mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony394 345
  • Obserwuję295
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 180

Trubowicz Magdalena - Matylda Nowacka 2 - Nie pytaj, dlaczego

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Trubowicz Magdalena - Matylda Nowacka 2 - Nie pytaj, dlaczego.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 185 stron)

Ku​pu​jąc po​wieść Nie py​taj dla​cze​go, wspie​rasz Le​gnic​kie Sto​wa​rzy​sze​nie Ro​dzin i Przy​ja​ciół Dzie​ci z Ze​spo​łem Do​wna „Otwórz Ser​ce", dla któ​re​go zo​sta​nie prze​ka​za​ne 10% ho​no​ra​rium au​tor​skie​go. Re​dak​cja Anna Se​we​ryn Pro​jekt okład​ki Pra​cow​nia WV Ilu​stra​cja na okład​ce Maya Kru​chan​ko​va / shut​ter​stock.com Re​dak​cja tech​nicz​na, skład i ła​ma​nie Da​mian Wa​la​sek Opra​co​wa​nie wer​sji elek​tro​nicz​nej Grze​gorz Bo​ciek Ko​rek​ta Ur​szu​la Bań​ce​rek Wy​da​nie I, Cho​rzów 2017 Wy​daw​ca: Wy​daw​nic​twa Vi​de​ograf SA 41-500 Cho​rzów, Ale​ja Har​cer​ska 3c tel. 600 472 609 of​fi​ce@vi​de​ograf.pl www.vi​de​ograf.pl Dys​try​bu​cja wer​sji dru​ko​wa​nej: DIC​TUM Sp. z o.o. 01-942 War​sza​wa, ul. Ka​ba​re​to​wa 21 tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 dys​try​bu​cja@dic​tum.pl www.dic​tum.pl © Wy​daw​nic​twa Vi​de​ograf SA, Cho​rzów 2016 tekst © Mag​da​le​na Tru​bo​wicz ISBN 978-83-7835-591-5

Ży​cie skła​da się z łań​cu​cha po​łą​czo​nych ze sobą roz​stań. Char​les Dic​kens Ma​mie i Ta​cie

1. Dwa mie​sią​ce póź​niej – Śmierć przy​cho​dzi ci​cho. Nie​za​po​wie​dzia​na, nie​pro​szo​na. Ni​g​dy nie ma na nią od​po​wied​niej chwi​li, jest za​wsze go​ściem nie w porę… – Ksiądz za​koń​czył swo​ją mowę i jak na za​wo​ła​nie za​czął pa​dać deszcz. Gru​be, zim​ne kro​ple, opa​da​ją​ce na twarz Ma​tyl​dy, mie​sza​ły się ze sło​ny​mi łza​mi pły​ną​cy​mi po jej po​licz​kach, lecz ona ani drgnę​ła. Na po​grzeb przy​szły tłu​my bliż​szych i dal​szych zna​jo​mych, a mimo to Ma​tyl​da sta​ła tam taka sku​lo​na, sa​mot​na, jak​by wy​łą​czy​ła się z ca​łe​go świa​ta. A może wła​śnie tego pra​gnę​ła? Wy​łą​czyć się, za​trzy​mać, wy​‐ siąść albo po pro​stu zmie​nić bieg… Kie​dy była na​sto​lat​ką, my​śla​ła, że naj​gor​sze, co może ją spo​tkać w ży​ciu, to jej roz​sta​nie z uko​cha​nym Ra​fa​łem. Ból, któ​ry wów​czas roz​ry​wał jej ser​ce i od​bie​rał tchnie​nie, zda​wał się nie do znie​sie​nia… Czym jed​nak był ten ból w po​rów​na​niu z tym, co czu​ła te​raz? Lek​kim za​dra​pa​niem? Drob​ną ran​ką? Ska​zą? A może był na​zna​cze​niem… Mówi się, że Bóg nie zsy​ła na czło​wie​ka wię​cej cier​pień, niż ten jest w sta​nie udźwi​gnąć. W tej chwi​li Ma​tyl​da czu​ła, że jest na skra​ju wy​‐ trzy​ma​ło​ści. Stoi nad prze​pa​ścią, prze​chy​la​jąc się nie​bez​piecz​nie w stro​nę ot​chła​ni. Je​den ruch, tyl​ko je​den mały krok, i może po​czuć ulgę… Mo​gła​by… Gdy​by nie fakt, że jej uko​cha​ny syn jest gdzieś uwię​zio​ny przez jej męża i na pew​no bar​dzo za nią tę​sk​ni. Być może jest wy​stra​szo​ny i za​pła​ka​ny. Ogar​nia go pust​ka, bez​sil​ność i żal – zu​‐ peł​nie jak jego mat​kę w tej chwi​li. Kie​dyś była go​to​wa wziąć na sie​bie każ​dy krzyż, by​le​by od​zy​skać Ra​fa​ła. Była na tyle bez​czel​na, by sta​wiać wa​run​ki Bogu, lecz każ​de cier​pie​nie przyj​mo​wa​ła ze spo​ko​jem i po​ko​rą, bo wie​rzy​ła, że on wy​‐ peł​nia tym sa​mym jej wolę i gdzieś tam w świe​cie jej uko​cha​ny od​‐ czu​wa uko​je​nie… szczę​ście. Kie​dyś była go​to​wa sko​czyć w prze​paść za tą mi​ło​ścią, za szczę​‐ ściem, za je​dy​nym ży​ciem, któ​re dał jej stwór​ca. A te​raz…? Te​raz za​‐ sta​na​wia​ła się, czy zła​pa​ne na uła​mek ra​do​sne chwi​le były war​te swo​‐

jej ceny. Czy jej ma​rze​nie o ży​ciu całą sobą, za​miast po​spo​li​tej eg​zy​‐ sten​cji, nie było tyl​ko ego​istycz​ną mrzon​ką? Może jej mama mia​ła ra​‐ cję? Może to, co kreu​je​my w swo​ich ma​rze​niach, jest dużo na wy​‐ rost… Była prze​cież zwy​kłym, sza​rym czło​wie​kiem… Żad​nym uczo​‐ nym fi​lo​zo​fem, wy​na​laz​cą ani ce​le​bry​tą. Kie​dyś po​wie​dzia​ła​by, że jest od​waż​na, ale to była po pro​stu bra​wu​ra… Mie​siąc po tym, jak Ty​mo​te​usz No​wic​ki zbiegł, upro​wa​dza​jąc ich syna, Oska​ra, oj​ciec Ma​tyl​dy do​stał za​wa​łu. Od po​cząt​ku czuł się bar​‐ dzo sła​by. Tak wie​le spraw zwa​li​ło im się wte​dy na gło​wę, ale za​pew​‐ niał Ma​tyl​dę, że to tyl​ko chwi​lo​wy spa​dek for​my, z nad​mia​ru emo​cji. Na​wet okaz zdro​wia nie po​do​łał​by ta​kim prze​ży​ciom bez żad​ne​go uszczerb​ku. A ona wca​le nie na​ci​ska​ła, by tato po​szedł do le​ka​rza. Ist​‐ nia​ła jak​by w zu​peł​nie in​nym świe​cie. Przy​tło​czo​na ży​ciem, ja​kie zgo​‐ to​wał jej los, sama po​wo​li tra​ci​ła zmy​sły. Chcia​ła mieć wszyst​ko pod kon​tro​lą, ale cze​go się tyl​ko tknę​ła, roz​pa​da​ło się ni​czym do​mek z kart albo jak skrzęt​nie uło​żo​ne do​mi​no, po​wo​du​jąc całą falę tra​gicz​‐ nych zda​rzeń. Oczy​wi​ście, za​raz po wy​jeź​dzie Ty​mo​te​usza Ma​tyl​da po​wia​do​mi​ła wszel​kie or​ga​ny o tym, że jej mąż za​brał dziec​ko wbrew jej woli, udał się w nie​wia​do​mym kie​run​ku i nie ma z nim żad​ne​go kon​tak​tu. Po​li​‐ cja po​cząt​ko​wo nie​chęt​nie za​ję​ła się tą spra​wą, trak​tu​jąc wszyst​ko bar​dzo sza​blo​no​wo. Mał​żeń​stwo No​wic​kich mia​ło czy​ste kar​to​te​ki, a na kon​cie Ty​mo​te​usza nie było na​wet jed​ne​go man​da​tu. Gdy​by cho​‐ ciaż był ja​kiś ślad, choć​by jed​no zgło​sze​nie na błę​kit​nej li​nii… Nie było żad​ne​go po​dej​rza​ne​go punk​tu za​cze​pie​nia. Ma​tyl​da była za​wsze zbyt dum​na, by w taki spo​sób oka​zy​wać sła​bość. W do​dat​ku na ko​mi​‐ sa​ria​cie po​ja​wi​ła się w to​wa​rzy​stwie Ra​fa​ła, przed​sta​wia​jąc go jako swo​je​go na​rze​czo​ne​go. Tyl​ko w taki spo​sób po​li​cjan​ci zgo​dzi​li się, by Ra​fał to​wa​rzy​szył jej pod​czas ze​znań i by wta​jem​ni​czo​no go w po​stę​‐ py w śledz​twie. Po​li​cjan​ci uwa​ża​li, że za​gi​nię​cie Oska​ra to zwy​kła kłót​nia ro​dzin​na, nie​po​ro​zu​mie​nie, któ​re szyb​ko się wy​ja​śni, w do​dat​‐ ku bez ko​niecz​no​ści in​ter​wen​cji z ich stro​ny. Zwłasz​cza że Ma​tyl​da, nie chcąc na​ra​żać swo​ich bli​skich, pod​czas ze​znań prze​mil​cza​ła kil​ka fak​tów. Gdy​by mia​ła po​wie​dzieć całą praw​dę, mu​sia​ła​by po​grą​żyć nie tyl​ko Ty​mo​te​usza, ale też sie​bie, a przede wszyst​kim pre​ze​sa Kota,

