mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Trubowicz Magdalena - Kod przeznaczenia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :397.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Trubowicz Magdalena - Kod przeznaczenia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 39 osób, 48 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 70 stron)

Mojej siostrze Oli – pierwszemu recenzentowi.

Adam – Co podać? – opasła kelnerka w zatłuszczonym fartuszku nachyliła się nad ladą i chuchnęła mi nieświeżym oddechem. Nagle zapomniałem, ile kilometrów właśnie przebyłem i ile jeszcze przede mną, ale mój żołądek nie dał się oszukać i zniechęcić. Spojrzałem zamyślony na wiszące za jej plecami menu, szukając nazwy zawsze zamawianego przeze mnie zestawu. – Ja się nim zajmę, Kari. – Z zamyślenia wyrwał mnie znajomy głos. Tuż za plecami kelnerki, jak spod ziemi pojawiła się młoda dziewczyna. Miała na oko 22 lata, brązowy, długi, wysoko upięty kucyk i parę dużych piwnych oczu, na których widać było już lekkie zmęczenie. – To co zwykle? – zapytała i uśmiechnęła się życzliwie. – Tak, poproszę. Czułem się lekko zakłopotany. Nikt nigdy nie pamiętał o moich urodzinach albo ulubionym filmie. Nikt nie znał imienia mojego ukochanego kundla Rastiego – Panie miej w opiece biedne, potrącone przez nieznanego sprawcę psisko. Nikt! I nagle zjawiła się ona, nieznana mi dziewczyna z przydrożnego baru, który odwiedzałem w co drugą sobotę, wioząc ładunek do Polski. Nie wiedziałem jak miała na imię, ani co sprawiło, że Polka pracuje w barze niecałe 20 km od granicy kraju. Onieśmielała mnie za każdym razem, kiedy tu wchodziłem, a ona z pełną swobodą i pewnością, bez najmniejszego zawahania, serwowała zawsze to samo zamawiane przeze mnie danie. Co sprawiało, że o mnie pamiętała? Czy mieli aż tak mało klientów? A może mój posiłek w postaci kanapki z sałatą i szynką oraz kubka kakao był aż tak charakterystyczny w tym barze pełnym pijaków i ćpunów, że utkwił jej w pamięci? Cokolwiek to było, sprawiało, że czułem się tu trochę jak w domu. – Strasznie tu dzisiaj węszą. – Wyrwała mnie z zamyślenia, kiwając

głową w stronę drzwi. Odwróciłem się i struchlałem. Dwóch policjantów kręciło się pomiędzy zaparkowanymi przed barem autami. Zrobiło mi się gorąco i poczułem miękkość w nogach. – Zapakujesz mi to na wynos? – spytałem nerwowo, wskazując na nieruszoną jeszcze kanapkę. Kiwnęła głową, a ja zacząłem pospiesznie zbierać ze stołu swoje dokumenty. Nim się obejrzałem stałem już przy drzwiach z papierową torbą, gotowy do dalszej drogi. Wziąłem głęboki oddech i opanowanym gestem otworzyłem drzwi tuż przed nosem jednego z mundurowych. – Który to pański samochód? – spytał. – Ten czerwony, mały, na końcu uliczki. Czy coś nie tak? – głos mi drżał, ale starałem się opanować. – Odczepia się panu tablica rejestracyjna, proszę ją dokręcić, bo pan zgubi – powiedział policjant. Faktycznie, Śruba już od miesiąca mi przypominał, żebym przykręcił tę cholerną tablicę. Nic nie mogło budzić zastrzeżeń w moim aucie. Ale ja, będący zawsze w pośpiechu i stresie, zbagatelizowałem sprawę. Teraz miałem za swoje. Stałem cały spocony, oko w oko ze stróżem prawa i modliłem się o zbawienie. – Zapomniał pan reszty – usłyszałem zza pleców znajomy damski głos. Jej ręka spoczęła na moim ramieniu, a drugą wepchnęła mi jakieś papierki do prawej dłoni. – Witam panów mundurowych. Zapraszamy na świeżo zaparzoną kawę i pączki – skierowała swoje słowa do policjantów, wypychając mnie jednocześnie za drzwi baru. Pobiegłem do auta, nerwowo szukając kluczyków. Odpaliłem i odjechałem z piskiem opon, w lusterku widząc postać dziewczyny nalewającej kawę dwóm policjantom siedzącym przy stoliku. Gdy ujechałem kilka kilometrów, ogarnął mnie wielki wstyd. Kimkolwiek była ta dziewczyna, uratowała mi życie, ale też musiała wyczuć, że robię coś złego, skoro spanikowałem na widok policji. To nie powinno się zdarzyć. Im mniej osób wie o mojej pracy, tym lepiej. Śruba

by mi tego nie wybaczył. Stres powoli znikał. Najwyższy czas, w końcu zbliżałem się do przejścia granicznego. Za kilka minut będzie już po wszystkim. Robiłem to chyba setny raz, ale nie umiałem nauczyć się radzenia sobie ze stresem. Miałem chyba więcej szczęścia niż rozumu, ale odkąd matka zmarła, a ojciec założył nową rodzinę sam musiałem zadbać o siebie. Zawsze miałem wysokie ambicje. Mama zaszczepiła we mnie wysoką samoocenę i pęd do wiedzy. Obiecałem jej, że skończę architekturę choćby nie wiem co, ale nie wiedziałem wtedy, na co się godzę. Równoczesne opłacenie studiów i godne życie z pensji kasjera w barze szybkiej obsługi to sprawa nierealna. Wiedziałem, że muszę jakoś dorobić. Paweł Śrubowski, znany wszystkim w światku pod pseudonimem Śruba, spadł mi jak z nieba. To on się mną zaopiekował i wprowadził mnie w interes. Wstydziłem się tego, co robię, ale tłumaczyłem sobie, że to jedyna droga, że to tylko na chwilę. Śruba nigdy nie rozumiał, jak mogę wozić to gówno i nigdy nie spróbować. Inni jego kurierzy, jak nie dla siebie to dla znajomych, podpieprzali jakąś część towaru. Obcinał im za to wypłatę, ale oni i tak wyhandlowali więcej z tego, co nakradli. Ja jeden byłem od początku czysty. Z wypłaty starczało na rachunki i jedzenie. Oszczędzałem na pomnik dla matki. Z dala widać już było rogatki przejścia granicznego. Zawsze wybieram najdłuższą kolejkę na przejeździe z nadzieją, że za nastym wozem znudzi im się zaglądanie gdziekolwiek. Wziąłem głęboki oddech i podjechałem do szlabanu. Niewysoki mundurowy wynurzył się z kanciapy, poprawił czapkę na głowie i leniwie do mnie podszedł. – Dzień dobry, kontrola graniczna Zgorzelec-Görlitz, czy mogę zobaczyć pana dowód osobisty? – spytał, bacznie mi się przyglądając. – Czy chce pan też dokumenty pojazdu? – spytałem, by uspokoić jego czujność. – Nie, dziękuję. Dowód wystarczy. Czy przewozi pan coś ze sobą? – zapytał, po czym nie czekając na odpowiedź, dodał: – Proszę otworzyć bagażnik. W tym czasie podszedł drugi mundurowy i zaczął zaglądać

