Życie składa się z łańcucha połączonych ze sobą rozstań.
Charles Dickens
Mamie i Tacie
1.
Dwa miesiące później
– Śmierć przychodzi cicho. Niezapowiedziana, nieproszona. Nigdy
nie ma na nią odpowiedniej chwili, jest zawsze gościem nie w porę…
– Ksiądz zakończył swoją mowę i jak na zawołanie zaczął padać
deszcz.
Grube, zimne krople, opadające na twarz Matyldy, mieszały się ze
słonymi łzami płynącymi po jej policzkach, lecz ona ani drgnęła.
Na pogrzeb przyszły tłumy bliższych i dalszych znajomych, a mimo to
Matylda stała tam taka skulona, samotna, jakby wyłączyła się z całego
świata. A może właśnie tego pragnęła? Wyłączyć się, zatrzymać, wy‐
siąść albo po prostu zmienić bieg…
Kiedy była nastolatką, myślała, że najgorsze, co może ją spotkać
w życiu, to jej rozstanie z ukochanym Rafałem. Ból, który wówczas
rozrywał jej serce i odbierał tchnienie, zdawał się nie do zniesienia…
Czym jednak był ten ból w porównaniu z tym, co czuła teraz? Lekkim
zadrapaniem? Drobną ranką? Skazą? A może był naznaczeniem…
Mówi się, że Bóg nie zsyła na człowieka więcej cierpień, niż ten jest
w stanie udźwignąć. W tej chwili Matylda czuła, że jest na skraju wy‐
trzymałości. Stoi nad przepaścią, przechylając się niebezpiecznie
w stronę otchłani. Jeden ruch, tylko jeden mały krok, i może poczuć
ulgę… Mogłaby… Gdyby nie fakt, że jej ukochany syn jest gdzieś
uwięziony przez jej męża i na pewno bardzo za nią tęskni. Być może
jest wystraszony i zapłakany. Ogarnia go pustka, bezsilność i żal – zu‐
pełnie jak jego matkę w tej chwili.
Kiedyś była gotowa wziąć na siebie każdy krzyż, byleby odzyskać
Rafała. Była na tyle bezczelna, by stawiać warunki Bogu, lecz każde
cierpienie przyjmowała ze spokojem i pokorą, bo wierzyła, że on wy‐
pełnia tym samym jej wolę i gdzieś tam w świecie jej ukochany od‐
czuwa ukojenie… szczęście.
Kiedyś była gotowa skoczyć w przepaść za tą miłością, za szczę‐
ściem, za jedynym życiem, które dał jej stwórca. A teraz…? Teraz za‐
stanawiała się, czy złapane na ułamek radosne chwile były warte swo‐
jej ceny. Czy jej marzenie o życiu całą sobą, zamiast pospolitej egzy‐
stencji, nie było tylko egoistyczną mrzonką? Może jej mama miała ra‐
cję? Może to, co kreujemy w swoich marzeniach, jest dużo na wy‐
rost… Była przecież zwykłym, szarym człowiekiem… Żadnym uczo‐
nym filozofem, wynalazcą ani celebrytą. Kiedyś powiedziałaby, że jest
odważna, ale to była po prostu brawura…
Miesiąc po tym, jak Tymoteusz Nowicki zbiegł, uprowadzając ich
syna, Oskara, ojciec Matyldy dostał zawału. Od początku czuł się bar‐
dzo słaby. Tak wiele spraw zwaliło im się wtedy na głowę, ale zapew‐
niał Matyldę, że to tylko chwilowy spadek formy, z nadmiaru emocji.
Nawet okaz zdrowia nie podołałby takim przeżyciom bez żadnego
uszczerbku. A ona wcale nie naciskała, by tato poszedł do lekarza. Ist‐
niała jakby w zupełnie innym świecie. Przytłoczona życiem, jakie zgo‐
tował jej los, sama powoli traciła zmysły. Chciała mieć wszystko pod
kontrolą, ale czego się tylko tknęła, rozpadało się niczym domek
z kart albo jak skrzętnie ułożone domino, powodując całą falę tragicz‐
nych zdarzeń.
Oczywiście, zaraz po wyjeździe Tymoteusza Matylda powiadomiła
wszelkie organy o tym, że jej mąż zabrał dziecko wbrew jej woli, udał
się w niewiadomym kierunku i nie ma z nim żadnego kontaktu. Poli‐
cja początkowo niechętnie zajęła się tą sprawą, traktując wszystko
bardzo szablonowo. Małżeństwo Nowickich miało czyste kartoteki,
a na koncie Tymoteusza nie było nawet jednego mandatu. Gdyby cho‐
ciaż był jakiś ślad, choćby jedno zgłoszenie na błękitnej linii… Nie
było żadnego podejrzanego punktu zaczepienia. Matylda była zawsze
zbyt dumna, by w taki sposób okazywać słabość. W dodatku na komi‐
sariacie pojawiła się w towarzystwie Rafała, przedstawiając go jako
swojego narzeczonego. Tylko w taki sposób policjanci zgodzili się, by
Rafał towarzyszył jej podczas zeznań i by wtajemniczono go w postę‐
py w śledztwie. Policjanci uważali, że zaginięcie Oskara to zwykła
kłótnia rodzinna, nieporozumienie, które szybko się wyjaśni, w dodat‐
ku bez konieczności interwencji z ich strony. Zwłaszcza że Matylda,
nie chcąc narażać swoich bliskich, podczas zeznań przemilczała kilka
faktów. Gdyby miała powiedzieć całą prawdę, musiałaby pogrążyć nie
tylko Tymoteusza, ale też siebie, a przede wszystkim prezesa Kota,
który – jak już wiedziała – był nieobliczalny. Być może wtedy organy
ścigania poważniej potraktowałyby poszukiwania jej ukochanego
syna, ale Matylda bała się, czy po jego odnalezieniu chłopiec będzie
mógł do niej wrócić. Znajomości i możliwości prezesa kazały jej za‐
chować wyjątkową ostrożność, mimo że bój toczył się o najważniejszą
osobę w jej życiu.
Wobec wielu zatajeń i niedomówień policjanci interpretowali całą
historię zupełnie inaczej, niezgodnie z prawdą. Według nich Matylda
znudziła się swoim życiem i opieką nad dzieckiem, i znalazła sobie
kochasia. A odrzucony i zraniony Tymoteusz usunął się w cień, zabie‐
rając dziecko. Bo i po co matce przeżywającej ponowną młodość kło‐
da u nogi w postaci syna? Nie robiły na nich wrażenia ani łzy Matyl‐
dy, ani jej wieczne telefony z zapytaniem, czy udało się cokolwiek
ustalić. Takich spraw mieli na pęczki i niejedno przedstawienie już na
komisariacie widzieli.
Zmienili zdanie dopiero po wyczerpujących zeznaniach Rafała, które
słowo w słowo potwierdził Bogusław Pol, i po wywiadzie z Kamilą,
która co prawda najwięcej wiedziała z opowieści Rafała, ale dolała
oliwy do ognia, opowiadając, w jakim stanie trafił do niej Rafał po
konfrontacji z Tymoteuszem. Kropką nad i były zeznania Zosi, którą
Matylda ściągnęła na pomoc aż z Warszawy. Kiedy mieszkali w stoli‐
cy, ich pomoc domowa – Zosia, którą Tymoteusz zatrudnił mimo pro‐
testów żony – stała się po czasie najbliższą jej przyjaciółką, baczną
obserwatorką ich ledwo tlącego się ogniska domowego i powierniczką
wszystkich jej sekretów. Pracując w różnych domach, była świadkiem
wielu smutnych historii. Tam, gdzie górę brała mamona, nie było
mowy o ciepłych uczuciach i oddaniu rodzinie. Nigdy nie przypusz‐
czała jednak, że historia jej ukochanej przyjaciółki będzie miała aż tak
dramatyczny finał. Zosia często widziała w telewizji różne komunika‐
ty o zaginionych. Za każdym razem ogarniał ją niepokój i współczucie
w stosunku do tych ludzi, którzy wylewali morze łez, drżąc o los swo‐
ich najbliższych. Nie sądziła, że ktoś z jej bliskich znajdzie się w takiej
sytuacji.
Tymczasem Matylda żyła jak w obłędzie. Nie jadła, nie spała, z ni‐
kim nie chciała rozmawiać. Lekarz, do którego trafiła po długich na‐
mowach Rafała i taty, szprycował ją wciąż różnymi środkami uspoka‐
jającymi i nasennymi, przez co zachowywała się czasem irracjonalnie.
Bywały dni, kiedy przepłakała długie godziny, siedząc przy oknie. In‐
nym razem nawoływała imieniem syna za każdym przechodzącym
ulicą dzieckiem.
W związku z licznymi podjętymi działaniami poszukiwawczymi Ma‐
tylda musiała mieć jakiegoś opiekuna, sojusznika i przedstawiciela,
który pomagałby jej komunikować się ze światem. Ojca nie chciała
już angażować i tak robiła sobie wyrzuty, że stał się mimowolnym
świadkiem jej życiowych upadków. Boże, jak jego musiało to wszyst‐
ko boleć… Tyle lat wypruwania żył, by wychować trójkę dzieci na za‐
cnych i mądrych ludzi, a tu takie rozczarowanie… Bogusław Pol nig‐
dy nie powiedział córce niczego złego, ale Matylda wiedziała aż za
dobrze, że serce jej ojca boleśnie krwawi z powodu wszystkiego, co
dzieje się dookoła. Może właśnie dlatego to wyczerpane serce nie wy‐
trzymało i stąd ten zawał? Jedyną więc osobą, która znała szczegóły
sprawy i której Matylda mogła zaufać, był w tej chwili Rafał. A może
nawet i jemu do końca nie ufała, ale chciała mu dać kredyt zaufania,
przez wzgląd na łączącą ich w przeszłości zażyłą przyjaźń.
O zawale ojca poinformował ją starszy brat, Filip, który zaraz po
uprowadzeniu Oskara wziął urlop i przyjechał ich wspierać. Matylda
od dłuższego czasu miała ograniczone kontakty z rodzeństwem. Filip,
co prawda, powoli szykował się do przejścia na wojskową emeryturę,
chcąc nieco odpocząć po licznych misjach pokojowych na całym świe‐
cie, ale na razie wciąż jeszcze absorbowała go służba ojczyźnie. Kinga
mimo już prawie trzydziestu lat nadal zachowywała się niczym rozka‐
pryszona nastolatka, której wciąż nie przeszedł młodzieńczy bunt.
Za wszelką cenę chciała pokazać rodzicom, że wybrane przez nią
ścieżki, których tak bardzo nie potrafili zaakceptować, były jednak
tymi najwłaściwszymi. Poza tym pochłonięta była przygotowaniami
do powitania na świecie synka – Benjamina, który miał się urodzić za‐
raz po Nowym Roku. W dodatku całkiem przypadkiem wygadała się
Matyldzie, że rozstała się z André, i mimo ciężkiej sytuacji w domu
rodzinnym unikała kontaktu niczym ognia, by nie słuchać kazań.
Może wydawało jej się, że jako najmłodsza wciąż będzie na świeczni‐
ku, a jej problemy będą tymi najważniejszymi? Matylda nigdy nie
mogła pojąć braku pokory i niewdzięczności ze strony siostry. Zresztą
lata zmuszania jej do sprawowania opieki nad Kingą odbiły się pewną
niechęcią z jej strony. W końcu najlepsze momenty beztroskiej młodo‐
ści przeciekły jej przez palce, kiedy niczym matka-Polka piastowała
młodszą siostrę. Koleżanki namawiały ją na wycieczki rowerowe,
plotki przy trzepaku, szaleństwa w dyskotece… a ona musiała wciąż
odmawiać, bo była zajęta zapewnianiem bezpieczeństwa rozpieszczo‐
nej podopiecznej. Tak, zapewnianiem bezpieczeństwa. Matyldzie nie
można było jej pouczyć, nakrzyczeć, zwrócić jej w żaden sposób uwa‐
gi… Wszak nie była rodzicem Kingi, by ją wychowywać. Miała tylko
zapewniać posiłki, rozrywkę i bezpieczeństwo. Znosiła wszystko po‐
kornie, zapewniając się w myślach, że to tylko chwilowe i tak musi
być.