któ​ry – jak już wie​dzia​ła – był nie​obli​czal​ny. Być może wte​dy or​ga​ny ści​ga​nia po​waż​niej po​trak​to​wa​ły​by po​szu​ki​wa​nia jej uko​cha​ne​go syna, ale Ma​tyl​da bała się, czy po jego od​na​le​zie​niu chło​piec bę​dzie mógł do niej wró​cić. Zna​jo​mo​ści i moż​li​wo​ści pre​ze​sa ka​za​ły jej za​‐ cho​wać wy​jąt​ko​wą ostroż​ność, mimo że bój to​czył się o naj​waż​niej​szą oso​bę w jej ży​ciu. Wo​bec wie​lu za​ta​jeń i nie​do​mó​wień po​li​cjan​ci in​ter​pre​to​wa​li całą hi​sto​rię zu​peł​nie ina​czej, nie​zgod​nie z praw​dą. We​dług nich Ma​tyl​da znu​dzi​ła się swo​im ży​ciem i opie​ką nad dziec​kiem, i zna​la​zła so​bie ko​cha​sia. A od​rzu​co​ny i zra​nio​ny Ty​mo​te​usz usu​nął się w cień, za​bie​‐ ra​jąc dziec​ko. Bo i po co mat​ce prze​ży​wa​ją​cej po​now​ną mło​dość kło​‐ da u nogi w po​sta​ci syna? Nie ro​bi​ły na nich wra​że​nia ani łzy Ma​tyl​‐ dy, ani jej wiecz​ne te​le​fo​ny z za​py​ta​niem, czy uda​ło się co​kol​wiek usta​lić. Ta​kich spraw mie​li na pęcz​ki i nie​jed​no przed​sta​wie​nie już na ko​mi​sa​ria​cie wi​dzie​li. Zmie​ni​li zda​nie do​pie​ro po wy​czer​pu​ją​cych ze​zna​niach Ra​fa​ła, któ​re sło​wo w sło​wo po​twier​dził Bo​gu​sław Pol, i po wy​wia​dzie z Ka​mi​lą, któ​ra co praw​da naj​wię​cej wie​dzia​ła z opo​wie​ści Ra​fa​ła, ale do​la​ła oli​wy do ognia, opo​wia​da​jąc, w ja​kim sta​nie tra​fił do niej Ra​fał po kon​fron​ta​cji z Ty​mo​te​uszem. Krop​ką nad i były ze​zna​nia Zosi, któ​rą Ma​tyl​da ścią​gnę​ła na po​moc aż z War​sza​wy. Kie​dy miesz​ka​li w sto​li​‐ cy, ich po​moc do​mo​wa – Zo​sia, któ​rą Ty​mo​te​usz za​trud​nił mimo pro​‐ te​stów żony – sta​ła się po cza​sie naj​bliż​szą jej przy​ja​ciół​ką, bacz​ną ob​ser​wa​tor​ką ich le​d​wo tlą​ce​go się ogni​ska do​mo​we​go i po​wier​nicz​ką wszyst​kich jej se​kre​tów. Pra​cu​jąc w róż​nych do​mach, była świad​kiem wie​lu smut​nych hi​sto​rii. Tam, gdzie górę bra​ła ma​mo​na, nie było mowy o cie​płych uczu​ciach i od​da​niu ro​dzi​nie. Ni​g​dy nie przy​pusz​‐ cza​ła jed​nak, że hi​sto​ria jej uko​cha​nej przy​ja​ciół​ki bę​dzie mia​ła aż tak dra​ma​tycz​ny fi​nał. Zo​sia czę​sto wi​dzia​ła w te​le​wi​zji róż​ne ko​mu​ni​ka​‐ ty o za​gi​nio​nych. Za każ​dym ra​zem ogar​niał ją nie​po​kój i współ​czu​cie w sto​sun​ku do tych lu​dzi, któ​rzy wy​le​wa​li mo​rze łez, drżąc o los swo​‐ ich naj​bliż​szych. Nie są​dzi​ła, że ktoś z jej bli​skich znaj​dzie się w ta​kiej sy​tu​acji. Tym​cza​sem Ma​tyl​da żyła jak w obłę​dzie. Nie ja​dła, nie spa​ła, z ni​‐ kim nie chcia​ła roz​ma​wiać. Le​karz, do któ​re​go tra​fi​ła po dłu​gich na​‐

mo​wach Ra​fa​ła i taty, szpry​co​wał ją wciąż róż​ny​mi środ​ka​mi uspo​ka​‐ ja​ją​cy​mi i na​sen​ny​mi, przez co za​cho​wy​wa​ła się cza​sem ir​ra​cjo​nal​nie. By​wa​ły dni, kie​dy prze​pła​ka​ła dłu​gie go​dzi​ny, sie​dząc przy oknie. In​‐ nym ra​zem na​wo​ły​wa​ła imie​niem syna za każ​dym prze​cho​dzą​cym uli​cą dziec​kiem. W związ​ku z licz​ny​mi pod​ję​ty​mi dzia​ła​nia​mi po​szu​ki​waw​czy​mi Ma​‐ tyl​da mu​sia​ła mieć ja​kie​goś opie​ku​na, so​jusz​ni​ka i przed​sta​wi​cie​la, któ​ry po​ma​gał​by jej ko​mu​ni​ko​wać się ze świa​tem. Ojca nie chcia​ła już an​ga​żo​wać i tak ro​bi​ła so​bie wy​rzu​ty, że stał się mi​mo​wol​nym świad​kiem jej ży​cio​wych upad​ków. Boże, jak jego mu​sia​ło to wszyst​‐ ko bo​leć… Tyle lat wy​pru​wa​nia żył, by wy​cho​wać trój​kę dzie​ci na za​‐ cnych i mą​drych lu​dzi, a tu ta​kie roz​cza​ro​wa​nie… Bo​gu​sław Pol ni​g​‐ dy nie po​wie​dział cór​ce ni​cze​go złe​go, ale Ma​tyl​da wie​dzia​ła aż za do​brze, że ser​ce jej ojca bo​le​śnie krwa​wi z po​wo​du wszyst​kie​go, co dzie​je się do​oko​ła. Może wła​śnie dla​te​go to wy​czer​pa​ne ser​ce nie wy​‐ trzy​ma​ło i stąd ten za​wał? Je​dy​ną więc oso​bą, któ​ra zna​ła szcze​gó​ły spra​wy i któ​rej Ma​tyl​da mo​gła za​ufać, był w tej chwi​li Ra​fał. A może na​wet i jemu do koń​ca nie ufa​ła, ale chcia​ła mu dać kre​dyt za​ufa​nia, przez wzgląd na łą​czą​cą ich w prze​szło​ści za​ży​łą przy​jaźń. O za​wa​le ojca po​in​for​mo​wał ją star​szy brat, Fi​lip, któ​ry za​raz po upro​wa​dze​niu Oska​ra wziął urlop i przy​je​chał ich wspie​rać. Ma​tyl​da od dłuż​sze​go cza​su mia​ła ogra​ni​czo​ne kon​tak​ty z ro​dzeń​stwem. Fi​lip, co praw​da, po​wo​li szy​ko​wał się do przej​ścia na woj​sko​wą eme​ry​tu​rę, chcąc nie​co od​po​cząć po licz​nych mi​sjach po​ko​jo​wych na ca​łym świe​‐ cie, ale na ra​zie wciąż jesz​cze ab​sor​bo​wa​ła go służ​ba oj​czyź​nie. Kin​ga mimo już pra​wie trzy​dzie​stu lat na​dal za​cho​wy​wa​ła się ni​czym roz​ka​‐ pry​szo​na na​sto​lat​ka, któ​rej wciąż nie prze​szedł mło​dzień​czy bunt. Za wszel​ką cenę chcia​ła po​ka​zać ro​dzi​com, że wy​bra​ne przez nią ścież​ki, któ​rych tak bar​dzo nie po​tra​fi​li za​ak​cep​to​wać, były jed​nak tymi naj​wła​ściw​szy​mi. Poza tym po​chło​nię​ta była przy​go​to​wa​nia​mi do po​wi​ta​nia na świe​cie syn​ka – Ben​ja​mi​na, któ​ry miał się uro​dzić za​‐ raz po No​wym Roku. W do​dat​ku cał​kiem przy​pad​kiem wy​ga​da​ła się Ma​tyl​dzie, że roz​sta​ła się z An​dré, i mimo cięż​kiej sy​tu​acji w domu ro​dzin​nym uni​ka​ła kon​tak​tu ni​czym ognia, by nie słu​chać ka​zań. Może wy​da​wa​ło jej się, że jako naj​młod​sza wciąż bę​dzie na świecz​ni​‐