przez szyby do mojego auta. – Czy przewozi pan coś w środku? – spytał drugi. – Nie, mam tylko cztery kartony ozdób choinkowych w bagażniku. Jestem kurierem w fabryce bombek w Złotoryi. Wiozłem towar do Cottbus, ale odbiorca nie odebrał towaru, bo był uszkodzony. Szef mi głowę urwie, pewnie powie, że uszkodziłem w drodze – jednym tchem wypowiedziałem wyuczoną na pamięć historyjkę i zaśmiałem się nerwowo. Wszystko szło gładko. Ten niższy otworzył jedną paczkę bombek i bacznie się im przyglądał. Do zimy było daleko i pewnie to wzbudziło ich podejrzenia, ale chyba łyknęli temat. Śruba zawsze uważał, że diabeł tkwi w szczegółach, dlatego za każdym razem przewoziłem towar w inny sposób zaopatrzony w wymyśloną przez niego historię. Raz nawet pojechała ze mną ciotka Śruby, która miała nogę w gipsie. Boże, co ja wtedy z nią miałem. Stara, głucha, śmierdząca naftą, sepleniąca staruszka cierpiąca na nietrzymanie moczu. Ten pomysł Śruby to był mega niewypał, ale przewiozłem wtedy w gipsie babuszki dwa kilogramy czystej amfy. Pamiętam jak dojechałem wówczas do przejścia granicznego i jeden z mundurowych na służbie zaczął wypytywać ciotkę Śruby o dane osobowe oraz koneksje rodzinne jakie ją łączą ze mną. Chyba sam strażnik pożałował tej kontroli, bo jak staruszka wysnuła opowieść jak w roku 1945 z mojego ciotecznego kuzyna dziadka sąsiadem ukrywała żołnierzy w piwnicy, to machnął ręką i podniósł szlaban współczująco kiwając mi głową. – Wie pan co, ja wezmę te bombki dla teściowej – z rozmyślań obudził mnie mały mundurowy. Tego się nie spodziewałem.. – Skoro szef ma panu głowę urwać, że poniszczył pan towar, to ja go wezmę. Te bombki wcale nie są poniszczone. O, tu z jednej odpadł kawałeczek brokatu, ale to da się naprawić. Wie pan, ci Niemcy to straszni idealiści, więc dla nich już towar trefny, ale jak pan spuści z ceny, to ja je wezmę. To co, 50 zł za opakowanie starczy? – zapytał ze spokojem.

Zimny pot oblał mi czoło i plecy. Zupełnie nie wiedziałem co robić, po prostu się nie spodziewałem. Mój wyraz twarzy zdawał się zdradzać wszystko. Niepokój, zdezorientowanie, pustkę – kompletną pustkę. – Niech będzie 55 zł za paczkę, to co dogadaliśmy się? Teściowa ma w piątek imieniny. Wszak do świąt jeszcze długo, ale kobieta lubi praktyczne prezenty więc się ucieszy – zapewnił mnie. – No nie wiem. Już dzwoniłem i informowałem szefa, że nie wracam na pusto – wydusiłem jedyne, co w tym momencie przyszło mi do głowy. Łgaj, łgaj ile wlezie, pomyślałem w duchu. – Ale skoro ma pan za to zapłacić ze swojej pensji… – zaczął dalej drążyć strażnik. – Szefie, niech pan to zobaczy – rozmowę przerwał drugi mundurowy, który dotychczas węszył przy drugiej stronie bagażnika mojego auta. Mały strażnik odłożył pudełko i nie spuszczając mnie z oczu, zrobił kilka kroków w stronę kolegi. Ten stał nad bagażnikiem, w jednej ręce trzymał otwarte pudełko a w drugiej dużą niebieską bombkę z narysowaną złotym brokatem gwiazdką, której brakowało jednej odnogi. Pech chciał, że to właśnie w tym miejscu spod szkła prześwitywał żyłkowy woreczek z białym proszkiem. Wiedziałem już, że jest po mnie. Mundurowy odłożył spokojnie bombkę i sięgnął po krótkofalówkę, przez którą wezwał posiłki. W tym czasie mały strażnik, zwany przez drugiego szefem, wyciągnął z kabury broń i powoli zbliżył się do mnie. Pomyślałem, że to już koniec, jestem spalony, pójdę siedzieć. Nie minęło pięć minut jak przyjechał radiowóz. Dwóch spasłych funkcjonariuszy wysiadło w pośpiechu, kierując się w naszą stronę z nietęgimi minami. – Mielibyśmy już koniec zmiany, gdyby nie wasze wezwanie. To on? – spytał policjant, kiwając na mnie. – Tak – odpowiedział strażnik-szef. – Tu jest jego dowód osobisty, a tam zabezpieczyliśmy znaleziony towar – dodał. – Nieźle się urządziłeś, kolego – policjant zwrócił się do mnie z szyderczym uśmiechem. – Jesteś aresztowany pod zarzutem

