zagajnika, przeskoczyłem przez mur. Tam jest niższy, kilka cegieł wypadło, i zaraz zobaczyłem jakichś ludzi z latarnią, strażników chyba. Schowałem się w krzakach. Oni mnie nie widzieli, nawet nie doszli do tego miejsca, a ja odczekałem trochę i ruszyłem wzdłuż muru. Było tak ciemno, że nie mogłem znaleźć grobu, podrapałem się o gałęzie, ale w końcu wyszedł księżyc i wtedy zobaczyłem anioła, no, tę figurę, co stoi przy głównej alejce, pan wie… A potem już poszło łatwo – przerwał, jakby chciał zebrać myśli albo zaczerpnąć tchu. – W końcu znalazłem grób Rozalki, rozpoznałem po drewnianym krzyżu. Sam go zrobiłem z ojcem. Myślałem zostać i pilnować, żeby nikt nie ruszył, ale przypomniało mi się tych dwóch z latarnią, mogli przecież wrócić. No i uciekłem. Dotarłem do muru i jakoś przez niego przelazłem – odetchnął ciężko. – I co później zrobiliście? – Pobiegłem do domu. – O której godzinie wróciliście? – Nie wiem, ale było późno, dobrze po północy, a ojciec wciąż czekał na mnie, siedział przy świecy. – Chodziliście jeszcze nocą na cmentarz? – dopytał komisarz. – Nie, nocą nie chodziłem, ale jak tylko usłyszałem, że coś tam się działo – drżącym głosem wspominał krawiec – no, że ten wampir był, to biegłem sprawdzić, czy u mojej Rozalki wszystko jak należy. – A jak chodziliście na grób żony, nie widzieliście kogoś podejrzanego? – Czy widziałem kogo, jak byłem u Rozalki? – powtórzył krawiec. – Ano, widziałem różnych ludzi, miejscowych, obcy tu nie chodzą, bo i po co. Widziałem pana radcę, co to syna zeszłego lata pochował i tak rozpacza, bo to ukochane dziecko było. Ten grób blisko bramy, to zawsze tamtędy idę i on często przychodził, ale to już nie ten człowiek co dawniej, wychudł, zmizerniał. To już cień człowieka, tak go ta żałość zżera – westchnął i zaraz dodał: – I wdowa po piekarzu też często zagląda, ale po niej to nic żałoby nie widać, gruba i pyskata jak dawniej. A i ta dziewczyna od rzeźnika, Adela, chodziła, pewnie do matki. Trochę ludzi w niedzielę zagląda. – A obcych nigdy nie było? – Obcych? – zastanowił się krawiec. – No, obcych nie, tylko paru żołnierzy kiedyś zajrzało, co to stoją w sąsiedztwie, i ten mierniczy był z nimi, ale oni tylko przejść się przyszli, przewietrzyć, bo tak

to w gospodzie siedzą. – Kiedy to było? – Tak jakoś jeszcze w sierpniu. Zaraz jak swoją pochowałem. – Potem już obcych nie widzieliście? – No, nie widziałem. Co by tam obcy robili? – O której wychodziliście z cmentarza? – O siódmej stróż bramę zamyka, to tak wychodziłem. A teraz szybko ciemno się robi, to przed zmrokiem wracałem, żeby jakoś do domu dojść. – Wszyscy wychodzili o tej porze czy ktoś jeszcze zostawał? – Tego to ja nie wiem. Chyba wszyscy wychodzili. – Nie widzieliście, żeby ktoś zostawał? – No, nie, nie widziałem. – A koło cmentarza wieczorem nikt się nie kręcił? – No, to chyba ci, co tam w święto handlują, albo żebracy przy bramie. – A dalej przy murze albo koło lasku? – Nic nie widziałem. Chociaż… może tam kiedyś kto i stał w tym lasku za murem – przypomniał sobie krawiec. – Ale kto to był, to nie powiem, bo dobrze nie widziałem. Tylko mi się zdawało, że cień jakiś taki, ale może ktoś za potrzebą musiał. – A kiedy to było? – Nie pamiętam dobrze, ale nie tak dawno, bo już szybko ciemno się robiło. – To było w niedzielę? – A jakże, w