ku, a jej pro​ble​my będą tymi naj​waż​niej​szy​mi? Ma​tyl​da ni​g​dy nie mo​gła po​jąć bra​ku po​ko​ry i nie​wdzięcz​no​ści ze stro​ny sio​stry. Zresz​tą lata zmu​sza​nia jej do spra​wo​wa​nia opie​ki nad Kin​gą od​bi​ły się pew​ną nie​chę​cią z jej stro​ny. W koń​cu naj​lep​sze mo​men​ty bez​tro​skiej mło​do​‐ ści prze​cie​kły jej przez pal​ce, kie​dy ni​czym mat​ka-Po​lka pia​sto​wa​ła młod​szą sio​strę. Ko​le​żan​ki na​ma​wia​ły ją na wy​ciecz​ki ro​we​ro​we, plot​ki przy trze​pa​ku, sza​leń​stwa w dys​ko​te​ce… a ona mu​sia​ła wciąż od​ma​wiać, bo była za​ję​ta za​pew​nia​niem bez​pie​czeń​stwa roz​piesz​czo​‐ nej pod​opiecz​nej. Tak, za​pew​nia​niem bez​pie​czeń​stwa. Ma​tyl​dzie nie moż​na było jej po​uczyć, na​krzy​czeć, zwró​cić jej w ża​den spo​sób uwa​‐ gi… Wszak nie była ro​dzi​cem Kin​gi, by ją wy​cho​wy​wać. Mia​ła tyl​ko za​pew​niać po​sił​ki, roz​ryw​kę i bez​pie​czeń​stwo. Zno​si​ła wszyst​ko po​‐ kor​nie, za​pew​nia​jąc się w my​ślach, że to tyl​ko chwi​lo​we i tak musi być. W pa​mię​ci no​si​ła dzień, w któ​rym do​sta​ła la​nie od ojca – pierw​szy i ostat​ni raz. W dro​dze ze szko​ły Kin​ga za​py​ta​ła Ma​tyl​dę, czy po po​‐ wro​cie do domu ta się z nią po​ba​wi. Sio​stra nie mia​ła na to ocho​ty, zresz​tą chcia​ła sko​rzy​stać z tego, że tata był w domu, zo​sta​wić z nim Kin​gę i pójść choć​by do bi​blio​te​ki. Tak na​praw​dę tyl​ko so​bie wma​‐ wia​ła, że po​trze​bu​je wyj​ścia do bi​blio​te​ki. Wy​po​ży​czal​nia ksią​żek są​‐ sia​do​wa​ła z blo​kiem, w któ​rym miesz​kał Ra​fał, a Ma​tyl​da już wte​dy czu​ła, że chce być bar​dzo bli​sko… Bli​żej niż przy​jaźń, któ​rą od​gry​wa​‐ li przed sobą w szko​le. Ja​kież było jej zdzi​wie​nie, gdy po po​wro​cie do domu Kin​ga nie​spo​dzie​wa​nie oznaj​mi​ła ojcu, że w dro​dze do domu Ma​tyl​da biła ją i ko​pa​ła. Wpi​ja​ła się przy tym w ra​mio​na ojca, te​atral​‐ nie szlo​cha​jąc. Na nic się zda​ły tłu​ma​cze​nia Ma​tyl​dy, że to ze​msta gów​nia​ry, za od​mo​wę wspól​nej za​ba​wy. Na nic zdał się bunt i pró​ba uciecz​ki z domu… Naj​pierw było la​nie skó​rza​nym pa​sem, a po​tem szla​ban na ja​kie​kol​wiek wyj​ścia z domu. I nie po​mo​gło na​wet, że prze​ra​żo​na Kin​ga, wi​dząc sro​go wy​mie​rza​ną karę, od​wo​ła​ła wszyst​ko, co po​wie​dzia​ła. Sło​wo się rze​kło, od​wro​tu nie było. W domu Ma​tyl​dy No​wic​kiej, a wła​ści​wie wte​dy jesz​cze Pol, pa​no​wa​ła jed​na, nie​pi​sa​na za​sa​da – ro​dzi​ce ni​g​dy nie przy​zna​wa​li się do błę​du i nie prze​pra​sza​‐ li… Do cza​su… Do cza​su tej ca​łej hi​sto​rii z prze​pro​wadz​ką do Le​gni​cy, po​ja​wie​niem

się Ra​fa​ła i spi​sku Ty​mo​te​usza. Wte​dy Ma​tyl​da tyle razy usły​sza​ła od swo​je​go ojca „prze​pra​szam”, że wy​star​czy​ło​by, by ob​dzie​lić całe jej ro​dzeń​stwo i wszyst​kie spę​dzo​ne w ro​dzin​nym domu lata. Sta​ry Pol nie mógł so​bie da​ro​wać, że już daw​no temu nie po​szedł na po​li​cję. Po​wi​nien był to zro​bić za​raz po pierw​szych kłót​niach z Ty​mo​te​uszem. Tyle było zna​ków, tyle gróźb, tyle prze​sła​nek… a oni go wciąż po​‐ wstrzy​my​wa​li przed in​ter​wen​cją. Za​pew​nia​li, że to nie jest ko​niecz​ne, że so​bie po​ra​dzą. Nie wi​nił ich, gdy wszyst​ko wy​mknę​ło się spod kon​‐ tro​li, nie miał im tego za złe, że byli zbyt pew​ni sie​bie. Miał żal tyl​ko do sie​bie. W koń​cu znał ży​cie dużo dłu​żej od nich, po​wi​nien był iść za gło​sem swo​je​go ser​ca i ro​zu​mu, zwłasz​cza że jed​no i dru​gie pod​po​‐ wia​da​ło mu to samo. Po​wi​nien… Te​raz nic już nie było w sta​nie zmie​nić bie​gu hi​sto​rii. Tak więc mie​siąc po za​gi​nię​ciu Oska​ra oj​ciec Ma​tyl​dy do​stał za​wa​‐ łu. Nie​spo​dzie​wa​nie dla wszyst​kich los do​ło​żył na​stęp​ny cię​żar do dźwi​ga​nia, jak​by to, co już prze​ży​wa​li, to było za mało. To był ko​lej​‐ ny je​sien​ny dzień, po brze​gi wy​peł​nio​ny na​dzie​ją, że po​ja​wi się prze​‐ łom w spra​wie upro​wa​dze​nia Oska​ra. Ma​tyl​da po​je​cha​ła z Ra​fa​łem do re​dak​cji jed​ne​go z naj​bar​dziej po​czyt​nych cza​so​pism kra​jo​wych, któ​re dzię​ki zna​jo​mo​ściom sze​fo​wej Ma​tyl​dy zgo​dzi​ło się na​gło​śnić spra​wę, za​miesz​cza​jąc w jed​nym z nu​me​rów ar​ty​kuł o za​gi​nię​ciu Oska​ra. Je​‐ cha​li tam jak​by wstą​pi​ła w nich nowa ener​gia. Wią​za​li z tym ar​ty​ku​‐ łem wiel​kie na​dzie​je. Może znaj​dzie się ktoś, kto na przy​kład mi​jał Ty​mo​te​usza na sta​cji ben​zy​no​wej albo zgło​si się ja​kiś ja​sno​widz? Po​li​‐ cja upie​ra​ła się, że Ty​mo​te​usz No​wic​ki nie prze​kro​czył gra​ni​cy, cho​‐ ciaż ani Ma​tyl​da, ani nikt inny nie da​wa​li temu wia​ry. Wszy​scy aż za do​brze wie​dzie​li, ja​kie zna​jo​mo​ści po​sia​da No​wic​ki i jak prze​brzy​‐ dłym po​tra​fi być ma​ni​pu​lan​tem. – Może za​mie​ści​my w ar​ty​ku​le pań​stwa zdję​cie? Za​pła​ka​ni, stę​sk​‐ nie​ni ro​dzi​ce bar​dzo przy​ku​wa​ją uwa​gę czy​tel​ni​ków. Nie chcę za​‐ brzmieć ob​ce​so​wo, ale je​śli mamy na​gło​śnić spra​wę, to musi być wer​‐ sja, któ​ra się sprze​da – na​le​ga​ła re​dak​tor​ka ga​ze​ty. – Sami pań​stwo ro​zu​mie​ją. Po tych róż​nych spra​wach za​gi​nięć w sty​lu Ma​dzi z So​‐ snow​ca, gdzie ro​dzic oka​zy​wał się opraw​cą, lu​dzie są mniej ufni. Nie mo​że​my im za​ser​wo​wać su​chych fak​tów, li​czą się su​ge​styw​ne ob​raz​‐