przemycania narkotyków. Możesz zachować milczenie, wszystko co powiesz może być użyte przeciwko tobie. A teraz stań w rozkroku przodem do auta, muszę cię przeszukać, i nie próbuj żadnych sztuczek – wyrecytował. Stanąłem pokornie jak kazał. Milczałem. Sytuacja była patowa i nie miałem przygotowanego planu na taką okoliczność. Postanowiłem nie stawać okoniem z nadzieją, że ten koszmar jakoś szybko się skończy. Nie mogłem uwierzyć, że wpadłem, nie mogłem… Policjant włożył dłonie do kieszeni mojej kurtki i wyciągnął portfel, telefon i jakiś zwitek papieru. Rozwinął kartkę, przeczytał, zerknął podejrzliwie na mnie i znów spuścił wzrok na kartkę. – Co to jest? Skąd to masz? – spytał i pokazał mi pomiętolony kawałek papieru. Popatrzyłem na kartkę, było na niej napisane: Uważaj na gliny. Klisza. Zdębiałem. Nie miałem pojęcia, skąd to dziadostwo wzięło się w mojej kieszeni. To wszystko to był jakiś koszmar, jeden wielki koszmar. Marzyłem, żeby się obudzić. W jedne chwili obiecałem sobie, że jeśli ten koszmar się skończy to nie wezmę od Śruby więcej zleceń. Choćbym miał pracować w barze na dwie zmiany w barze, w barze… w barze! Dziewczyna z baru, kartka… Uważaj na gliny. Klisza Skąd? Jak? Dlaczego? Ona to Klisza? Skąd wiedziała, że ma mnie ostrzec? O co w tym wszystkim chodzi? Kim była Klisza? – Nie będziesz gadał? – policjant odchrząknął, przypominając o swoim istnieniu. – W takim razie będziesz się tłumaczył na komisariacie. Policjant pożegnał się ze strażnikami, skuł mnie w kajdanki i wepchnął do auta, w którym siedział już ten drugi policjant. Odjechaliśmy niemal z piskiem opon. To był początek mojego końca.

Klisza – Klisza! Klisza! Cholerna gówniara! Gdzie ona się zapadła? – Tadek, właściciel baru, wydawał się być bliski furii. – Zabiorę jej wszystkie napiwki z tego tygodnia! – Sprząta na zapleczu, szefie – odparła leniwie Kari, uśmiechając się kąśliwie na myśl, że Tadek sam ją tam posłał. Tadek ze skwaszoną miną pchnął gnijące drzwi dzielące salę gości od zaplecza. Rozejrzał się po szarym, ciasnym pomieszczeniu, ale nie zarejestrował tam obecności swojej najmłodszej pracownicy. Spojrzał w kierunku tylnych drzwi, które zdawały się być niedomknięte. Przez szparę słychać było świergotliwy głos Kliszy. Tadek chciał wsłuchać się w rozmowę, żeby dowiedzieć się, o czym tak zaciekle dyskutuje dziewczyna. Nie mogąc jednak złapać sensu toczonej dyskusji, z impetem pchnął drzwi i wyskoczył na obskurne podwórko, kipiąc ze złości. – Co to za pogaduszki sobie urządzasz? Zdaje się, że miałaś sprzątać zaplecze! Goście od kwadransa nie mogą się doprosić cukru! Nie płacę ci za gadanie! – krzyczał, patrząc na mnie spod krzaczastych brwi. Stałam w towarzystwie dwóch osiłków o budowie „noszących telewizory pod pachami” i dogaszałam peta. Zwykle nie paliłam papierosów. Tym razem jednak, chcąc zasięgnąć informacji u owych przejezdnych, wiarygodnie wtopiłam się w ich poziom, prosząc o ogień i klnąc przy tym jak szewc. Na widok Tadka mrugnęłam porozumiewawczo okiem w stronę koksów i pokornie wróciłam na zaplecze. – Nie tak się umawialiśmy, Klisza. Twoja matka ręczyła za ciebie. Mówiła, że jesteś pracowita i uczciwa. A tymczasem od kilku tygodni dogadać się z tobą nie można. Nie chcę tu żadnych kłopotów, rozumiesz? – Tadek wydawał się być już spokojny, ale nie mógł odejść bez

rodzicielskiej reprymendy. Byłam dla niego niczym córka. Wiedział, że jestem ambitna i mądra. Każdy grosz odkładałam, by opłacić studia. Tylko dlatego zgodził się przyjąć mnie do pracy. Pozwolił mi nawet zamieszkać w pokoju nad barem, bym zaoszczędziła czas i pieniądze na dojazdy do domu i szkoły. Byłam inna niż to całe barowe towarzystwo, widocznie się od nich odróżniałam. Pochodziłam z typowej polskiej rodziny. Mama i tata zaharowywali się na trzy zmiany produkcyjne w fabryczkach na jednej ze stref ekonomicznych, by zapewnić byt swoim trzem córkom. Moja starsza siostra była wymuszoną, mało ambitną fryzjerką. Tak, wymuszoną. Ukończywszy szkołę podstawową z wynikami rzec by można miernymi, nie mając planów na swoje życie, została pchnięta przez rodziców w kierunku jedynego ich zdaniem sensownego i chlebodajnego zajęcia – fryzjerstwa. Szkołę trzyletnią, zawodową fryzjerską Kamila kontynuowała lat pięć, nie mogąc zdać przedmiotów zawodowych. Rodzice żywili nadzieję, że córka znajdzie pracę i zasili budżet domowy, lub jak kto woli odciąży wydatki, zaspakajając choćby swoje potrzeby, ale Kamili nie było do tego spieszno. Uwagę swoją i zapał skierowała w stronę poszukiwania życiowego partnera. Byłoby to w sumie też korzystne, gdyby nie fakt, że w przypadku Kamili jej ideałem był kandydat tak samo zaangażowany w życie jak i ona sama. Młodsza siostra – Wika – była jeszcze niezidentyfikowana. Roześmiana, beztroska i trochę rozpieszczona dwunastolatka ciesząca się życiem takim, jakie znała – kolorowym i prostym. Ja – z domu Dagmara Kawecka – jako środkowa spośród pociech po skończeniu z wyróżnieniem liceum ogólnokształcącego o profilu humanistycznym podjęłam desperacką walkę o utrzymanie się na podjętych zaocznych studiach dziennikarstwa na Uniwersytecie we Wrocławiu. Dzięki szeroko pojętym „znajomościom” swoich rodziców dostałam intratną posadę kelnerki w przydrożnym barze kolegi z wojska taty. Było mi tam nawet dobrze, choć tęskniłam do domu. Mimo szarości, ciasnoty i wielu wyrzeczeń jakich musiałam podejmować się w domu,