W pamięci nosiła dzień, w którym dostała lanie od ojca – pierwszy
i ostatni raz. W drodze ze szkoły Kinga zapytała Matyldę, czy po po‐
wrocie do domu ta się z nią pobawi. Siostra nie miała na to ochoty,
zresztą chciała skorzystać z tego, że tata był w domu, zostawić z nim
Kingę i pójść choćby do biblioteki. Tak naprawdę tylko sobie wma‐
wiała, że potrzebuje wyjścia do biblioteki. Wypożyczalnia książek są‐
siadowała z blokiem, w którym mieszkał Rafał, a Matylda już wtedy
czuła, że chce być bardzo blisko… Bliżej niż przyjaźń, którą odgrywa‐
li przed sobą w szkole. Jakież było jej zdziwienie, gdy po powrocie do
domu Kinga niespodziewanie oznajmiła ojcu, że w drodze do domu
Matylda biła ją i kopała. Wpijała się przy tym w ramiona ojca, teatral‐
nie szlochając. Na nic się zdały tłumaczenia Matyldy, że to zemsta
gówniary, za odmowę wspólnej zabawy. Na nic zdał się bunt i próba
ucieczki z domu… Najpierw było lanie skórzanym pasem, a potem
szlaban na jakiekolwiek wyjścia z domu. I nie pomogło nawet, że
przerażona Kinga, widząc srogo wymierzaną karę, odwołała wszystko,
co powiedziała. Słowo się rzekło, odwrotu nie było. W domu Matyldy
Nowickiej, a właściwie wtedy jeszcze Pol, panowała jedna, niepisana
zasada – rodzice nigdy nie przyznawali się do błędu i nie przeprasza‐
li… Do czasu…
Do czasu tej całej historii z przeprowadzką do Legnicy, pojawieniem
się Rafała i spisku Tymoteusza. Wtedy Matylda tyle razy usłyszała od
swojego ojca „przepraszam”, że wystarczyłoby, by obdzielić całe jej
rodzeństwo i wszystkie spędzone w rodzinnym domu lata. Stary Pol
nie mógł sobie darować, że już dawno temu nie poszedł na policję.
Powinien był to zrobić zaraz po pierwszych kłótniach z Tymoteuszem.
Tyle było znaków, tyle gróźb, tyle przesłanek… a oni go wciąż po‐
wstrzymywali przed interwencją. Zapewniali, że to nie jest konieczne,
że sobie poradzą. Nie winił ich, gdy wszystko wymknęło się spod kon‐
troli, nie miał im tego za złe, że byli zbyt pewni siebie. Miał żal tylko
do siebie. W końcu znał życie dużo dłużej od nich, powinien był iść za
głosem swojego serca i rozumu, zwłaszcza że jedno i drugie podpo‐
wiadało mu to samo. Powinien… Teraz nic już nie było w stanie
zmienić biegu historii.
Tak więc miesiąc po zaginięciu Oskara ojciec Matyldy dostał zawa‐
łu. Niespodziewanie dla wszystkich los dołożył następny ciężar do
dźwigania, jakby to, co już przeżywali, to było za mało. To był kolej‐
ny jesienny dzień, po brzegi wypełniony nadzieją, że pojawi się prze‐
łom w sprawie uprowadzenia Oskara. Matylda pojechała z Rafałem do
redakcji jednego z najbardziej poczytnych czasopism krajowych, które
dzięki znajomościom szefowej Matyldy zgodziło się nagłośnić sprawę,
zamieszczając w jednym z numerów artykuł o zaginięciu Oskara. Je‐
chali tam jakby wstąpiła w nich nowa energia. Wiązali z tym artyku‐
łem wielkie nadzieje. Może znajdzie się ktoś, kto na przykład mijał
Tymoteusza na stacji benzynowej albo zgłosi się jakiś jasnowidz? Poli‐
cja upierała się, że Tymoteusz Nowicki nie przekroczył granicy, cho‐
ciaż ani Matylda, ani nikt inny nie dawali temu wiary. Wszyscy aż za
dobrze wiedzieli, jakie znajomości posiada Nowicki i jak przebrzy‐
dłym potrafi być manipulantem.
– Może zamieścimy w artykule państwa zdjęcie? Zapłakani, stęsk‐
nieni rodzice bardzo przykuwają uwagę czytelników. Nie chcę za‐
brzmieć obcesowo, ale jeśli mamy nagłośnić sprawę, to musi być wer‐
sja, która się sprzeda – nalegała redaktorka gazety. – Sami państwo
rozumieją. Po tych różnych sprawach zaginięć w stylu Madzi z So‐
snowca, gdzie rodzic okazywał się oprawcą, ludzie są mniej ufni. Nie
możemy im zaserwować suchych faktów, liczą się sugestywne obraz‐
ki, a was nawet nie będzie trzeba za dużo zmieniać w Photoshopie, bo
wyglądacie…
– Jak?! No jak wyglądamy?! – przerwała jej Matylda, skubiąc z ner‐
wów skórki przy paznokciach. – Jak ktoś, komu uprowadzono dziec‐
ko? Ma pani dzieci? Potrafi pani sobie chociaż to wyobrazić? – Spoj‐
rzała na redaktorkę, która napotykając jej wzrok, aż w konsternacji
otworzyła usta. – To strata czasu. Rafał, chodźmy stąd.
Matylda poderwała się z krzesła i nie żegnając się z dziennikarką,
wycofała się do drzwi.
– Porozmawiam z nią… – szepnął Rafał, a kobieta przytaknęła,
wciąż nieco zdziwiona całą sytuacją.
– Chcę wracać do domu – oznajmiła Matylda, gdy tylko drzwi za‐
mknęły się za nimi.
– Nie przejmuj się tą głupią pipą. Ona nie ma za grosz ogłady, taktu
tym bardziej. – Rafał pogładził Matyldę po plecach i przytulił mocno.
– Posłuchaj, być może ta pańcia nie do końca rozumie powagę sytu‐
acji, no siksa z niej taka, podlotek dziennikarski i tyle… Ale to pismo
ma sto tysięcy egzemplarzy nakładu i z tego, co się orientowałem,
rzadko kiedy miewają zwroty. Trafiają do najodleglejszych zakątków
kraju, gdzie nie ma Internetu, a czasem nawet i prądu. Jak myślisz,
gdzie zabunkrował się Tymoteusz? Bo raczej nie w Mariocie, na
świeczniku…
Rafał przekonywał Matyldę, chociaż tak naprawdę sam nie był pe‐
wien, czy to wszystko miało sens. A może pismaki tak to opiszą, że
tylko ich pogrążą, przedstawią w złym świetle?
– Rafał, ja… – zaczęła powoli Matylda, ale przerwała, bo w torebce
zadźwięczał jej telefon. – To Filip, odbiorę i zaraz dokończymy roz‐
mowę – wyjaśniła i gdy Rafał przytaknął, odeszła kawałek dalej z te‐
lefonem.
Mężczyzna obserwował ją i widział, jak z każdym usłyszanym w słu‐
chawce słowem Matylda pochyla się coraz bardziej. Nie słyszał,
o czym rozmawiali, ale z mowy ciała wyczytał, że nie są to dobre wie‐
ści. W najczarniejszych myślach stwierdził, że namierzono Tymote‐
usza, ale Oskara z nim nie było i nie chce powiedzieć, gdzie go ukrył.
Stał teraz w napięciu, wyczekując, aż ukochana zakończy i będzie ją
mógł zapytać, w jakiej sprawie dzwonił jej brat. Wymiana zdań trwa‐
ła jeszcze chwilę, po czym ręka Matyldy opadła, a telefon z trzaskiem
uderzył o podłogę. Kobieta zachwiała się, ale Rafał w porę podbiegł
i złapał ją w ramiona.
– Kochanie… – zaczął, przerażony, chociaż właściwie nie miał poję‐
cia, jak ma sformułować pytanie.
Cokolwiek ona mu odpowie, będzie to dla niej największe z cier‐
pień, by powiedzieć to na głos. Podtrzymywał ją więc swoim silnym,
męskim ramieniem, gładząc białe jak papier policzki i czekając, aż
sama przekaże wieści od Filipa.
– Tata miał zawał – szepnęła po chwili. – Żyje, chociaż jego stan jest
ciężki – dodała po dłuższej przerwie, widząc przerażenie w oczach
ukochanego.
– Wracajmy do domu, nic tu po nas. – Przytulił ją i poprowadził
w stronę wyjścia.
Uszli kawałek, ale gdy byli już przy schodach, Matylda zatrzymała
się i obejrzała za siebie, spoglądając na bogato świecące szyldy infor‐
mujące, że tu właśnie znajduje się siedziba najlepszego dwutygodnika
w kraju.
– Nie! – zaprotestowała. – Zróbmy to. – Odwróciła się i skierowała
swoje kroki z powrotem do gabinetu dziennikarki.
– Jesteś pewna? – Zatrzymał ją przy drzwiach i popatrzył prosto
w oczy, szukając w nich potwierdzenia.
– Zróbmy to dla taty. Żeby wiedział, że zrobiliśmy wszystko, co
w naszej mocy. Niech nadzieja na odnalezienie Oskara trzyma go jak
najdłużej przy życiu – powiedziała i weszła do pomieszczenia, w któ‐
rym czekała na nich dziennikarka.
***
– Jak on się czuje? – Kilka godzin później Matylda dopadła do spa‐
cerującego po korytarzu Filipa. – Przepraszam, nie mogliśmy być
wcześniej.
– Spokojnie, jest w dobrych rękach. Najważniejsze, że wiedzą, co
mu jest. – Przytulił siostrę i uścisnął dłoń Rafała, który stał zaraz za
Matyldą.
– To był zawał? – zapytała. – Wyjdzie z tego? – wyjąkała, zlękniona.
– Lekarz mówi, że doszło do obrzęku płuc, dlatego tak długo nie mo‐
gli go ustabilizować – powiedział Filip, zaglądając przez szybę
w drzwiach na leżącego na szpitalnym łóżku ojca.
Staruszek wyglądał, jakby przybyło mu ze dwadzieścia lat, co biorąc
pod uwagę, że miał lat sześćdziesiąt, wyglądało nad wyraz smutno.
Na twarzy miał maseczkę z tlenem, a niemal sine ręce pooplatane ze‐
wsząd różnymi kablami od głośno pikającej aparatury. Stojąca przy
łóżku pielęgniarka z poważną i trochę smutną miną spojrzała na od‐
czyty z maszyn i poprawiła coś przy kroplówce.
– Obrzęk płuc? – westchnęła Matylda. – Mój Boże, jakim cudem?
– Byłem bardzo podenerwowany, kiedy rozmawiałem z lekarzem,
więc nie wiem, czy dobrze ci to wytłumaczę – zaczął niechętnie Filip,
widząc jednak, że Matylda mimo to patrzy na niego wyczekująco,
zmarszczył brwi, zamyślił się chwilę i powoli zaczął powtarzać to, co
zdołał spamiętać: – Podczas zawału doszło do niewydolności lewej ko‐
mory serca, co spowodowało zastój krwi w płucach, a w następstwie
ich obrzęk i ogromne trudności z oddychaniem. Jeśli potrzebujesz
szczegółów, lekarz jest u siebie, ostatnie drzwi po prawej.
– Mogę do niego wejść? – zapytała Matylda.
– Tak, cały czas ma dyżur i jest do naszej dyspozycji – potwierdził
Filip.
– Do ojca – poprawiła się Matylda. – Czy mogę wejść do ojca?
– Tak, ale tylko na chwilę. I musisz założyć zielony fartuch ochron‐
ny, maseczkę i zdezynfekować dłonie, nawet jeśli nie będziesz go do‐
tykała… Takie procedury. Przed chwilą u niego byłem, wyszedłem,
bo chciałem zadzwonić do Małgosi. Ona też bardzo się martwi – wyja‐
śnił.
Matylda przytaknęła, sięgnęła po fartuch i narzucając go, chwyciła
za klamkę drzwi prowadzących do wnęki, w której znajdował się zlew
i płyn do mycia rąk. Filip odwrócił się do Rafała i widząc jego kon‐
sternację, dodał:
– Małgosia to moja dziewczyna.
– Nie wiedziałem, że kogoś masz. Myślałem, że żołnierze są wierni
tylko ojczyźnie – powiedział zdumiony Rafał.
– Kraj najważniejszy, ale w kraju przecież tyle pięknych kobiet – za‐
śmiał się Filip.
– Po prostu dziwię się, gdzie w tym wszystkim masz czas na miłość?
– Rafał uniósł ręce w geście poddania się.
– Poznaliśmy się na misji, w szpitalu polowym – wyjaśnił.
– Byłeś ranny? Czyli ta nazwa, „misje pokojowe”, wcale nie zobo‐
wiązuje. – Rafała aż przeszedł dreszcz.
– Oddawałem tylko krew – uspokoił go Filip. – Nigdy nie opowia‐
dam za wiele o misjach, bo to tak, jakbym chciał robić z siebie boha‐
tera. Piknik to nie jest, tym bardziej egzotyczne wczasy. A rannym
możesz zostać, wychodząc ze szpitala i przechodząc przez ulicę.