ki, a was na​wet nie bę​dzie trze​ba za dużo zmie​niać w Pho​to​sho​pie, bo wy​glą​da​cie… – Jak?! No jak wy​glą​da​my?! – prze​rwa​ła jej Ma​tyl​da, sku​biąc z ner​‐ wów skór​ki przy pa​znok​ciach. – Jak ktoś, komu upro​wa​dzo​no dziec​‐ ko? Ma pani dzie​ci? Po​tra​fi pani so​bie cho​ciaż to wy​obra​zić? – Spoj​‐ rza​ła na re​dak​tor​kę, któ​ra na​po​ty​ka​jąc jej wzrok, aż w kon​ster​na​cji otwo​rzy​ła usta. – To stra​ta cza​su. Ra​fał, chodź​my stąd. Ma​tyl​da po​de​rwa​ła się z krze​sła i nie że​gna​jąc się z dzien​ni​kar​ką, wy​co​fa​ła się do drzwi. – Po​roz​ma​wiam z nią… – szep​nął Ra​fał, a ko​bie​ta przy​tak​nę​ła, wciąż nie​co zdzi​wio​na całą sy​tu​acją. – Chcę wra​cać do domu – oznaj​mi​ła Ma​tyl​da, gdy tyl​ko drzwi za​‐ mknę​ły się za nimi. – Nie przej​muj się tą głu​pią pipą. Ona nie ma za grosz ogła​dy, tak​tu tym bar​dziej. – Ra​fał po​gła​dził Ma​tyl​dę po ple​cach i przy​tu​lił moc​no. – Po​słu​chaj, być może ta pań​cia nie do koń​ca ro​zu​mie po​wa​gę sy​tu​‐ acji, no sik​sa z niej taka, pod​lo​tek dzien​ni​kar​ski i tyle… Ale to pi​smo ma sto ty​się​cy eg​zem​pla​rzy na​kła​du i z tego, co się orien​to​wa​łem, rzad​ko kie​dy mie​wa​ją zwro​ty. Tra​fia​ją do naj​od​le​glej​szych za​kąt​ków kra​ju, gdzie nie ma In​ter​ne​tu, a cza​sem na​wet i prą​du. Jak my​ślisz, gdzie za​bun​kro​wał się Ty​mo​te​usz? Bo ra​czej nie w Ma​rio​cie, na świecz​ni​ku… Ra​fał prze​ko​ny​wał Ma​tyl​dę, cho​ciaż tak na​praw​dę sam nie był pe​‐ wien, czy to wszyst​ko mia​ło sens. A może pi​sma​ki tak to opi​szą, że tyl​ko ich po​grą​żą, przed​sta​wią w złym świe​tle? – Ra​fał, ja… – za​czę​ła po​wo​li Ma​tyl​da, ale prze​rwa​ła, bo w to​reb​ce za​dźwię​czał jej te​le​fon. – To Fi​lip, od​bio​rę i za​raz do​koń​czy​my roz​‐ mo​wę – wy​ja​śni​ła i gdy Ra​fał przy​tak​nął, ode​szła ka​wa​łek da​lej z te​‐ le​fo​nem. Męż​czy​zna ob​ser​wo​wał ją i wi​dział, jak z każ​dym usły​sza​nym w słu​‐ chaw​ce sło​wem Ma​tyl​da po​chy​la się co​raz bar​dziej. Nie sły​szał, o czym roz​ma​wia​li, ale z mowy cia​ła wy​czy​tał, że nie są to do​bre wie​‐ ści. W naj​czar​niej​szych my​ślach stwier​dził, że na​mie​rzo​no Ty​mo​te​‐ usza, ale Oska​ra z nim nie było i nie chce po​wie​dzieć, gdzie go ukrył. Stał te​raz w na​pię​ciu, wy​cze​ku​jąc, aż uko​cha​na za​koń​czy i bę​dzie ją

mógł za​py​tać, w ja​kiej spra​wie dzwo​nił jej brat. Wy​mia​na zdań trwa​‐ ła jesz​cze chwi​lę, po czym ręka Ma​tyl​dy opa​dła, a te​le​fon z trza​skiem ude​rzył o pod​ło​gę. Ko​bie​ta za​chwia​ła się, ale Ra​fał w porę pod​biegł i zła​pał ją w ra​mio​na. – Ko​cha​nie… – za​czął, prze​ra​żo​ny, cho​ciaż wła​ści​wie nie miał po​ję​‐ cia, jak ma sfor​mu​ło​wać py​ta​nie. Co​kol​wiek ona mu od​po​wie, bę​dzie to dla niej naj​więk​sze z cier​‐ pień, by po​wie​dzieć to na głos. Pod​trzy​my​wał ją więc swo​im sil​nym, mę​skim ra​mie​niem, gła​dząc bia​łe jak pa​pier po​licz​ki i cze​ka​jąc, aż sama prze​ka​że wie​ści od Fi​li​pa. – Tata miał za​wał – szep​nę​ła po chwi​li. – Żyje, cho​ciaż jego stan jest cięż​ki – do​da​ła po dłuż​szej prze​rwie, wi​dząc prze​ra​że​nie w oczach uko​cha​ne​go. – Wra​caj​my do domu, nic tu po nas. – Przy​tu​lił ją i po​pro​wa​dził w stro​nę wyj​ścia. Uszli ka​wa​łek, ale gdy byli już przy scho​dach, Ma​tyl​da za​trzy​ma​ła się i obej​rza​ła za sie​bie, spo​glą​da​jąc na bo​ga​to świe​cą​ce szyl​dy in​for​‐ mu​ją​ce, że tu wła​śnie znaj​du​je się sie​dzi​ba naj​lep​sze​go dwu​ty​go​dni​ka w kra​ju. – Nie! – za​pro​te​sto​wa​ła. – Zrób​my to. – Od​wró​ci​ła się i skie​ro​wa​ła swo​je kro​ki z po​wro​tem do ga​bi​ne​tu dzien​ni​kar​ki. – Je​steś pew​na? – Za​trzy​mał ją przy drzwiach i po​pa​trzył pro​sto w oczy, szu​ka​jąc w nich po​twier​dze​nia. – Zrób​my to dla taty. Żeby wie​dział, że zro​bi​li​śmy wszyst​ko, co w na​szej mocy. Niech na​dzie​ja na od​na​le​zie​nie Oska​ra trzy​ma go jak naj​dłu​żej przy ży​ciu – po​wie​dzia​ła i we​szła do po​miesz​cze​nia, w któ​‐ rym cze​ka​ła na nich dzien​ni​kar​ka. *** – Jak on się czu​je? – Kil​ka go​dzin póź​niej Ma​tyl​da do​pa​dła do spa​‐ ce​ru​ją​ce​go po ko​ry​ta​rzu Fi​li​pa. – Prze​pra​szam, nie mo​gli​śmy być wcze​śniej. – Spo​koj​nie, jest w do​brych rę​kach. Naj​waż​niej​sze, że wie​dzą, co mu jest. – Przy​tu​lił sio​strę i uści​snął dłoń Ra​fa​ła, któ​ry stał za​raz za Ma​tyl​dą.

– To był za​wał? – za​py​ta​ła. – Wyj​dzie z tego? – wy​ją​ka​ła, zlęk​nio​na. – Le​karz mówi, że do​szło do obrzę​ku płuc, dla​te​go tak dłu​go nie mo​‐ gli go usta​bi​li​zo​wać – po​wie​dział Fi​lip, za​glą​da​jąc przez szy​bę w drzwiach na le​żą​ce​go na szpi​tal​nym łóż​ku ojca. Sta​ru​szek wy​glą​dał, jak​by przy​by​ło mu ze dwa​dzie​ścia lat, co bio​rąc pod uwa​gę, że miał lat sześć​dzie​siąt, wy​glą​da​ło nad wy​raz smut​no. Na twa​rzy miał ma​secz​kę z tle​nem, a nie​mal sine ręce po​opla​ta​ne ze​‐ wsząd róż​ny​mi ka​bla​mi od gło​śno pi​ka​ją​cej apa​ra​tu​ry. Sto​ją​ca przy łóż​ku pie​lę​gniar​ka z po​waż​ną i tro​chę smut​ną miną spoj​rza​ła na od​‐ czy​ty z ma​szyn i po​pra​wi​ła coś przy kro​plów​ce. – Obrzęk płuc? – wes​tchnę​ła Ma​tyl​da. – Mój Boże, ja​kim cu​dem? – By​łem bar​dzo po​de​ner​wo​wa​ny, kie​dy roz​ma​wia​łem z le​ka​rzem, więc nie wiem, czy do​brze ci to wy​tłu​ma​czę – za​czął nie​chęt​nie Fi​lip, wi​dząc jed​nak, że Ma​tyl​da mimo to pa​trzy na nie​go wy​cze​ku​ją​co, zmarsz​czył brwi, za​my​ślił się chwi​lę i po​wo​li za​czął po​wta​rzać to, co zdo​łał spa​mię​tać: – Pod​czas za​wa​łu do​szło do nie​wy​dol​no​ści le​wej ko​‐ mo​ry ser​ca, co spo​wo​do​wa​ło za​stój krwi w płu​cach, a w na​stęp​stwie ich obrzęk i ogrom​ne trud​no​ści z od​dy​cha​niem. Je​śli po​trze​bu​jesz szcze​gó​łów, le​karz jest u sie​bie, ostat​nie drzwi po pra​wej. – Mogę do nie​go wejść? – za​py​ta​ła Ma​tyl​da. – Tak, cały czas ma dy​żur i jest do na​szej dys​po​zy​cji – po​twier​dził Fi​lip. – Do ojca – po​pra​wi​ła się Ma​tyl​da. – Czy mogę wejść do ojca? – Tak, ale tyl​ko na chwi​lę. I mu​sisz za​ło​żyć zie​lo​ny far​tuch ochron​‐ ny, ma​secz​kę i zde​zyn​fe​ko​wać dło​nie, na​wet je​śli nie bę​dziesz go do​‐ ty​ka​ła… Ta​kie pro​ce​du​ry. Przed chwi​lą u nie​go by​łem, wy​sze​dłem, bo chcia​łem za​dzwo​nić do Mał​go​si. Ona też bar​dzo się mar​twi – wy​ja​‐ śnił. Ma​tyl​da przy​tak​nę​ła, się​gnę​ła po far​tuch i na​rzu​ca​jąc go, chwy​ci​ła za klam​kę drzwi pro​wa​dzą​cych do wnę​ki, w któ​rej znaj​do​wał się zlew i płyn do my​cia rąk. Fi​lip od​wró​cił się do Ra​fa​ła i wi​dząc jego kon​‐ ster​na​cję, do​dał: – Mał​go​sia to moja dziew​czy​na. – Nie wie​dzia​łem, że ko​goś masz. My​śla​łem, że żoł​nie​rze są wier​ni tyl​ko oj​czyź​nie – po​wie​dział zdu​mio​ny Ra​fał.