rodzice i siostry zawsze byli mi bardzo bliscy. Żałowałam, że widuję ich tak rzadko i że ze swojej pensji nie mogę ich wspomóc, ale wiedziałam, że rodzice bardzo chcą, bym skończyła wymarzone studia. Miano Kliszy nadała mi Kari – koleżanka z pracy – kiedy chcąc upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, odrabiając zadane na uczelni zadanie domowe, przeprowadziłam swój pierwszy wsparty licznymi fotografiami wywiad z przedsiębiorcą Tadeuszem. Kari to zupełnie inna historia. Siostrzenica Tadeusza – pracowita, ale mało zadbana i mało ukierunkowana w życiu – takie popychadło trochę. Przejęta swoją pracą kelnerki, zawsze radosna i spełniona. – Tadzio znów nie w humorze? Nie przejmuj się, przejdzie mu jak zwykle – zażartowała Kari, widząc mnie szorującą w pocie czoła ogromny gar po bigosie. – Zawsze jest taki sfochowany, jak łowy mu nie wychodzą. Wczoraj znów tu była na kawie ta damesa, co sprzedaje jagody i grzyby za winklem. Tadzio się prężył koło niej i kręcił, ale nie zagadał. I teraz chodzi zły na cały świat. Boże, jak tak patrzę na te jego końskie zaloty, to mi serce pęka. Kobieta sympatyczna, może i by go nie ugryzła jakby zagadał. Ale nie, męska duma boi się odrzucenia, więc cierpi w samotności… – zakończyła Kari pełnym dramatyzmu stwierdzeniem. Zaloty, jeśli w ogóle można to tak nazwać, pana Tadeusza do rzeczonej pani sprzedającej przy drodze pamiętają pewnie najstarsi górale, ale cóż poradzić, że stary i głupi Tadzio nieskory był do ryzyka. – A w ogóle dowiedziałaś się czegoś o tym chłopaku od kakao? – zmieniła temat Kari. – Właśnie nie. Nikt go nie zna, nikt go nie kojarzy, nikt nie pamięta – westchnęłam boleśnie. – Dlaczego ci na tym aż tak zależy? Przecież go nawet nie znasz. – Kari nie mogła pojąć, jak jej koleżanka mogła tak bardzo zaangażować się w poszukiwanie młodego chłopaka, o którym wiedziała jedynie, że lubi bułki z sałatą i szynką, i kakao. Sama właściwie nie wiedziałam, dlaczego to robię. Czułam

wewnętrzną potrzebę poznania tego chłopaka. Musiałam mu wtedy pomóc, ale nie wiedziałam na ile mi się to udało. Coś sprawiało, że ilekroć przyjeżdżał, a zdarzało się to w co drugą sobotę od chyba już dwóch lat, w przydrożnym barze jakby jaśniej świeciło światło. Nie było mowy o miłości, w końcu się nie znaliśmy. Ale kiedy stawiałam przed nim talerzyk z bułką i kubek kakao, czułam takie ciepło, spokój, czułam… dom. Czasami zamienił ze mną kilka zdań. Raz o pogodzie, raz o krajobrazie jaki mu towarzyszył w podróży. Pamiętam, że raz przyjechał z jakąś staruszką, która miała nogę w gipsie. Wyglądał wtedy na bardziej zmęczonego niż ta staruszka. Nigdy nie rozmawialiśmy o prywatnych sprawach, nawet nie wiedziałam po co i gdzie dokładnie jeździ. Nie było mi to do niczego potrzebne. Lubiłam po prostu patrzeć jak je spokojnie śniadanie. Czasami zastanawiałam się nad czym myśli, miał takie nieobecne spojrzenie. Może myślał o swoim domu, o rodzicach… Może miał żonę. Tego nie wiedziałam. Martwiłam się tylko, że od miesiąca nie było go w barze. I to od dnia, kiedy włożyłam mu do ręki liścik z ostrzeżeniem, choć tylko intuicja mi powiedziała, że chodziło właśnie o niego…

Adam Obudził mnie szaleńczy ból głowy. Kac, pomyślałem i sam skarciłem się w myślach. Jaki kac? Otworzyłem oczy i niegramotnie odwróciłem się na drugi bok. Łóżko było wąskie, twarde, a przy każdym najmniejszym ruchu złośliwie piszczało, ale przez ostatnie tygodnie pobytu prawie się już przyzwyczaiłem. Za oknem panowała jesienna szaruga. Pogubiłem się już w datach, ale musiało być koło 10 września i zdaje się, że nawet była sobota. Od jakiegoś czasu obojętne mi było, jaki to dzień tygodnia, bo bez względu na porę moja cela w areszcie wyglądała zawsze tak samo – szaro i przygnębiająco. Drzwi zaklekotały i przez mały otwór włożono mi menażkę ze śniadaniem. Były to trzy przesuszone kromki z pasztetem i gorzka herbata. Cokolwiek by mi tu nie podano do jedzenia pewnie i tak nie wróciło by mi apetytu. Chwyciłem od niechcenia pierwszą kanapkę i kiedy już wbijałem w nią zęby na brzegu chleba zobaczyłem pleśń. Jezu, chcieli mnie otruć. Zresztą, czemu nie, i tak już nic dobrego w życiu mnie nie czeka. I to przez własną głupotę i na własne życzenie. Siedziałem w areszcie już czwarty tydzień. W międzyczasie dostałem pozwolenie do wykonania jednego telefonu i oczywiście zmarnowałem szansę, łudząc się, że Śruba mnie oswobodzi z niewoli. Tymczasem on wyparł się skubany mojej osoby, krzycząc w słuchawkę: „Adam? Adam Turkiś? Nie znamy się, rozumiesz pan? Nie znamy się!” i rzucił słuchawką. Policjanci w dyżurce musieli mieć niezły ubaw, widząc moją minę. Pewnie nie raz mieli do czynienia z jakimś biednym gagatkiem, który szukał pomocy wśród „kolegów po fachu”. I pewnie nie byłem pierwszym, na którego ci koledzy się wypieli. No tak, jak mi się udawało przewieźć towar to było cacy, ale jak już wpadka, to adiós. Ale Śrubowski pewnie i tak zostanie wezwany na przesłuchania, bo auto, którym