Ja wykonuję tam swoją pracę, i tyle – dodał.
– Skromność to u was chyba cecha rodzinna – zaśmiał się Rafał. –
A ta Małgosia? Została tam?
– Nie, Małgosia jest w swoim domu rodzinnym, w Poznaniu. Opie‐
kuje się teraz mamą, która ma alzheimera. Bardzo chciała być tu
z nami, ale uznaliśmy, że tak będzie lepiej. Jej mama jest w kiepskiej
kondycji. – Filip ściszył głos, bo mijały ich dwie pielęgniarki.
– Rozumiem i bardzo ci dziękuję, że ty jesteś z nami. Dla Matyldy to
naprawdę wiele znaczy. – Rafał wysilił się na uśmiech.
– Tata i ona to moja najbliższa rodzina. Może nie zawsze mam moż‐
liwość okazać, jak bardzo mi na nich zależy i wspierać tak, jak może
by tego oczekiwali, ale są i będą dla mnie najważniejsi – wyznał Filip.
– Moi rodzice zginęli, gdy byłem dzieckiem. Miałem tylko babcię,
ale ona też nie żyje, już od ponad piętnastu lat. Jestem samotnikiem,
dlatego dla mnie to wszystko jest takie wyjątkowe. Jedyne pozytyw‐
ne, silne uczucia żywiłem do Matyldy, ale nasze drogi się rozeszły…
Jestem takim dzikusem, który stawia pierwsze kroki w relacjach mię‐
dzyludzkich. – Zawstydzony Rafał spuścił wzrok.
– Jesteś jak człowiek, który większość życia mieszkał w ciemności.
Jeśli zobaczysz choćby promyk najbledszego światła, nie zastanawiaj
się, leć tam.
– Poeta się znalazł… – westchnął Rafał.
– Powiedział mi to jeden staruszek, gdy byłem w Iraku. Mieszkał
nieopodal strefy, gdzie wciąż wybuchały zamieszki. To była jego
ciemność – czyhające zewsząd niebezpieczeństwo. Opowiadał mi, że
gdy założono tam pierwszą bazę, to było niczym promyk światła. Nie
wiedzieli, kim jesteśmy i czy naprawdę im pomożemy, ale nie mieli
właściwie za wiele opcji… Z roku na rok ten promyk jaśniał coraz sil‐
niejszym światłem, aż w końcu rozbłysnął na dobre. Tego mężczyznę
poznałem w szpitalu, gdy już umierał. To tam opowiedział mi to
wszystko. I wiesz co? Na koniec powiedział mi, że ludzie często snują
opowieści, że w chwili śmierci człowiek idzie jakimś ciemnym koryta‐
rzem w stronę światła. On się tego nie bał. W końcu światło dało mu
już wcześniej nowe życie… – z przejęciem opowiadał Filip.
– Kurde, stary, szacun, aż mam ciarki… – Rafał z uznaniem patrzył
na brata Matyldy.
– Po prostu szukaj swojego promyka. – Uśmiechnął się.
– Matylda nim jest. Matylda i Oskar.
– No, to jesteśmy w domu. Teraz tylko dbaj o to światło i nigdy nie
odwracaj od niego wzroku. – Filip przyjacielsko poklepał Rafała po
ramieniu. – A schodząc całkiem na ziemię, to jak poszło w Warsza‐
wie?
– Nic nie mów, musiałem ją długo przekonywać, że ten artykuł to
nasza ogromna szansa… – Rafał aż westchnął na wspomnienia z re‐
dakcji.
– Tę redaktorkę? – zdziwił się Filip. – Myślałem, że wszystko było
ustawione. Jedziecie, załatwiacie i wracacie. W sumie nawet dziwiłem
się, że w dobie Internetu nie można było tego zrobić on line… – Filip
się zasępił.
– Było ustawione aż za bardzo. Człowieku, oni nie chcieli nam po‐
móc, tylko szukali celebrytów, którzy zwiększą im sprzedaż tej, pożal
się Boże, gazety… – Rafał zacisnął nerwowo zęby. – Próbowałem zna‐
leźć jakieś plusy, zapewniać Matyldę, że to dla dobra Oskara, chociaż
po prawdzie sam miałem ochotę się z tego wycofać. Właściwie już
wychodziliśmy, gdy zadzwoniłeś z informacją o tacie. Matylda zmie‐
niła zdanie tylko ze względu na ojca. Chce, by wasz tata miał jakąś
nadzieję…
– Kiepsko to wygląda, co? – westchnął Filip.
– Wiesz, myślałem, że zabawimy w stolicy chwilę dłużej i uda mi się
jakoś wymknąć na spotkanie z szefem Tymoteusza. Chciałem wyba‐
dać, czy coś wie… ale wyszło, jak wyszło. – Rafał rozłożył bezradnie
ręce.
– Policja już go chyba i tak namierzyła – zdziwił się Filip.
– Policja, policją… My się z tym gangsterem znamy trochę dłużej
i trochę bardziej wnikliwie… Policji spowiadać się nie musi. Mnie
w sumie też nie, ale myślę, że prędzej bym coś ugrał… – Rafał spuścił
wzrok, żeby nie spotkać spojrzenia Filipa, który stał z lekko rozdzia‐
wioną ze zdziwienia buzią.
– Tylko w nic się nie wpakuj, Rafał, ona cię potrzebuje bardziej niż
nas wszystkich razem wziętych.
***
Tymczasem Matylda siedziała przy łóżku swojego ojca już dobry
kwadrans. Patrzyła w milczeniu na jego szczupłe, zniszczone ciężką
pracą dłonie. Przemierzała wzrokiem gęstą mapę zmarszczek na jego
twarzy, zastanawiając się, które z nich są jej „zasługą”. Zatrzymała
wzrok na niemal przezroczystych powiekach, bo zdawało się, że tata
rozchylił je na ułamek sekundy. Spał i nie chciała go budzić. Jego or‐
ganizm musiał być wyczerpany, najpierw na skutek zawału, a potem
w efekcie heroicznej walki o życie. A może to tylko lekarze walczyli,
może to im było ciężko, bo tata nie chciał współpracować?
Matylda pomyślała o mamie, której nie było z nimi już ładnych parę
lat. Jej dawna tęsknota za Rafałem pewnie była niczym w porówna‐
niu z pustką, jaką musiał odczuwać jej ojciec po śmierci swojej kocha‐
nej Michaliny. Teraz, gdy jej serce rozrywał ból rozstania z ukocha‐
nym synem, mogła to sobie chociaż w części wyobrazić. Sama miała
liczne chwile zwątpienia, sama chciała odejść z tego świata. Przy ży‐
ciu trzymała ją jedynie myśl o ponownym spotkaniu z Oskarem. Jej
tato nie mógł czuć tego samego. Michalina Pol czekała na spotkanie
z mężem zupełnie gdzieś indziej. Matyldzie przeszło przez myśl, że
nie może po raz kolejny być egoistką i mimo kolejnego ciosu musi po‐
zwolić tacie zdecydować samemu, czy chce walczyć. Chociaż tak na‐
prawdę to żadne z nich nie podejmowało tu decyzji… Gdyby tak było,
nikt nie ściągnąłby na siebie tak wielu cierpień. A może one były po‐
trzebne w ich życiu, by zrozumieć, kto rozdaje karty…
Matyldzie aż zaschło w gardle. Z trudem przełknęła ślinę, a strużki
słonych łez znów potoczyły się wyrytymi w twarzy korytami. Nie mo‐
gła sobie przypomnieć ostatniego dnia, który minął jej bez płaczu.
Gdyby tylko wraz z morzem łez odeszły troski, żale, problemy… „Kie‐
dy skończy się ta burza i wyjdzie słońce?” – krzyczało serce Matyldy.
Kobieta schowała twarz w dłoniach i zaszlochała.
– Matyldka… – Usłyszała stłumiony głos ojca. – Córeczko…
– Tatku… – Podniosła wzrok i zobaczyła, że starzec próbuje ścią‐
gnąć maskę tlenową. – Nie, nie wolno ci. To pomaga ci oddychać. Zo‐
staw. Ciii… – uspokoiła go i pogładziła po dłoniach.
– Znaleźli Oskara? – zapytał, jakby resztką sił.
– Nie, tatku, jeszcze nie, ale jesteśmy dobrej myśli – zełgała.
Chciała wykrzyczeć całą tę złość na wszelkie organy ścigania, za to,
że nie traktują jej sprawy, jakby chodziło o głowę państwa lub inną
osobistość, tylko jak zwykłego szaraka; pozbyć się wszelkich złudzeń,
jakoby redaktorka z gazety chciała im szczerze pomóc, tak z czystej
empatii, nie w poszukiwaniu sensacji. W końcu chciała po raz kolejny
bić się w piersi i padać na kolana, błagając o litość. Czy to wszystko
zdarzyłoby się, gdyby nie wymyśliła sobie spisku z przeprowadzką do
Legnicy? Czy jakiekolwiek argumenty były w stanie ją rozgrzeszyć?
Nie miała prawa…
– Zaczekam… – Z zamyślenia wyrwało ją westchnienie ojca. – Szu‐
kajcie, ja tu zaczekam – powtórzył i zasnął.
Matylda, upewniwszy się, że to tylko sen i że żadna aparatura nie
ostrzega o jakimkolwiek niebezpieczeństwie grożącym jej ojcu, ucało‐
wała go w czoło i wyszła.
2.
Dwa tygodnie później
– Wyszło chyba całkiem dobrze. – Filip uśmiechnął się, podając Ma‐
tyldzie jeden z kilku zakupionych w kiosku egzemplarzy czasopisma
„Blisko Ludzi”. – Prosto i naturalnie. Mnie przekonuje już samo zdję‐
cie… – dodał, widząc rozterkę w oczach siostry.
Pamiętał, jak długo Matylda robiła sobie wyrzuty, że zdecydowała
się na ten wywiad do gazety. Od początku nie była do tego przekona‐
na. Jakkolwiek to nie wyszło, postanowił utwierdzać ją w przekona‐
niu, że postąpiła słusznie. Nawet gdyby w grę wchodziła zasada: „Nie‐
ważne, jak mówią, ważne, że mówią”. W końcu chodziło o zaginione
dziecko. Matylda przewertowała gazetę i przeleciała szybko wzrokiem
po akapitach, głośno przy tym wzdychając.
– Umieścili nas między kącikiem kulinarnym a krzyżówkami? – sko‐
mentowała, rozczarowana. – Co to ma być? Bonus? – Była zażenowa‐
na.
– Spójrz na to praktycznie. To najczęściej czytane rubryki, do któ‐
rych ludzie chętnie wracają – próbował ją pocieszać Rafał, który sam
nerwowo przewracał kartki jednego z egzemplarzy. – Stary, wykupi‐
łeś cały nakład w kiosku? – zwrócił się do Filipa, który kilka kolej‐
nych egzemplarzy wciskał właśnie do reklamówki.
– Spójrz na to praktycznie… – papugował go Filip. – Zaraz jadę do
ojca. Zostawię kilka na oddziale i w kanciapie pielęgniarek, na wypa‐
dek gdyby okazało się, że choć to najbardziej poczytne pismo w kraju,
to jednak nie każdy je kupuje. – Popatrzył, prężąc się, dumny ze swo‐
jego pomysłu.
Rafał przyklasnął mu bezgłośnie. Można by przez chwilę pomyśleć,
że to kolejny zwyczajny dzień w kolejnym zwyczajnym domu.
– Oni tu napisali, że jesteśmy narzeczonymi… – jęknęła Matylda.
– Przecież tak przedstawiłaś mnie policji, żebym mógł mieć swobod‐
ny dostęp do informacji. Może warto trzymać się jednej wersji zda‐
rzeń, co? – Rafał popatrzył na nią z lekkim wyrzutem.
– Kochanie, ale to się robi niespójne… – drążyła dalej Matylda. –
Sam posłuchaj: Trzydziestosześcioletnia Matylda Nowicka z Legnicy pro‐
wadziła spokojne, ułożone życie do dnia, kiedy uległa poważnemu wypad‐
kowi samochodowemu. Podczas rehabilitacji okazało się, że obrażenia po‐
wypadkowe to nie jedyne problemy kobiety. Na skutek wcześniejszych za‐
niedbań zdrowotnych w jej organizmie obudziła się niezaleczona przed
laty białaczka… Co za bzdury. Nie miałam niedoleczonej białaczki! –
zdenerwowała się.
– Ratunkiem miał być przeszczep szpiku, a po długich badaniach okaza‐
ło się, że jedynym zgodnym dawcą jest siedmioletni syn Matyldy i Tymote‐
usza Nowickich – Oskar – czytał dalej Rafał. – Już w czasie leczenia mię‐
dzy małżonkami nie układało się za dobrze. Tymoteusz Nowicki nie był
przekonany, czy powinni narażać syna i zgodzić się, by został dawcą.