– Kraj naj​waż​niej​szy, ale w kra​ju prze​cież tyle pięk​nych ko​biet – za​‐ śmiał się Fi​lip. – Po pro​stu dzi​wię się, gdzie w tym wszyst​kim masz czas na mi​łość? – Ra​fał uniósł ręce w ge​ście pod​da​nia się. – Po​zna​li​śmy się na mi​sji, w szpi​ta​lu po​lo​wym – wy​ja​śnił. – By​łeś ran​ny? Czy​li ta na​zwa, „mi​sje po​ko​jo​we”, wca​le nie zo​bo​‐ wią​zu​je. – Ra​fa​ła aż prze​szedł dreszcz. – Od​da​wa​łem tyl​ko krew – uspo​ko​ił go Fi​lip. – Ni​g​dy nie opo​wia​‐ dam za wie​le o mi​sjach, bo to tak, jak​bym chciał ro​bić z sie​bie bo​ha​‐ te​ra. Pik​nik to nie jest, tym bar​dziej eg​zo​tycz​ne wcza​sy. A ran​nym mo​żesz zo​stać, wy​cho​dząc ze szpi​ta​la i prze​cho​dząc przez uli​cę. Ja wy​ko​nu​ję tam swo​ją pra​cę, i tyle – do​dał. – Skrom​ność to u was chy​ba ce​cha ro​dzin​na – za​śmiał się Ra​fał. – A ta Mał​go​sia? Zo​sta​ła tam? – Nie, Mał​go​sia jest w swo​im domu ro​dzin​nym, w Po​zna​niu. Opie​‐ ku​je się te​raz mamą, któ​ra ma al​zhe​ime​ra. Bar​dzo chcia​ła być tu z nami, ale uzna​li​śmy, że tak bę​dzie le​piej. Jej mama jest w kiep​skiej kon​dy​cji. – Fi​lip ści​szył głos, bo mi​ja​ły ich dwie pie​lę​gniar​ki. – Ro​zu​miem i bar​dzo ci dzię​ku​ję, że ty je​steś z nami. Dla Ma​tyl​dy to na​praw​dę wie​le zna​czy. – Ra​fał wy​si​lił się na uśmiech. – Tata i ona to moja naj​bliż​sza ro​dzi​na. Może nie za​wsze mam moż​‐ li​wość oka​zać, jak bar​dzo mi na nich za​le​ży i wspie​rać tak, jak może by tego ocze​ki​wa​li, ale są i będą dla mnie naj​waż​niej​si – wy​znał Fi​lip. – Moi ro​dzi​ce zgi​nę​li, gdy by​łem dziec​kiem. Mia​łem tyl​ko bab​cię, ale ona też nie żyje, już od po​nad pięt​na​stu lat. Je​stem sa​mot​ni​kiem, dla​te​go dla mnie to wszyst​ko jest ta​kie wy​jąt​ko​we. Je​dy​ne po​zy​tyw​‐ ne, sil​ne uczu​cia ży​wi​łem do Ma​tyl​dy, ale na​sze dro​gi się ro​ze​szły… Je​stem ta​kim dzi​ku​sem, któ​ry sta​wia pierw​sze kro​ki w re​la​cjach mię​‐ dzy​ludz​kich. – Za​wsty​dzo​ny Ra​fał spu​ścił wzrok. – Je​steś jak czło​wiek, któ​ry więk​szość ży​cia miesz​kał w ciem​no​ści. Je​śli zo​ba​czysz choć​by pro​myk naj​bled​sze​go świa​tła, nie za​sta​na​wiaj się, leć tam. – Po​eta się zna​lazł… – wes​tchnął Ra​fał. – Po​wie​dział mi to je​den sta​ru​szek, gdy by​łem w Ira​ku. Miesz​kał nie​opo​dal stre​fy, gdzie wciąż wy​bu​cha​ły za​miesz​ki. To była jego

ciem​ność – czy​ha​ją​ce ze​wsząd nie​bez​pie​czeń​stwo. Opo​wia​dał mi, że gdy za​ło​żo​no tam pierw​szą bazę, to było ni​czym pro​myk świa​tła. Nie wie​dzie​li, kim je​ste​śmy i czy na​praw​dę im po​mo​że​my, ale nie mie​li wła​ści​wie za wie​le opcji… Z roku na rok ten pro​myk ja​śniał co​raz sil​‐ niej​szym świa​tłem, aż w koń​cu roz​bły​snął na do​bre. Tego męż​czy​znę po​zna​łem w szpi​ta​lu, gdy już umie​rał. To tam opo​wie​dział mi to wszyst​ko. I wiesz co? Na ko​niec po​wie​dział mi, że lu​dzie czę​sto snu​ją opo​wie​ści, że w chwi​li śmier​ci czło​wiek idzie ja​kimś ciem​nym ko​ry​ta​‐ rzem w stro​nę świa​tła. On się tego nie bał. W koń​cu świa​tło dało mu już wcze​śniej nowe ży​cie… – z prze​ję​ciem opo​wia​dał Fi​lip. – Kur​de, sta​ry, sza​cun, aż mam ciar​ki… – Ra​fał z uzna​niem pa​trzył na bra​ta Ma​tyl​dy. – Po pro​stu szu​kaj swo​je​go pro​my​ka. – Uśmiech​nął się. – Ma​tyl​da nim jest. Ma​tyl​da i Oskar. – No, to je​ste​śmy w domu. Te​raz tyl​ko dbaj o to świa​tło i ni​g​dy nie od​wra​caj od nie​go wzro​ku. – Fi​lip przy​ja​ciel​sko po​kle​pał Ra​fa​ła po ra​mie​niu. – A scho​dząc cał​kiem na zie​mię, to jak po​szło w War​sza​‐ wie? – Nic nie mów, mu​sia​łem ją dłu​go prze​ko​ny​wać, że ten ar​ty​kuł to na​sza ogrom​na szan​sa… – Ra​fał aż wes​tchnął na wspo​mnie​nia z re​‐ dak​cji. – Tę re​dak​tor​kę? – zdzi​wił się Fi​lip. – My​śla​łem, że wszyst​ko było usta​wio​ne. Je​dzie​cie, za​ła​twia​cie i wra​ca​cie. W su​mie na​wet dzi​wi​łem się, że w do​bie In​ter​ne​tu nie moż​na było tego zro​bić on line… – Fi​lip się za​sę​pił. – Było usta​wio​ne aż za bar​dzo. Czło​wie​ku, oni nie chcie​li nam po​‐ móc, tyl​ko szu​ka​li ce​le​bry​tów, któ​rzy zwięk​szą im sprze​daż tej, po​żal się Boże, ga​ze​ty… – Ra​fał za​ci​snął ner​wo​wo zęby. – Pró​bo​wa​łem zna​‐ leźć ja​kieś plu​sy, za​pew​niać Ma​tyl​dę, że to dla do​bra Oska​ra, cho​ciaż po praw​dzie sam mia​łem ocho​tę się z tego wy​co​fać. Wła​ści​wie już wy​cho​dzi​li​śmy, gdy za​dzwo​ni​łeś z in​for​ma​cją o ta​cie. Ma​tyl​da zmie​‐ ni​ła zda​nie tyl​ko ze wzglę​du na ojca. Chce, by wasz tata miał ja​kąś na​dzie​ję… – Kiep​sko to wy​glą​da, co? – wes​tchnął Fi​lip. – Wiesz, my​śla​łem, że za​ba​wi​my w sto​li​cy chwi​lę dłu​żej i uda mi się

ja​koś wy​mknąć na spo​tka​nie z sze​fem Ty​mo​te​usza. Chcia​łem wy​ba​‐ dać, czy coś wie… ale wy​szło, jak wy​szło. – Ra​fał roz​ło​żył bez​rad​nie ręce. – Po​li​cja już go chy​ba i tak na​mie​rzy​ła – zdzi​wił się Fi​lip. – Po​li​cja, po​li​cją… My się z tym gang​ste​rem zna​my tro​chę dłu​żej i tro​chę bar​dziej wni​kli​wie… Po​li​cji spo​wia​dać się nie musi. Mnie w su​mie też nie, ale my​ślę, że prę​dzej bym coś ugrał… – Ra​fał spu​ścił wzrok, żeby nie spo​tkać spoj​rze​nia Fi​li​pa, któ​ry stał z lek​ko roz​dzia​‐ wio​ną ze zdzi​wie​nia bu​zią. – Tyl​ko w nic się nie wpa​kuj, Ra​fał, ona cię po​trze​bu​je bar​dziej niż nas wszyst​kich ra​zem wzię​tych. *** Tym​cza​sem Ma​tyl​da sie​dzia​ła przy łóż​ku swo​je​go ojca już do​bry kwa​drans. Pa​trzy​ła w mil​cze​niu na jego szczu​płe, znisz​czo​ne cięż​ką pra​cą dło​nie. Prze​mie​rza​ła wzro​kiem gę​stą mapę zmarsz​czek na jego twa​rzy, za​sta​na​wia​jąc się, któ​re z nich są jej „za​słu​gą”. Za​trzy​ma​ła wzrok na nie​mal prze​zro​czy​stych po​wie​kach, bo zda​wa​ło się, że tata roz​chy​lił je na uła​mek se​kun​dy. Spał i nie chcia​ła go bu​dzić. Jego or​‐ ga​nizm mu​siał być wy​czer​pa​ny, naj​pierw na sku​tek za​wa​łu, a po​tem w efek​cie he​ro​icz​nej wal​ki o ży​cie. A może to tyl​ko le​ka​rze wal​czy​li, może to im było cięż​ko, bo tata nie chciał współ​pra​co​wać? Ma​tyl​da po​my​śla​ła o ma​mie, któ​rej nie było z nimi już ład​nych parę lat. Jej daw​na tę​sk​no​ta za Ra​fa​łem pew​nie była ni​czym w po​rów​na​‐ niu z pust​ką, jaką mu​siał od​czu​wać jej oj​ciec po śmier​ci swo​jej ko​cha​‐ nej Mi​cha​li​ny. Te​raz, gdy jej ser​ce roz​ry​wał ból roz​sta​nia z uko​cha​‐ nym sy​nem, mo​gła to so​bie cho​ciaż w czę​ści wy​obra​zić. Sama mia​ła licz​ne chwi​le zwąt​pie​nia, sama chcia​ła odejść z tego świa​ta. Przy ży​‐ ciu trzy​ma​ła ją je​dy​nie myśl o po​now​nym spo​tka​niu z Oska​rem. Jej tato nie mógł czuć tego sa​me​go. Mi​cha​li​na Pol cze​ka​ła na spo​tka​nie z mę​żem zu​peł​nie gdzieś in​dziej. Ma​tyl​dzie prze​szło przez myśl, że nie może po raz ko​lej​ny być ego​ist​ką i mimo ko​lej​ne​go cio​su musi po​‐ zwo​lić ta​cie zde​cy​do​wać sa​me​mu, czy chce wal​czyć. Cho​ciaż tak na​‐ praw​dę to żad​ne z nich nie po​dej​mo​wa​ło tu de​cy​zji… Gdy​by tak było, nikt nie ścią​gnął​by na sie​bie tak wie​lu cier​pień. A może one były po​‐