jeździłem, było zarejestrowane na niego. To jedyna rzecz jaka przez przypadek mi się udała. Brałem kiedyś kredyt, by zapłacić pierwsze czesne na studiach i by być bardziej wiarygodnym dla banku nie mogłem być właścicielem niczego, co żre pieniądze, więc sprzedałem swojego starego opla. A gdy zaznajomiłem się ze Śrubą i zacząłem dla niego pracować, poszliśmy na układ, że jeździłem jednym z jego aut. Jednak po doświadczeniu z jego amnezją podczas rozmowy telefonicznej obawiałem się, że może się okazać, że nie wiedząc, ukradłem mu auto. Wszystkiego powinienem się spodziewać. Na przesłuchaniu wciąż drążyli temat liściku, który miałem w kieszeni. Uparcie milczałem. Nie mogłem powiedzieć im skąd go mam, bo nie wiedziałem kim była ta dziewczyna i co miała z tym wspólnego. W sumie powinno mi być wszystko jedno, powinienem ratować swoje dupsko za wszelką cenę. Coś jednak podpowiadało mi, że ta młoda gra w mojej drużynie i przynajmniej do momentu spotkania z adwokatem postanowiłem milczeć. W zasadzie odmówiłem jakichkolwiek wyjaśnień, wręcz udawałem zszokowanego zawartością przewożonych bombek. Z drugiej strony nie mogłem się bronić, podając nazwiska zleceniodawców i współpracowników. Za przewóz narkotyków groziło mi najwyżej 15 lat więzienia, ale z uwagi na wcześniejszą niekaralność złagodzą mi wyrok do 2 lat i będzie po kłopocie. Gdybym wydał Śrubę i jego szajkę, to już bym mógł sobie grób wykopać obok mojej matki. Prokurator spytał mnie na przesłuchaniu, czy chcę obrońcę z urzędu, czy moja rodzina mi załatwi adwokata. Moja rodzina, ta… I wtedy przypomniało mi się o pewnym mecenasie, u którego matula pracowała jako gosposia, więc poprosiłem o możliwość skontaktowania się z nim. Nie było łatwo, bo swoje prawo do jednej rozmowy telefonicznej bardzo inteligentnie wykorzystałem kilka dni wcześniej, szukając ratunku u Śruby, ale prokurator, jako że znał mecenasa Zbroję, obiecał wspomnieć mu niezobowiązująco moje nazwisko, podkreślając przy tym, że jeśli pan mecenas nie zechce jakichkolwiek kontaktów ze mną, dostanę obrońcę z urzędu, bez taryfy ulgowej.

Byłem mu wdzięczny, że się zgodził i poczułem lekką ulgę choć sam na oczy mecenasa nigdy nie widziałem i nie słyszałem o nim nigdy nic oprócz tego, że ma drogocenną zastawę obiadową i lubi kurki w śmietanie. Ale skoro miał zastawę stołową iście cesarską, to może kupił ją za pieniądze od swoich klientów lub, co lepiej, dostał w dowód wdzięczności za pozytywny przebieg sprawy. Tak, tylko jaki u mnie mógłby być pozytywny przebieg sprawy? No i czym miałbym niby zapłacić mecenasowi za reprezentowanie mnie przed sądem? Z rozmyślań wybudził mnie skowyt skobla do drzwi. Poderwałem się do pionu i odsunąłem pod ścianę. Wrota celi otworzyły się i weszło dwóch funkcjonariuszy. – Proszę stanąć twarzą do ściany, w rozkroku – wyrecytował jeden. Poddałem się posłusznie przeszukiwaniu. Wydało mi się to dość zabawne. Siedziałem tu już niemalże miesiąc, trzy razy wołali mnie na przesłuchania i za każdym razem przeszukiwali mnie jakbym miał mieć przy sobie broń. Tymczasem jedyną moją bronią, którą mógłbym zaatakować, były spleśniałe kromki z pasztetem. Funkcjonariusz popatrzył na mnie podejrzliwie, po czym skuł mnie w kajdany i zaprowadził w kierunku znanej mi sali. Mimo wczesnej pory w pomieszczeniu panował półmrok. Story były zasłonięte, a jedyny blask dawała mała biurkowa lampka. Przypomniały mi się wszystkie filmy kryminalne, jakie widziałem będąc dzieckiem, w których szanowni panowie śledczy świecili podejrzanym prosto w twarz, szukając w niej kłamstwa. Za biurkiem siedział mały człowieczek w wieku mojego taty w za dużej, przetartej marynarce. Oczyma wyobraźni widziałem moją mamę – herszt babę – jako gosposię jegomościa, stojącą nad nim z drogocenną, porcelanową wazą pełną kurek w śmietanie. Był taki drobny i chudy, że zastanawiałem się jakim cudem bronił ludzi. Gdyby obrona sądowa opierała się na walce w ringu, pewnie nie miałby szans. Jakimkolwiek był człowiekiem, to moja jedyna szansa. Zanim jednak się przed nim otworzyłem zupełnie, postanowiłem sprawdzić jego wiarygodność i front

działania. – Widziałem twoje akta chłopcze, nieźle się wpakowałeś – powiedział spokojnie. – Co mogę dla ciebie zrobić? – dodał i zaczął rytmicznie stukać piórem w blat biurka. – Nazywam się Adam, Adam Turkiś. Moja matka była… – zacząłem nieśmiało. – Wiem, kim jesteś. Twoja matka była poczciwą kobietą, pewnie się tam w grobie przewraca – mówiąc to, spojrzał na mnie z byka. Zabolały mnie jego słowa, ale postanowiłem grać grzecznego i ugodowego. – To nie tak, panie mecenasie… – broniłem się przed osądem. – Nie tak? Nie musisz zgrywać niewiniątka, znam już całą twoją przeszłość. A więc, jak mogę ci pomóc? – spytał ponownie. – Zbierałem na studia i na pomnik dla matki, mówię szczerze – nie miałem innego wyjścia jak powiedzieć prawdę. – Dlaczego mam ci wierzyć? Dlaczego sąd miałby ci uwierzyć? – patrzył na mnie wyczekująco. – Nigdy nie byłem karany, nigdy! Nie wiedziałem, co wiozę, naprawdę! – powiedziałem oburzony. – Doprawdy? Zeznania świadków mówią zupełnie coś innego i są dowody, że było inaczej. – Był spokojny, miałem wrażenie, że mi wierzy, ale chce zmusić mnie do myślenia i wysnucia argumentów, którymi mógłbym bronić się na rozprawie. – Dowody? Jakie dowody? Auto, które nawet nie należało do mnie? – spytałem zaskoczony. Mogłem się spodziewać, że Śruba i jego klika wypną się mnie, ale nie mogli obarczyć mnie całą winą. – Widzę, że jesteś inteligentny. Myślisz, podoba mi się to. Chodzi mi o tę kartkę z ostrzeżeniem. – Spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem. – Czy będzie mnie pan bronił w sądzie? – spytałem. – A czy od tego zależy odpowiedź na moje pytanie? – zapytał przekornie. – Woziłem to gówno na zlecenie Pawła Śrubowskiego. Potrzebowałem