Ostatecznie po licznych konsultacjach z lekarzami ojciec wyraził zgodę na
zabieg. Matylda Nowicka miała jeszcze długo po przeszczepie poważne
problemy zdrowotne. Mąż zaproponował leczenie za granicą, na które ko‐
bieta jednak nie wyraziła zgody. „Wierzyłam, że nasza służba zdrowia do‐
skonale poradzi sobie z moim leczeniem. Nie jestem jakąś celebrytką, żeby
korzystać ze specjalnego traktowania. Poza tym zostawiłabym w kraju
ojca, za którym z pewnością bardzo bym tęskniła. Czasami pobyt wśród
najbliższych jest sto razy lepszą terapią niż zagraniczne farmaceutyki” –
wyznaje Matylda Nowicka.
– Po jaką cholerę oni tak bardzo skupili się na tym całym opisie?
Mamy szukać Oskara, a nie uprawiać życiowy ekshibicjonizm. Jaka ja
jestem głupia! Sama jestem dziennikarką i uwierzyłam tej siksie,
że chce znać całą historię tylko dla siebie, a opisze tylko część o Oska‐
rze. – Matylda chodziła w tę i we w tę po kuchni, zaciskając nerwowo
pięści. – Jeszcze to odszczeka, i to zaraz! – dodała wściekle.
– Niestety zaraz po powrocie do domu, mąż Matyldy Nowickiej spako‐
wał walizki i odjechał w nieznanym kierunku, bez zgody matki zabierając
ze sobą syna. „Błagamy wszystkie osoby, które być może widziały Oskar‐
ka lub Tymoteusza, choćby przelotnie, o kontakt z najbliższym posterun‐
kiem policji. Mamy pewne obawy co do zamiarów Tymoteusza Nowickiego
i nie spoczniemy, dopóki syn nie będzie bezpieczny z nami, w domu –
gdzie jego miejsce” – dodaje na końcu narzeczony kobiety, Rafał, którego
poznała w trakcie rehabilitacji. No, to mamy gwóźdź do trumny… –
Skomentował na koniec Rafał i cisnął gazetą do stojącego pod zle‐
wem kubła na śmieci.
– Czy oni myślą, że ludzie to idioci?! – Matylda stała z rękami pod
boki i aż trzęsła się ze złości. – Mnie pewnie ta suka miała za pierwszą
naiwną, zapewniając, że opublikuje całą prawdę. Boże, jaka ja jestem
głupia… – Matylda zalała się łzami.
– To moja wina – westchnął Rafał.
– Jeżeli chcesz kopać leżącego, po raz kolejny robiąc sobie wyrzuty,
że się tu pojawiłeś, to lepiej opuść mój dom – powiedziała do niego
oschle.
– Miałem raczej na myśli naszą wizytę w redakcji. – Przełknął gło‐
śno ślinę i spuścił wzrok na podłogę. – Wykorzystali twoją psychiczną
niedyspozycję i zrobili z ciebie marionetkę, a ja na to przyzwoliłem.
Nie, ja cię jeszcze do tego namawiałem… a tyś mnie posłuchała, bo
przecież mi ufasz… Wiesz co, masz rację. Nie ma sensu po raz kolejny
wyrzucać sobie, że się znalazło w nieodpowiednim czasie i nieodpo‐
wiednim miejscu. Mleko się rozlało… Ale można zakończyć tę farsę…
– Urwał, chwycił katanę i skierował się w stronę drzwi.
– Rafał! – zawołała za nim. – Rafał! Chcesz mnie ot tak zostawić?
Samą, z tym… morzem rozlanego mleka? – szlochała, rozczarowana.
– Muszę się przejść, przepraszam! – krzyknął, nie odwracając się na‐
wet w stronę Matyldy, i zniknął za drzwiami od tarasu.
Matylda usiadła na schodku przed wejściem do domu, schowała
twarz w dłoniach i rozpłakała się rzewnie.
– Dlaczego tak mnie nienawidzisz, Boże, co? – szeptała niemal bez‐
głośnie. – Sprawdzasz mnie, czy ci ufam? Nie, nie ufam ci. Nigdy ci
nie ufałam. Gdybym ci ufała, nie próbowałabym zmieniać planów, ja‐
kie dla mnie przygotowałeś. No bo w to, że to ty kazałeś mi wymyślić
ten cały spisek, to raczej nie uwierzę. To jakiś diabeł mnie skusił, sza‐
tan… A mimo to pozwoliłeś mi przeżyć. Po raz kolejny darowałeś mi
życie… nie wiem tylko, czy to błogosławieństwo, czy przekleństwo.
Chcesz mnie ukarać? Nie będę się przechwalać, że zniosę wszystko.
Zrozumiałam już to… Nawet sobie nie wyobrażasz, ile bym dała, by
móc cofnąć czas. Wiesz, że nie mogę tego zrobić… Powiedz mi zatem,
co mam uczynić, a ja przysięgam ci, że już nigdy w ciebie nie zwąt‐
pię.
***
– Myślałem, że śpisz… – Rafał wszedł po cichu do salonu, nie chcąc
obudzić domowników, i aż drgnął ze strachu, wpadając na siedzącą
po ciemku Matyldę.
W ciemności wydawała mu się jeszcze bardziej krucha, niż była
w rzeczywistości. Siedziała po turecku na środku pokoju, z całą stertą
porozrzucanych dookoła zdjęć. Miała na sobie tę samą, czarną koszul‐
kę, w którą wycierała poranne łzy, w chwili gdy czytali artykuł w ga‐
zecie. Cała była wczorajsza, związała tylko włosy gumką, bo opadają‐
ce na twarz kosmyki drażniły ją. Ona też podskoczyła lekko na
dźwięk jego głosu, myślami wyraźnie była gdzieś indziej.
– A ja myślałam, że już nie wrócisz… – powiedziała oschle. – Czemu
zawdzięczam ten zaszczyt? – dodała szyderczo, chwytając stojącą
obok butelkę z piwem i pijąc jej zawartość tak łapczywie, jakby prze‐
biegła właśnie całą pustynię.
Rafał przykucnął koło niej i dopiero wtedy zauważył, że wzdłuż sofy
stoi około dziesięciu takich pustych już butelek.
– Co ty, pijesz? – zapytał, zaskoczony. – A jeśli ktoś z policji za‐
dzwoni, że znaleźli Oskara, i będzie trzeba go odebrać? Myślisz, że
przekażą dziecko pijanej matce? – dodał ostro.
– Wróciłeś, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyję, a w razie czego mnie
dobić? – Popatrzyła na niego z wyrzutem. – Jestem jakby dorosła i to‐
bie nic tego…
– OK, masz rację. Twoje życie, twoja sprawa – skomentował, obra‐
żony, po czym wstał i skierował się do wyjścia.
– Czyli jednak sobie idziesz – wybełkotała i czknęła głośno. – Bądź
łaskaw włączyć alarm, wychodząc. Wiesz, zostaję sama, mogę być
w niebezpieczeństwie… Ktoś mnie może na przykład porwać… Ups…
– Zachichotała pijacko i odstawiając butelkę, trąciła kilka innych, któ‐
re przewróciły się z łoskotem.
Rafał stanął w progu wyjścia na taras, zawahał się chwilę, zacisnął
nerwowo pięści i stanowczym krokiem zawrócił do pokoju. Kucnął
przy Matyldzie, złapał ją za rękę i przemówił, najłagodniej jak potra‐
fił, chociaż złość zżerała go od środka.
– Posłuchaj, na pewno jest ci ciężko… Choćbym nie wiem jak cię za‐
pewniał, że wiem, co czujesz, ty i tak mi nie uwierzysz… – Dawkował
kolejne słowa, uspokajając swój przyspieszony z emocji oddech. – Nie
jestem w stanie ci obiecać, że wszystko się ułoży, że Oskar się znaj‐
dzie, tata wyzdrowieje, a Tymoteusza na zawsze pochłonie ogień pie‐
kielny…
Na te ostatnie słowa Matylda ponownie zachichotała…
– Posłuchaj! – powiedział ostrzej i złapał dłońmi jej twarz, by nie
mogła odwrócić wzroku. Zacisnęła nerwowo wargi, ale nie walczyła
z nim. – Być może jest ci lżej to wszystko znosić w stanie upojenia,
ale to do niczego nie prowadzi. Nie rozwiążesz tak problemu, wręcz
przeciwnie. Jutro spędzisz pół dnia, odsypiając tę ucztę, zamiast dzia‐
łać. Weź się w garść! Dasz radę to zrobić, jestem pewien… – Skończył
i uwolnił ją z uścisku, a potem wstał i już spokojnie skierował się do
wyjścia.
– Ja go nie chciałam… – westchnęła Matylda ni to do siebie, ni to
do niego.
Rafał odwrócił się i stał w bezruchu, a ona patrzyła na niego z takim
żalem i taką rozpaczą, że aż zamarł. Od dnia zaginięcia Oskara wi‐
dział różne oblicza ukochanej. Jej strach, łzy, pustkę, złość, żal… ale
to, co wyrażały w tym momencie jej oczy, było niczym miliony dni
bez ani jednego promienia słońca, promienia nadziei. Rafał przybliżył
się do niej, ale już nie klęknął przy niej, nie przytulał, nie zachęcał do
zwierzeń, nie pocieszał. Stał cierpliwie w oczekiwaniu na to, co po‐
wie.
– Ja nie chciałam go mieć. Nie chciałam Oskara, więc mi go za‐
brał… – Łkała, przytulając do siebie pluszową zabawkę syna.
– O czym ty mówisz? – zapytał zlękniony Rafał.
– Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, skakałam ze szczęścia
niemal do gwiazd. Chciałam tego dziecka, naprawdę go pragnęłam.
Chciałam, żeby scementowało naszą rodzinę. Wierzyłam, że tak wła‐
śnie będzie. Reakcja Tymoteusza na te wieści bardzo mnie zraniła…
Nie, nie zraniła – zabiła mnie. Wszystkie marzenia, cele, pragnienia
zgasły jak płomień pod wpływem nagłego wiatru. Mogłam znieść
wszystko, wszystkiemu się podporządkować. Jego wiecznej nieobec‐
ności, obojętności, ignorancji… Wszystkiemu, tylko nie temu, w jaki
sposób zabijał mnie, odrzucając nasze dziecko. Tak mi się wtedy wy‐
dawało i obiecałam sobie, że będę ponad to. A potem przyszły wyrzu‐
ty sumienia. Wszak decyzję o zajściu w ciążę podjęłam sama, prowo‐
kowałam go do zbliżeń… Boże, jak ja się poniżałam tylko po to,
by wszedł we mnie i zrobił co trzeba… – Urwała i schowała twarz
w dłoniach, zawodząc głośno.
Rafał znów zacisnął nerwowo pięści, ale tym razem miał ochotę do‐
bić zupełnie kogoś innego. Walczył ze sobą, te słowa o złym traktowa‐
niu jego ukochanej bolały go tak samo, jak i ją. Usiadł przy niej i ob‐
jął ją mocno. Głaskał, tulił, całował.
– Ciii… wszystko będzie dobrze.
– Nie! – zaprotestowała i wyswobodziła się z jego objęć. – Nie bę‐
dzie dobrze. Dla niego będzie dobrze, bo wyrównał rachunki… Dla
mnie dobrze nie będzie już nigdy… – wyrzuciła jednym tchem i znów
zalała się morzem łez, panicznie poruszając kolejnymi butelkami
w poszukiwaniu jakichś resztek, które miały zapewne ją znieczulić.
– Matyldo, znajdziemy Tymoteusza. Nie masz prawa w to wątpić –
uspokajał ją Rafał.
– To nie chodzi o Tymka. Tu chodzi o niego. – Załkała i uniosła rękę
do góry.
Rafał patrzył na nią zszokowany i próbował zrozumieć, co Matylda
próbuje mu powiedzieć.
– Tymoteusz bardzo źle mnie traktował, a ja byłam w ciąży i potrze‐
bowałam większej troski niż wcześniej. Gdyby on po prostu mnie
ignorował, jakoś może bym to zniosła… Ale on mnie męczył. Dogady‐
wał mi, robił na złość. Potrafił dać mi pieniądze na zakupy, a gdy za‐
pełniłam lodówkę, pakował wszystko do kartonu i wywoził z domu,
nie zostawiając mi nic… – opowiadała dalej. – Był dla mnie okrutny.
– Matyldo, dlaczego ty nigdy nikomu o tym nie powiedziałaś? – za‐
pytał Rafał, a oczy zaszły mu grubą taflą napływających łez.