trzeb​ne w ich ży​ciu, by zro​zu​mieć, kto roz​da​je kar​ty… Ma​tyl​dzie aż za​schło w gar​dle. Z tru​dem prze​łknę​ła śli​nę, a struż​ki sło​nych łez znów po​to​czy​ły się wy​ry​ty​mi w twa​rzy ko​ry​ta​mi. Nie mo​‐ gła so​bie przy​po​mnieć ostat​nie​go dnia, któ​ry mi​nął jej bez pła​czu. Gdy​by tyl​ko wraz z mo​rzem łez ode​szły tro​ski, żale, pro​ble​my… „Kie​‐ dy skoń​czy się ta bu​rza i wyj​dzie słoń​ce?” – krzy​cza​ło ser​ce Ma​tyl​dy. Ko​bie​ta scho​wa​ła twarz w dło​niach i za​szlo​cha​ła. – Ma​tyld​ka… – Usły​sza​ła stłu​mio​ny głos ojca. – Có​recz​ko… – Tat​ku… – Pod​nio​sła wzrok i zo​ba​czy​ła, że sta​rzec pró​bu​je ścią​‐ gnąć ma​skę tle​no​wą. – Nie, nie wol​no ci. To po​ma​ga ci od​dy​chać. Zo​‐ staw. Ciii… – uspo​ko​iła go i po​gła​dzi​ła po dło​niach. – Zna​leź​li Oska​ra? – za​py​tał, jak​by reszt​ką sił. – Nie, tat​ku, jesz​cze nie, ale je​ste​śmy do​brej my​śli – ze​łga​ła. Chcia​ła wy​krzy​czeć całą tę złość na wszel​kie or​ga​ny ści​ga​nia, za to, że nie trak​tu​ją jej spra​wy, jak​by cho​dzi​ło o gło​wę pań​stwa lub inną oso​bi​stość, tyl​ko jak zwy​kłe​go sza​ra​ka; po​zbyć się wszel​kich złu​dzeń, ja​ko​by re​dak​tor​ka z ga​ze​ty chcia​ła im szcze​rze po​móc, tak z czy​stej em​pa​tii, nie w po​szu​ki​wa​niu sen​sa​cji. W koń​cu chcia​ła po raz ko​lej​ny bić się w pier​si i pa​dać na ko​la​na, bła​ga​jąc o li​tość. Czy to wszyst​ko zda​rzy​ło​by się, gdy​by nie wy​my​śli​ła so​bie spi​sku z prze​pro​wadz​ką do Le​gni​cy? Czy ja​kie​kol​wiek ar​gu​men​ty były w sta​nie ją roz​grze​szyć? Nie mia​ła pra​wa… – Za​cze​kam… – Z za​my​śle​nia wy​rwa​ło ją wes​tchnie​nie ojca. – Szu​‐ kaj​cie, ja tu za​cze​kam – po​wtó​rzył i za​snął. Ma​tyl​da, upew​niw​szy się, że to tyl​ko sen i że żad​na apa​ra​tu​ra nie ostrze​ga o ja​kim​kol​wiek nie​bez​pie​czeń​stwie gro​żą​cym jej ojcu, uca​ło​‐ wa​ła go w czo​ło i wy​szła.

2. Dwa ty​go​dnie póź​niej – Wy​szło chy​ba cał​kiem do​brze. – Fi​lip uśmiech​nął się, po​da​jąc Ma​‐ tyl​dzie je​den z kil​ku za​ku​pio​nych w kio​sku eg​zem​pla​rzy cza​so​pi​sma „Bli​sko Lu​dzi”. – Pro​sto i na​tu​ral​nie. Mnie prze​ko​nu​je już samo zdję​‐ cie… – do​dał, wi​dząc roz​ter​kę w oczach sio​stry. Pa​mię​tał, jak dłu​go Ma​tyl​da ro​bi​ła so​bie wy​rzu​ty, że zde​cy​do​wa​ła się na ten wy​wiad do ga​ze​ty. Od po​cząt​ku nie była do tego prze​ko​na​‐ na. Jak​kol​wiek to nie wy​szło, po​sta​no​wił utwier​dzać ją w prze​ko​na​‐ niu, że po​stą​pi​ła słusz​nie. Na​wet gdy​by w grę wcho​dzi​ła za​sa​da: „Nie​‐ waż​ne, jak mó​wią, waż​ne, że mó​wią”. W koń​cu cho​dzi​ło o za​gi​nio​ne dziec​ko. Ma​tyl​da prze​wer​to​wa​ła ga​ze​tę i prze​le​cia​ła szyb​ko wzro​kiem po aka​pi​tach, gło​śno przy tym wzdy​cha​jąc. – Umie​ści​li nas mię​dzy ką​ci​kiem ku​li​nar​nym a krzy​żów​ka​mi? – sko​‐ men​to​wa​ła, roz​cza​ro​wa​na. – Co to ma być? Bo​nus? – Była za​że​no​wa​‐ na. – Spójrz na to prak​tycz​nie. To naj​czę​ściej czy​ta​ne ru​bry​ki, do któ​‐ rych lu​dzie chęt​nie wra​ca​ją – pró​bo​wał ją po​cie​szać Ra​fał, któ​ry sam ner​wo​wo prze​wra​cał kart​ki jed​ne​go z eg​zem​pla​rzy. – Sta​ry, wy​ku​pi​‐ łeś cały na​kład w kio​sku? – zwró​cił się do Fi​li​pa, któ​ry kil​ka ko​lej​‐ nych eg​zem​pla​rzy wci​skał wła​śnie do re​kla​mów​ki. – Spójrz na to prak​tycz​nie… – pa​pu​go​wał go Fi​lip. – Za​raz jadę do ojca. Zo​sta​wię kil​ka na od​dzia​le i w kan​cia​pie pie​lę​gnia​rek, na wy​pa​‐ dek gdy​by oka​za​ło się, że choć to naj​bar​dziej po​czyt​ne pi​smo w kra​ju, to jed​nak nie każ​dy je ku​pu​je. – Po​pa​trzył, prę​żąc się, dum​ny ze swo​‐ je​go po​my​słu. Ra​fał przy​kla​snął mu bez​gło​śnie. Moż​na by przez chwi​lę po​my​śleć, że to ko​lej​ny zwy​czaj​ny dzień w ko​lej​nym zwy​czaj​nym domu. – Oni tu na​pi​sa​li, że je​ste​śmy na​rze​czo​ny​mi… – jęk​nę​ła Ma​tyl​da. – Prze​cież tak przed​sta​wi​łaś mnie po​li​cji, że​bym mógł mieć swo​bod​‐ ny do​stęp do in​for​ma​cji. Może war​to trzy​mać się jed​nej wer​sji zda​‐ rzeń, co? – Ra​fał po​pa​trzył na nią z lek​kim wy​rzu​tem. – Ko​cha​nie, ale to się robi nie​spój​ne… – drą​ży​ła da​lej Ma​tyl​da. –