pieniędzy – powiedziałem zrozpaczony. Było mi już obojętne, co się ze mną stanie, mogłem nawet umrzeć. Siedziałem w tym pieprzonym areszcie już miesiąc i nikt się o mnie nie martwił, nikt nie zastanawiał się, gdzie się podziałem. Oprócz tych, którym zniszczyłem zarobek swoją wpadką, tych którzy się na mnie teraz wypieli. – Bez nazwisk chłopcze, na nazwiska przyjdzie czas – powiedział spokojnie mecenas. Zauważył moją gorycz, na pewno ją zauważył, ale to też było mi obojętne. Mogłem rozpłakać się przy nim jak dziecko, nie dbałem o to. Nigdy nie chciałem być twardzielem. Chciałem godnie żyć w tym dziadowskim kraju, chciałem studiować, chciałem nie martwić się o jutro. – Żałujesz? – spytał. – Żałuję tych młodych, zakompleksionych, rozpieszczonych gówniarzy, którzy za opasłe kieszonkowe kupowali to gówno, bo chcieli spróbować być super. Tego żałuję – powiedziałem szczerze. – Ta kartka… Dała mi ją pewna dziewczyna w barze na trasie. Nie znam jej, widywałem ją raz na dwa tygodnie, kiedy zatrzymywałem się w tym zajeździe na śniadanie. Nie wiem dlaczego mi ją dała, dlaczego dała ją akurat mnie. Chciałbym ją odnaleźć, poznać i zapytać, dlaczego to zrobiła. Chciałbym bardzo, ale nie chcę, żeby miała przeze mnie kłopoty. Mecenas widocznie zdziwił się po usłyszeniu moich słów. – Może ona działa w tej siatce przestępczej – stwierdził. – Może ta kartka to był tylko głupi blef, może od początku miała cię wsypać, wystawić policji? – Nie, na pewno nie – powiedziałem, ale tak naprawdę sam się sobie dziwiłem. Faktycznie nie znałem tej dziewczyny, ale jakiś głos wewnętrzny mówił mi, że jej pomoc była szczera. Byłem tego pewny i musiałem się dowiedzieć, dlaczego chciała mi pomóc, obcemu. Nie mogłem pozwolić, żeby policja się o niej dowiedziała, dlatego poprosiłem: – Proszę mi obiecać, że cokolwiek się stanie, nie wspomni pan o tej dziewczynie, proszę mi to obiecać! – Podniosło mi się ciśnienie na myśl, że przez moje kryminalne zajęcia niewinna osoba mogłaby ucierpieć.

Mecenas skinął głową na znak, że się zgadza. W tej chwili do pomieszczenia wszedł policjant, który mnie przyprowadził. Kazał mi znów stanąć w rozkroku i ponownie mnie przeszukał, po czym zaczął wyprowadzać mnie z pomieszczenia. – Ustalę termin rozprawy i przyjdę się z tobą zobaczyć za kilka dni w celu ustalenia zeznań. Trzymaj się, chłopcze – pożegnał się mecenas. – Dziękuję – szepnąłem pod nosem, chociaż wiedziałem, że już mnie nie usłyszy. Wróciłem do celi, w której czekał na mnie zimny obiad. Nie miałem pojęcia, że minęło już tyle czasu. Czułem, że jakaś część ciężaru spadła z mojego serca. Matka zawsze pochlebnie wypowiadała się o mecenasie i odniosłem wrażenie, że dokonywała uczciwych ocen. Zupełnie nie wiem jak to możliwe w takim miejscu jak areszt, ale poczułem iskierkę nadziei.

Klisza Dni mijały mi ostatnio wyjątkowo mozolnie. To było dość dziwne o tej porze roku, bo zwykle koniec września był dla nas drugim szczytem sezonu. Rzesze wracających z saksów studentów zatrzymywały się na ostatni przed granicą kraju posiłek. Bar przeżywał ogromne oblężenie, a dni mijały w niewyobrażalnym tempie. To we mnie coś zwolniło obroty. Pracowałam jak zwykle, ale mój humor złapał kapcia. Za wcześnie było na jesienną chandrę i na akademickie stresy, wszak do rozpoczęcia roku miałam dobre dziesięć dni. Z trudem wybłagałam u Tadzia wolny weekend i pognałam do domu w poszukiwaniu ostoi. Po drodze kupiłam mamie od przydrożnego sprzedawcy opakowanie choinkowych bombek. Pewnie były z kradzieży i trochę jakby jeszcze za wcześnie, ale nie lubiłam jeździć do domu z pustymi rękami, a nie miałam czasu ani pieniędzy na wielkie inwestycje. Legnica przywitała mnie jesienną szarugą. Mury dworca zdawały się być jeszcze bardziej obdarte niż wcześniej. Na deptaku przed dworcem czekał na mnie tata. Nie mieliśmy auta, ale kiedy wiedział, że przyjadę, zawsze wychodził po mnie na dworzec. Kochałam to. Niezwykle przyjemne wiedzieć, że ktoś zadał sobie tyle trudu, by zobaczyć się ze mną szybciej od innych. Ale tym razem to nie było niewinne wyjście naprzeciw. Tata chciał porozmawiać. Wiedział, że w domu, w gwarze i huku nie będzie ku temu warunków. Przyjeżdżałam do rodziców średnio co półtora miesiąca, więc miałam za każdym razem do nadrobienia wiele spraw, a czasu mało. Wiatr lekko ustał, więc tata zaproponował spacer. Nie miałam wielkiego bagażu, dlatego opcja taszczenia się z nim przez pół miasta mnie nie przeraziła. – Tadek do mnie dzwonił, martwi się o ciebie – zagadnął mnie, gdy