– Komu? – zapytała z wyrzutem. – Komu miałam powiedzieć? Ma‐
mie, która uważała, że przesadzam, bo tak właśnie wygląda życie?
Tacie, który nigdy nie miał o niczym pojęcia? Komu? Przyjaciołom,
Kupując powieść Nie pytaj dlaczego, wspierasz Legnickie Stowarzyszenie Rodzin i Przyjaciół Dzieci z Zespołem Downa „Otwórz Serce", dla którego zostanie przekazane 10% honorarium autorskiego. Redakcja Anna Seweryn Projekt okładki Pracownia WV Ilustracja na okładce Maya Kruchankova / shutterstock.com Redakcja techniczna, skład i łamanie Damian Walasek Opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Korekta Urszula Bańcerek Wydanie I, Chorzów 2017 Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c tel. 600 472 609 office@videograf.pl www.videograf.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. 01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21 tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl © Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2016 tekst © Magdalena Trubowicz ISBN 978-83-7835-591-5
Życie składa się z łańcucha połączonych ze sobą rozstań. Charles Dickens Mamie i Tacie
1. Dwa miesiące później – Śmierć przychodzi cicho. Niezapowiedziana, nieproszona. Nigdy nie ma na nią odpowiedniej chwili, jest zawsze gościem nie w porę… – Ksiądz zakończył swoją mowę i jak na zawołanie zaczął padać deszcz. Grube, zimne krople, opadające na twarz Matyldy, mieszały się ze słonymi łzami płynącymi po jej policzkach, lecz ona ani drgnęła. Na pogrzeb przyszły tłumy bliższych i dalszych znajomych, a mimo to Matylda stała tam taka skulona, samotna, jakby wyłączyła się z całego świata. A może właśnie tego pragnęła? Wyłączyć się, zatrzymać, wy‐ siąść albo po prostu zmienić bieg… Kiedy była nastolatką, myślała, że najgorsze, co może ją spotkać w życiu, to jej rozstanie z ukochanym Rafałem. Ból, który wówczas rozrywał jej serce i odbierał tchnienie, zdawał się nie do zniesienia… Czym jednak był ten ból w porównaniu z tym, co czuła teraz? Lekkim zadrapaniem? Drobną ranką? Skazą? A może był naznaczeniem… Mówi się, że Bóg nie zsyła na człowieka więcej cierpień, niż ten jest w stanie udźwignąć. W tej chwili Matylda czuła, że jest na skraju wy‐ trzymałości. Stoi nad przepaścią, przechylając się niebezpiecznie w stronę otchłani. Jeden ruch, tylko jeden mały krok, i może poczuć ulgę… Mogłaby… Gdyby nie fakt, że jej ukochany syn jest gdzieś uwięziony przez jej męża i na pewno bardzo za nią tęskni. Być może jest wystraszony i zapłakany. Ogarnia go pustka, bezsilność i żal – zu‐ pełnie jak jego matkę w tej chwili. Kiedyś była gotowa wziąć na siebie każdy krzyż, byleby odzyskać Rafała. Była na tyle bezczelna, by stawiać warunki Bogu, lecz każde cierpienie przyjmowała ze spokojem i pokorą, bo wierzyła, że on wy‐ pełnia tym samym jej wolę i gdzieś tam w świecie jej ukochany od‐ czuwa ukojenie… szczęście. Kiedyś była gotowa skoczyć w przepaść za tą miłością, za szczę‐ ściem, za jedynym życiem, które dał jej stwórca. A teraz…? Teraz za‐ stanawiała się, czy złapane na ułamek radosne chwile były warte swo‐
jej ceny. Czy jej marzenie o życiu całą sobą, zamiast pospolitej egzy‐ stencji, nie było tylko egoistyczną mrzonką? Może jej mama miała ra‐ cję? Może to, co kreujemy w swoich marzeniach, jest dużo na wy‐ rost… Była przecież zwykłym, szarym człowiekiem… Żadnym uczo‐ nym filozofem, wynalazcą ani celebrytą. Kiedyś powiedziałaby, że jest odważna, ale to była po prostu brawura… Miesiąc po tym, jak Tymoteusz Nowicki zbiegł, uprowadzając ich syna, Oskara, ojciec Matyldy dostał zawału. Od początku czuł się bar‐ dzo słaby. Tak wiele spraw zwaliło im się wtedy na głowę, ale zapew‐ niał Matyldę, że to tylko chwilowy spadek formy, z nadmiaru emocji. Nawet okaz zdrowia nie podołałby takim przeżyciom bez żadnego uszczerbku. A ona wcale nie naciskała, by tato poszedł do lekarza. Ist‐ niała jakby w zupełnie innym świecie. Przytłoczona życiem, jakie zgo‐ tował jej los, sama powoli traciła zmysły. Chciała mieć wszystko pod kontrolą, ale czego się tylko tknęła, rozpadało się niczym domek z kart albo jak skrzętnie ułożone domino, powodując całą falę tragicz‐ nych zdarzeń. Oczywiście, zaraz po wyjeździe Tymoteusza Matylda powiadomiła wszelkie organy o tym, że jej mąż zabrał dziecko wbrew jej woli, udał się w niewiadomym kierunku i nie ma z nim żadnego kontaktu. Poli‐ cja początkowo niechętnie zajęła się tą sprawą, traktując wszystko bardzo szablonowo. Małżeństwo Nowickich miało czyste kartoteki, a na koncie Tymoteusza nie było nawet jednego mandatu. Gdyby cho‐ ciaż był jakiś ślad, choćby jedno zgłoszenie na błękitnej linii… Nie było żadnego podejrzanego punktu zaczepienia. Matylda była zawsze zbyt dumna, by w taki sposób okazywać słabość. W dodatku na komi‐ sariacie pojawiła się w towarzystwie Rafała, przedstawiając go jako swojego narzeczonego. Tylko w taki sposób policjanci zgodzili się, by Rafał towarzyszył jej podczas zeznań i by wtajemniczono go w postę‐ py w śledztwie. Policjanci uważali, że zaginięcie Oskara to zwykła kłótnia rodzinna, nieporozumienie, które szybko się wyjaśni, w dodat‐ ku bez konieczności interwencji z ich strony. Zwłaszcza że Matylda, nie chcąc narażać swoich bliskich, podczas zeznań przemilczała kilka faktów. Gdyby miała powiedzieć całą prawdę, musiałaby pogrążyć nie tylko Tymoteusza, ale też siebie, a przede wszystkim prezesa Kota,
który – jak już wiedziała – był nieobliczalny. Być może wtedy organy ścigania poważniej potraktowałyby poszukiwania jej ukochanego syna, ale Matylda bała się, czy po jego odnalezieniu chłopiec będzie mógł do niej wrócić. Znajomości i możliwości prezesa kazały jej za‐ chować wyjątkową ostrożność, mimo że bój toczył się o najważniejszą osobę w jej życiu. Wobec wielu zatajeń i niedomówień policjanci interpretowali całą historię zupełnie inaczej, niezgodnie z prawdą. Według nich Matylda znudziła się swoim życiem i opieką nad dzieckiem, i znalazła sobie kochasia. A odrzucony i zraniony Tymoteusz usunął się w cień, zabie‐ rając dziecko. Bo i po co matce przeżywającej ponowną młodość kło‐ da u nogi w postaci syna? Nie robiły na nich wrażenia ani łzy Matyl‐ dy, ani jej wieczne telefony z zapytaniem, czy udało się cokolwiek ustalić. Takich spraw mieli na pęczki i niejedno przedstawienie już na komisariacie widzieli. Zmienili zdanie dopiero po wyczerpujących zeznaniach Rafała, które słowo w słowo potwierdził Bogusław Pol, i po wywiadzie z Kamilą, która co prawda najwięcej wiedziała z opowieści Rafała, ale dolała oliwy do ognia, opowiadając, w jakim stanie trafił do niej Rafał po konfrontacji z Tymoteuszem. Kropką nad i były zeznania Zosi, którą Matylda ściągnęła na pomoc aż z Warszawy. Kiedy mieszkali w stoli‐ cy, ich pomoc domowa – Zosia, którą Tymoteusz zatrudnił mimo pro‐ testów żony – stała się po czasie najbliższą jej przyjaciółką, baczną obserwatorką ich ledwo tlącego się ogniska domowego i powierniczką wszystkich jej sekretów. Pracując w różnych domach, była świadkiem wielu smutnych historii. Tam, gdzie górę brała mamona, nie było mowy o ciepłych uczuciach i oddaniu rodzinie. Nigdy nie przypusz‐ czała jednak, że historia jej ukochanej przyjaciółki będzie miała aż tak dramatyczny finał. Zosia często widziała w telewizji różne komunika‐ ty o zaginionych. Za każdym razem ogarniał ją niepokój i współczucie w stosunku do tych ludzi, którzy wylewali morze łez, drżąc o los swo‐ ich najbliższych. Nie sądziła, że ktoś z jej bliskich znajdzie się w takiej sytuacji. Tymczasem Matylda żyła jak w obłędzie. Nie jadła, nie spała, z ni‐ kim nie chciała rozmawiać. Lekarz, do którego trafiła po długich na‐
mowach Rafała i taty, szprycował ją wciąż różnymi środkami uspoka‐ jającymi i nasennymi, przez co zachowywała się czasem irracjonalnie. Bywały dni, kiedy przepłakała długie godziny, siedząc przy oknie. In‐ nym razem nawoływała imieniem syna za każdym przechodzącym ulicą dzieckiem. W związku z licznymi podjętymi działaniami poszukiwawczymi Ma‐ tylda musiała mieć jakiegoś opiekuna, sojusznika i przedstawiciela, który pomagałby jej komunikować się ze światem. Ojca nie chciała już angażować i tak robiła sobie wyrzuty, że stał się mimowolnym świadkiem jej życiowych upadków. Boże, jak jego musiało to wszyst‐ ko boleć… Tyle lat wypruwania żył, by wychować trójkę dzieci na za‐ cnych i mądrych ludzi, a tu takie rozczarowanie… Bogusław Pol nig‐ dy nie powiedział córce niczego złego, ale Matylda wiedziała aż za dobrze, że serce jej ojca boleśnie krwawi z powodu wszystkiego, co dzieje się dookoła. Może właśnie dlatego to wyczerpane serce nie wy‐ trzymało i stąd ten zawał? Jedyną więc osobą, która znała szczegóły sprawy i której Matylda mogła zaufać, był w tej chwili Rafał. A może nawet i jemu do końca nie ufała, ale chciała mu dać kredyt zaufania, przez wzgląd na łączącą ich w przeszłości zażyłą przyjaźń. O zawale ojca poinformował ją starszy brat, Filip, który zaraz po uprowadzeniu Oskara wziął urlop i przyjechał ich wspierać. Matylda od dłuższego czasu miała ograniczone kontakty z rodzeństwem. Filip, co prawda, powoli szykował się do przejścia na wojskową emeryturę, chcąc nieco odpocząć po licznych misjach pokojowych na całym świe‐ cie, ale na razie wciąż jeszcze absorbowała go służba ojczyźnie. Kinga mimo już prawie trzydziestu lat nadal zachowywała się niczym rozka‐ pryszona nastolatka, której wciąż nie przeszedł młodzieńczy bunt. Za wszelką cenę chciała pokazać rodzicom, że wybrane przez nią ścieżki, których tak bardzo nie potrafili zaakceptować, były jednak tymi najwłaściwszymi. Poza tym pochłonięta była przygotowaniami do powitania na świecie synka – Benjamina, który miał się urodzić za‐ raz po Nowym Roku. W dodatku całkiem przypadkiem wygadała się Matyldzie, że rozstała się z André, i mimo ciężkiej sytuacji w domu rodzinnym unikała kontaktu niczym ognia, by nie słuchać kazań. Może wydawało jej się, że jako najmłodsza wciąż będzie na świeczni‐