niedzielę, może ze dwa albo trzy tygodnie temu. Komisarz niecierpliwie poprawił się na krześle. Niewiele nam to daje. Znowu nic konkretnego, pomyślał i odprawił przesłuchiwanego. Przez chwilę obserwował, jak mężczyzna zbiera się do wyjścia. Gdy zamknęły się za nim drzwi, wstał i podszedł do okna wychodzącego na niewielkie podwórko. W przesmyku między dachami przybudówek dojrzał skrawek brunatnego pola i odległy horyzont, który prawie zlewał się z szarością nieba. – I co pan o tym sądzi? – wypalił jak zwykle niecierpliwy Trzeci. Komisarz nie lubił, gdy ktoś przerywał mu rozmyślania, ale Trzeci nie wyczuwał takich subtelności. – Zanotował pan zeznania? – zapytał więc podwładnego. – No, właśnie spisałem i tak mi się widzi, panie komisarzu, że to ten krawiec – ciągnął niezrażony Trzeci. – Jak nic, trzeba było go przymknąć, to wszystko by wyśpiewał. – Młody pan jesteś, nic nie wiesz – w głosie komisarza pobrzmiewał ton irytacji. – Ale sam się przyznał, że był w nocy na cmentarzu! – Słyszałem. – Komisarz ponownie odwrócił się do okna. Czuł, że jeszcze chwila, a Trzeci znowu wyprowadzi go z równowagi. – Niech pan się zajmie pisaniem, a resztę zostawi na mojej

głowie. Tylko żeby to było czytelne – polecił stanowczym głosem i powrócił do kontemplowania widoku za oknem. Stał tak w milczeniu, obserwując, jak wszystko pochłania matowa szarość zmierzchu. Jeszcze przed chwilą miał wrażenie, że znalazł jakiś ślad, coś zaiskrzyło w jego głowie, ale teraz to mu umknęło, zgasło. Nie był zadowolony z przesłuchania, nie podzielał naiwnego entuzjazmu Trzeciego. Wręcz przeciwnie, poszukiwał już innego punktu zaczepienia. – Przecież nie możemy czekać z założonymi rękami, aż znów da o sobie znać! – Komisarz krążył niespokojnie między biurkiem a oknem. – Przecież ten drań musiał gdzieś zostawić jakiś ślad. – A jakby tak poszperać w starych aktach, przejrzeć protokoły z ostatnich kilku lat? – podpowiadał Drużyński. – Tam może coś znajdziemy. – Tak pan myśli? – Komisarz nieco sceptycznie podszedł do tego pomysłu. – Można spróbować, chociaż niczego takiego sobie nie przypominam. Jednak gdy następnego dnia natknął się w gabinecie na Trzeciego, który przeglądał jego gazetę, uznał, że warto sprawdzić stare dokumenty. – Pan najwyraźniej nie ma nic do roboty, Trzeci – powiedział od progu. – To jest dla pana nowe zadanie. Teraz posiedzi pan sobie nad aktami i poszuka, czy w ciągu ostatnich lat nie było jakiejś wzmianki o podobnych przypadkach. Każda wiadomość o zbezczeszczeniu grobu czy zwłok może okazać się przydatna. Rozumie pan? – Ale panie komisarzu! – próbował protestować Trzeci, zaglądając do dębowej szafy z aktami. – Tego są chyba ze trzy półki! – No właśnie, im wcześniej pan zaczniesz, tym wcześniej skończysz. Jeszcze jakieś uwagi? – Ton głosu komisarza wskazywał, że nie życzy sobie żadnych uwag. Trzeci zabrał się więc do przeglądania starych akt, ale i ten trop nie przyniósł żadnych efektów. Nie znalazł nic sensownego, tylko jakieś historie rozkopania grobów i pastwienia się nad zwłokami na wiejskich cmentarzach. – Trup owczarza z odrąbaną głową. – Komisarz przerzucał wydobyte przez Trzeciego zapiski. – Pewnie wieś miała go za czarownika. Nie, nie, to nie to. Odcięty palec… ucho – czytał dalej. – Co za ciemnota. No nie, co mi pan tu wyszperał! Wszystko