tylko szum lokomotyw zniknął za naszymi plecami. – Chyba nie ma zastrzeżeń do mojej pracy? – rzuciłam uszczypliwie. – Wiesz, że nie o to chodzi. Tadek jest szczerym człowiekiem. Nie dzwoni na skargę do rodziców jak pracownik źle pracuje. On się naprawdę o ciebie martwi, Daga. – Tata zatrzymał się, stanął naprzeciwko mnie, położył mi dłonie na ramionach i spojrzał głęboko w oczy. W pierwszej chwili chciałam mu się rzucić na szyję i zalać łzami, ale co miałabym mu powiedzieć? Że zniknęła cząstka mojej duszy, bo nie wiem czy pomogłam człowiekowi, któremu chciałam pomóc? I że nie znam tego człowieka, i nie mam możliwości sprawdzenia czy z nim wszystko w porządku? To byłoby niedorzeczne i niezrozumiałe nawet dla taty. Oni z mamą byli małżeństwem od dwudziestu pięciu lat, byli zgodnym małżeństwem. Wiele przeszli chwil dobrych i złych, nerwowych, smutnych i tych radosnych. Przeżyli wiele wzlotów i upadków, ale nawet dla taty, człowieka o wielkim sercu i wielkiej mądrości, ta historia mogła okazać się nie do strawienia. – Tato, uwierz mi. Naprawdę wszystko w porządku. Jestem tylko zmęczona. Wiesz, że lato to dla baru gorący czas, a ja staram się odłożyć jak najwięcej, by opłacić studia. Odpocznę, wyśpię się i będzie wszystko dobrze – starałam się być maksymalnie przekonywająca w swojej wypowiedzi, choć w głębi serca sama w nią nie wierzyłam. – Daga, córeczko, przecież wiesz, że do mnie możesz zwrócić się z każdym problemem. – Tata nie rezygnował. Rodzice być może nie obdarowywali nas wielkim majątkiem, ale zawsze mieli dla nas otwarte serca i potrafili ukoić nasze zmartwienia. – Wiem tato, dziękuję Bogu za to każdego dnia. Uwierz mi, że jeśli będzie taka potrzeba, będziesz pierwszym, do kogo się zwrócę. – Mimo że intencje mojego taty były jak najbardziej szczere wiedziałam, że nie jest mi w stanie pomóc. Moje zwierzenia mogłyby tylko przysporzyć mu zmartwień o to, czy nie pakuję się w jakieś kłopoty. Postanowiłam zagłaskać problem i choć w weekend sprawić pozory zmęczonej tylko pracą. Wiedziałam, że rodzice – baczni obserwatorzy – nie są naiwni, ale

musiałam spróbować właśnie dla nich. Zaczęło się robić chłodno więc wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy do domu. Od progu przywitał mnie zapach maminej drożdżówki. Zawsze rozpieszczała mnie łakociami, a siostry opowiadały mi nowinki z osiedla. – Jakie masz plany na ten weekend? – spytała mama, stawiając przede mną talerz z ciastem i kubek z herbatą. – Po obiedzie chciałabym spotkać się z Gosią, pamiętasz Gosię? Studiujemy razem. Chcę porozmawiać z nią o dokumentach potrzebnych do wybrania specjalizacji. Nie miałam czasu się tym zająć i Gosia obiecała mi pomóc. A niedziela jest cała dla was. – Uśmiechnęłam się rozbrajająco, jakbym obwieszczała im, że zostaję w domu co najmniej na rok. – Zdecydowałaś już jaką wybierzesz specjalizację? – mama przysiadła na brzegu kanapy z filiżanką kawy. – Od początku i konsekwentnie dziennikarstwo prasowe. Dlatego muszę porozmawiać z Gosią. Czytałam w sieci, że trzeba zapisać się na dodatkowe zajęcia, by móc kontynuować naukę na tej specjalizacji – odpowiedziałam i napełniłam swój talerzyk kolejną porcją ciasta. – Będzie cię to kosztowało wiele pracy, ale jesteś zdolna i oboje z tatą wiemy, że doskonale dasz sobie radę. – Mama pogładziła mnie po twarzy. – Nie poddam się, za bardzo mi na tym zależy – powiedziałam stanowczo. W duchu pomyślałam, że na niewielu rzeczach w życiu tak bardzo mi zależało, jak na tym, by pisać, ale ostatnio moją głowę zaprzątał nieznajomy. Po obiedzie zgodnie z planem udałam się na spotkanie z Gosią. Gosia była osobą konkretną i zdecydowaną. Ceniłam jej szczerość i chęć pomocy. Jako córka znanego polityka nie musiała dbać o pracę i inne obowiązki, ale za to z poświęceniem udzielała się na uczelni i chętnie służyła pomocą. Kiedy wracałam do domu, było już ciemno. Kilka metrów od przystanku zza drzewa wyskoczyła mała gruba staruszka.