ku, a jej problemy będą tymi najważniejszymi? Matylda nigdy nie mogła pojąć braku pokory i niewdzięczności ze strony siostry. Zresztą lata zmuszania jej do sprawowania opieki nad Kingą odbiły się pewną niechęcią z jej strony. W końcu najlepsze momenty beztroskiej młodo‐ ści przeciekły jej przez palce, kiedy niczym matka-Polka piastowała młodszą siostrę. Koleżanki namawiały ją na wycieczki rowerowe, plotki przy trzepaku, szaleństwa w dyskotece… a ona musiała wciąż odmawiać, bo była zajęta zapewnianiem bezpieczeństwa rozpieszczo‐ nej podopiecznej. Tak, zapewnianiem bezpieczeństwa. Matyldzie nie można było jej pouczyć, nakrzyczeć, zwrócić jej w żaden sposób uwa‐ gi… Wszak nie była rodzicem Kingi, by ją wychowywać. Miała tylko zapewniać posiłki, rozrywkę i bezpieczeństwo. Znosiła wszystko po‐ kornie, zapewniając się w myślach, że to tylko chwilowe i tak musi być. W pamięci nosiła dzień, w którym dostała lanie od ojca – pierwszy i ostatni raz. W drodze ze szkoły Kinga zapytała Matyldę, czy po po‐ wrocie do domu ta się z nią pobawi. Siostra nie miała na to ochoty, zresztą chciała skorzystać z tego, że tata był w domu, zostawić z nim Kingę i pójść choćby do biblioteki. Tak naprawdę tylko sobie wma‐ wiała, że potrzebuje wyjścia do biblioteki. Wypożyczalnia książek są‐ siadowała z blokiem, w którym mieszkał Rafał, a Matylda już wtedy czuła, że chce być bardzo blisko… Bliżej niż przyjaźń, którą odgrywa‐ li przed sobą w szkole. Jakież było jej zdziwienie, gdy po powrocie do domu Kinga niespodziewanie oznajmiła ojcu, że w drodze do domu Matylda biła ją i kopała. Wpijała się przy tym w ramiona ojca, teatral‐ nie szlochając. Na nic się zdały tłumaczenia Matyldy, że to zemsta gówniary, za odmowę wspólnej zabawy. Na nic zdał się bunt i próba ucieczki z domu… Najpierw było lanie skórzanym pasem, a potem szlaban na jakiekolwiek wyjścia z domu. I nie pomogło nawet, że przerażona Kinga, widząc srogo wymierzaną karę, odwołała wszystko, co powiedziała. Słowo się rzekło, odwrotu nie było. W domu Matyldy Nowickiej, a właściwie wtedy jeszcze Pol, panowała jedna, niepisana zasada – rodzice nigdy nie przyznawali się do błędu i nie przeprasza‐ li… Do czasu… Do czasu tej całej historii z przeprowadzką do Legnicy, pojawieniem
się Rafała i spisku Tymoteusza. Wtedy Matylda tyle razy usłyszała od swojego ojca „przepraszam”, że wystarczyłoby, by obdzielić całe jej rodzeństwo i wszystkie spędzone w rodzinnym domu lata. Stary Pol nie mógł sobie darować, że już dawno temu nie poszedł na policję. Powinien był to zrobić zaraz po pierwszych kłótniach z Tymoteuszem. Tyle było znaków, tyle gróźb, tyle przesłanek… a oni go wciąż po‐ wstrzymywali przed interwencją. Zapewniali, że to nie jest konieczne, że sobie poradzą. Nie winił ich, gdy wszystko wymknęło się spod kon‐ troli, nie miał im tego za złe, że byli zbyt pewni siebie. Miał żal tylko do siebie. W końcu znał życie dużo dłużej od nich, powinien był iść za głosem swojego serca i rozumu, zwłaszcza że jedno i drugie podpo‐ wiadało mu to samo. Powinien… Teraz nic już nie było w stanie zmienić biegu historii. Tak więc miesiąc po zaginięciu Oskara ojciec Matyldy dostał zawa‐ łu. Niespodziewanie dla wszystkich los dołożył następny ciężar do dźwigania, jakby to, co już przeżywali, to było za mało. To był kolej‐ ny jesienny dzień, po brzegi wypełniony nadzieją, że pojawi się prze‐ łom w sprawie uprowadzenia Oskara. Matylda pojechała z Rafałem do redakcji jednego z najbardziej poczytnych czasopism krajowych, które dzięki znajomościom szefowej Matyldy zgodziło się nagłośnić sprawę, zamieszczając w jednym z numerów artykuł o zaginięciu Oskara. Je‐ chali tam jakby wstąpiła w nich nowa energia. Wiązali z tym artyku‐ łem wielkie nadzieje. Może znajdzie się ktoś, kto na przykład mijał Tymoteusza na stacji benzynowej albo zgłosi się jakiś jasnowidz? Poli‐ cja upierała się, że Tymoteusz Nowicki nie przekroczył granicy, cho‐ ciaż ani Matylda, ani nikt inny nie dawali temu wiary. Wszyscy aż za dobrze wiedzieli, jakie znajomości posiada Nowicki i jak przebrzy‐ dłym potrafi być manipulantem. – Może zamieścimy w artykule państwa zdjęcie? Zapłakani, stęsk‐ nieni rodzice bardzo przykuwają uwagę czytelników. Nie chcę za‐ brzmieć obcesowo, ale jeśli mamy nagłośnić sprawę, to musi być wer‐ sja, która się sprzeda – nalegała redaktorka gazety. – Sami państwo rozumieją. Po tych różnych sprawach zaginięć w stylu Madzi z So‐ snowca, gdzie rodzic okazywał się oprawcą, ludzie są mniej ufni. Nie możemy im zaserwować suchych faktów, liczą się sugestywne obraz‐
ki, a was nawet nie będzie trzeba za dużo zmieniać w Photoshopie, bo wyglądacie… – Jak?! No jak wyglądamy?! – przerwała jej Matylda, skubiąc z ner‐ wów skórki przy paznokciach. – Jak ktoś, komu uprowadzono dziec‐ ko? Ma pani dzieci? Potrafi pani sobie chociaż to wyobrazić? – Spoj‐ rzała na redaktorkę, która napotykając jej wzrok, aż w konsternacji otworzyła usta. – To strata czasu. Rafał, chodźmy stąd. Matylda poderwała się z krzesła i nie żegnając się z dziennikarką, wycofała się do drzwi. – Porozmawiam z nią… – szepnął Rafał, a kobieta przytaknęła, wciąż nieco zdziwiona całą sytuacją. – Chcę wracać do domu – oznajmiła Matylda, gdy tylko drzwi za‐ mknęły się za nimi. – Nie przejmuj się tą głupią pipą. Ona nie ma za grosz ogłady, taktu tym bardziej. – Rafał pogładził Matyldę po plecach i przytulił mocno. – Posłuchaj, być może ta pańcia nie do końca rozumie powagę sytu‐ acji, no siksa z niej taka, podlotek dziennikarski i tyle… Ale to pismo ma sto tysięcy egzemplarzy nakładu i z tego, co się orientowałem, rzadko kiedy miewają zwroty. Trafiają do najodleglejszych zakątków kraju, gdzie nie ma Internetu, a czasem nawet i prądu. Jak myślisz, gdzie zabunkrował się Tymoteusz? Bo raczej nie w Mariocie, na świeczniku… Rafał przekonywał Matyldę, chociaż tak naprawdę sam nie był pe‐ wien, czy to wszystko miało sens. A może pismaki tak to opiszą, że tylko ich pogrążą, przedstawią w złym świetle? – Rafał, ja… – zaczęła powoli Matylda, ale przerwała, bo w torebce zadźwięczał jej telefon. – To Filip, odbiorę i zaraz dokończymy roz‐ mowę – wyjaśniła i gdy Rafał przytaknął, odeszła kawałek dalej z te‐ lefonem. Mężczyzna obserwował ją i widział, jak z każdym usłyszanym w słu‐ chawce słowem Matylda pochyla się coraz bardziej. Nie słyszał, o czym rozmawiali, ale z mowy ciała wyczytał, że nie są to dobre wie‐ ści. W najczarniejszych myślach stwierdził, że namierzono Tymote‐ usza, ale Oskara z nim nie było i nie chce powiedzieć, gdzie go ukrył. Stał teraz w napięciu, wyczekując, aż ukochana zakończy i będzie ją
mógł zapytać, w jakiej sprawie dzwonił jej brat. Wymiana zdań trwa‐ ła jeszcze chwilę, po czym ręka Matyldy opadła, a telefon z trzaskiem uderzył o podłogę. Kobieta zachwiała się, ale Rafał w porę podbiegł i złapał ją w ramiona. – Kochanie… – zaczął, przerażony, chociaż właściwie nie miał poję‐ cia, jak ma sformułować pytanie. Cokolwiek ona mu odpowie, będzie to dla niej największe z cier‐ pień, by powiedzieć to na głos. Podtrzymywał ją więc swoim silnym, męskim ramieniem, gładząc białe jak papier policzki i czekając, aż sama przekaże wieści od Filipa. – Tata miał zawał – szepnęła po chwili. – Żyje, chociaż jego stan jest ciężki – dodała po dłuższej przerwie, widząc przerażenie w oczach ukochanego. – Wracajmy do domu, nic tu po nas. – Przytulił ją i poprowadził w stronę wyjścia. Uszli kawałek, ale gdy byli już przy schodach, Matylda zatrzymała się i obejrzała za siebie, spoglądając na bogato świecące szyldy infor‐ mujące, że tu właśnie znajduje się siedziba najlepszego dwutygodnika w kraju. – Nie! – zaprotestowała. – Zróbmy to. – Odwróciła się i skierowała swoje kroki z powrotem do gabinetu dziennikarki. – Jesteś pewna? – Zatrzymał ją przy drzwiach i popatrzył prosto w oczy, szukając w nich potwierdzenia. – Zróbmy to dla taty. Żeby wiedział, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Niech nadzieja na odnalezienie Oskara trzyma go jak najdłużej przy życiu – powiedziała i weszła do pomieszczenia, w któ‐ rym czekała na nich dziennikarka. *** – Jak on się czuje? – Kilka godzin później Matylda dopadła do spa‐ cerującego po korytarzu Filipa. – Przepraszam, nie mogliśmy być wcześniej. – Spokojnie, jest w dobrych rękach. Najważniejsze, że wiedzą, co mu jest. – Przytulił siostrę i uścisnął dłoń Rafała, który stał zaraz za Matyldą.
– To był zawał? – zapytała. – Wyjdzie z tego? – wyjąkała, zlękniona. – Lekarz mówi, że doszło do obrzęku płuc, dlatego tak długo nie mo‐ gli go ustabilizować – powiedział Filip, zaglądając przez szybę w drzwiach na leżącego na szpitalnym łóżku ojca. Staruszek wyglądał, jakby przybyło mu ze dwadzieścia lat, co biorąc pod uwagę, że miał lat sześćdziesiąt, wyglądało nad wyraz smutno. Na twarzy miał maseczkę z tlenem, a niemal sine ręce pooplatane ze‐ wsząd różnymi kablami od głośno pikającej aparatury. Stojąca przy łóżku pielęgniarka z poważną i trochę smutną miną spojrzała na od‐ czyty z maszyn i poprawiła coś przy kroplówce. – Obrzęk płuc? – westchnęła Matylda. – Mój Boże, jakim cudem? – Byłem bardzo podenerwowany, kiedy rozmawiałem z lekarzem, więc nie wiem, czy dobrze ci to wytłumaczę – zaczął niechętnie Filip, widząc jednak, że Matylda mimo to patrzy na niego wyczekująco, zmarszczył brwi, zamyślił się chwilę i powoli zaczął powtarzać to, co zdołał spamiętać: – Podczas zawału doszło do niewydolności lewej ko‐ mory serca, co spowodowało zastój krwi w płucach, a w następstwie ich obrzęk i ogromne trudności z oddychaniem. Jeśli potrzebujesz szczegółów, lekarz jest u siebie, ostatnie drzwi po prawej. – Mogę do niego wejść? – zapytała Matylda. – Tak, cały czas ma dyżur i jest do naszej dyspozycji – potwierdził Filip. – Do ojca – poprawiła się Matylda. – Czy mogę wejść do ojca? – Tak, ale tylko na chwilę. I musisz założyć zielony fartuch ochron‐ ny, maseczkę i zdezynfekować dłonie, nawet jeśli nie będziesz go do‐ tykała… Takie procedury. Przed chwilą u niego byłem, wyszedłem, bo chciałem zadzwonić do Małgosi. Ona też bardzo się martwi – wyja‐ śnił. Matylda przytaknęła, sięgnęła po fartuch i narzucając go, chwyciła za klamkę drzwi prowadzących do wnęki, w której znajdował się zlew i płyn do mycia rąk. Filip odwrócił się do Rafała i widząc jego kon‐ sternację, dodał: – Małgosia to moja dziewczyna. – Nie wiedziałem, że kogoś masz. Myślałem, że żołnierze są wierni tylko ojczyźnie – powiedział zdumiony Rafał.