to nie to – uznał zniechęcony. – To nie ma nic wspólnego z tym draniem. Mimo że śledztwo objęte było tajemnicą, i tak wieści o oprawcy z cmentarza rozeszły się po mieście, i niekontrolowane zaczęły żyć własnym życiem, rozpalając drapieżną wyobraźnię mieszkańców. Handlarki szeptały o nim, zachwalając jednocześnie świeżą surowiznę, jaja i mięso. Przybyli na targ chłopi słuchali chciwie i z pobożnym przerażeniem o coraz to straszniejszych wyczynach przestępcy, a opowiadający dorzucali od siebie nowe szczegóły. W gospodzie koło cmentarza i w tej przy Dużym Rynku słyszało się najrozmaitsze wersje tych wydarzeń. Wychodząca dwa razy w miesiącu miejscowa gazeta „Goniec Mazowiecki” też nie próżnowała i zamieszczała całkiem śmiałe doniesienia i nieskrępowane niczym ataki na policję, której zarzucano opieszałość i bezradność wobec tak ewidentnego pogwałcenia praw boskich i ludzkich. A jak wynikało z pogłosek, wieści te cieszyły się dużym zainteresowaniem, przewyższającym nawet

poczytność stałej rubryki ogłoszeń o ślubach i pogrzebach. Mało tego, wzmianka o oprawcy przedostała się też do warszawskiej „Gazety Sądowej”, co jeszcze bardziej podsycało atmosferę grozy. Jak to możliwe, że ten drań tyle razy się nam wymknął? – irytował się komisarz zazwyczaj nieczuły na krytykę prasy. Nie miał jednak ochoty ciągle obrywać, obawiał się też reakcji zwierzchnika, Mikołaja Piotrowicza Filonowa, zastępcy prezesa Sądu Kryminalnego Guberni Warszawskiej, któremu przesyłał comiesięczne raporty. Jeśli nie złapiemy tego drania, Filonow nie zostawi na nas suchej nitki i żadne tłumaczenia nie pomogą, myślał, spoglądając przez okno swego gabinetu na daleki horyzont. Podczas tych tygodni, gdy zdawało się, że śledztwo utknęło w martwym punkcie, komisarz wyobrażał sobie nawet, że zapanował jakiś stan zawieszenia, bezruchu, wzmagany obezwładniającym chłodem jesiennych mgieł ciągnących od rzeki. Nie miał żadnego punktu zaczepienia, mógł jedynie snuć domysły. Kto to, do diabła, może być? Próbował nawet wyobrazić sobie, jak wygląda oprawca. Wierzył, choć nie bez pewnych zastrzeżeń, że cechy charakteru mają odzwierciedlenie w wyglądzie zewnętrznym człowieka bądź też, ujmując sprawę odwrotnie, że to fizyczność w jakiś sposób kształtuje psychikę. Mimo że już kilka razy widział zbrodniarza o wyglądzie anioła, nie poniechał swojej teorii. Co do jednego był pewny: im silniej przejawia się jakaś cecha charakteru, tym mocniej wpływa na wygląd zewnętrzny. Zastanawiał się też nad wiekiem oprawcy, ale i tu nie był zdecydowany. Najpierw sądził, że jest bardzo młody, ma około dwudziestu lat albo jeszcze mniej. W wieku, w którym sprawy płci niepokojąco dają o sobie znać, burząc spokój umysłu, a niekiedy doprowadzają do czynów gwałtownych i zbrodniczych. Potem uznał, że równie dobrze może być znacznie starszy, przecież i takich przestępców nie brakowało. Komisarz nigdy jednak nie spotkał się z podobną historią i to zamykało mu pole porównań. Czy nie warto by wypytać doktora Szeptowskiego? – zastanawiał się. Może on coś podpowie. Przecież musiały dotrzeć do niego jakieś plotki i miał wystarczająco dużo czasu, żeby wyrobić sobie zdanie na ten temat, jeśli nie z własnego doświadczenia, to pewnie czytał o takich przypadkach, a to mogłoby być pomocne dla śledztwa. Szeptowski kierował