– Może panience powróżyć? – zapytała chrypliwym głosem. – Nie, dziękuję – odpowiedziałam oschle i przyspieszyłam kroku. – Daj pięć złotych, prawdę ci powiem. – Staruszka nie rezygnowała, wyciągnęła z kieszeni talię kart na potwierdzenie, że nie kłamie. – Nie wierzę w takie rzeczy, spieszę się – odparłam, nie odwracając się nawet w jej stronę. – On na ciebie czeka – powiedziała i odwróciła się, kierując swe kroki w przeciwną stronę. Przystanęłam i zastanowiłam się chwilę. One, to znaczy te wszystkie uliczne wróżki, miały swoje tajne sposoby, by wzbudzić w człowieku ciekawość. Przecież ja nie wierzę w takie rzeczy, pomyślałam, jednocześnie grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu pięciozłotówki. Odwróciłam się, staruszka wcale na mnie nie czekała. Szła sobie swobodnie jakby dała mi już spokój. Podbiegłam do niej, wyciągając monetę. – Pięć złotych, nie więcej – powiedziałam stanowczo. Kobieta uśmiechnęła się łobuzersko i skinęła na pobliską ławkę. Podeszłyśmy obie, a ona przysiadła na jednym krańcu i rozłożyła talię. Przełożyła kilka kart ciężko wzdychając. Potem chwilę zaglądała to na karty, to na mnie, to znów na karty. Zirytowało mnie to i już chciałam odejść, gdy w końcu się odezwała: – Masz zmartwienie – zaczęła. – Tak, mam. Jestem biedniejsza o pięć złotych, a nie wzbogaciłam się o żadną wiedzę – powiedziałam niecierpliwie. – Masz zmartwienie… – powtórzyła. – Zgubiłaś kogoś nim zdołałaś go znaleźć – kontynuowała. Muszę przyznać, że to było dość ciekawe określenie mojej sytuacji. Faktycznie, ledwo zdołałam uświadomić sobie, że nieznajomy chłopak może mógłby być kimś wartym poznania, a już zdążyłam go zgubić. – Nie szukaj go, on cię znajdzie – powiedziała łagodnie. – Ale gdzie on jest, kim on jest? – spytałam rozpaczliwie. Staruszka zebrała karty, wstała i zaczęła powoli odchodzić. Taka

wróżba za pięć złotych? Wstrętna starucha wprowadziła jeszcze więcej zamętu i nieładu w moje myśli. – On stoi w miejscu, a ty wracaj do domu, bo tam się źle dzieje – krzyknęła z oddali staruszka. Stoi w miejscu? Wracaj do domu? Co to wszystko miało znaczyć? Byłam zła, bardzo zła. Zresztą, czego ja się spodziewałam. Przecież nigdy nie wierzyłam we wróżby. Co ja sobie wyobrażałam, że powie mi, że książę na białym rumaku przyjedzie po mnie do domu? Albo że poda mi imię, nazwisko i numer dowodu chłopaka, którego szukam? Łzy mimowolnie popłynęły mi po policzkach. Stałam tam w ciemności zupełnie sama i taka bezsilna. Nie poznawałam samej siebie. Gdzie zatraciłam ten upór, przebojowość i siłę? Kto skradł mój wigor i pomysł na wszystko? Było już późno, a do mnie właśnie dotarło, że zadufana w swoich pseudokłopotach kompletnie nie zwróciłam uwagi na to, że kobieta kazała mi wrócić do domu, bo tam się coś dzieje! Jeśli jej wszystkie wróżby są tak błyskotliwe. Jednak jestem naiwna. Pewnie kazała mi wracać do domu, żeby się mnie pozbyć… Drzwi do mieszkania były otwarte. To było dość dziwne i raczej niespotykane. Domownicy siedzieli w salonie wyraźnie czymś poruszeni. – Daga, Kamila zniknęła. – Wika rzuciła mi się na szyję. – Jak to zniknęła? – zapytałam przerażona. – Nie ma jej, zniknęła. – Wika zalała się łzami. – Spokojnie, co się stało? – spytałam, opanowując nerwy. – Wyszła z domu zaraz po tobie, mówiła, że idzie do Jacka. Wiesz, tego, z którym razem chodzi do szkoły – powiedziała mama. Była blada jak papier. – No i wyszła, i poszła, i co takiego? – spytałam zdziwiona. – Ale pół godziny po jej wyjściu przyszedł ten Jacek. Jak mu powiedziałam, że Kama poszła przecież do niego, to był wyraźnie zdziwiony i wybiegł bez słowa – mama głosem dławiącym łzy opowiadała dalej. – Zadzwoniłam więc do niej, żeby jej powiedzieć, że Jacek był u nas i że się z nim minęła, ale ma wyłączony telefon. W międzyczasie dzwonił

ten Jacek, trzy razy, i pytał czy Kama już jest. Ostatnim razem jak dzwonił powiedział, że jak nie wróci do wieczora, to mamy zadzwonić na policję. – Mama zakryła twarz dłońmi i zaczęła szlochać. – To jeszcze nic nie znaczy, na litość boską, to nic nie znaczy! – zaczęłam krzyczeć ze strachu. Przypomniały mi się słowa staruszki. Boże, to wszystko moja wina, gdybym nie pokusiła się o głupie pięć złotych na nędzną wróżbę, wszystko byłoby w porządku. To moja wina! Zakręciło mi się w głowie, a zimny pot oblał mi skronie. – Gdzie jest tato? – spytałam cicho. – Zaraz po ostatnim telefonie Jacka poszedł jej szukać… – mama wypowiedziała zdanie niemal ostatnim tchnieniem przytomności. – Mamo, wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze. – Przytuliłam ją dla otuchy. Drzwi do domu otworzyły się z impetem. Tata wrócił sam. Obleciał całe osiedle, podzwonił domofonem po najbliższych koleżankach Kamy, popytał taksówkarzy i panią w kiosku. Nikt jej nie widział. – Czy Kama mówiła cokolwiek ostatnio, cokolwiek, co mogłoby być punktem zaczepienia? Może miała jakieś problemy, zachowywała się dziwnie? – spytałam spokojnie. Nie było mnie w domu, nie mogłam wiedzieć, co spowodowało zniknięcie mojej siostry. – Ostatnio siedziała w domu kilka dni, bo źle się czuła. Była u lekarza i przyniosła jakieś lekarstwa… Ona ma 24 lata, sama chodzi do lekarza… – mama próbowała się tłumaczyć z niewiedzy na temat własnej córki. – W porządku. Macie numer telefonu do tego Jacka? – spytałam. Rozmowa z tym chłopakiem wydawała mi się być najsensowniejszym rozwiązaniem na obecną chwilę. – Poszukam u niej w pokoju, może zostawiła notes z adresami. Wiesz, że teraz w dobie tych telefonów komórkowych, to wszystkie namiary nosi się przy sobie – powiedział tato i wyszedł do pokoju Kamy. Po chwili zadzwonił telefon stacjonarny. Wszyscy zamarli. Tata wybiegł z pokoju i nerwowo podniósł słuchawkę. Wszyscy stali w wyczekiwaniu. Z rozmowy nic nie wynikało. Tata odłożył słuchawkę.