– Kraj najważniejszy, ale w kraju przecież tyle pięknych kobiet – za‐ śmiał się Filip. – Po prostu dziwię się, gdzie w tym wszystkim masz czas na miłość? – Rafał uniósł ręce w geście poddania się. – Poznaliśmy się na misji, w szpitalu polowym – wyjaśnił. – Byłeś ranny? Czyli ta nazwa, „misje pokojowe”, wcale nie zobo‐ wiązuje. – Rafała aż przeszedł dreszcz. – Oddawałem tylko krew – uspokoił go Filip. – Nigdy nie opowia‐ dam za wiele o misjach, bo to tak, jakbym chciał robić z siebie boha‐ tera. Piknik to nie jest, tym bardziej egzotyczne wczasy. A rannym możesz zostać, wychodząc ze szpitala i przechodząc przez ulicę. Ja wykonuję tam swoją pracę, i tyle – dodał. – Skromność to u was chyba cecha rodzinna – zaśmiał się Rafał. – A ta Małgosia? Została tam? – Nie, Małgosia jest w swoim domu rodzinnym, w Poznaniu. Opie‐ kuje się teraz mamą, która ma alzheimera. Bardzo chciała być tu z nami, ale uznaliśmy, że tak będzie lepiej. Jej mama jest w kiepskiej kondycji. – Filip ściszył głos, bo mijały ich dwie pielęgniarki. – Rozumiem i bardzo ci dziękuję, że ty jesteś z nami. Dla Matyldy to naprawdę wiele znaczy. – Rafał wysilił się na uśmiech. – Tata i ona to moja najbliższa rodzina. Może nie zawsze mam moż‐ liwość okazać, jak bardzo mi na nich zależy i wspierać tak, jak może by tego oczekiwali, ale są i będą dla mnie najważniejsi – wyznał Filip. – Moi rodzice zginęli, gdy byłem dzieckiem. Miałem tylko babcię, ale ona też nie żyje, już od ponad piętnastu lat. Jestem samotnikiem, dlatego dla mnie to wszystko jest takie wyjątkowe. Jedyne pozytyw‐ ne, silne uczucia żywiłem do Matyldy, ale nasze drogi się rozeszły… Jestem takim dzikusem, który stawia pierwsze kroki w relacjach mię‐ dzyludzkich. – Zawstydzony Rafał spuścił wzrok. – Jesteś jak człowiek, który większość życia mieszkał w ciemności. Jeśli zobaczysz choćby promyk najbledszego światła, nie zastanawiaj się, leć tam. – Poeta się znalazł… – westchnął Rafał. – Powiedział mi to jeden staruszek, gdy byłem w Iraku. Mieszkał nieopodal strefy, gdzie wciąż wybuchały zamieszki. To była jego
ciemność – czyhające zewsząd niebezpieczeństwo. Opowiadał mi, że gdy założono tam pierwszą bazę, to było niczym promyk światła. Nie wiedzieli, kim jesteśmy i czy naprawdę im pomożemy, ale nie mieli właściwie za wiele opcji… Z roku na rok ten promyk jaśniał coraz sil‐ niejszym światłem, aż w końcu rozbłysnął na dobre. Tego mężczyznę poznałem w szpitalu, gdy już umierał. To tam opowiedział mi to wszystko. I wiesz co? Na koniec powiedział mi, że ludzie często snują opowieści, że w chwili śmierci człowiek idzie jakimś ciemnym koryta‐ rzem w stronę światła. On się tego nie bał. W końcu światło dało mu już wcześniej nowe życie… – z przejęciem opowiadał Filip. – Kurde, stary, szacun, aż mam ciarki… – Rafał z uznaniem patrzył na brata Matyldy. – Po prostu szukaj swojego promyka. – Uśmiechnął się. – Matylda nim jest. Matylda i Oskar. – No, to jesteśmy w domu. Teraz tylko dbaj o to światło i nigdy nie odwracaj od niego wzroku. – Filip przyjacielsko poklepał Rafała po ramieniu. – A schodząc całkiem na ziemię, to jak poszło w Warsza‐ wie? – Nic nie mów, musiałem ją długo przekonywać, że ten artykuł to nasza ogromna szansa… – Rafał aż westchnął na wspomnienia z re‐ dakcji. – Tę redaktorkę? – zdziwił się Filip. – Myślałem, że wszystko było ustawione. Jedziecie, załatwiacie i wracacie. W sumie nawet dziwiłem się, że w dobie Internetu nie można było tego zrobić on line… – Filip się zasępił. – Było ustawione aż za bardzo. Człowieku, oni nie chcieli nam po‐ móc, tylko szukali celebrytów, którzy zwiększą im sprzedaż tej, pożal się Boże, gazety… – Rafał zacisnął nerwowo zęby. – Próbowałem zna‐ leźć jakieś plusy, zapewniać Matyldę, że to dla dobra Oskara, chociaż po prawdzie sam miałem ochotę się z tego wycofać. Właściwie już wychodziliśmy, gdy zadzwoniłeś z informacją o tacie. Matylda zmie‐ niła zdanie tylko ze względu na ojca. Chce, by wasz tata miał jakąś nadzieję… – Kiepsko to wygląda, co? – westchnął Filip. – Wiesz, myślałem, że zabawimy w stolicy chwilę dłużej i uda mi się
jakoś wymknąć na spotkanie z szefem Tymoteusza. Chciałem wyba‐ dać, czy coś wie… ale wyszło, jak wyszło. – Rafał rozłożył bezradnie ręce. – Policja już go chyba i tak namierzyła – zdziwił się Filip. – Policja, policją… My się z tym gangsterem znamy trochę dłużej i trochę bardziej wnikliwie… Policji spowiadać się nie musi. Mnie w sumie też nie, ale myślę, że prędzej bym coś ugrał… – Rafał spuścił wzrok, żeby nie spotkać spojrzenia Filipa, który stał z lekko rozdzia‐ wioną ze zdziwienia buzią. – Tylko w nic się nie wpakuj, Rafał, ona cię potrzebuje bardziej niż nas wszystkich razem wziętych. *** Tymczasem Matylda siedziała przy łóżku swojego ojca już dobry kwadrans. Patrzyła w milczeniu na jego szczupłe, zniszczone ciężką pracą dłonie. Przemierzała wzrokiem gęstą mapę zmarszczek na jego twarzy, zastanawiając się, które z nich są jej „zasługą”. Zatrzymała wzrok na niemal przezroczystych powiekach, bo zdawało się, że tata rozchylił je na ułamek sekundy. Spał i nie chciała go budzić. Jego or‐ ganizm musiał być wyczerpany, najpierw na skutek zawału, a potem w efekcie heroicznej walki o życie. A może to tylko lekarze walczyli, może to im było ciężko, bo tata nie chciał współpracować? Matylda pomyślała o mamie, której nie było z nimi już ładnych parę lat. Jej dawna tęsknota za Rafałem pewnie była niczym w porówna‐ niu z pustką, jaką musiał odczuwać jej ojciec po śmierci swojej kocha‐ nej Michaliny. Teraz, gdy jej serce rozrywał ból rozstania z ukocha‐ nym synem, mogła to sobie chociaż w części wyobrazić. Sama miała liczne chwile zwątpienia, sama chciała odejść z tego świata. Przy ży‐ ciu trzymała ją jedynie myśl o ponownym spotkaniu z Oskarem. Jej tato nie mógł czuć tego samego. Michalina Pol czekała na spotkanie z mężem zupełnie gdzieś indziej. Matyldzie przeszło przez myśl, że nie może po raz kolejny być egoistką i mimo kolejnego ciosu musi po‐ zwolić tacie zdecydować samemu, czy chce walczyć. Chociaż tak na‐ prawdę to żadne z nich nie podejmowało tu decyzji… Gdyby tak było, nikt nie ściągnąłby na siebie tak wielu cierpień. A może one były po‐
trzebne w ich życiu, by zrozumieć, kto rozdaje karty… Matyldzie aż zaschło w gardle. Z trudem przełknęła ślinę, a strużki słonych łez znów potoczyły się wyrytymi w twarzy korytami. Nie mo‐ gła sobie przypomnieć ostatniego dnia, który minął jej bez płaczu. Gdyby tylko wraz z morzem łez odeszły troski, żale, problemy… „Kie‐ dy skończy się ta burza i wyjdzie słońce?” – krzyczało serce Matyldy. Kobieta schowała twarz w dłoniach i zaszlochała. – Matyldka… – Usłyszała stłumiony głos ojca. – Córeczko… – Tatku… – Podniosła wzrok i zobaczyła, że starzec próbuje ścią‐ gnąć maskę tlenową. – Nie, nie wolno ci. To pomaga ci oddychać. Zo‐ staw. Ciii… – uspokoiła go i pogładziła po dłoniach. – Znaleźli Oskara? – zapytał, jakby resztką sił. – Nie, tatku, jeszcze nie, ale jesteśmy dobrej myśli – zełgała. Chciała wykrzyczeć całą tę złość na wszelkie organy ścigania, za to, że nie traktują jej sprawy, jakby chodziło o głowę państwa lub inną osobistość, tylko jak zwykłego szaraka; pozbyć się wszelkich złudzeń, jakoby redaktorka z gazety chciała im szczerze pomóc, tak z czystej empatii, nie w poszukiwaniu sensacji. W końcu chciała po raz kolejny bić się w piersi i padać na kolana, błagając o litość. Czy to wszystko zdarzyłoby się, gdyby nie wymyśliła sobie spisku z przeprowadzką do Legnicy? Czy jakiekolwiek argumenty były w stanie ją rozgrzeszyć? Nie miała prawa… – Zaczekam… – Z zamyślenia wyrwało ją westchnienie ojca. – Szu‐ kajcie, ja tu zaczekam – powtórzył i zasnął. Matylda, upewniwszy się, że to tylko sen i że żadna aparatura nie ostrzega o jakimkolwiek niebezpieczeństwie grożącym jej ojcu, ucało‐ wała go w czoło i wyszła.