niedawno utworzonym oddziałem dla obłąkanych. Był młodym lekarzem, a młody wiek kompensował sobie dorodną sylwetką, dodającą mu powagi i wzbudzającą respekt wśród podwładnych i pacjentów. Starannie ubrany, schludny, ale z pewną dozą nonszalancji, robił wrażenie człowieka poważnego, ale nie przywiązującego zbytniej wagi do drobiazgów i niepozbawionego wyobraźni. Te ostatnie cechy kilka lat temu przysporzyły mu sporo kłopotów i stały się przyczyną poważnego konfliktu z przełożonym. Jak głosiła plotka, nowatorskie metody, które Szeptowski próbował wdrożyć do leczenia swych pacjentów, omal nie przeniosły kilku z nich na tamten świat. Doktor zaś utrzymał się na swoim stanowisku tylko z braku innych poważnych kandydatów. Szpital Świętego Ducha od czasu gruntownej przebudowy stał się dla miejscowych powodem

do dumy. Główny budynek wzniesiono z ciemnoczerwonych cegieł, a jego symetrycznie rozplanowany front, zaopatrzony w rozłożyste kamienne schody i masywne drzwi, już na pierwszy rzut oka wzbudzał zaufanie i szacunek dla sztuki lekarskiej i jej przedstawicieli. Drugi, a nawet trzeci rzut oka nie przynosił rozczarowania i nie podkopywał wiary w solidność tej instytucji. Wybudowany dwadzieścia lat temu nadal był cudem nowoczesności, zwłaszcza w porównaniu do ukrytych za nim starych budynków, w których ulokowano oddział dla obłąkanych, pomieszczenia gospodarcze i prosektorium. Teren szpitala otoczono wysokim murem, dziwnie podobnym do cmentarnego. Komisarz nie podziwiał jednak architektury szpitalnych budynków, całą drogę rozmyślał o sprawie. Wkraczając w szpitalną bramę, nie spostrzegł nawet, że mglisty poranek przybrał nieco ciemniejsze barwy, a niebo spochmurniało. Dopiero gdy stróż zaprowadził go do domu dla obłąkanych, pełnego niepokojących głosów, komisarz stał się czujny. Jeszcze nigdy tu nie był. Zimne, surowe wnętrze i zakratowane okna przypominały mu więzienie. Tylko zapach był inny, nasączony lekami i chorobą. Szeptowski przyjął go z rezerwą, komisarz jednak tym się nie zrażał. – Mam do pana małą sprawę, doktorze – zaczął. – Zakładam, że słyszał pan o oprawcy z naszego cmentarza. Chciałbym się dowiedzieć, co pan, jako lekarz, o nim sądzi? – No cóż – zamyślił się doktor – intrygujący przypadek. Nigdy z czymś podobnym się nie spotkałem. Ale komisarzu, jeśli pan podejrzewa, że to któryś z moich pacjentów, to mogę pana zapewnić, że nikt bez mojej wiedzy stąd się nie wydostanie. Zresztą nie sądzę, że któryś z nich mógłby dopuścić się tego rodzaju czynów. – Nie to miałem na myśli – sprostował komisarz. – Chciałem poznać pana opinię, kim może być ten człowiek. W jakim jest wieku? Czy na co dzień zachowuje się normalnie, czy jest jakoś naznaczony przez swoje spaczenie? Jak pan uważa? – Naznaczony, powiada pan – zastanawiał się Szeptowski. – Trudno mi na to odpowiedzieć. Nie opisano wielu takich przypadków, a własnych spostrzeżeń nie mam. Nie sądzę, żeby można jednoznacznie zawyrokować o stopniu jego upośledzenia. Z tego, co czytałem o podobnych zdarzeniach, ale danych doprawdy jest niewiele, takich czynów dopuszczają się albo osobnicy głęboko upośledzeni, albo degeneraci, ale odnotowano też przypadek, kiedy przestępca był na pozór zupełnie zdrowy na umyśle – tłumaczył doktor z namaszczeniem. – Podejrzewam, że ten pana oprawca to właśnie