Sam po​słu​chaj: Trzy​dzie​sto​sze​ścio​let​nia Ma​tyl​da No​wic​ka z Le​gni​cy pro​‐ wa​dzi​ła spo​koj​ne, uło​żo​ne ży​cie do dnia, kie​dy ule​gła po​waż​ne​mu wy​pad​‐ ko​wi sa​mo​cho​do​we​mu. Pod​czas re​ha​bi​li​ta​cji oka​za​ło się, że ob​ra​że​nia po​‐ wy​pad​ko​we to nie je​dy​ne pro​ble​my ko​bie​ty. Na sku​tek wcze​śniej​szych za​‐ nie​dbań zdro​wot​nych w jej or​ga​ni​zmie obu​dzi​ła się nie​za​le​czo​na przed laty bia​łacz​ka… Co za bzdu​ry. Nie mia​łam nie​do​le​czo​nej bia​łacz​ki! – zde​ner​wo​wa​ła się. – Ra​tun​kiem miał być prze​szczep szpi​ku, a po dłu​gich ba​da​niach oka​za​‐ ło się, że je​dy​nym zgod​nym daw​cą jest sied​mio​let​ni syn Ma​tyl​dy i Ty​mo​te​‐ usza No​wic​kich – Oskar – czy​tał da​lej Ra​fał. – Już w cza​sie le​cze​nia mię​‐ dzy mał​żon​ka​mi nie ukła​da​ło się za do​brze. Ty​mo​te​usz No​wic​ki nie był prze​ko​na​ny, czy po​win​ni na​ra​żać syna i zgo​dzić się, by zo​stał daw​cą. Osta​tecz​nie po licz​nych kon​sul​ta​cjach z le​ka​rza​mi oj​ciec wy​ra​ził zgo​dę na za​bieg. Ma​tyl​da No​wic​ka mia​ła jesz​cze dłu​go po prze​szcze​pie po​waż​ne pro​ble​my zdro​wot​ne. Mąż za​pro​po​no​wał le​cze​nie za gra​ni​cą, na któ​re ko​‐ bie​ta jed​nak nie wy​ra​zi​ła zgo​dy. „Wie​rzy​łam, że na​sza służ​ba zdro​wia do​‐ sko​na​le po​ra​dzi so​bie z moim le​cze​niem. Nie je​stem ja​kąś ce​le​bryt​ką, żeby ko​rzy​stać ze spe​cjal​ne​go trak​to​wa​nia. Poza tym zo​sta​wi​ła​bym w kra​ju ojca, za któ​rym z pew​no​ścią bar​dzo bym tę​sk​ni​ła. Cza​sa​mi po​byt wśród naj​bliż​szych jest sto razy lep​szą te​ra​pią niż za​gra​nicz​ne far​ma​ceu​ty​ki” – wy​zna​je Ma​tyl​da No​wic​ka. – Po jaką cho​le​rę oni tak bar​dzo sku​pi​li się na tym ca​łym opi​sie? Mamy szu​kać Oska​ra, a nie upra​wiać ży​cio​wy eks​hi​bi​cjo​nizm. Jaka ja je​stem głu​pia! Sama je​stem dzien​ni​kar​ką i uwie​rzy​łam tej sik​sie, że chce znać całą hi​sto​rię tyl​ko dla sie​bie, a opi​sze tyl​ko część o Oska​‐ rze. – Ma​tyl​da cho​dzi​ła w tę i we w tę po kuch​ni, za​ci​ska​jąc ner​wo​wo pię​ści. – Jesz​cze to od​szcze​ka, i to za​raz! – do​da​ła wście​kle. – Nie​ste​ty za​raz po po​wro​cie do domu, mąż Ma​tyl​dy No​wic​kiej spa​ko​‐ wał wa​liz​ki i od​je​chał w nie​zna​nym kie​run​ku, bez zgo​dy mat​ki za​bie​ra​jąc ze sobą syna. „Bła​ga​my wszyst​kie oso​by, któ​re być może wi​dzia​ły Oskar​‐ ka lub Ty​mo​te​usza, choć​by prze​lot​nie, o kon​takt z naj​bliż​szym po​ste​run​‐ kiem po​li​cji. Mamy pew​ne oba​wy co do za​mia​rów Ty​mo​te​usza No​wic​kie​go i nie spo​cznie​my, do​pó​ki syn nie bę​dzie bez​piecz​ny z nami, w domu – gdzie jego miej​sce” – do​da​je na koń​cu na​rze​czo​ny ko​bie​ty, Ra​fał, któ​re​go po​zna​ła w trak​cie re​ha​bi​li​ta​cji. No, to mamy gwóźdź do trum​ny… –

Sko​men​to​wał na ko​niec Ra​fał i ci​snął ga​ze​tą do sto​ją​ce​go pod zle​‐ wem ku​bła na śmie​ci. – Czy oni my​ślą, że lu​dzie to idio​ci?! – Ma​tyl​da sta​ła z rę​ka​mi pod boki i aż trzę​sła się ze zło​ści. – Mnie pew​nie ta suka mia​ła za pierw​szą na​iw​ną, za​pew​nia​jąc, że opu​bli​ku​je całą praw​dę. Boże, jaka ja je​stem głu​pia… – Ma​tyl​da za​la​ła się łza​mi. – To moja wina – wes​tchnął Ra​fał. – Je​że​li chcesz ko​pać le​żą​ce​go, po raz ko​lej​ny ro​biąc so​bie wy​rzu​ty, że się tu po​ja​wi​łeś, to le​piej opuść mój dom – po​wie​dzia​ła do nie​go oschle. – Mia​łem ra​czej na my​śli na​szą wi​zy​tę w re​dak​cji. – Prze​łknął gło​‐ śno śli​nę i spu​ścił wzrok na pod​ło​gę. – Wy​ko​rzy​sta​li two​ją psy​chicz​ną nie​dy​spo​zy​cję i zro​bi​li z cie​bie ma​rio​net​kę, a ja na to przy​zwo​li​łem. Nie, ja cię jesz​cze do tego na​ma​wia​łem… a tyś mnie po​słu​cha​ła, bo prze​cież mi ufasz… Wiesz co, masz ra​cję. Nie ma sen​su po raz ko​lej​ny wy​rzu​cać so​bie, że się zna​la​zło w nie​od​po​wied​nim cza​sie i nie​od​po​‐ wied​nim miej​scu. Mle​ko się roz​la​ło… Ale moż​na za​koń​czyć tę far​sę… – Urwał, chwy​cił ka​ta​nę i skie​ro​wał się w stro​nę drzwi. – Ra​fał! – za​wo​ła​ła za nim. – Ra​fał! Chcesz mnie ot tak zo​sta​wić? Samą, z tym… mo​rzem roz​la​ne​go mle​ka? – szlo​cha​ła, roz​cza​ro​wa​na. – Mu​szę się przejść, prze​pra​szam! – krzyk​nął, nie od​wra​ca​jąc się na​‐ wet w stro​nę Ma​tyl​dy, i znik​nął za drzwia​mi od ta​ra​su. Ma​tyl​da usia​dła na schod​ku przed wej​ściem do domu, scho​wa​ła twarz w dło​niach i roz​pła​ka​ła się rzew​nie. – Dla​cze​go tak mnie nie​na​wi​dzisz, Boże, co? – szep​ta​ła nie​mal bez​‐ gło​śnie. – Spraw​dzasz mnie, czy ci ufam? Nie, nie ufam ci. Ni​g​dy ci nie ufa​łam. Gdy​bym ci ufa​ła, nie pró​bo​wa​ła​bym zmie​niać pla​nów, ja​‐ kie dla mnie przy​go​to​wa​łeś. No bo w to, że to ty ka​za​łeś mi wy​my​ślić ten cały spi​sek, to ra​czej nie uwie​rzę. To ja​kiś dia​beł mnie sku​sił, sza​‐ tan… A mimo to po​zwo​li​łeś mi prze​żyć. Po raz ko​lej​ny da​ro​wa​łeś mi ży​cie… nie wiem tyl​ko, czy to bło​go​sła​wień​stwo, czy prze​kleń​stwo. Chcesz mnie uka​rać? Nie będę się prze​chwa​lać, że znio​sę wszyst​ko. Zro​zu​mia​łam już to… Na​wet so​bie nie wy​obra​żasz, ile bym dała, by móc cof​nąć czas. Wiesz, że nie mogę tego zro​bić… Po​wiedz mi za​tem, co mam uczy​nić, a ja przy​się​gam ci, że już ni​g​dy w cie​bie nie zwąt​‐