2. Dwa tygodnie później – Wyszło chyba całkiem dobrze. – Filip uśmiechnął się, podając Ma‐ tyldzie jeden z kilku zakupionych w kiosku egzemplarzy czasopisma „Blisko Ludzi”. – Prosto i naturalnie. Mnie przekonuje już samo zdję‐ cie… – dodał, widząc rozterkę w oczach siostry. Pamiętał, jak długo Matylda robiła sobie wyrzuty, że zdecydowała się na ten wywiad do gazety. Od początku nie była do tego przekona‐ na. Jakkolwiek to nie wyszło, postanowił utwierdzać ją w przekona‐ niu, że postąpiła słusznie. Nawet gdyby w grę wchodziła zasada: „Nie‐ ważne, jak mówią, ważne, że mówią”. W końcu chodziło o zaginione dziecko. Matylda przewertowała gazetę i przeleciała szybko wzrokiem po akapitach, głośno przy tym wzdychając. – Umieścili nas między kącikiem kulinarnym a krzyżówkami? – sko‐ mentowała, rozczarowana. – Co to ma być? Bonus? – Była zażenowa‐ na. – Spójrz na to praktycznie. To najczęściej czytane rubryki, do któ‐ rych ludzie chętnie wracają – próbował ją pocieszać Rafał, który sam nerwowo przewracał kartki jednego z egzemplarzy. – Stary, wykupi‐ łeś cały nakład w kiosku? – zwrócił się do Filipa, który kilka kolej‐ nych egzemplarzy wciskał właśnie do reklamówki. – Spójrz na to praktycznie… – papugował go Filip. – Zaraz jadę do ojca. Zostawię kilka na oddziale i w kanciapie pielęgniarek, na wypa‐ dek gdyby okazało się, że choć to najbardziej poczytne pismo w kraju, to jednak nie każdy je kupuje. – Popatrzył, prężąc się, dumny ze swo‐ jego pomysłu. Rafał przyklasnął mu bezgłośnie. Można by przez chwilę pomyśleć, że to kolejny zwyczajny dzień w kolejnym zwyczajnym domu. – Oni tu napisali, że jesteśmy narzeczonymi… – jęknęła Matylda. – Przecież tak przedstawiłaś mnie policji, żebym mógł mieć swobod‐ ny dostęp do informacji. Może warto trzymać się jednej wersji zda‐ rzeń, co? – Rafał popatrzył na nią z lekkim wyrzutem. – Kochanie, ale to się robi niespójne… – drążyła dalej Matylda. –
Sam posłuchaj: Trzydziestosześcioletnia Matylda Nowicka z Legnicy pro‐ wadziła spokojne, ułożone życie do dnia, kiedy uległa poważnemu wypad‐ kowi samochodowemu. Podczas rehabilitacji okazało się, że obrażenia po‐ wypadkowe to nie jedyne problemy kobiety. Na skutek wcześniejszych za‐ niedbań zdrowotnych w jej organizmie obudziła się niezaleczona przed laty białaczka… Co za bzdury. Nie miałam niedoleczonej białaczki! – zdenerwowała się. – Ratunkiem miał być przeszczep szpiku, a po długich badaniach okaza‐ ło się, że jedynym zgodnym dawcą jest siedmioletni syn Matyldy i Tymote‐ usza Nowickich – Oskar – czytał dalej Rafał. – Już w czasie leczenia mię‐ dzy małżonkami nie układało się za dobrze. Tymoteusz Nowicki nie był przekonany, czy powinni narażać syna i zgodzić się, by został dawcą. Ostatecznie po licznych konsultacjach z lekarzami ojciec wyraził zgodę na zabieg. Matylda Nowicka miała jeszcze długo po przeszczepie poważne problemy zdrowotne. Mąż zaproponował leczenie za granicą, na które ko‐ bieta jednak nie wyraziła zgody. „Wierzyłam, że nasza służba zdrowia do‐ skonale poradzi sobie z moim leczeniem. Nie jestem jakąś celebrytką, żeby korzystać ze specjalnego traktowania. Poza tym zostawiłabym w kraju ojca, za którym z pewnością bardzo bym tęskniła. Czasami pobyt wśród najbliższych jest sto razy lepszą terapią niż zagraniczne farmaceutyki” – wyznaje Matylda Nowicka. – Po jaką cholerę oni tak bardzo skupili się na tym całym opisie? Mamy szukać Oskara, a nie uprawiać życiowy ekshibicjonizm. Jaka ja jestem głupia! Sama jestem dziennikarką i uwierzyłam tej siksie, że chce znać całą historię tylko dla siebie, a opisze tylko część o Oska‐ rze. – Matylda chodziła w tę i we w tę po kuchni, zaciskając nerwowo pięści. – Jeszcze to odszczeka, i to zaraz! – dodała wściekle. – Niestety zaraz po powrocie do domu, mąż Matyldy Nowickiej spako‐ wał walizki i odjechał w nieznanym kierunku, bez zgody matki zabierając ze sobą syna. „Błagamy wszystkie osoby, które być może widziały Oskar‐ ka lub Tymoteusza, choćby przelotnie, o kontakt z najbliższym posterun‐ kiem policji. Mamy pewne obawy co do zamiarów Tymoteusza Nowickiego i nie spoczniemy, dopóki syn nie będzie bezpieczny z nami, w domu – gdzie jego miejsce” – dodaje na końcu narzeczony kobiety, Rafał, którego poznała w trakcie rehabilitacji. No, to mamy gwóźdź do trumny… –
Skomentował na koniec Rafał i cisnął gazetą do stojącego pod zle‐ wem kubła na śmieci. – Czy oni myślą, że ludzie to idioci?! – Matylda stała z rękami pod boki i aż trzęsła się ze złości. – Mnie pewnie ta suka miała za pierwszą naiwną, zapewniając, że opublikuje całą prawdę. Boże, jaka ja jestem głupia… – Matylda zalała się łzami. – To moja wina – westchnął Rafał. – Jeżeli chcesz kopać leżącego, po raz kolejny robiąc sobie wyrzuty, że się tu pojawiłeś, to lepiej opuść mój dom – powiedziała do niego oschle. – Miałem raczej na myśli naszą wizytę w redakcji. – Przełknął gło‐ śno ślinę i spuścił wzrok na podłogę. – Wykorzystali twoją psychiczną niedyspozycję i zrobili z ciebie marionetkę, a ja na to przyzwoliłem. Nie, ja cię jeszcze do tego namawiałem… a tyś mnie posłuchała, bo przecież mi ufasz… Wiesz co, masz rację. Nie ma sensu po raz kolejny wyrzucać sobie, że się znalazło w nieodpowiednim czasie i nieodpo‐ wiednim miejscu. Mleko się rozlało… Ale można zakończyć tę farsę… – Urwał, chwycił katanę i skierował się w stronę drzwi. – Rafał! – zawołała za nim. – Rafał! Chcesz mnie ot tak zostawić? Samą, z tym… morzem rozlanego mleka? – szlochała, rozczarowana. – Muszę się przejść, przepraszam! – krzyknął, nie odwracając się na‐ wet w stronę Matyldy, i zniknął za drzwiami od tarasu. Matylda usiadła na schodku przed wejściem do domu, schowała twarz w dłoniach i rozpłakała się rzewnie. – Dlaczego tak mnie nienawidzisz, Boże, co? – szeptała niemal bez‐ głośnie. – Sprawdzasz mnie, czy ci ufam? Nie, nie ufam ci. Nigdy ci nie ufałam. Gdybym ci ufała, nie próbowałabym zmieniać planów, ja‐ kie dla mnie przygotowałeś. No bo w to, że to ty kazałeś mi wymyślić ten cały spisek, to raczej nie uwierzę. To jakiś diabeł mnie skusił, sza‐ tan… A mimo to pozwoliłeś mi przeżyć. Po raz kolejny darowałeś mi życie… nie wiem tylko, czy to błogosławieństwo, czy przekleństwo. Chcesz mnie ukarać? Nie będę się przechwalać, że zniosę wszystko. Zrozumiałam już to… Nawet sobie nie wyobrażasz, ile bym dała, by móc cofnąć czas. Wiesz, że nie mogę tego zrobić… Powiedz mi zatem, co mam uczynić, a ja przysięgam ci, że już nigdy w ciebie nie zwąt‐
pię. *** – Myślałem, że śpisz… – Rafał wszedł po cichu do salonu, nie chcąc obudzić domowników, i aż drgnął ze strachu, wpadając na siedzącą po ciemku Matyldę. W ciemności wydawała mu się jeszcze bardziej krucha, niż była w rzeczywistości. Siedziała po turecku na środku pokoju, z całą stertą porozrzucanych dookoła zdjęć. Miała na sobie tę samą, czarną koszul‐ kę, w którą wycierała poranne łzy, w chwili gdy czytali artykuł w ga‐ zecie. Cała była wczorajsza, związała tylko włosy gumką, bo opadają‐ ce na twarz kosmyki drażniły ją. Ona też podskoczyła lekko na dźwięk jego głosu, myślami wyraźnie była gdzieś indziej. – A ja myślałam, że już nie wrócisz… – powiedziała oschle. – Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – dodała szyderczo, chwytając stojącą obok butelkę z piwem i pijąc jej zawartość tak łapczywie, jakby prze‐ biegła właśnie całą pustynię. Rafał przykucnął koło niej i dopiero wtedy zauważył, że wzdłuż sofy stoi około dziesięciu takich pustych już butelek. – Co ty, pijesz? – zapytał, zaskoczony. – A jeśli ktoś z policji za‐ dzwoni, że znaleźli Oskara, i będzie trzeba go odebrać? Myślisz, że przekażą dziecko pijanej matce? – dodał ostro. – Wróciłeś, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyję, a w razie czego mnie dobić? – Popatrzyła na niego z wyrzutem. – Jestem jakby dorosła i to‐ bie nic tego… – OK, masz rację. Twoje życie, twoja sprawa – skomentował, obra‐ żony, po czym wstał i skierował się do wyjścia. – Czyli jednak sobie idziesz – wybełkotała i czknęła głośno. – Bądź łaskaw włączyć alarm, wychodząc. Wiesz, zostaję sama, mogę być w niebezpieczeństwie… Ktoś mnie może na przykład porwać… Ups… – Zachichotała pijacko i odstawiając butelkę, trąciła kilka innych, któ‐ re przewróciły się z łoskotem. Rafał stanął w progu wyjścia na taras, zawahał się chwilę, zacisnął nerwowo pięści i stanowczym krokiem zawrócił do pokoju. Kucnął przy Matyldzie, złapał ją za rękę i przemówił, najłagodniej jak potra‐
fił, chociaż złość zżerała go od środka. – Posłuchaj, na pewno jest ci ciężko… Choćbym nie wiem jak cię za‐ pewniał, że wiem, co czujesz, ty i tak mi nie uwierzysz… – Dawkował kolejne słowa, uspokajając swój przyspieszony z emocji oddech. – Nie jestem w stanie ci obiecać, że wszystko się ułoży, że Oskar się znaj‐ dzie, tata wyzdrowieje, a Tymoteusza na zawsze pochłonie ogień pie‐ kielny… Na te ostatnie słowa Matylda ponownie zachichotała… – Posłuchaj! – powiedział ostrzej i złapał dłońmi jej twarz, by nie mogła odwrócić wzroku. Zacisnęła nerwowo wargi, ale nie walczyła z nim. – Być może jest ci lżej to wszystko znosić w stanie upojenia, ale to do niczego nie prowadzi. Nie rozwiążesz tak problemu, wręcz przeciwnie. Jutro spędzisz pół dnia, odsypiając tę ucztę, zamiast dzia‐ łać. Weź się w garść! Dasz radę to zrobić, jestem pewien… – Skończył i uwolnił ją z uścisku, a potem wstał i już spokojnie skierował się do wyjścia. – Ja go nie chciałam… – westchnęła Matylda ni to do siebie, ni to do niego. Rafał odwrócił się i stał w bezruchu, a ona patrzyła na niego z takim żalem i taką rozpaczą, że aż zamarł. Od dnia zaginięcia Oskara wi‐ dział różne oblicza ukochanej. Jej strach, łzy, pustkę, złość, żal… ale to, co wyrażały w tym momencie jej oczy, było niczym miliony dni bez ani jednego promienia słońca, promienia nadziei. Rafał przybliżył się do niej, ale już nie klęknął przy niej, nie przytulał, nie zachęcał do zwierzeń, nie pocieszał. Stał cierpliwie w oczekiwaniu na to, co po‐ wie. – Ja nie chciałam go mieć. Nie chciałam Oskara, więc mi go za‐ brał… – Łkała, przytulając do siebie pluszową zabawkę syna. – O czym ty mówisz? – zapytał zlękniony Rafał. – Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, skakałam ze szczęścia niemal do gwiazd. Chciałam tego dziecka, naprawdę go pragnęłam. Chciałam, żeby scementowało naszą rodzinę. Wierzyłam, że tak wła‐ śnie będzie. Reakcja Tymoteusza na te wieści bardzo mnie zraniła… Nie, nie zraniła – zabiła mnie. Wszystkie marzenia, cele, pragnienia zgasły jak płomień pod wpływem nagłego wiatru. Mogłam znieść
wszystko, wszystkiemu się podporządkować. Jego wiecznej nieobec‐ ności, obojętności, ignorancji… Wszystkiemu, tylko nie temu, w jaki sposób zabijał mnie, odrzucając nasze dziecko. Tak mi się wtedy wy‐ dawało i obiecałam sobie, że będę ponad to. A potem przyszły wyrzu‐ ty sumienia. Wszak decyzję o zajściu w ciążę podjęłam sama, prowo‐ kowałam go do zbliżeń… Boże, jak ja się poniżałam tylko po to, by wszedł we mnie i zrobił co trzeba… – Urwała i schowała twarz w dłoniach, zawodząc głośno. Rafał znów zacisnął nerwowo pięści, ale tym razem miał ochotę do‐ bić zupełnie kogoś innego. Walczył ze sobą, te słowa o złym traktowa‐ niu jego ukochanej bolały go tak samo, jak i ją. Usiadł przy niej i ob‐ jął ją mocno. Głaskał, tulił, całował. – Ciii… wszystko będzie dobrze. – Nie! – zaprotestowała i wyswobodziła się z jego objęć. – Nie bę‐ dzie dobrze. Dla niego będzie dobrze, bo wyrównał rachunki… Dla mnie dobrze nie będzie już nigdy… – wyrzuciła jednym tchem i znów zalała się morzem łez, panicznie poruszając kolejnymi butelkami w poszukiwaniu jakichś resztek, które miały zapewne ją znieczulić. – Matyldo, znajdziemy Tymoteusza. Nie masz prawa w to wątpić – uspokajał ją Rafał. – To nie chodzi o Tymka. Tu chodzi o niego. – Załkała i uniosła rękę do góry. Rafał patrzył na nią zszokowany i próbował zrozumieć, co Matylda próbuje mu powiedzieć. – Tymoteusz bardzo źle mnie traktował, a ja byłam w ciąży i potrze‐ bowałam większej troski niż wcześniej. Gdyby on po prostu mnie ignorował, jakoś może bym to zniosła… Ale on mnie męczył. Dogady‐ wał mi, robił na złość. Potrafił dać mi pieniądze na zakupy, a gdy za‐ pełniłam lodówkę, pakował wszystko do kartonu i wywoził z domu, nie zostawiając mi nic… – opowiadała dalej. – Był dla mnie okrutny. – Matyldo, dlaczego ty nigdy nikomu o tym nie powiedziałaś? – za‐ pytał Rafał, a oczy zaszły mu grubą taflą napływających łez. – Komu? – zapytała z wyrzutem. – Komu miałam powiedzieć? Ma‐ mie, która uważała, że przesadzam, bo tak właśnie wygląda życie? Tacie, który nigdy nie miał o niczym pojęcia? Komu? Przyjaciołom,