człowiek funkcjonujący na pozór normalnie i niewykazujący znaczących odchyleń – orzekł doktor. – A wiek… tu też nie ma reguły. – Czyli raczej nie rzuca się w oczy? Nie jest widocznie upośledzony? – Sądzę, że gdyby był upośledzony, to pan by go już dawno złapał. No, ale to tylko moje przypuszczenia. I to wszystko, co mogę powiedzieć – przyznał Szeptowski. – Niewiele mi pan pomógł – stwierdził komisarz, zastanawiając się, co właściwie doktor miał na myśli. Ale w szarych oczach lekarza nie dopatrzył się żadnej podpowiedzi. Poranek w drugą niedzielę października był wilgotny, obleczony mgłą jak watą. Wszystko

wydawało się spokojne, jeszcze uśpione. Dwaj policjanci wkroczyli w główną aleję cmentarza. – Ostatnia runda i dzięki Bogu kończymy – odezwał się starszy, idąc szybko aleją. Nie uszli daleko, przy dużym grobowcu z szarego piaskowca, pokrytym lekko przywiędłymi wieńcami, młodszy z nich przystanął, spoglądając niepewnie na rozrzucone kwiaty. – Zaczekaj, Wasyl, coś jest nie tak! – zawołał do kolegi. – Co znowu? – No mówię, zaczekaj. Ktoś tu się grzebał. Ta boczna płyta jest wyważona i wieńce odrzucone. Wasyl cofnął się kilka kroków i stanął obok grobowca. – Jasny gwint! – zaklął i schylił się, żeby zajrzeć do wnętrza. Ale tam była tylko ciemność. Wyprostował się i rozejrzał dookoła. – Sprawdźmy tam z tyłu, w tych cisach! Ostrożnie podchodzili do kępy krzaków. Najpierw zobaczyli fioletową jedwabną szarfę od sukni i pantofel w takim samym kolorze; leżały w jesiennej trawie. Trochę dalej dostrzegli nogi w czarnych pończochach wystające zza ciemnych gałęzi, reszta ciała była schowana w mroku. – Jasny gwint! Był tu, drań – szepnął Wasyl i podszedł kilka kroków. Jego towarzysz szybko się odwrócił, nie mógł powstrzymać torsji. – Ja zostanę, ty zawiadomisz Drużyńskiego – zadecydował Wasyl, kiedy młody policjant przyszedł już nieco do siebie. – No, zbieraj się chłopie! – Cholera! Komisarza szlag trafi! – zafrasował się Drużyński. – I co? Znowu na czarnym cmentarzu? Przecież mieliście tam sprawdzić w nocy. – Nie da rady wszystkiego oblecieć – usprawiedliwiał się policjant – za duży teren, a jeszcze ten lasek obok i rzeka. Ale to nie na czarnym cmentarzu. – A gdzie? – Gorzej, przy głównej alei… – Jasna cholera, dlaczego nie mówisz od razu, durniu! Czyj to grób? – Nie zapamiętałem nazwiska, ale w głównej alejce blisko bramy. – Po lewej czy po prawej od wejścia? – dopytywał się zniecierpliwiony Drużyński. – Po lewej. – Żeby to szlag! Tam jest grób Elmerów, tych co mają fabrykę mączki kostnej, a w zeszłym tygodniu był pogrzeb Elmerówny. – Może być, że tam – przytaknął policjant. – Jeśli to tam, to będzie szum, wszystkim się dostanie. Stary Elmer nie zostawi tego spokojnie, jak nic. Zasiada w radzie miasta i zrobi takie piekło, że wszyscy popamiętają – stwierdził Drużyński. – Komisarz się wścieknie. Już ja ci to mówię. Przewidywania Drużyńskiego szybko się spełniły. Komisarz właśnie zabierał się do śniadania, kiedy otrzymał niepokojącą wiadomość o kolejnym wyczynie oprawcy. Od razu stracił apetyt. Nie miał już ochoty na jajecznicę z sześciu jaj, którą przyszykowała mu żona. Cała ta sprawa za długo nie dawała mu spokoju, co odbijało się też na jego trawieniu. A teraz jeszcze nowa ofiara i to nie jakaś tam z przytułku, z biedoty, tylko z szanowanej