pię. *** – My​śla​łem, że śpisz… – Ra​fał wszedł po ci​chu do sa​lo​nu, nie chcąc obu​dzić do​mow​ni​ków, i aż drgnął ze stra​chu, wpa​da​jąc na sie​dzą​cą po ciem​ku Ma​tyl​dę. W ciem​no​ści wy​da​wa​ła mu się jesz​cze bar​dziej kru​cha, niż była w rze​czy​wi​sto​ści. Sie​dzia​ła po tu​rec​ku na środ​ku po​ko​ju, z całą ster​tą po​roz​rzu​ca​nych do​oko​ła zdjęć. Mia​ła na so​bie tę samą, czar​ną ko​szul​‐ kę, w któ​rą wy​cie​ra​ła po​ran​ne łzy, w chwi​li gdy czy​ta​li ar​ty​kuł w ga​‐ ze​cie. Cała była wczo​raj​sza, zwią​za​ła tyl​ko wło​sy gum​ką, bo opa​da​ją​‐ ce na twarz ko​smy​ki draż​ni​ły ją. Ona też pod​sko​czy​ła lek​ko na dźwięk jego gło​su, my​śla​mi wy​raź​nie była gdzieś in​dziej. – A ja my​śla​łam, że już nie wró​cisz… – po​wie​dzia​ła oschle. – Cze​mu za​wdzię​czam ten za​szczyt? – do​da​ła szy​der​czo, chwy​ta​jąc sto​ją​cą obok bu​tel​kę z pi​wem i pi​jąc jej za​war​tość tak łap​czy​wie, jak​by prze​‐ bie​gła wła​śnie całą pu​sty​nię. Ra​fał przy​kuc​nął koło niej i do​pie​ro wte​dy za​uwa​żył, że wzdłuż sofy stoi oko​ło dzie​się​ciu ta​kich pu​stych już bu​te​lek. – Co ty, pi​jesz? – za​py​tał, za​sko​czo​ny. – A je​śli ktoś z po​li​cji za​‐ dzwo​ni, że zna​leź​li Oska​ra, i bę​dzie trze​ba go ode​brać? My​ślisz, że prze​ka​żą dziec​ko pi​ja​nej mat​ce? – do​dał ostro. – Wró​ci​łeś, żeby spraw​dzić, czy jesz​cze żyję, a w ra​zie cze​go mnie do​bić? – Po​pa​trzy​ła na nie​go z wy​rzu​tem. – Je​stem jak​by do​ro​sła i to​‐ bie nic tego… – OK, masz ra​cję. Two​je ży​cie, two​ja spra​wa – sko​men​to​wał, ob​ra​‐ żo​ny, po czym wstał i skie​ro​wał się do wyj​ścia. – Czy​li jed​nak so​bie idziesz – wy​beł​ko​ta​ła i czknę​ła gło​śno. – Bądź ła​skaw włą​czyć alarm, wy​cho​dząc. Wiesz, zo​sta​ję sama, mogę być w nie​bez​pie​czeń​stwie… Ktoś mnie może na przy​kład po​rwać… Ups… – Za​chi​cho​ta​ła pi​jac​ko i od​sta​wia​jąc bu​tel​kę, trą​ci​ła kil​ka in​nych, któ​‐ re prze​wró​ci​ły się z ło​sko​tem. Ra​fał sta​nął w pro​gu wyj​ścia na ta​ras, za​wa​hał się chwi​lę, za​ci​snął ner​wo​wo pię​ści i sta​now​czym kro​kiem za​wró​cił do po​ko​ju. Kuc​nął przy Ma​tyl​dzie, zła​pał ją za rękę i prze​mó​wił, naj​ła​god​niej jak po​tra​‐

fił, cho​ciaż złość zże​ra​ła go od środ​ka. – Po​słu​chaj, na pew​no jest ci cięż​ko… Choć​bym nie wiem jak cię za​‐ pew​niał, że wiem, co czu​jesz, ty i tak mi nie uwie​rzysz… – Daw​ko​wał ko​lej​ne sło​wa, uspo​ka​ja​jąc swój przy​spie​szo​ny z emo​cji od​dech. – Nie je​stem w sta​nie ci obie​cać, że wszyst​ko się uło​ży, że Oskar się znaj​‐ dzie, tata wy​zdro​wie​je, a Ty​mo​te​usza na za​wsze po​chło​nie ogień pie​‐ kiel​ny… Na te ostat​nie sło​wa Ma​tyl​da po​now​nie za​chi​cho​ta​ła… – Po​słu​chaj! – po​wie​dział ostrzej i zła​pał dłoń​mi jej twarz, by nie mo​gła od​wró​cić wzro​ku. Za​ci​snę​ła ner​wo​wo war​gi, ale nie wal​czy​ła z nim. – Być może jest ci lżej to wszyst​ko zno​sić w sta​nie upo​je​nia, ale to do ni​cze​go nie pro​wa​dzi. Nie roz​wią​żesz tak pro​ble​mu, wręcz prze​ciw​nie. Ju​tro spę​dzisz pół dnia, od​sy​pia​jąc tę ucztę, za​miast dzia​‐ łać. Weź się w garść! Dasz radę to zro​bić, je​stem pe​wien… – Skoń​czył i uwol​nił ją z uści​sku, a po​tem wstał i już spo​koj​nie skie​ro​wał się do wyj​ścia. – Ja go nie chcia​łam… – wes​tchnę​ła Ma​tyl​da ni to do sie​bie, ni to do nie​go. Ra​fał od​wró​cił się i stał w bez​ru​chu, a ona pa​trzy​ła na nie​go z ta​kim ża​lem i taką roz​pa​czą, że aż za​marł. Od dnia za​gi​nię​cia Oska​ra wi​‐ dział róż​ne ob​li​cza uko​cha​nej. Jej strach, łzy, pust​kę, złość, żal… ale to, co wy​ra​ża​ły w tym mo​men​cie jej oczy, było ni​czym mi​lio​ny dni bez ani jed​ne​go pro​mie​nia słoń​ca, pro​mie​nia na​dziei. Ra​fał przy​bli​żył się do niej, ale już nie klęk​nął przy niej, nie przy​tu​lał, nie za​chę​cał do zwie​rzeń, nie po​cie​szał. Stał cier​pli​wie w ocze​ki​wa​niu na to, co po​‐ wie. – Ja nie chcia​łam go mieć. Nie chcia​łam Oska​ra, więc mi go za​‐ brał… – Łka​ła, przy​tu​la​jąc do sie​bie plu​szo​wą za​baw​kę syna. – O czym ty mó​wisz? – za​py​tał zlęk​nio​ny Ra​fał. – Kie​dy do​wie​dzia​łam się, że je​stem w cią​ży, ska​ka​łam ze szczę​ścia nie​mal do gwiazd. Chcia​łam tego dziec​ka, na​praw​dę go pra​gnę​łam. Chcia​łam, żeby sce​men​to​wa​ło na​szą ro​dzi​nę. Wie​rzy​łam, że tak wła​‐ śnie bę​dzie. Re​ak​cja Ty​mo​te​usza na te wie​ści bar​dzo mnie zra​ni​ła… Nie, nie zra​ni​ła – za​bi​ła mnie. Wszyst​kie ma​rze​nia, cele, pra​gnie​nia zga​sły jak pło​mień pod wpły​wem na​głe​go wia​tru. Mo​głam znieść

wszyst​ko, wszyst​kie​mu się pod​po​rząd​ko​wać. Jego wiecz​nej nie​obec​‐ no​ści, obo​jęt​no​ści, igno​ran​cji… Wszyst​kie​mu, tyl​ko nie temu, w jaki spo​sób za​bi​jał mnie, od​rzu​ca​jąc na​sze dziec​ko. Tak mi się wte​dy wy​‐ da​wa​ło i obie​ca​łam so​bie, że będę po​nad to. A po​tem przy​szły wy​rzu​‐ ty su​mie​nia. Wszak de​cy​zję o zaj​ściu w cią​żę pod​ję​łam sama, pro​wo​‐ ko​wa​łam go do zbli​żeń… Boże, jak ja się po​ni​ża​łam tyl​ko po to, by wszedł we mnie i zro​bił co trze​ba… – Urwa​ła i scho​wa​ła twarz w dło​niach, za​wo​dząc gło​śno. Ra​fał znów za​ci​snął ner​wo​wo pię​ści, ale tym ra​zem miał ocho​tę do​‐ bić zu​peł​nie ko​goś in​ne​go. Wal​czył ze sobą, te sło​wa o złym trak​to​wa​‐ niu jego uko​cha​nej bo​la​ły go tak samo, jak i ją. Usiadł przy niej i ob​‐ jął ją moc​no. Gła​skał, tu​lił, ca​ło​wał. – Ciii… wszyst​ko bę​dzie do​brze. – Nie! – za​pro​te​sto​wa​ła i wy​swo​bo​dzi​ła się z jego ob​jęć. – Nie bę​‐ dzie do​brze. Dla nie​go bę​dzie do​brze, bo wy​rów​nał ra​chun​ki… Dla mnie do​brze nie bę​dzie już ni​g​dy… – wy​rzu​ci​ła jed​nym tchem i znów za​la​ła się mo​rzem łez, pa​nicz​nie po​ru​sza​jąc ko​lej​ny​mi bu​tel​ka​mi w po​szu​ki​wa​niu ja​kichś resz​tek, któ​re mia​ły za​pew​ne ją znie​czu​lić. – Ma​tyl​do, znaj​dzie​my Ty​mo​te​usza. Nie masz pra​wa w to wąt​pić – uspo​ka​jał ją Ra​fał. – To nie cho​dzi o Tym​ka. Tu cho​dzi o nie​go. – Za​łka​ła i unio​sła rękę do góry. Ra​fał pa​trzył na nią zszo​ko​wa​ny i pró​bo​wał zro​zu​mieć, co Ma​tyl​da pró​bu​je mu po​wie​dzieć. – Ty​mo​te​usz bar​dzo źle mnie trak​to​wał, a ja by​łam w cią​ży i po​trze​‐ bo​wa​łam więk​szej tro​ski niż wcze​śniej. Gdy​by on po pro​stu mnie igno​ro​wał, ja​koś może bym to znio​sła… Ale on mnie mę​czył. Do​ga​dy​‐ wał mi, ro​bił na złość. Po​tra​fił dać mi pie​nią​dze na za​ku​py, a gdy za​‐ peł​ni​łam lo​dów​kę, pa​ko​wał wszyst​ko do kar​to​nu i wy​wo​ził z domu, nie zo​sta​wia​jąc mi nic… – opo​wia​da​ła da​lej. – Był dla mnie okrut​ny. – Ma​tyl​do, dla​cze​go ty ni​g​dy ni​ko​mu o tym nie po​wie​dzia​łaś? – za​‐ py​tał Ra​fał, a oczy za​szły mu gru​bą ta​flą na​pły​wa​ją​cych łez. – Komu? – za​py​ta​ła z wy​rzu​tem. – Komu mia​łam po​wie​dzieć? Ma​‐ mie, któ​ra uwa​ża​ła, że prze​sa​dzam, bo tak wła​śnie wy​glą​da ży​cie? Ta​cie, któ​ry ni​g​dy nie miał o ni​czym po​ję​cia? Komu? Przy​ja​cio​łom,